Rozdział XI. “Ballada o Panu Kości"

Pół godziny później Beatrice, Kerans i doktor Bodkin mogli już wyruszyć na ulice. Wprawdzie dookoła pełno było wielkich kałuż, a z parterów domów wciąż lała się do nich woda, ale te małe stawki miały najwyżej dwie albo trzy stopy głębokości. W wielu miejscach chodniki były suche na przestrzeni ponad stu jardów, a z kilku dalszych ulic woda spłynęła już zupełnie. Na środku jezdni dokonywały żywota zdychające ryby i rośliny morskie. W niektórych miejscach na chodnikach i wokół ścieków leżały zbite wały czarnego szlamu, ale na szczęście wody odpływowe wyżłobiły w nich długie ścieżki.

Strangman pędził naprzód w swoim białym garniturze, strzelając racami w gardziel ciemnych ulic. Jego załoga ruszyła za nim w miasto rozwrzeszczaną bandą – ludzie idący na czele nieśli chwiejącą się niebezpiecznie w ich dłoniach baryłkę rumu, inni zaś zaopatrzyli się w butelki, maczety i gitary. Wokół Keransa, który pomagał Beatrice zejść z trapu, rozległo się kilka szyderczych okrzyków: “Pan Kości!", i po chwili Beatrice, Kerans i Bodkin pozostali sami w ciszy ogromnego, osiadłego na mieliźnie statku kołowego.

Spoglądając niepewnie na odległy, wysoki pierścień dżungli, majaczącej w ciemności niczym okrągłe usta krateru wygasłego wulkanu, Kerans ruszył pierwszy w stronę najbliższych budynków. Przystanęli w wejściu do jednego z wielkich kin – na wyłożonej kaflami podłodze trzepotały się anemicznie jeże morskie i ukwiały, a w kabinie, gdzie niegdyś mieściła się kasa, rozciągały się teraz ławice piasku.

Beatrice podciągnęła spódnicę i cała trójka poszła powoli wzdłuż pasa kin, kafejek i salonów gier zręcznościowych, kierowanych obecnie przez personel złożony wyłącznie z mięczaków i skorupiaków. Na pierwszym skrzyżowaniu dobiegły ich z przeciwka odgłosy libacji, skręcili więc w drugą stronę, ruszając na zachód ociekającym ciemnością kanionem. Nad ich głowami wciąż wybuchały od czasu do czasu świetlne race, a delikatne, szkliste gąbki w drzwiach mijanych domów połyskiwały miękko, odbijając różowo-niebieskie światło wybuchów.

– Coventry Street, Haymarket… – Kerans odczytał napisy na rdzewiejących tabliczkach. Skryli się na progu jakiegoś budynku widząc, że Strangman i jego banda gna z powrotem przez plac w eksplozji światła i wrzasków, tnąc maczetami gnijące szyldy w witrynach sklepów.

– Miejmy nadzieję, że znajdą coś, co ich zadowoli – mruknął Bodkin. Wpatrywał się w widnokrąg gmachów, jak gdyby szukał głębokiej, czarnej wody, która jeszcze niedawno je przykrywała.


Przez kilka godzin włóczyli się po wąskich ulicach niczym samotne, zabłąkane duchy, natykając się od czasu do czasu na któregoś z członków rozhulanej załogi, biegnącego pijackim kłusem środkiem jezdni ze szczątkami jakichś ubrań w jednej ręce i maczetą w drugiej. Na niektórych skrzyżowaniach ludzie Strangmana rozpalili małe ogniska i grzali się w grupkach po dwóch lub trzech wokół błyskających migotliwym światłem palenisk.

Unikając takich miejsc, Beatrice, Bodkin i Kerans posuwali się coraz dalej poprzez skupiska ulic, na południowy brzeg dawnej laguny, gdzie wznosił się w ciemności blok Beatrice, a jej mieszkanie ginęło pośród gwiazd.

– Pierwszych dziesięć pięter będziesz musiała przejść pieszo – zakomunikował jej Kerans. – Wskazał rozległy wał mułu, sięgający wilgotnym, wypukłym zboczem okien na piątym piętrze i stanowiący część kolosalnego masywu zastygłej gliny, który, zgodnie ze słowami Strangmana, otaczał teraz lagunę, tworząc nieprzebytą zaporę dla wdzierających się w głąb lądu wód. W bocznych ulicach ujrzeli wielką, lepką masę, przelewającą się ponad dachami i płynącą poprzez zaczopowane budynki, których szkielety przyspieszały proces twardnienia szlamu.

Tu i ówdzie mulasta tama czepiała się jakiejś potężniejszej przeszkody, jak kościół albo biurowiec mieszczący urzędy państwowe, i wtedy zbaczała ze swojej kolistej ścieżki wokół laguny. Jedno z takich wybrzuszeń biegło drogą, którą płynęli niedawno na podwodne przedstawienie Strangmana, i Kerans poczuł, że przyspiesza kroku, zbliżając się do planetarium. Czekał z niecierpliwością na towarzyszy, którzy przystawali przed pustymi wystawami dawnych domów towarowych albo wpatrywali się w czarny śluz, sączący się w dół po ruchomych schodach pod biurowcami i tworzący na ulicach kałuże kleistej mazi.

Mieszkańcy barykadowali nawet najmniejsze domy przed ich opuszczeniem. W drzwiach widać było zwalone bezładnie prowizoryczne ekrany i kraty stalowe, mające ukryć Bóg wie jakie skarby. Wszystko oblepiała cienka warstwa mułu, niwecząca wszelki wdzięk i charakter, jakim mogły odznaczać się niegdyś tutejsze ulice, i Kerans miał wrażenie, że całe miasto powstało z martwych ze swoich własnych rynsztoków. Gdyby niedługo nastał Dzień Sądu, armie zmarłych zapewne podniosłyby się z grobów przyodziane w tę samą ohydną opończę mułu.


– Robert… – Bodkin przytrzymał go za rękę, wskazując leżącą przed nimi ciemną ulicę. Pięćdziesiąt jardów dalej w rozproszonym świetle odległych rac sygnałowych błyszczały słabo zarysy metalowej kopuły planetarium, którego ponury korpus kryły zasłony cieni. Kerans zatrzymał się, rozpoznał bowiem przyległe ulice, chodniki i latarnie, a potem ruszył naprzód, niepewny, ale zarazem zaintrygowany tym panteonem gwiazd, mieszczącym tyle dręczących go lęków i zagadek.

Chodnik przed wejściem zalegały obwisłe bezwładnie gąbki i czerwone wodorosty. Szli, kierując się ostrożnie między zwałami szlamu okalającego jezdnię. Zagajniki widmowego morszczynu, wieńczącego kopułę planetarium, łopotały teraz bezsilnie nad portykiem, a ich długie, ociekające wodą łodygi zwieszały się nad wejściem jak poszarpane markizy. Kerans wyciągnął rękę, rozsunął liście, a potem zajrzał ostrożnie do wnętrza mrocznego foyer. Gruba warstwa czarnego błocka, z którego wraz z uchodzącym z rozmaitych pęcherzy tlenowych i pławnych powietrzem wydobywał się słaby syk ginących organizmów morskich, pokrywała dosłownie wszystko dookoła: kasy, schody wiodące na półpiętro, ściany i panele drzwi. Zamiast aksamitnego płaszcza, który pamiętał Kerans ze swojej podwodnej wyprawy, ujrzeli teraz spękany kożuch gnijących form organicznych, przypominających szaty grobowe. Jaśniejący przedtem próg macicy zniknął, a jego miejsce zajęło wejście do kanałów ściekowych.

Kerans ruszył w głąb foyer, przypominając sobie ciemny, nocny buduar audytorium i jego dziwny zodiak. Nagle zauważył, że na ziemi pomiędzy jego nogami sączy się strumyczek mętnej cieczy, niczym krew wyciekająca z ciała martwego wieloryba.

Kerans chwycił Beatrice pod rękę i wrócił po własnych śladach na ulicę.

– Obawiam się, że magiczny urok tego miejsca zniknął – zauważył bez ogródek, zmuszając się do śmiechu. – Strangman powiedziałby zapewne, że samobójca nigdy nie powinien powracać na miejsce swojej zbrodni.

Chcąc skrócić sobie drogę, zaplątali się w krętą, ślepą uliczkę, z której udało im się wycofać w sam czas, kiedy z płytkiego stawku rzucił się na nich niewielki kajman. Uciekając pomiędzy rdzewiejącymi muszlami samochodów, wypadli na otwartą przestrzeń ulicy, ścigani nadal przez gada. Zwierzę przystanęło pod latarnią na skraju chodnika, z wolna tłukąc na boki ogonem i rozwierając paszczę. Kerans pociągnął Beatrice za sobą. Rzucili się znów do ucieczki, ale pokonali zaledwie dziesięć jardów, kiedy Bodkin poślizgnął się nagle i runął ciężko w zwał szlamu.

– Alan! Szybko! – Kerans zawrócił po Bodkina, a łeb kajmana skierował się chwiejnie w ich stronę. Pozostałe samotnie w lagunie zwierzę wydawało się oszołomione i gotowe zaatakować wszystko, co znajdzie na swej drodze.


Nagle rozległ się huk ognia karabinowego i powietrze nad jezdnią przecięły płomienie strzałów. Zza rogu wyłoniła się nieoczekiwanie grupa ludzi. Niektórzy trzymali nad głowami zapalone race. Na czele widać było ubraną na biało postać Strangmana, za którym szli Admirał i Wielki Cezar z karabinami przyłożonymi do ramion.

Oczy Strangmana zalśniły w świetle rac. Skłonił się nieznacznie Beatrice, a potem przywitał Keransa. Jaszczur ze strzaskanym kręgosłupem wił się bezsilnie w rynsztoku, odsłaniając swój żółtawy brzuch. Wielki Cezar wyciągnął maczetę i odrąbał mu łeb.

Strangman przyglądał się tej scenie z okrutną rozkoszą.

– Paskudna bestia – powiedział. Wyciągnął z kieszeni duży naszyjnik z kryształu górskiego, wciąż oblepiony algami, i podał go Beatrice. – To dla ciebie, moja droga. – Zgrabnie zawiesił pasmo naszyjnika na szyi dziewczyny, przyglądając się ozdobie z zadowoleniem. Wodorosty splątane pośród błyszczących kamieni, kontrastujące z białą skórą piersi Beatrice, nadawały jej wygląd najady z wodnych głębin. – Oddam ci wszystkie klejnoty martwego oceanu.

Strangman odwrócił się gwałtownie i ruszył znów w dalszą drogę. Race zniknęły w ciemności przy akompaniamencie okrzyków jego ludzi, którzy pozostawili Keransowi, Bodkinowi i Beatrice ciszę, białe kamienie naszyjnika i zdekapitowanego kajmana.

Szaleństwo wydarzeń kilku następnych dni przybierało stopniowo na sile. Coraz bardziej oszołomiony, Kerans wałęsał się nocą samotnie ciemnymi ulicami (w ciągu dnia w labiryncie alejek panował nieznośny upał). Nie potrafił oderwać się od wspomnień z dawnej laguny, choć z drugiej strony przywykł szybko do pustych ulic i zaczopowanych mułem budynków.

Od chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył niespodzianie osuszoną lagunę, popadł gwałtownie w stan apatycznej inercji, z której bezskutecznie próbował się otrząsnąć. Zdawał sobie mgliście sprawę, że laguna reprezentowała kompleks jego neuronicznych potrzeb, których nie mógłby zaspokoić gdzie indziej. Tępego letargu Keransa nie potrafiły przerwać nawet rozgrywające się wokół akty przemocy, i doktor coraz bardziej czuł się jak rozbitek w oceanie czasu, osaczony przez ruchome warstwy sprzecznych z sobą rzeczywistości, które dzieliły całe milionolecia.

Ogromne słońce, pulsujące w jego głowie, zagłuszało niemal odgłosy rabunków i hulanek, ryki eksplozji i huk karabinów. Niczym ślepiec Kerans wędrował niepewnym krokiem po starych arkadach i domach. Chodził w poplamionym i wytłuszczonym białym smokingu. Mijający go w biegu marynarze drwili z niego, szarpiąc go dla kawału za ramiona. Nocami pętał się jak w gorączce pomiędzy rozhulanymi śpiewakami na placu i zasiadał obok Strangmana podczas urządzanych przez niego libacji, a później krył się znów w cieniu statku kołowego, przyglądając się tańcom i nasłuchując bicia bębnów oraz dźwięków gitar, nakładających się w jego głowie na uporczywe dudnienie czarnego słońca.

Zrezygnował ze wszelkich prób powrotu do hotelu, tym bardziej że strumień blokowały łodzie pompujące wciąż wodę, a dzieląca go od hotelu laguna roiła się wprost od aligatorów. Dni przesypiał na kanapie w mieszkaniu Beatrice albo siedział tępo w cichej alkowie na pokładzie rozrywkowym statku zaopatrzeniowego. Większość załogi o tej porze drzemała pośród skrzyń albo kłóciła się między sobą o łupy, czekając z gorzką niecierpliwością na zapadnięcie zmroku, toteż na ogół dawali Keransowi spokój. Jakaś inwersyjna logika podpowiadała mu, że lepiej trzymać się blisko Strangmana niż prowadzić dalej życie w izolacji. Bodkin przeciwnie, próbował wieść samotny żywot, zaszywając się w stanie głębokiego szoku na stacji badawczej, na którą wiodła teraz urwista droga po zdewastowanych schodach przeciwpożarowych, ale podczas jednej ze swoich nocnych wypraw na ulice dzielnicy uniwersyteckiej wpadł w ręce grupki marynarzy i został solidnie poturbowany. Tymczasem Kerans, przyłączając się do świty Strangmana, uznawał niejako jego absolutną władzę nad okolicznymi lagunami.

Pewnego dnia zmusił się, żeby odwiedzić Bodkina. Zastał go leżącego w milczeniu na koi. Próbował się ochłodzić za pomocą jakiegoś zaimprowizowanego wachlarza i słabnącego coraz bardziej klimatyzatora. Podobnie jak on, Bodkin zdawał się żyć w odosobnieniu, na maleńkiej wysepce rzeczywistości pośrodku oceanu czasu.

– Robert – wymamrotał Bodkin spuchniętymi wargami. – Uciekaj stąd. Zabierz ją, tę dziewczynę… – Bodkin usiłował przypomnieć sobie jej imię -…zabierz Beatrice i znajdźcie inną lagunę.

Kerans skinął głową, kuląc się w wąskim stożku chłodniejszego powietrza, płynącego z klimatyzatora.

– Alan, ja wiem, że Strangman jest szalony i niebezpieczny, ale nie mogę jeszcze opuścić tego miejsca. Nie wiem, dlaczego, ale jest tu coś… te nagie ulice… – Kerans zrobił pochmurną minę i porzucił wszelkie wyjaśnienia. – Co to jest? Moje myśli opanowała jakaś zmora. Muszę się jej najpierw pozbyć.

Bodkin zdołał z trudem usiąść.

– Posłuchaj mnie, Kerans. Zabierz ją i idź stąd. Jeszcze dziś w nocy. Czas tutaj przestał istnieć.

W laboratorium pod pokładem bladobrunatna maź pokryła wielkie półkole wykresów – okaleczony, neuroniczny zodiak Bodkina – powlekając woalką im niepotrzebne już nikomu stoły laboratoryjne i szafki z probówkami. Kerans bez przekonania usiłował zawiesić na swoim miejscu wykresy, które spadły na podłogę, ale po chwili dał za wygraną i spędził następną godzinę piorąc swój biały frak w kałuży wody, stojącej w jednym z okrętowych zlewów.

Być może idąc za jego przykładem, kilku marynarzy także sprawiło sobie smokingi i czarne muszki. Znaleźli w jednej z hurtowni zapas strojów wieczorowych, zamkniętych w blaszanych, wodoszczelnych futerałach. Za namową Strangmana sześciu marynarzy wystroiło się we fraki i muszki, które pozakładali na nagie szyje. Potem w radosnym uniesieniu rozpoczęli harce na ulicach, wywijając połami smokingów i podnosząc wysoko nogi, jak roztańczona grupka obłąkanych kelnerów-derwiszów podczas swego święta.

Początkowo Strangman popuścił cugli swoim ludziom, ale teraz poszukiwania skarbów przybrały poważniejszy ton. Z jakichś sobie tylko wiadomych powodów kapitan interesował się wyłącznie dziełami sztuki, i po kilku wyprawach rozpoznawczych udało mu się zlokalizować jedno z ważniejszych muzeów miasta. Jednak ku jego wzburzeniu z gmachu wywieziono wszystkie cenniejsze przedmioty, toteż jedyną zdobyczą Strangmana została wielka mozaika, którą jego ludzie wyrwali kawałek po kawałku ze ściany w hallu wejściowym i rozłożyli niczym wielką układankę na pokładzie obserwacyjnym statku zaopatrzeniowego.

Kerans wiedział o tym niepowodzeniu i postanowił ostrzec Bodkina, że Strangman może zechcieć wyładować na nim swoją złość, ale kiedy wczesnym wieczorem następnego dnia wdrapał się na stację badawczą, okazało się, że Bodkin zniknął. Zabrakło paliwa do klimatyzatora, i Bodkin, jak można było sądzić, celowo pootwierał przed opuszczeniem stacji wszystkie okna, toteż z wnętrza stacji buchała para niczym z kotła.

Było to dziwne, ale Kerans nie bardzo przejął się zniknięciem starego biologa. Zatopiony w swoich myślach przypuszczał, że Bodkin poszedł po prostu za własną radą i wyruszył na południe w poszukiwaniu nowej laguny.

Beatrice natomiast wciąż tkwiła w tym samym miejscu. Podobnie jak Kerans pogrążyła się we własnym świecie. Kerans rzadko ją widywał za dnia, kiedy siedziała zamknięta w sypialni, ale około północy, gdy robiło się chłodniej, opuszczała swoje mieszkanie pod gwiazdami i przyłączała się do urządzanych przez Strangmana libacji. Siadywała apatycznie obok niego w swojej błękitnej, wieczorowej sukni. Zdobiła włosy trzema czy czterema tiarami, które Strangman zrabował z sejfów z biżuterią, a jej piersi pokrywały rozmaite lśniące łańcuchy i naszyjniki. Przypominała postać obłąkanej królowej z jakiegoś przerażającego dramatu.

Strangman traktował ją z dziwnym szacunkiem, nie pozbawionym jednak uprzejmej wrogości, jak gdyby była plemiennym totemem, boginią, której moc odpowiedzialna była za ich nieustające powodzenie, lecz którą darzy się jednocześnie niechęcią. Kerans usiłował trzymać się blisko dziewczyny, niczym satelita krążył więc wokół Beatrice pod pretekstem troskliwości, a tego wieczora, kiedy zniknął Bodkin, nachylił się ku niej, wspierając się na poduszkach, i powiedział:


– Alan odszedł. Stary Bodkin. Widział się z tobą, zanim wyruszył w drogę?

Ale Beatrice wpatrywała się w dal ponad płonącymi na placu ogniskami i nie odwracając głowy odparła słabym głosem:

– Posłuchaj głosu bębnów, Robercie. Jak myślisz, ile naprawdę jest tych słońc?

Strangman zachowywał się coraz bardziej dziwacznie. Tańczył wokół ognisk, zmuszając czasem Keransa, żeby przyłączał się do niego, i zachęcając ludzi grających na bębnach, by wybijali coraz szybsze rytmy. Potem osuwał się wyczerpany na swoją otomanę, a jego biała zazwyczaj twarz przybierała barwę niebieskiej kredy.

Pewnej nocy wsparł brodę na łokciu i przypatrzył się ponuro Keransowi, który przykucnął z tyłu na poduszce.

– Wiesz, dlaczego oni się mnie boją, Kerans? Admirał, Wielki Cezar i cała reszta? Zdradzę ci moją tajemnicę. – I po chwili Strangman dodał szeptem: – Bo myślą, że jestem żywym trupem.

Rozłożył się znów na otomanie w paroksyzmie śmiechu, trzęsąc się bezradnie.

– Kerans, mój Boże! Co się z wami dzieje? Otrząśnijcie się z tego transu.

Strangman podniósł wzrok. Podszedł Wielki Cezar, trzymając w dłoniach wysuszony łeb aligatora, który zazwyczaj nosił na głowie zamiast kaptura.

– O co chodzi? Ułożyliście pieśń dla doktora Keransa? Kapitalnie! Słyszałeś, doktorze? Doskonale, więc zaśpiewajcie nam “Balladę o Panu Kości"!

Potężny Negr odchrząknął, a potem podskakując i gestykulując zaczął śpiewać głębokim, gardłowym głosem.

Pan Kości kocha wysuszonych ludzi,

Ma bananową dziewczynę; trzech chytrych proroków,

Bawiła się z nim do szaleństwa, utopiła go w wężowym

winie,

A stary wielki aligator

Nigdy nie słyszał tylu bagiennych ptaków.

Dziwny Pan Kości wybrał się na połów czaszek

W pobliżu Strumienia Aniołów, gdzie żyją wyschnięci

ludzie,

Wyjął swój żółwi kamień, czekał na kościelną łódź,

Która przywiozła trzech proroków.

Zły, zły to bożek.

Dziwny Pan Kości ujrzał swą kochającą dziewczynę

I oddał żółwi kamień za dwa banany.

Posiadł bananową dziewczynę jak gorące drzewo;

Zobaczyli go prorocy,

A wyschnięci ludzie nie przyszli po Dziwnego Pana Kości.

Dziwny Pan Kości tańczył dla kochającej dziewczyny,

Zbudował jej bananowy dom, by miała loże miłości…

Nagle Strangman zerwał się z krzykiem z kanapy, wskoczył obok Wielkiego Ceazara na środek placu i wskazał wznoszący się nad nimi mulasty wał obwodu laguny. Na tle ciemnego nieba rysowała się wyraźnie mała, kwadratowa sylwetka doktora Bodkina, kluczącego z wolna pośród drewnianych zapór, mających powstrzymać parcie wód strumienia. Nie zauważył, że został dostrzeżony przez ludzi na dole. W ręce niósł niewielkie drewniane pudełko, a z ciągnącego się za nim przewodu pobłyskiwało z trzaskiem słabe światło.

Strangman, który natychmiast zorientował się w sytuacji, ryknął: – Admirale! Wielki Cezarze! Łapać go! Bodkin ma bombę!

Gromada marynarzy rozproszyła się w bezładnym pościgu – wszyscy z wyjątkiem Beatrice i Keransa rzucili się biegiem przez plac. Z lewa i prawa rozlegał się szczęk karabinów. Bodkin przystanął niepewnie. Lont skrzył się na wysokości jego nóg. Doktor odwrócił się i zaczął cofać, idąc wzdłuż zapory.

Kerans zerwał się na nogi i skoczył za innymi. Kiedy dobiegł do mulastego wału, w powietrzu pękały już race, plując magnezem na jezdnię. Strangman i Admirał wspinali się na górę po schodkach awaryjnych, a Wielki Cezar strzelał z karabinu ponad ich głowami. Bodkin porzucił bombę na środku tamy i teraz uciekał po dachach.

Pokonawszy okrakiem ostatni szczebel drabinki, Strangman rzucił się w stronę zapory, dopadł bomby kilkoma susami i kopniakiem odrzucił ją na środek strumienia. Kiedy plusk ucichł, z dołu rozległy się okrzyki radości. Ciężko oddychając Strangman zapiął marynarkę, a potem z zawieszonej pod pachą kabury wyciągnął krótkolufowy rewolwer kal. 38 mm. Na jego twarzy zalśnił słaby uśmieszek. Gnany okrzykami swoich podwładnych, ruszył w ślad za Bodkinem, który z trudem wdrapywał się na pokład stacji badawczej.

Otępiały Kerans słuchał ostatnich strzałów, przypominając sobie przestrogi Bodkina. Nie miał niczego za złe doktorowi, tym bardziej że zignorował jego rady, zdawał sobie jednak sprawę, że wybuch zapewne zdmuchnąłby go razem ze Strangmanem i jego załogą. Wrócił powoli na plac. Beatrice siedziała wciąż w tym samym miejscu, na stosie poduszek. Na ziemi przed nią spoczywał łeb aligatora. Gdy Kerans podszedł bliżej, usłyszał za sobą kroki, które nagle złowróżbnie zwolniły. Wśród marynarzy zapadło dziwne milczenie.

Kerans odwrócił się i ujrzał idącego niespiesznym krokiem w jego stronę Strangmana. Wargi wykrzywiał mu wymuszony uśmiech. Obok szli ramię w ramię Wielki Cezar i Admirał, ale zamiast karabinów trzymali teraz w rękach maczety. Reszta załogi utworzyła luźną tyralierę, przyglądając się tej scenie wyczekująco. Byli najwyraźniej zadowoleni widząc, że Kerans, ten powściągliwy szaman, czczący innego niż oni fetysza, dostanie wreszcie zasłużenie za swoje.

– To był niemądry postępek ze strony Bodkina, nie sądzisz, doktorze? I, co należy dodać, niebezpieczny. Do diabła, przecież mogliśmy się wszyscy potopić. – Kapitan przystanął kilka stóp przed Keransem, obrzucając go ponurym spojrzeniem. – Dobrze znałeś Bodkina. Dziwię się, że tego nie przewidziałeś. I coś mi mówi, że nie powinienem więcej ryzykować kontaktów z obłąkanymi biologami. – Strangman już miał dać znak Wielkiemu Cezarowi, kiedy Beatrice zerwała się na nogi i podbiegła do niego.

– Strangman! Na litość boską, dość tego. Przestań. My cię nie skrzywdzimy. Weź sobie to wszystko!

Jednym szarpnięciem zerwała z siebie wszystkie naszyjniki, a potem zdjęła tiary z głowy i cisnęła je pod nogi Strangmanowi, który, warcząc z wściekłości, skopał je do rynsztoka. Wielki Cezar podszedł do Beatrice, unosząc w górę maczetę.

– Strangman! – Beatrice rzuciła się ku niemu, potknęła się i niemal powaliła go na ziemię, chwytając się poły jego marynarki. – Ty biały diable, dlaczego nie chcesz zostawić nas w spokoju?

Strangman odepchnął ją, oddychając ze świstem przez zaciśnięte zęby. Spojrzał szalonym wzrokiem na potarganą kobietę, klęczącą wśród porozrzucanych klejnotów, i ponownie chciał dać znak Wielkiemu Cezarowi, kiedy po jego prawym policzku przebiegł skurcz, znamionujący zmianę zamiarów kapitana. Trzepnął się w twarz otwartą dłonią, próbując pozbyć się spazmu, jak gdyby odganiał muchę, a potem napiął mięśnie w ohydnym grymasie, nie mogąc ich opanować. Jego twarz wykrzywiła się w groteskowym ziewnięciu i Strangman wyglądał przez chwilę jak człowiek, któremu szczęka wyskoczyła z zawiasów. Widząc niezdecydowanie swojego dowódcy. Wielki Cezar zawahał się, a wtedy Kerans uciekł chyłkiem w cienie kryjące statek zaopatrzeniowy.

– No, dobrze! Boże, co za…! – Strangman zamruczał coś niewyraźnie do siebie i obciągnął marynarkę, niechętnie oddając punkt przeciwnikowi. Kurcz zniknął już z jego twarzy. Skinął leniwie głową Beatrice, jak gdyby ostrzegając dziewczynę, że wszelkie dalsze interwencje z jej strony zostaną zignorowane, po czym wydał jakiś burkliwy rozkaz Wielkiemu Cezarowi. Marynarze odłożyli maczety, ale zanim Beatrice zdążyła znów zaprotestować, cała załoga rzuciła się na Keransa wśród przeraźliwych okrzyków radości, wymachując rękami i klaszcząc w dłonie.

Kerans usiłował im uciec. Patrząc na krąg wyszczerzonych w uśmiechu twarzy nie wiedział, czy chodzi tylko o rodzaj jakiejś zabawy, mającej rozładować napięcie wśród marynarzy, wywołane morderstwem Bodkina, czy też może załoga pragnie wymierzyć mu oczyszczającą grzechy karę. Kiedy podbiegli, uskoczył za otomanę, ale tam odwrót odciął mu Admirał, który kołysał się z boku na bok w swoich białych butach tenisowych niby tancerz. Nagle runął naprzód i podciął Keransowi nogi. Kerans usiadł ciężko na otomanie, a wtedy kilkanaście par śliskich, brunatnych ramion chwyciło go za ręce i szyję, zwalając go przez głowę z powrotem na bruk. Szarpał się bezradnie, próbując się oswobodzić. Pośród dyszących ciał widział Strangmana i Beatrice, przypatrujących mu się z dalszej odległości. Po chwili Strangman ujął dziewczynę za rękę i stanowczym ruchem pociągnął ją za sobą w stronę trapu.

Wtedy ktoś nakrył twarz Keransa dużą jedwabną poduszką, a twarde dłonie zaczęły wybijać na jego karku miarowy, dudniący rytm.

Загрузка...