Rozdarta straszliwym rykiem cisza wczesnego poranka, wisząca nad laguną, pękła gwałtownie, a potem za oknami hotelowego apartamentu przetoczył się potężny, ogłuszający grzmot. Kerans z wysiłkiem dźwignął z łóżka nieposłuszne ciało i potknął się o rozrzucone na podłodze książki. Otworzył kopniakiem druciane drzwi na balkon i zdążył jeszcze zobaczyć biały kadłub hydroplanu, okrążającego z dużą szybkością lagunę. Jego dwie długie, poziome płozy cięły nad wodą idealnie równe płaty lśniącej mgiełki. Kiedy ciężka fala uderzyła o ścianę hotelu, płosząc kolonie pająków wodnych i nietoperze, gnieżdżące się wśród gnijących pni, Kerans dostrzegł na moment jakiegoś wysokiego, barczystego mężczyznę w kurtce i białym hennie na głowie, stojącego za sterami w kokpicie.
Pilotował hydroplan ze swobodną, nonszalancką dezynwolturą, zwiększając moc dwóch potężnych turbin napędzających przednie śmigła, kiedy maszyna rozbijała szerokie fale w lagunie, toteż hydroplan opadał i wznosił się niczym motorówka walcząca z potężnymi bałwanami morskimi, wzniecając tumany lśniącego tęczowo pyłu wodnego. Mężczyzna kołysał się w rytm falujących ruchów maszyny, a jego długie nogi uginały się sprężyście przy każdym skręcie. Wyglądał jak woźnica rydwanu, który panuje całkowicie nad swoim narowistym zaprzęgiem.
Niewidoczny dla pilota, Kerans obserwował go z ukrycia za trzcinopalmami porastającymi balkon – wycinanie ich już od dawna wydawało mu się zupełnie zbędnym wysiłkiem. Kiedy maszyna wykonywała drugie okrążenie, Kerans zauważył zawadiacką twarz pilota, jego połyskliwe oczy i zęby oraz minę rozgorączkowanego konkwistadora.
Wokół jego bioder lśniły srebrne cekiny pasa z nabojami, a kiedy hydroplan dotarł na drugą stronę laguny, rozległa się stamtąd seria krótkich eksplozji. Nad wodą wybuchły rakiety sygnałowe, tworząc w powietrzu strzępiaste, czerwone parasole, których cząstki zaczęły opadać wzdłuż brzegu.
Jak gdyby resztką sił hydroplan z rykiem silników skręcił gwałtownie w stronę kanału i pognał do sąsiedniej laguny, spryskując wodą śladu torowego nadbrzeżne rośliny. Przytrzymując się barierki balkonu, Kerans przyglądał się, jak zmącone, wzburzone wody laguny próbują się na nowo uspokoić. Olbrzymie rośliny okrytozalążkowe i drzewa rosnące wzdłuż brzegu pochylały się i szeleściły pod wpływem falującego wciąż powietrza. Cienki całun czerwonej pary dryfował na północ, blednąc wraz z oddalającym się dźwiękiem turbin hydroplanu. Gwałtowna inwazja tego maszynowego huku i pędu oraz przybycie obcego, odzianego w biel nieznajomego, na chwilę wytrąciły Keransa z równowagi, wyrywając go brutalnie ze stanu odrętwienia i apatii.
Przez ostatnie sześć tygodni, które minęły od czasu wyjazdu pułkownika Riggsa, Kerans mieszkał właściwie zupełnie sam w swoim apartamencie na dachu hotelu, pogrążając się coraz głębiej w milczącym świecie otaczającej go dżungli. Nieustannie rosnąca temperatura – termoalarm na balkonie rejestrował teraz w południe sto trzydzieści stopni – oraz wycieńczająca wilgotność powietrza sprawiły, że właściwie nie można było opuszczać hotelu po dziesiątej rano. Laguny i dżungla pełne były ognia do czwartej po południu, kiedy Kerans był już zazwyczaj zbyt wyczerpany, żeby cokolwiek robić, i kładł się po prostu do łóżka.
Całymi dniami przesiadywał za zasłoniętymi żaluzjami oknami swojego apartamentu, nasłuchując wśród cieni odgłosów poruszeń drucianej klatki osłony, która kurczyła się i rozszerzała pod wpływem temperatury. Wiele budynków wokół laguny zniknęło już pod krzewiącą się coraz bujniej roślinnością – wielkie widłaki i trzcinopalmy zasłaniały białe, prostokątne ściany domów, chroniąc przed słońcem jaszczury, spoczywające w swoich okiennych legowiskach.
Dalej, poza laguną, nie kończące się fale mułu zbijały się w olbrzymie błyszczące wały, tu i ówdzie wyrastające ponad linię brzegową niczym wielkie kopce odległej kopalni złota. W głowie Keransa pulsowało światło, obmywające zatopione poziomy jego podświadomości i wiodące go w dół, w ciepłą, przezroczystą głębię, gdzie przestawała istnieć nominalna rzeczywistość czasu i przestrzeni. Kierowany snami, Kerans posuwał się wstecz poprzez odsłaniającą się przeszłość, poprzez łańcuch coraz dziwniejszych krajobrazów, skupionych wokół laguny, z których każdy, jak zapowiedział Bodkin, zdawał się reprezentować jego kolejne poziomy kręgowe. Niekiedy tafla wody bywała widmowa i drżąca, kiedy indziej zaś leniwa i mroczna, brzeg natomiast wyglądał jak uformowany z iłołupków, przypominających matowo-metaliczną skórę gada. Czasami jednak miękkie plaże połyskiwały zachęcająco karminowym blaskiem, niebo było ciepłe i przejrzyste, a pustka długich pasów piachu ostateczna i absolutna, co napełniało Keransa poczuciem jakiejś wyrafinowanej i subtelnej udręki.
Pragnął, żeby ta podróż w głąb archeopsychicznego czasu dobiegła już kresu, tłumiąc w sobie świadomość, że kiedy to rzeczywiście nastąpi, otaczający go zewnętrzny świat stanie się obcy i nie do zniesienia.
Parokrotnie wprowadził do swojego botanicznego dziennika chaotyczne notatki na temat nowych form roślinnych w lagunie i w ciągu pierwszych tygodni samotności kilka razy odwiedził doktora Bodkina i pannę Beatrice Dahi. Jednak zarówno Bodkin jak i Beatrice byli coraz bardziej pochłonięci swój ą własną drogą poprzez totalny czas. Bodkin zagubił się w świecie prywatnej zadumy i pływał bez celu płaskodenną łodzią po wąskich strumieniach w poszukiwaniu zatopionego świata swojego dzieciństwa. Pewnego razu Kerans spotkał doktora stojącego na rufie metalowej łódki, wspartego o wiosło i wpatrującego się pustym wzrokiem w otaczające go niewzruszone gmachy. Bodkin przeszył Keransa wzrokiem na wskroś, nie odpowiadając na jego wołanie, jak gdyby w ogóle go nie zauważył.
Ale jeśli chodzi o Beatrice, to pomimo ich powierzchownego oddalenia istniał między nimi silny, głębszy związek, milcząca świadomość symbolicznych ról, jakie oboje mieli do spełnienia.
Kolejne race sygnalizacyjne rozprysnęły się nad odległą laguną, gdzie znajdowała się stacja i dom, w którym mieszkała Beatrice. Kerans osłonił oczy, kiedy niebo upstrzyły jasne kule ognia. W chwilę późni ej kilka mil dalej, gdzieś pośród wałów szlamu na południu, rozległa się w odpowiedzi seria nowych eksplozji. Kłęby rzadkiego dymu rozwiał wkrótce wiatr.
A zatem nieznajomy pilot hydroplanu nie przybył tu sam. W obliczu perspektywy nieuchronnej inwazji Kerans wziął się w garść. Odległość dzieląca wybuchy kolejnych rakiet sygnalizacyjnych wskazywała, że najeźdźcy nadchodzą w kilku grupach i że hydroplan jest tylko ich maszyną zwiadowczą.
Zamknąwszy za sobą druciane drzwi, Kerans wrócił do mieszkania i ściągnął z krzesła kurtkę. Wszedł z przyzwyczajenia do łazienki i stanął przed lustrem, by z roztargnieniem potrzeć tygodniowy zarost. Był perłowobiały, co w połączeniu z hebanową opalenizną i wyrazem zamyślenia w oczach nadawało mu wygląd doświadczonego i szlachetnego poszukiwacza skarbów. Z zaniedbanej oczyszczalni na dachu wyciekł kubełek mętnej wody, której Kerans zaczerpnął i ochlapał sobie twarz, wykonując tę symboliczną toaletę, jak mu się wydawało, wyłącznie z przyzwyczajenia.
Okutym blachą bosakiem Kerans odpędził dwie małe iguany wylegujące się na nabrzeżu, zepchnął katamaran do wody i odpłynął. Niewielki silniczek niósł go miarowo przez powolne fale. Pod dnem katamaranu kłębiły się ogromne kępy alg, a wokół dziobu krążyły żuki i pająki wodne. Dochodziło kilka minut po siódmej i temperatura wynosiła zaledwie osiemdziesiąt stopni. Było względnie chłodno i przyjemnie, a powietrze wolne od ogromnych chmur komarów, które upał później pobudzi do życia.
Kiedy Kerans manewrował w stujardowym strumieniu, prowadzącym do sąsiedniej laguny, nad jego głową eksplodowały kolejne rakiety sygnalizacyjne. Słyszał to oddalający się, to przybliżający ryk silników i chwilami dostrzegał odzianą na biało postać za sterami przemykającego w oddali hydroplanu. U wylotu laguny Kerans wyłączył silnik i sunął dalej cicho pośród porastających brzeg paproci, bacząc na węże, które, spłoszone falami, wsuwały się do wody spomiędzy gałęzi.
Dwadzieścia pięć jardów dalej zacumował katamaran wśród skrzypów rosnących na tarasowym dachu jakiegoś domu towarowego i brnąc po wznoszącym się ku górze betonie dotarł do schodów awaryjnych, umocowanych na ścianie sąsiedniego budynku. Wspiął się jeszcze pięć pięter wyżej, na płaski dach, i ułożywszy się za niskim frontonem, zaczął obserwować stojący w pobliżu korpus bloku mieszkalnego Beatrice.
Hydroplan krążył hałaśliwie w okolicach zatoczki po drugiej stronie laguny. Pilot to rzucał się naprzód, to znów gwałtownie zawracał, niczym jeździec kiełznający swego rumaka. W górę wystrzeliły kolejne flary, niektóre zaledwie w odległości ćwierci mili. Przyglądając się hydroplanowi, Kerans dosłyszał także niski, ale narastający nieustannie ryk – był to ostry, jakby zwierzęcy odgłos, przypominający nieco dźwięki, jakie wydawały iguany. Odgłos zbliżał się przy akompaniamencie buczących silników i towarzyszącym mu echu rozdzieranych i łamanych roślin. Rosnące wzdłuż zatoczki ogromne paprocie i trzcino-palmy padały kolejno na ziemię, łopocząc gałęziami niczym sztandary zwyciężonej armii. Coś dosłownie rozdzierało dżunglę na pół. Stada nietoperzy wzbijały się w powietrze i pędziły szaleńczo nad laguna, a ich piski zagłuszały pracujące na najwyższych obrotach turbiny hydroplanu i wybuchające wciąż race sygnalizacyjne.
Nagle woda u wylotu zatoczki wypiętrzyła się kilka stóp w górę i coś przypominającego ogromny pień runęło w dół, rwąc na strzępy roślinność i wdzierając się przemocą do zatoki. Miniaturowy wodospad spłynął na brzeg spienioną wodą, pchaną ciśnieniem fali, niosącej kilka kwadratowych jednostek pływających o czarnych kadłubach, przypominających kuter pułkownika Riggsa. Z olbrzymich smoczych oczu i zębów, wymalowanych na dziobach tych statków, łuszczyła się stara farba. Kierowane przez około dwunastu ciemnoskórych ludzi w białych szortach i podkoszulkach łodzie ruszyły na środek laguny, a z ich pokładów pośród ogólnego zamieszania i podnieconych okrzyków załogi wystrzelały w niebo ostatnie race.
Na wpół ogłuszony tym hałasem, Kerans przyglądał się nieprzeliczonym rojom długich, brunatnych kształtów, płynących potężnymi ruchami ciał poprzez kipiącą wodę. Zwierzęta smagały pianę masywnymi ogonami. Były to niewątpliwie największe aligatory, jakie w życiu widział. Wiele z nich przekraczało znacznie długość dwudziestu pięciu stóp. Przepychały się wściekle, walcząc o dostęp do przejrzystej wody, a następnie zbijając się w gromadę wokół znieruchomiałego już teraz hydroplanu. Ubrany na biało mężczyzna stał w otwartych drzwiach włazu z rękami na biodrach i triumfalnie przyglądał się stadu gadów. Pomachał leniwie załodze trzech płaskodennych łodzi, a potem, wskazując krąg laguny, wykonał szeroki gest, mający zapewne oznaczać, że tutaj się zatrzymają.
Kiedy jego murzyńscy porucznicy ponownie uruchomili silniki i popłynęli do brzegu, mężczyzna krytycznie i badawczo zaczął przyglądać się okolicznym budynkom, niemal wesoło przechylając głowę na bok. Aligatory zbiły się wokół niego niczym psy otaczające swego pana, a nad ich głowami przeszywały powietrze ostrzegawcze krzyki krążącej w górze zbitej chmary ptaków – siewek nilowych i kulików. Kolejne aligatory dołączały do stada, krążąc łeb przy łbie po obwodzie prawoskrętnej spirali, aż wreszcie zebrało się ich co najmniej dwa tysiące – potężne, stadne wcielenie gadziego zła.
Pilot krzyknął i wrócił za stery, a dwa tysiące aligatorowych pysków uniosło się posłusznie nad wodą. Śmigła z szarpnięciem ożyły, porywając hydroplan naprzód. Ostre płozy maszyny przeorały nieszczęsne stworzenia, leżące na jej drodze, i hydroplan runął w kierunku strumienia, wiodącego do następnej laguny, zostawiając z tyłu falującą masę aligatorów. Kilka z nich odłączyło się od grupy i zaczęło krążyć parami wśród zalanych okien, płosząc iguany, które przyglądały się tej scenie. Inne rozpełzły się pomiędzy budynkami i zajęły stanowiska na niemal całkowicie odsłoniętych dachach. Za nimi, na środku laguny, wzburzona woda kipiała niespokojnie, od czasu do czasu wyrzucając na powierzchnię śnieżnobiałymi brzuchami do góry ciała martwych aligatorów, zmiażdżonych przez hydroplan.
Kiedy zbliżająca się z lewej strony armada zwierząt ruszyła w stronę strumienia, Kerans z trudem zsunął się na dół po schodach awaryjnych i rozchlapując wodę zbiegł po pochyłym dachu tam, gdzie pozostawił swój katamaran. Zanim jednak dotarł na miejsce, silna fala, wzburzona przez hydroplan, uniosła łódź dalej na wodę, prowadząc ją na spotkanie nadciągającej masy zwierząt. W ciągu zaledwie kilku sekund katamaran został otoczony, wywrócony przez walczące o dostęp do strumienia aligatory i rozdarty na strzępy w ich kłapiących paszczach.
Potężny jaszczur, płynący na końcu szeregu, zauważył Keransa, stojącego po pas w wodzie wśród skrzypów, i ruszył ku niemu, wpijając w niego wzrok. Chropawy, łuskowaty grzbiet zwierzęcia i grzebień na jego ogonie wyginały się w potężnych skrętach ciała, kiedy aligator pokonywał dystans rozkołysanymi ruchami. Kerans szybko wbiegł z powrotem na pochyły dach, poślizgnął się, wpadł po ramiona do wody i sięgnął schodów awaryjnych w chwili, kiedy aligator wygramolił się z płycizny na swoich krótkich, zakrzywionych nogach, usiłując dosięgnąć stóp umykającego człowieka.
Ciężko dysząc, Kerans wsparł się o barierkę i spojrzał w zimne, szeroko otwarte oczy zwierzęcia, które przyglądały mu się beznamiętnie.
– Przypominasz dobrze wytresowanego psa – powiedział bez złości do aligatora. Wyciągnął ze ściany obluzowaną cegłę i cisnął ją obiema rękami w dół, celując w guz na końcu pyska zwierzęcia. Uśmiechnął się drwiąco, kiedy aligator zaryczał z bólu i wycofał się do wody, szarpiąc w irytacji paszczą liście skrzypów i resztki dryfującego jeszcze na powierzchni omasztowania katamaranu.
Po upływie pół godziny i kilku potyczkach ze spłoszonymi iguanami Keransowi udało się pokonać pieszo pozostałe dwieście jardów brzegu i dotrzeć do mieszkania Beatrice. Spotkali się, kiedy Kerans wychodził z windy. Dziewczyna miała rozszerzone niepokojem źrenice.
– Robercie, co się dzieje? – położyła mu ręce na ramionach i przycisnęła głowę do jego przemoczonej koszuli. – Widziałeś te aligatory? Są ich tysiące!
– Czy je widziałem? Cholera, jeden z nich o mało mnie nie zeżarł niemal na progu twojego domu.
Kerans wyślizgnął się z objęć Beatrice i podszedł do okna, żeby rozsunąć plastikowe żaluzje. Hydroplan znajdował się już w centralnej lagunie i okrążał ją z dużą szybkością, a stado aligatorów płynęło jego śladem. Zwierzęta z końca kolumny odrywały się kolejno od stada, zajmując stanowiska wokół brzegu. Co najmniej trzydzieści albo czterdzieści aligatorów pozostało w lagunie, gdzie utworzyły złożone z kilku sztuk patrole, krążące wokoło i rzucające się od czasu do czasu na jakąś nieostrożną iguanę.
– Te szatańskie stworzenia są z pewnością ich strażnikami – zdecydował Kerans. – Niczym oswojona trupa tarantul. Zresztą, jeśli się nad tym zastanowić, trudno o lepszych wartowników w tutejszych warunkach.
Beatrice stała obok niego, nerwowo skubiąc kołnierzyk jadeitowej jedwabnej bluzki, którą narzuciła na swój czarny kostium kąpielowy. Chociaż do mieszkania wkradało się już zniszczenie i nieład, Beatrice wciąż zawzięcie dbała o swój wygląd. Podczas kilku poprzednich odwiedzin Keransa siedziała zwykle na patio albo przed lustrem w sypialni, mechanicznie nakładając na swoje ciało nie kończące się warstwy patyny, jak niewidomy malarz, który wiecznie poprawia ledwie pamiętany portret z obawy, że kiedy w końcu przestanie malować, zapomni go całkowicie. Beatrice miała zawsze nieskazitelnie ułożone włosy oraz wytworny makijaż na ustach i powiekach, ale jej nieobecne, osamotnione spojrzenie nadawało dziewczynie woskową, połyskliwą urodę plastikowego manekina. Teraz jednak zdawała się nareszcie poruszona.
– Co to za ludzie, Robercie? Przeraża mnie ten człowiek w hydroplanie. Żałuję, że nie ma z nami pułkownika Riggsa.
– Riggs znajduje się już tysiące mil stąd, o ile w ogóle nie dotarł tymczasem do Byrd. Nie martw się, Bea. Ci ludzie wyglądaj ą może na piratów, ale my nie mamy nic, czego oni mogliby od nas chcieć.
Do laguny wpłynął duży, trójpokładowy statek kołowy, wyposażony w koła łopatkowe na dziobie i rufie. Posuwał się wolno w kierunku trzech łodzi, cumujących zaledwie kilka jardów od miejsca, gdzie stała przedtem baza Riggsa. Statek załadowany był sprzętem i rozmaitymi towarami, na pokładach leżały potężne bele tkanin i owinięte płótnem maszyny, tak że na śródokręciu pozostało tylko wąskie przejście szerokości sześciu cali.
Kerans domyślił się, że jest to pływający magazyn grupy, i że podobnie jak większość korsarzy, włóczących się wciąż po równikowych lagunach i archipelagach, ludzie ci plądrują zatopione miasta, kradnąc ciężki sprzęt specjalistyczny, jak na przykład generatory prądu, aparaturę sterowniczą i inne urządzenia, które władze poszczególnych krajów musiały z konieczności pozostawić na miejscu. Oficjalnie podobne kradzieże zagrożone były wysokimi karami, ale w rzeczywistości urzędnicy bardzo chętnie i hojnie płacili za ocalony sprzęt.
– Patrz!
Beatrice chwyciła Keransa za łokieć. Wskazała stację badawczą, na pokładzie której stał rozchełstany, potargany doktor Bodkin, machając powolnymi ruchami do marynarzy na mostku statku kołowego. Jeden z nich, nagi do pasa Murzyn w białych spodniach i czapce z daszkiem, krzyczał coś do niego w odpowiedzi przez megafon.
Kerans wzruszył ramionami.
– Alan ma rację. Mamy wiele do zyskania, ujawniając się. Jeśli im pomożemy, wkrótce odpłyną i zostawią nas w spokoju.
Beatrice zawahała się, ale Kerans ujął ją pod ramię. Hydroplan, pozbawiony już eskorty aligatorów, wracał teraz przez centralną lagunę, podskakując lekko na wodzie i rozsnuwając za sobą malowniczą smugę piany.
– Chodź. Jeżeli zdążymy zejść na dół, ten człowiek pewnie zabierze nas na pokład.