Z jednej z zatoczek, utworzonych przez strumień, wyłonił się duży nietoperz o spłaszczonym nosie, skręcając zaraz ostro w stronę kutra i wyjąc przy tym jak zły duch, wypędzony z chorego. Pracę sonaru zwierzęcia zakłócił labirynt ogromnych pajęczyn, rozsnutych w poprzek zatoki przez kolonie pająków pogońców, i dlatego nietoperz przeleciał zaledwie kilka stóp ponad drucianą osłoną nad głową Keransa, a potem poszybował wzdłuż linii zatopionych biurowców, buszując pośród olbrzymich, przypominających żagle liści paproci, porastających dachy domów. Wtem, kiedy przelatywał obok jednego z wystających gzymsów, jakieś nieruchome dotąd zwierze o przypominającym kamień łbie kłapnęło paszczą, chwytając nietoperza w locie. Rozległ się krótki, przeraźliwy pisk i Kerans zdążył jeszcze zobaczyć zmiażdżone skrzydła, znikające w zaciśniętych szczękach jaszczura, a potem gad wycofał się i po oliwili znów stał się niewidzialny wśród listowia.
Całą drogę w dół strumienia obserwowały ich wyciągnięte w oknach biurowców i domów towarowych iguany o nieruchomych, skamieniałych, sztywno uniesionych łbach. Rzucały się do wody w ślad torowy kutra, chwytając paszczami owady, wylatujące z szybu wentylacyjnego i z gnijących pni, a potem wpływały przez okna z powrotem do budynków i właziły po schodach na górę, by zająć opuszczone stanowiska obserwacyjne, kładąc się w poprzek ciał swoich towarzyszy, czasami po trzy naraz. Bez tych gadów laguny i strumienie pomiędzy biurowcami, częściowo skąpanymi w wodzie, częściowo zaś w bezmiernym upale, mogłyby się odznaczać jakimś zagadkowym, sennym pięknem, ale iguany i bazyliszki odbierały podobnym fantazjom wszelki urok, sprowadzając je do rzeczywistości. Jak wskazywały gniazda iguan, rozsiane po dawnych salach konferencyjnych, gady przejęły miasto we władanie. Stały się ponownie dominującą formą życia.
Patrząc na ich prastare, obojętne pyski, Kerans zaczynał rozumieć dziwny lęk, jaki budziły w nim te zwierzęta, przywołujące na myśl archaiczne wspomnienia przerażających dżungli paleocenu, kiedy to gady ustąpiły miejsca rodzącym się ssakom. Zaczynał pojmować nieubłaganą nienawiść, jaką odczuwa jeden gatunek zoologiczny wobec drugiego, mającego zająć jego miejsce.
Dotarłszy do krańca zatoki, wpłynęli do kolejnej laguny, na szeroki krąg ciemnozielonej wody, mierzący niemal pół mili średnicy. Pas czerwonych plastikowych boi oznaczał kanał, prowadzący do strumienia na drugim brzegu. Kuter miał zanurzenie niewiele ponad stopę. Sunęli równo po gładkiej tafli wody, a za nimi chylące się ku zachodowi słońce otwierało jej głębiny, widzieli więc wyraźnie zarysy pięcio- i sześciopiętrowych budynków, majaczących widmowo niby potężne upiory, tu i ówdzie zaś wystawał nad powierzchnię jakiś pokryty mchem dach, wzdłuż którego przesuwał się akurat kadłub statku.
Sześćdziesiąt stóp pod dnem kutra ciągnęła się pomiędzy domami prosta, szara promenada. Kiedyś widocznie przebiegała tu ulica, ponieważ przy krawężniku tkwiły nadal zardzewiałe, garbate muszle samochodów. Wiele lagun w środku miasta otaczały wciąż nienaruszone kręgi gmachów, do których wtargnęło – jeszcze niewiele mułu. Domów tych nie zdążyła także zarosnąć roślinność, wyjąwszy dryfujące kępy wodorostów sargasowych, toteż ulice i sklepy zachowały się w stanie niemal nietkniętym i wyglądały niczym jeziorne odbicie, którego pierwowzór w niewiadomy sposób zniknął na zawsze.
Większa część miasta zniknęła już bowiem dawno, jedynie zbrojone stalą budynki centrum finansowo-handlowego przetrwały nadejście fali powodziowej. Domy z cegły i jednokondygnacyjne fabryki na przedmieściach pochłonął naniesiony przez wodę muł.
Tam gdzie szlam sięgał ponad powierzchnię wody, w płonące, matowozielone niebo wystrzelały ogromne lasy, dławiące dawne pola zbożowe całej umiarkowanej strefy klimatycznej Europy i Ameryki Północnej. Nieprzebyte gąszcze nowego Mato Grosso, sięgające czasem trzystu stóp wysokości, utworzyły koszmarny świat rywalizujących ze sobą form organicznych, powracających raptownie do swojej paleozoicznej przeszłości, dlatego nawet wojskowe jednostki Organizacji Narodów Zjednoczonych mogły poruszać się jedynie po szlakach wodnych wielkiego układu lagun, powstałych na terenach dawnych miast. Ale obecnie nawet i laguny najpierw dławił, a potem pochłaniał muł.
Kerans przypomniał sobie nie kończący się ciąg zapadających za nimi zielonych zmierzchów, które oglądał, kiedy wraz z Riggsem posuwali się powoli na północ przez terytorium Europy, pozostawiając za sobą kolejne miasta, gdzie miazmatyczna roślinność zamieniała wąskie kanały w trzęsawiska i porastała gęstwiną j eden dach po drugim.
I teraz przyszło im opuścić kolejne takie miasto. Nic licząc masywnych konstrukcji głównych gmachów centrum handlowego, składało się ono już tylko z trzech lagun, otoczonych kilkunastoma jeziorkami o średnicy pięćdziesięciu jardów oraz siecią wąskich zatoczek i strumieni, płynących mniej więcej zgodnie z dawnym rozkładem ulic i kończących swój bieg w leżącej dalej dżungli. Tu i ówdzie strumyki zanikały całkowicie albo wpadały w parujące płaty otwartych zbiorników wodnych, będących pozostałościami dawnych oceanów. Te z kolei ustępowały miejsca nowym archipelagom, które łączyły się z sobą, tworząc jednolitą, zwartą dżunglę masywu południowego.
Założona przez Riggsaijego pluton pływająca baza wojskowa, zapewniająca także ochronę stacji badań biologicznych, cumowała w lagunie najdalej wysuniętej na południe, osłonięta kilkunastoma najwyższymi budynkami miasta, czyli trzydziestopiętrowymi gmachami dawnego centrum finansowego.
Kiedy płynęli na drugą stronę laguny, pomalowany w żółte pasy kadłub bazy znajdował się po stronie słońca, toteż w odbitych od wody promieniach niemal nie było go widać. Śmigła stojącego na pokładzie helikoptera także miotały w ich stronę oślepiająco jasne lance światła. Dwieście jardów dalej, przy brzegu, unosił się na wodzie mniejszy, biały kadłub stacji badań biologicznych, przycumowany do szerokiego, garbatego gmachu, mieszczącego niegdyś salę koncertową.
Kerans spojrzał w górę na prostokątne urwiska. Pozostało w nich wystarczająco dużo nie zniszczonych okien, żeby przypomniał sobie ilustracje przedstawiające zalane słońcem bulwary w Nicei, Rio i Miami, o których czytał jako dziecko w encyklopediach w Camp Byrd. Było to dziwne, ale pomimo potężnego czaru lagunowych światów i zatopionych miast, Kerans nigdy nie interesował się ich tożsamością i ani razu nic zadał sobie trudu, żeby sprawdzić, w jakim mieście przyszło mu stacjonować.
Doktor Bodkin, starszy od niego o dwadzieścia pięć lat, zdążył jeszcze w młodości pomieszkać w kilku miastach, zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Teraz wolne chwile Bodkin spędzał zazwyczaj wiosłując w płaskodennej łodzi po co bardziej oddalonych drogach wodnych, wyszukując różne zalane biblioteki i muzea, chociaż nie kryły w sobie już nic więcej oprócz jego wspomnień.
Być może to właśnie brak osobistych wspomnień czynił Keransa obojętnym na widok tonących cywilizacji. Urodził się i wychował w obrębie tak zwanego dawniej koła podbiegunowego, stanowiącego obecnie strefę subtropikalną, gdzie średnia roczna temperatura wynosiła osiemdziesiąt pięć stopni, a po raz pierwszy wyruszył na południe z jedną z badawczych wypraw ekologicznych dopiero w wieku trzydziestu kilku lat. Rozległe bagna i dżungle stanowiły wspaniałe laboratorium, a zatopione miasta nie były dla nich niczym więcej, jak tylko niecodziennymi cokołami.
Nie licząc pokolenia ludzi starszych, nikt już nie pamiętał, jak wyglądało dawniej miejskie życie – zresztą już w dzieciństwie Bodkina miasta zamieniły się w oblężone cytadele, otoczone olbrzymimi groblami, wstrząsane paniką i rozpaczą, na /ym Wenecje wzbraniające się przed ostatecznymi zaślubinami z morzem. Obecny urok i piękno tych miast wynikały właśnie z ich wewnętrznej pustki, z niecodziennego zderzenia dwóch przeciwległych biegunów natury, albowiem każda zatopiona metropolia była jak porzucona korona królewska, porośnięta przez dzikie orchidee.
Skutki gigantycznych katastrof geofizycznych, które zmieniły klimat Ziemi, dały znać o sobie po raz pierwszy mniej więcej sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat wcześniej. Najpierw seria gwałtownych, długotrwałych burz słonecznych, ciągnąca się przez kilka lat, a spowodowana zakłóceniami wewnętrznej równowagi w strukturze Słońca, zwiększyła objętość pasów Van Allena, zmniejszając tym samym siłę oddziaływania ziemskiego pola grawitacyjnego na zewnętrzne warstwy jonosfery. Kiedy zniknęły one w przestrzeni kosmicznej, załamała się naturalna osłona, chroniąca Ziemię przed pełną mocą promieniowania słonecznego, i temperatura na planecie zaczęła stopniowo wzrastać. Następnie z tej przyczyny rozgrzane powietrze zaczęło unosić się ku jonosferze i w ten sposób koło się zamknęło.
Na całym świecie średnie temperatury podnosiły się co roku o kilka stopni. Większość obszarów tropikalnych rychło przestała nadawać się do zamieszkania, i całe narody rozpoczęły migrację na północ lub południe, uciekając przed temperaturami rzędu stu trzydziestu lub stu czterdziestu stopni Fahrenheita. Strefy niegdyś umiarkowane zmieniły się teraz w strefy tropikalne, a Europę i Amerykę Północną nawiedzały fale upałów, podczas których temperatura rzadko kiedy spadała poniżej stu stopni. Wtedy pod kierunkiem ONZ rozpoczęła się kolonizacja płaskowyżu Antarktydy oraz północnych rejonów przygranicznych Rosji i Kanady.
W początkowym okresie dwudziestu lat życie przystosowywało się stopniowo do nowych warunków klimatycznych. Szybkie tempo kolonizacji w końcu jednak osłabło, a zapasy energii, zużywanej dla powstrzymania rozrostu dżungli równikowych, topniały coraz bardziej. Przyspieszona została wegetacja wszelkich form roślinnych, a w dodatku wyższy poziom radioaktywności wzmagał częstotliwość występowania mutacji. Pojawiły się pierwsze monstrualne formy botaniczne, przypominające olbrzymie, zdrewniałe paprocie epoki karbonu. Nastąpił także gwałtowny rozwój wszystkich niższych form życia zwierzęcego i roślinnego.
Ale wraz z powrotem dalekich antenatów człowieka miała miejsce kolejna wielka katastrofa geofizyczna. Otóż wskutek wzrostu temperatury w atmosferze zaczęły topić się polarne czapy lodowe. Połączone oceany lodów płaskowyżu Antarktydy poczęły pękać i topie się, a dziesiątki tysięcy lodowców wokół Arktyki, na Grenlandii, w Europie Północnej, Rosji i Ameryce spłynęły do morza. Miliony akrów wiecznej zmarzliny roztopiło się w olbrzymie rzeki.
Mimo to poziom oceanów wzrósłby globalnie zaledwie o kilka stóp, jednak potężne lodowcowe rzeki niosły z sobą także miliardy ton ziemi, tworząc u swych ujść rozległe delty, przesuwające linie brzegowe kontynentów i zasypujące oceany. Powierzchnia mórz, zajmująca dotąd dwie trzecie powierzchni Ziemi, pokrywała obecnie niewiele więcej niż połowę planety.
Pchając przed sobą zatopiony szlam, nowe morza całkowicie zmieniły kształty i granice kontynentów. Morze Śródziemne skurczyło się, tworząc ostatecznie system jezior, a Wyspy Brytyjskie połączyły się ponownie z północną Francją. Środkowy Zachód Stanów Zjednoczonych, zalany przez rzekę Missisipi, odprowadzającą wodę z Gór Skalistych, stał się kolosalną zatoką, sięgającą aż po Zatokę Hudsona, natomiast Morze Karaibskie zmieniło się w pustynną równinę mułu i soli. Europa została przeobrażona w układ olbrzymich lagun, powstałych wokół położonych niżej głównych miast kontynentu, zatopionych przez muł, niesiony na południe z prądem coraz bardziej przybierających rzek.
Migracja ludności do strefy podbiegunowej trwała następne trzydzieści lat. W kilku ufortyfikowanych miastach udało się chwilowo powstrzymać napór wzbierających mórz i rozrastającej się dżungli, wznosząc skomplikowane tamy, ale woda przerwała je w końcu co do jednej. Ludzie mogli żyć już tylko w strefie dawnych kół podbiegunowych, w Arktyce i na Antarktydzie. Płaski kąt padania promieni słonecznych chronił tam mieszkańców przed skutkami nasilonego promieniowania. Z powodu radiacji ludzie musieli opuścić także miasta położone wysoko w rejonach górskich, ale bliżej równika, bo choć panowała w nich niższa temperatura, rozrzedzona atmosfera nie zapewniała w górach dostatecznej osłony przed promieniowaniem.
Ten właśnie ostatni czynnik paradoksalnie stanowił również rozwiązanie problemu zasiedlenia nowych ziem przez migrujące populacje z innych zakątków świata – rozpoczął się bowiem stały spadek rozrodczości ssaków i nadeszła era panowania zwierząt ziemno-wodnych oraz gadów, najlepiej przystosowanych do wodnego życia w lagunach i na bagnach. Równowaga ekologiczna została odwrócona i w roku urodzin Keransa w Camp Byrd, dziesięciotysięcznym mieście na Północnej Grenlandii, liczbę wszystkich ludzi, żyjących jeszcze w strefie podbiegunowej, szacowano na zaledwie pięć milionów.
Narodziny dziecka powoli stawały się rzadkością i statystycznie tylko jednemu małżeństwu na dziesięć udawało się spłodzić potomstwo. Jak czasami mówił sobie Kerans, genealogiczne drzewo ludzkości samo sobie przycinało gałęzie, jak gdyby cofając się w czasie, mogła zatem w końcu nadejść taka chwila, kiedy drugi Adam znajdzie się wraz z drugą Ewą w nowym Raju.
Riggs zauważył, że Kerans uśmiecha się cło własnych myśli.
– Co cię tak rozbawiło, Robercie? Znów jeden z tych twoich niezrozumiałych dowcipów? Tylko nie próbuj mi go wytłumaczyć.
– Po prostu wyobraziłem sobie siebie w zupełnie nowej roli. – Kerans spoglądał ponad nadbudówką na przesuwające się w odległości dwudziestu stóp biurowce. Bryzgi wody spod kadłuba kutra wpadały do środka przez otwarte okna na wysokości linii wodnej. Ostry zapach wilgotnego wapna stanowił orzeźwiający kontrast wobec przesłodzonych odorów gnijącej roślinności. Macready skierował już statek w cień budynków. Za nimi rozpryskiwał się pył wodny i wokoło zapanował przyjemny chłód.
Po drugiej stronie laguny Kerans dostrzegał już barczystą, rozebraną do pasa postać doktora Bodkina, stojącego na mostku po prawej burcie stacji badawczej. Był przepasany na biodrach kolorową szarfą, a zielony celuloidowy daszek, którym chronił oczy przed słońcem, sprawiał, że można byłoby wziąć go za hazardzistę, który akurat dzisiejszego ranka postanowił odpocząć od gry przy zielonym stoliku na rzecznym statku -kasynie. Ze zwieszających się nad stacją paproci Bodkin rwał jagody wielkości pomarańczy i rzucał je kwilącym, szerokonosym małpom, tańczącym mu nad głową na gałęziach, zachęcając je do walki o owoce żartobliwymi okrzykami i gwizdami. Pięćdziesiąt stóp dalej przyglądały mu się z kamienną dezaprobatą trzy siedzące na gzymsie iguany. Ich ogony leniwie chwiały się na boki w geście zniecierpliwienia.
Macready szarpnął rumpel. Podpłynęli w wodnej mgiełce od zawietrznej wysokiego białego budynku, wznoszącego się całe dwadzieścia pięter ponad poziom wody. Dach pobliskiego, mniejszego domu pełnił funkcję nabrzeża, przy którym cumował biały kadłub motorówki. Skośnie osadzone, pleksiglasowe okna kabiny sternika były popękane i brudne, a z rur wydechowych wyciekały do wody płaty oleju.
Kiedy kuter prowadzony doświadczoną ręką Macready'ego dobił do nabrzeża za rufą motorówki, zaczęli gramolić się ku drucianym drzwiom, a potem zeskoczyli na nabrzeże i wąską metalową kładką weszli do budynku. Ściany korytarza były śliskie od wilgoci, tynki zżerały już wielkie smugi pleśni, ale winda, napędzana zapasowym silnikiem, jeszcze działała. Wjechali powoli na dach, dostali się na górny poziom dupleksowej konstrukcji, a potem ruszyli korytarzem awaryjnym na zewnętrzny taras.
Dokładnie pod nimi znajdował się niższy poziom z małym basenem i zadaszonym patio. Pod trampoliną stały wsunięte w cień jasnokolorowe leżaki. Żółte żaluzje zasłaniały okna z trzech stron wokół basenu, ale przez szpary widzieli chłodne cienie w salonie oraz błyski kryształów i sreber na stojących tu i ówdzie stołach. W przyćmionym świetle pod pasiastą, błękitną markizą w tylnej części patio stała długa chromowana lada, wyglądająca równie zachęcająco, jak klimatyzowany bar widziany z zapylonej ulicy. Kieliszki i karafki odbijały się w diamentowej tafli lustra. Wszystko w tej prywatnej przystani wydawało się czyste i dyskretne, jak gdyby dzieliły ją tysiące mil od pokrytej rojami much roślinności i ciepłej wody dwadzieścia pięter niżej.
Z drugiej strony basenu, zasłoniętego częściowo ozdobnym balkonem, otwierał się szeroki, rozległy widok na lagunę, na miasto wyłaniające się z porastającej je dżungli i płaskie pasma srebrzystej wody, ciągnące się ku plamie zielem na południowym horyzoncie. Masywne mułowe brzegi wznosiły grzbiety ponad powierzchnię wody, a jasnożółta szczecina, porastająca ich kręgosłupy, wskazywała miejsca zajęte już przez olbrzymie gaje bambusowe.
Z platformy na pokładzie bazy wzbił się helikopter i zbliżył się do nich wysokim łukiem. Pilot zarzucił ogonem maszyny, zmieniając z rykiem silników kierunek lotu, a potem w otwartym luku pojawiło się dwóch ludzi, obserwujących dachy domów przez lornetkę.
Beatrice Dahl leżała wyciągnięta na jednym z leżaków. Smukłe, nasmarowane olejkiem ciało dziewczyny lśniło w cieniach niczym tułów śpiącego pytona. Różowe opuszki palców jednej ręki Beatrice spoczywały delikatnie na wypełnionej lodem szklance, stojącej na stoliku obok, a druga dłoń panny Dahl powoli przewracała kartki jakiegoś kolorowego czasopisma. Jej gładką, lśniącą twarz zasłaniały szerokie, czarnogranatowe okulary przeciwsłoneczne, ale Kerans zauważył nieco ponury grymas, jaki nadawała ustom Beatrice wysunięta do przodu, jędrna dolna warga. Zapewne była zirytowana, że Riggs zmusił ją do przyjęcia nieodpartej logiki swojej argumentacji.
Pułkownik wsparł się o poręcz i przystanął, z nieskrywanym zachwytem spoglądając w dół na piękne, prężne ciało dziewczyny. Kiedy Beatrice spostrzegła Riggsa, zdjęła okulary, a potem zawiązała luźno zwisające pod pachami ramiączka kostiumu. W jej oczach pojawiły się iskierki.
– No dobra, mówcie, o co chodzi. Nie jestem striptizerką.
Riggs zachichotał i zbiegł na dół po białych metalowych schodkach. Kerans poszedł za nim, cały czas zastanawiając się, w jaki sposób ma przekonać Beatrice, żeby porzuciła swój prywatny azyl i zdecydowała się wyjechać.
– Droga panno Dahl, powinno pani pochlebiać, że przyjeżdżam tu ciągle, żeby się z panią zobaczyć – powiedział Riggs, odchylając markizę i przysiadając obok na jednym z leżaków. – A poza tym, jako gubernator wojskowy tutejszych terenów, mam wobec pani pewne zobowiązania. I vice versa – tu pułkownik mrugnął do Keransa z rozbawieniem.
Beatrice obrzuciła go krótkim, pełnym złości spojrzeniem, a potem sięgnęła ręką w tył, żeby podkręcić potencjometr stojącego za jej plecami radia.
– O rany boskie… – Potem wymamrotała pod nosem jakieś już mniej uprzejme przekleństwo i spojrzała z kolei na Keransa. – No a ty, Robercie? Co cię do mnie sprowadza o tak wczesnej porze?
Kerans wzruszył ramionami, uśmiechając się do niej przymilnie.
– Stęskniłem się za tobą.
– Dobry z ciebie chłopiec. Bo już myślałam, że może nasz gauleiter próbował cię nastraszyć swoimi makabrycznymi opowieściami grozy.
– Owszem, prawdę mówiąc, próbował. – Kerans sięgnął po pismo leżące na kolanach Beatrice i zaczął leniwie przerzucać stronice. Trzymał w rękach paryski magazyn “Vogue" sprzed czterdziestu lat. Sądząc po lodowato zimnych kartkach, przechowywany był w jakimś chłodnym miejscu. Kerans odrzucił pismo na podłogę, wyłożoną zielonymi kaflami. – Wygląda na to, Bea, że za parę dni naprawdę wszyscy będziemy musieli stąd wyjechać. Pułkownik i jego ludzie wycofują się z laguny na dobre. Nie możemy zostać tutaj sami, jeśli on wyjedzie.
– “Nie możemy"? – powtórzyła sucho. – Nie wiedziałam, że ty także zastanawiasz się, czyby nie zostać.
Kerans spojrzał mimo woli na Riggsa, który przypatrywał mu się badawczo.
– Wcale się nie zastanawiam – powiedział stanowczo. – Wiesz, o co mi chodzi. Będziemy mieli wiele do zrobienia przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. Nie komplikuj nam wyjazdu i nie próbuj wyzywać mnie na nasz ostatni pojedynek na uczucia.
Zanim dziewczyna zdążyła odciąć się Keransowi, Riggs dodał gładko:
– Temperatura wciąż rośnie, panno Dahl. Nie będzie pani łatwo wytrzymać stutrzydziestostopniowy upał, kiedy wyczerpią się zapasy paliwa do generatora. Wielka strefa deszczów równikowych posuwa się na północ. Dotrze tu za dwa miesiące. A kiedy deszcze ruszą dalej i rozwieje się ochronna pokrywa chmur, woda w pani basenie – pułkownik wskazał zbiornik pełen parującej, rojącej się od owadów cieczy – niemal się, cholera, zagotuje. Ponadto, biorąc dalej pod uwagę komary typu X z gatunku Anopheles, rak skóry i wrzeszczące całą noc iguany, nie będzie pani mogła spać. – Riggs zamknął oczy i dodał w zamyśleniu: – Oczywiście, o ile jeszcze w ogóle pani sypia.
Na tę ostatnią uwagę dziewczyna lekko ściągnęła usta z rozdrażnieniem. Kerans zrozumiał, że milcząca dwuznaczność, kryjąca się w pytaniu pułkownika o to, jak Kerans ostatnio śpi, nie była aluzją do jego związku z Beatrice.
Tymczasem Riggs ciągnął dalej:
– Poza tym nie będzie pani łatwo dać sobie radę z ludzkimi sępami, wędrującymi tędy na północ z lagun śródziemnomorskich.
Beatrice odrzuciła z czoła długie czarne włosy.
– Będę zamykać drzwi na klucz, panie pułkowniku.
– Na litość boską, Beatrice, co ty chcesz udowodnić? – warknął zirytowany Kerans. – Dzisiaj zabawa tymi autodestrukcyjnymi impulsami sprawia ci może przyjemność, ale kiedy wyjedziemy, nie będą już takie śmieszne. Pułkownik po prostu usiłuje ci pomóc… A tak naprawdę guzik go obchodzi, czy tu zostaniesz czy nie.
Riggs zaśmiał się krótko.
– No, tego bym nie powiedział. Ale jeżeli przeszkadza pani myśl, że mogę się o nią osobiście troszczyć, to proszę raczej uważać, że spełniam tylko swój obowiązek.
– To ciekawe, panie pułkowniku. Zawsze sądziłam, że naszym obowiązkiem jest pozostać tutaj jak długo się da, nawet za cenę wszelkich możliwych poświęceń. A w każdym razie tak powiedziano mojemu dziadkowi, kiedy Rząd skonfiskował większość jego majątku – tu w oczach Beatrice pojawił się znajomy błysk kąśliwego poczucia humoru. Zauważyła, że Riggs zerka przez ramię w stronę baru. – Co się stało, panie pułkowniku? Rozgląda się pan za egzotycznym służącym? Ja panu nie zrobię drinka, jeżeli o to panu ' chodzi. Czasami wydaje mi się, że obaj przychodzicie tutaj tylko po to, żeby chlać. Riggs wstał.
– W porządku, panno Dahl, poddaję się. Zobaczymy się później, doktorze – pułkownik zasalutował Beatrice z uśmiechem. – Jutro, jeszcze nie wiem dokładnie o której godzinie, przyślę po pani rzeczy kuter, panno Dahl.
Kiedy Riggs odszedł, Kerans wyciągnął się na leżaku i patrzył na krążący nad sąsiednią laguną helikopter. Co pewien czas maszyna zniżała gwałtownie lot przy brzegu, a wtedy pęd ciętego śmigłami powietrza trzepał pierzastymi liśćmi paproci i zmuszał iguany do ucieczki po dachach. Beatrice przyniosła z baru drinka i usiadła na leżaku koło Keransa.
– Wolałabym, żebyś nie analizował mojego zachowania w obecności tego człowieka, Robercie. – Podała mu szklankę i wsparła się o jego kolana, opierając podbródek na przegubie dłoni. Zazwyczaj wyglądała zdrowo i krzepko, ale dzisiaj miała zmęczony i smutny wyraz twarzy.
– Przepraszam – powiedział Kerans. – Być może w rzeczywistości analizowałem własne zachowanie. Ultimatum Riggsa trochę mnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się, że wyjedziemy tak szybko.
– A więc zamierzasz wyjechać?
Kerans milczał. Sprzężony z radiem automatyczny gramofon zmienił płytę z Symfonią pastoralną Beethovena na płytę z VII Symfonią, a Toscanini ustąpił miejsca Brunonowi Walterowi. Przez cały dzień gramofon bez przerwy odgrywał pełny cykl dziewięciu symfonii. Kerans szukał odpowiedzi, szukał zmiany nastroju, wsłuchując się w uroczysty motyw, otwierający VII Symfonię i nakładający się na jego niezdecydowanie.
– Wydaje mi się, że chcę wyjechać, ale właściwie nie znalazłem jeszcze odpowiedniego po temu powodu. Zaspokojenie potrzeb emocjonalnych to nie wszystko. Muszą istnieć jakieś bardziej przekonywające bodźce. Może te zatopione laguny przypominają mi na przykład o embrionalnym, macicznym okresie mojego życia. Jeżeli tak, to najlepiej będzie wyjechać stąd jak najszybciej. Wszystko, co mówi Riggs, to prawda. Nie ma większych szans, że przeżyjesz tropikalne burze i oprzesz się malarii.
Kerans położył dłoń na czole Beatrice, badając jej temperaturę jak dziecku.
– Co Riggs miał na myśli sugerując, że niedobrze sypiasz? Już drugi raz dzisiejszego ranka wspomniał coś o zaburzeniach snu.
Beatrice na chwilę zapatrzyła się w dal.
– Och, to nic takiego. Miałam ostatnio kilka dziwacznych i przerażających snów. Mnóstwo ludzi miewa koszmary nocne. Nie ma o czym mówić. Powiedz mi lepiej, Robercie, ale poważnie: czy jeśli zdecyduję się zostać, zostaniesz ze mną? Moglibyśmy zamieszkać tutaj razem.
Kerans uśmiechnął się szeroko.
– Chcesz mnie skusić, Bea? Co za pytanie! Pamiętaj, że jesteś nie tylko najpiękniejszą, ale i jedyną kobietą w tych okolicach. Doprawdy, trudno byłoby znaleźć bardziej trafną podstawę do biblijnego porównania. Adam nie miał zmysłu estetycznego, bo inaczej zdałby sobie sprawę, że Ewa była dziełem dosyć przypadkowym.
– Jesteś dzisiaj szczery. – Beatrice wstała i podeszła do brzegu basenu. Obiema rękami zgarnęła włosy z czoła. Jej smukłe, gibkie ciało zalśniło w słońcu.
– Czy rzeczywiście musimy wyjechać tak nagle, jak twierdzi Riggs? Mamy przecież motorówkę.
– To wrak. Pierwsza poważniejsza burza rozpruje ją jak zardzewiałą puszkę po konserwach.
Zbliżało się południe. Upał na tarasie stawał się już nie do wytrzymania, więc Kerans i Beatrice weszli do mieszkania. Filtry podwójnych żaluzji przepuszczały do niskiego, przestronnego salonu tylko cienką smugę słońca, a klimatyzowane powietrze było kojąco chłodne. Beatrice wyciągnęła się na długiej, jasnobłękitnej kanapie ze skóry słonia. Prawą ręką bawiła się runem puszystego dywanu. Mieszkanie było jedną z pieds a terre jej dziadka i stało się domem Beatrice po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku wkrótce po narodzinach córki. Dziewczynkę wychował dziadek, samotny, ekscentryczny milioner, za młodu wielki mecenas sztuki (Keransowi nigdy nie udało się ustalić źródła jego bogactwa: kiedy on i Riggs odkryli przypadkowo kryjówkę Beatrice, Kerans zapytał ją o to, ale ona odparła tylko krótko: “Powiedzmy, że robił w pieniądzach"). Jego gusta skłaniały się szczególnie ku sztuce eksperymentalnej i dziwacznej i Kerans często zastanawiał się, na ile osobowość i niezwykłe poglądy tego człowieka odziedziczyła po nim jego wnuczka. Nad kominkiem wisiało ogromne surrealistyczne płótno z początków dwudziestego stulecia, na którym nagie do pasa kobiety o twarzach barwy popiołu tańczyły ze szkieletami wystrojonymi we fraki na tle upiornego, szkieletowego pejzażu. Obraz był pędzla Delvaux. Na drugiej ścianie milcząco wrzeszczała sama do siebie jedna z fantasmagorycznych, samopożerających się dżungli Maxa Emsta, przypominająca rezerwuar podświadomości szaleńca.
Przez kilka chwil Kerans wpatrywał się w ciszy w przyćmiony, żółty pierścień słońca Emsta, przeświecający pośród egzotycznej roślinności, i raptem przez jego mózg przemknęła zagadkowa fala wspomnień i nagłego zrozumienia. Wizerunek archaicznego słońca był o wiele potężniejszy niż muzyka Beethovena, palił mu umysł i oświetlał znikające cienie, pędzące obłąkańczo po najgłębszych zakamarkach jego myśli.
– Beatrice.
Przyglądała mu się, kiedy do niej podchodził. W jej spojrzeniu pojawił się wyraz lekkiego niezadowolenia.
– Co się stało, Robercie?
Kerans zawahał się. Nagle zdał sobie sprawę, że, choć krótka i niezauważalna, minęła właśnie ważna chwila, niosąca go w strefę decyzji, z której nie będzie już mógł się wycofać.
– Chyba zdajesz sobie sprawę, że jeśli pozwolimy Riggsowi wyjechać bez nas, to nie znaczy, że będziemy mogli wyjechać stąd później. To znaczy, że będziemy musieli pozostać tu na zawsze.