Było kilka minut po ósmej i zbliżał się już straszliwy upał. Kerans wyjrzał z hotelowego balkonu i przypatrywał się słońcu, wstającemu za gęstymi gajami olbrzymich roślin nagozalążkowych, porastających obficie dachy opuszczonych domów towarowych czterysta jardów dalej, po wschodniej stronie laguny. Nieubłaganą moc słońca czuło się wyraźnie nawet przez masywne, oliwkowozielone, pierzaste liście. Tępe, załamane promienie bębniły po nagiej piersi i ramionach Keransa, wyciskając z niego pierwsze krople potu. Założył ciężkie okulary przeciwsłoneczne, żeby osłonić oczy. Tarcza słońca nie była już ostro zarysowaną kulą, lecz szeroką, rozdętą elipsą, ciągnącą się na wschodnim widnokręgu niczym gigantyczny meteor, którego odbicie zamieniało martwo ołowianą powierzchnię laguny w oślepiającą tarczę miedzi. W południe, za niecałe cztery godziny, woda będzie wyglądała jak ogarnięta pożogą.
Zazwyczaj Kerans budził się o piątej i docierał do stacji badań biologicznych na czas, by popracować przynajmniej cztery lub pięć godzin, zanim upał stanie się nie do zniesienia, ale dzisiejszego ranka nie chciało mu się opuszczać chłodnego, klimatyzowanego schronienia hotelowego apartamentu. Przygotowanie i zjedzenie śniadania zajęło mu dwie godziny, a potem zapisał aż sześć stron w swoim dzienniku, celowo ociągając się z wyjściem do pracy, dopóki pod hotelem nie pojawi się łódź patrolowa pułkownika Riggsa, Kerans wiedział bowiem, że wtedy będzie już za późno, by udać się na stację. Pułkownik zawsze miał ochotę na przynajmniej godzinną pogawędkę, zwłaszcza gdy mógł ją podtrzymać kilkoma koktajlami, byłoby więc co najmniej wpół do dwunastej, kiedy musiałby wyjść, a wtedy Kerans myślałby już tylko o lunchu w bazie.
Z niewiadomej przyczyny Riggs się jednak spóźniał. Być może dłużej niż zwykle patrolował pobliskie laguny, a może czekał na Keransa na stacji badawczej. Przez chwilę Kerans zastanawiał się, czy nie spróbować złapać go przez nadajnik zainstalowany w hallu przy radiostacji, ale odbiornik był przecież przywalony stertą książek i miał rozładowaną baterię. Kapral dowodzący radiostacją w bazie poskarżył się Riggsowi, kiedy jego wesoła poranna audycja składająca się ze starych piosenek pop i lokalnych wiadomości, jak wczorajszy atak dwóch iguan na helikopter czy ostatnie pomiary temperatury i wilgotności powietrza, została nagle przerwana w połowie pierwszej pozycji programu. Ale Riggs spostrzegł podświadomą próbę ze strony Keransa, żeby zerwać kontakt z bazą – staranna przypadkowość piramidy książek kryjących nadajnik stała w zbyt jaskrawej sprzeczności z jego drobiazgową w innych wypadkach schludnością i tolerancyjnie zgodził się zaakceptować jego potrzebę odosobnienia.
Wychylony przez poręcz balkonu ponad leniwą wodą, w której odbijały się jego kanciaste, chude ramiona i wymizerowany profil, Kerans przyglądał się, jak jedna z niezliczonych burz termicznych rozrywa kępę olbrzymich skrzypów, porastających brzegi potoku prowadzącego do laguny. Zakleszczone między okolicznymi budynkami a kolejnymi warstwami inwersji termicznej sto stóp nad powierzchnią wody, bąble powietrza nagrzewały się błyskawicznie, a potem eksplodowały, wystrzelając w górę jak uwolnione z uwięzi balony, niespodziewanie pozostawiając za sobą rozbrzmiewającą detonacją próżnię. Wtedy wiszące nad potokiem kłęby pary rozpraszały się na kilka sekund i pośród wysokich na sześćdziesiąt stóp roślin rozpętywało się wściekłe, miniaturowe tornado, które przewracało skrzypy jak zapałki. Burza kończyła się równie raptownie, jak się zaczęła, a wielkie, przypominające kolumny pnie osuwały się obok siebie w wodę niczym ociężałe aligatory.
Z racjonalnego punktu widzenia Kerans wmawiał sobie, że postąpił roztropnie, nie opuszczając hotelu – burze wybuchały ostatnio coraz częściej, w miarę wzrostu temperatury – ale w głębi duszy wiedział, że został w mieszkaniu, ponieważ pogodził się już z przeświadczeniem, iż niewiele pozostało do zrobienia. Sporządzanie map biologicznych stało się bezcelową zabawą, jako że nowa flora rozrastała się dokładnie wzdłuż granic przewidzianych jeszcze przed dwudziestu laty. Kerans był pewien, że nikt w Camp Byrd na północnej Grenlandii nie zadaje sobie trudu, żeby choć katalogować jego raporty, a co dopiero je czytać.
Ba, stary doktor Bodkin spreparował nawet chytrze rzekomą relację naocznego świadka, jednego z sierżantów pułkownika Riggsa, zawierającą opis wielkiego jaszczura, obdarzonego wyglądającą jak żagiel gigantyczną płetwą grzbietową, a widzianego podobno w jednej z lagun i przypominającego pod każdym względem pelikozaura, przedpotopowego gada, żyjącego niegdyś na terenach dzisiejszej Pensylwanii. Gdyby ten raport został odczytany literalnie, a więc jako doniosły meldunek, zapowiadający powrót ery wielkich gadów, natychmiast zwaliłaby się im na kark cała armia ekologów wraz z jednostką taktycznej broni jądrowej i rozkazem ruszenia na południe przy zachowaniu stałej prędkości dwudziestu węzłów na godzinę. Ale, nie licząc rutynowego potwierdzenia odbioru, z Grenlandii nie nadszedł żaden sygnał. Być może specjaliści w Camp Byrd byli już tak wymęczeni, że nawet nie mieli siły się śmiać.
Pod koniec miesiąca pułkownik Riggs i jego szczupły oddział operacyjny planowali zakończyć badanie miasta (Kerans zadawał sobie pytanie, czy był to niegdyś Berlin, Paryż czy może Londyn) i powinien ruszyć na północ, biorąc na hol stację badawczą. Keransowi trudno było uwierzyć, że kiedyś opuści apartament w nadbudówce na dachu hotelu, gdzie mieszkał przez ostatnie pół roku. Przyznawał chętnie, że znakomita reputacja Ritza była z pewnością zasłużona – na przykład łazienka, wyposażona w umywalki z czarnego marmuru, pozłacane krany i lustra, przypominała nieco boczną kaplicę w katedrze. W pewien dziwny sposób sprawiała mu przyjemność myśl, że jest ostatnim gościem, mieszkającym w tym hotelu, że wkroczył w decydującą fazę swego własnego życia – choć czekała go jeszcze wiodąca na północ odyseja szlakiem zatopionych miast, mająca skończyć się ostatecznie powrotem do Camp Byrd i jego krzepiącej dyscypliny – i że stanie się świadkiem pożegnalnego zachodu słońca, ostatniego w długiej i wspaniałej historii hotelu.
Mieszkanie u Ritza zajął dzień po przyjeździe, nie mogąc się doczekać, kiedy zamieni ciasną kabinę stacji badawczej, zastawioną stołami laboratoryjnymi, na przestronne, wysokie sale recepcyjne wyludnionego hotelu. Przyzwyczaił się już od tamtej pory, że naturalne tło jego-codzienności stanowią bogato zdobione, obite brokatem meble i secesyjne posągi z brązu, stojące w niszach korytarzy, i rozsmakował się w subtelnej atmosferze melancholii, spowijającej ostatnie pozostałości cywilizacji, która zaginała praktycznie bezpowrotnie. Wiele innych budynków wokół laguny osunęło się już, pod muł, odsłaniając swoją tandetną konstrukcję, i teraz, na zachodnim brzegu Ritz stał samotnie w majestatycznym odosobnieniu, a bujna, błękitna pleśń, porastająca tu i ówdzie dywany w mrocznych korytarzach, dodawała mu tylko dziewiętnastowiecznej godności.
Apartament, który zajmował Kerans, zbudowano kiedyś dla pewnego mediolańskiego finansisty, mieszkanie zostało wice bogato umeblowane i wyposażone. Zasłony przeciwsłoneczne zachowały idealną szczelność, choć pierwszych sześć kondygnacji budynku stało już pod wodą, ściany nośne zaczynały pękać, a dwustupięć-dziesięcioamperowe urządzenie klimatyzacyjne pracowało stale bez wytchnienia. Mimo że pokoju nie zajmował przed nim nikt od dziesięciu lat, niewiele kurzu osiadło na kominkach, stołach o pozłacanych brzegach i fotograficznym tryptyku portretowym, stojącym na biurku obitym skórą krokodyla – oto finansista, oto finansista i jego nijaka, dobrze odkarmiona rodzina, a oto finansista i jeszcze bardziej nijaki pięćdziesięciopiętrowy biurowiec. Na zdjęciach nie było ani jednej skazy. Szczęśliwie dla Keransa poprzedni lokator wyprowadził się w pośpiechu, dlatego kredensy i szafy pełne były rozmaitych skarbów, jak rakiety do squasha z rączkami z kości słoniowej, ręcznie malowane szlafroki i barek, zawierający spory zapas starych i rzadkich już obecnie gatunków whisky i brandy.
Olbrzymi komar z gatunku Anopheles, niemal wielkości ważki, plunął mu w twarz świstem powietrza, a potem zanurkował w dół, w kierunku pływającego nabrzeża, przy którym stał zacumowany katamaran Keransa. Słońce wciąż kryło się za roślinnością po wschodniej stronie laguny, ale narastający upał wywabiał wielkie drapieżne owady z kryjówek w całym hotelu. Kerans nie miał ochoty opuszczać balkonu, żeby schronić się za zasłoną z drucianej plecionki. W świetle poranka nad laguną zawisło niezwykłe, żałobne piękno: ponure, zielonoczarne liście skrzypów i paproci, intruzów z triasowej przeszłości, i na wpół zatopione dwudziestowieczne gmachy o białych ścianach odbijały się razem w ciemnej tafli wody, jak dwa połączone z sobą światy, zawieszone gdzieś na rozstaju dróg w czasie. Złudzenie prysnęło na chwilę, kiedy ogromny pająk wodny rozpruł oleistą powierzchnię laguny mniej więcej sto jardów od brzegu.
W oddali, gdzieś za zatopionym o pół mili na południe korpusem dużej gotyckiej budowli, zakaszlał i zakrztusił się silnik Diesla. Kerans wrócił do pokoju, zamknął druciane drzwi balkonu i poszedł do łazienki, żeby się ogolić. Z hotelowych kranów woda nie ciekła już od dawna, ale Kerans urządził sobie zbiornik w brodziku, pieczołowicie destylując wodę w kotle na dachu, która spływała do środka rurką, wprowadzoną do łazienki przez okno.
Choć miał dopiero czterdzieści lat, zarost zbielał mu wskutek działania radioaktywnego fluoru, zawartego w wodzie, ale wyblakła, po żołniersku ostrzyżona czupryna i głęboka, bursztynowa opalenizna odmładzały Keransa przynajmniej o dziesięć lat. Chroniczny brak apetytu i kolejne nawroty malarii wysuszyły mu szorstką skórę na policzkach, podkreślając jeszcze ascetyczność jego fizjonomii. Podczas golenia przyglądał się krytycznie swoim rysom, obmacując zwężającą się powierzchnię twarzy, ugniatając palcami więdnące mięśnie, które powoli zmieniały kształt jego oblicza, odsłaniając głęboko uśpioną dotąd osobowość. Z ironicznym dystansem wodził chłodnymi, niebieskimi oczami po swojej twarzy, a choć z natury był introwertykiem, teraz wydawał się sobie jeszcze spokojniejszy i bardziej zrównoważony niż kiedykolwiek dotąd. Nieco nieśmiałe zainteresowanie swoim własnym światem, z jego prywatnymi rytuałami i obrzędami, minęło bez śladu. Jeśli trzymał się z dala od Riggsa i jego ludzi, to po prostu dla świętego spokoju, nie zaś wskutek mizantropii.
Wychodząc wybrał ze sterty ubrań, pozostawionych w szafie przez finansistę, kremową jedwabną koszulę z monogramem, a potem wślizgnął się w starannie zaprasowane spodnie, ozdobione metką jakiejś firmy odzieżowej z Zurychu. Zamknąwszy szczelnie podwójne drzwi apartamentu, będącego jakby szklanym boksem, ukrytym w murach z cegieł, zbiegł po schodach na dół.
Stał już na pływającej przystani, kiedy przebudowany z łodzi desantowej kuter pułkownika Riggsa dobijał do jego katamaranu. Riggs stał na dziobie – schludny, wytworny mężczyzna, jedną nogę w bucie z wysoką cholewą trzymał wspartą na rampie, przypatrując się krętym strumieniom i wiszącym dżunglom, jak niegdyś pierwsi badacze w Afryce.
– Dzień dobry, Robercie – powitał Keransa, zeskakując na chwiejną platformę nabrzeża, zbudowanego z pięćdziesięciogalonowych beczek, powiązanych razem wewnątrz drewnianej ramy. – Cieszę się, że jeszcze jesteś w hotelu. Mam coś do zrobienia, coś, w czym możesz mi pomóc. Mógłbyś zwolnić się na jeden dzień ze stacji?
Kerans pomógł mu wejść na betonowy balkon, należący do apartamentu na siódmym piętrze.
– Oczywiście, pułkowniku. Właściwie już się zwolniłem.
Technicznie rzecz biorąc personel stacji badawczej podlegał Riggsowi i Kerans powinien był poprosić go o pozwolenie, ale stosunki między nimi były raczej bezceremonialne. Współdziałali ze sobą od blisko trzech lat, odkąd stacja i jej wojskowa eskorta zaczęły powoli przemieszczać się na pomoc przez europejskie laguny. Riggs pozwalał Keransowi i Bodkinowi stosować dowolne metody pracy, sam bowiem miał dość roboty przy nanoszeniu na mapy zmieniających się ciągle legend, zaznaczaniu nowych zatok i ewakuacji pozostałych mieszkańców. Jeśli chodzi o to ostatnie zadanie, potrzebował często pomocy Keransa, ponieważ ostatni mieszkańcy tonących miast byli na ogół psychopatami albo cierpieli na niedożywienie i chorobę popromienną.
Kerans kierował stacją badawczą i pełnił funkcję oficera medycznego zespołu. Wielu ludzi, których spotykali w podróży, wymagało natychmiastowej hospitalizacji, zanim można było przewieźć ich helikopterem na jeden z wielkich okrętów desantowych, dawniej transportujących czołgi, a teraz przewożących uchodźców do Camp Byrd. Byli wśród nich ranni żołnierze, odcięci od świata na dachu jakiegoś biurowca na bezludnych bagnach, konający pustelnicy, którzy duchowo wtopili się już całkowicie w miasta, gdzie spędzili całe swoje życie, zniechęceni korsarze, którzy pozostali na tyłach, żeby nurkować w poszukiwaniu łupu – wszystkich ich Riggs z humorem, ale stanowczo, odstawiał w bezpieczne miejsce, a Kerans pomagał mu, podając pacjentom środki przeciwbólowe lub uspokajające. Kerans uważał, że pomimo swej szorstkiej, żołnierskiej powierzchowności pułkownik jest w istocie sympatyczny i inteligentny, a poza tym tkwią w nim ukryte pokłady błazeńskiego humoru. Zastanawiał się czasami, czy nie zweryfikować swojej teorii i nie opowiedzieć Riggsowi o pelikozaurze wymyślonym przez Bodkina, ale porzucił w końcu ten zamiar.
Sierżant, który wziął udział w sfabrykowaniu historii pelikozaura, zimny, sumienny Szkot nazwiskiem Macready, wspiął się na drucianą siatkę, pokrywającą pokład kutra, i zaczął starannie usuwać z niej ciężkie liście i pnącza. Nikt z trzech pozostałych członków załogi nie ruszył się, żeby mu pomóc. Ich pokryte brunatną opalenizną twarze były wymizerowane i zapadłe. Siedzieli bez ruchu w szeregu, oparci o ściankę dziobową. Nieustanny upał i codzienne, potężne dawki antybiotyków wysysały z nich resztki życiowej energii.
Kiedy nad laguną wstało słońce, wsysając obłoki pary w swój wielki, złoty całun, Kerans poczuł okropny odór, bijący z powierzchni wody – słodki, gęsty zapach obumierającej roślinności i gnijących ciał zwierząt. Wokół wirowały olbrzymie muchy, tłukąc się o drucianą siatkę osłony kutra, a wielkie nietoperze pędziły nad nagrzewającą się coraz bardziej wodą do swoich gniazd, mieszczących się w zrujnowanych budynkach. Kerans zdał sobie sprawę, że laguna, jeszcze kilka minut temu wyglądająca z balkonu pięknie i pogodnie, w rzeczywistości nie jest niczym więcej, jak tylko wypełnionym śmieciami trzęsawiskiem.
– Chodźmy na taras – powiedział do Riggsa, ściszając głos, żeby żołnierze go nie usłyszeli. – Postawię ci drinka.
– Porządny z ciebie chłop. Cieszę się, że nabrałeś w tym hotelu wielkopańskich manier. Sierżancie, idę na górę, może uda mi się naprawić aparat destylacyjny doktora – zawołał Riggs, mrugając do Keransa, gdy Macready sceptycznym skinieniem głowy dał pułkownikowi znać, że słyszy.
Riggs użył niewinnego fortelu. Większość załogi zaopatrzyła się w piersiówki, toteż wiadomo było, że kiedy tylko uzyskają mrukliwą zgodę sierżanta, wyciągną flaszki i będą spokojnie popijać, dopóki Riggs nie wróci.
Kerans wlazł przez okno do sypialni, wychodzącej na pływające nabrzeże.
– W czym problem, pułkowniku?
– To jest właściwie twój problem. Wspinali się z trudem po schodach, a Riggs chlastał gumową pałką pnącza owinięte wokół poręczy.
– Jeszcze nie naprawiłeś windy? Zawsze uważałem, że Ritz to mocno przereklamowany hotel.
Pułkownik uśmiechnął się jednak z zadowoleniem, kiedy wstąpiwszy w czyste, chłodne niczym kość słoniowa powietrze apartamentu na dachu, zasiadł z przyjemnością w jednym z foteli w stylu Ludwika XV. Wszystkie meble miały złocone nogi.
– Cóż, jednak jest tu bardzo sympatycznie. Wiesz co, Robert? Zdaje mi się, że masz naturalny talent do wyszukiwania wyrzuconych przez morze skarbów. Kto wie, może zamieszkam tutaj razem z tobą. Są jakieś wolne pokoje?
Kerans potrząsnął głową, nacisnął guzik w ścianie i czekał, aż otworzy się barek, ukryty w atrapie biblioteczki.
– Spróbuj w Hiltonie. Mają tam lepszą obsługę, Odpowiedź była żartobliwa, ale choć Kerans lubił Riggsa, chciał go widywać możliwie jak najrzadziej. Teraz dzieliła ich laguna, a nieustanny klekot i łoskot, dochodzące z kuchni i zbrojowni w bazie, tłumiła bezpiecznie dżungla. Każdego z dwudziestoosobowej załogi znał przynajmniej dwa lata, ale nie licząc Riggsa i sierżanta Macready'ego oraz kilku chrapliwych chrząknięć i pytań, zadawanych pacjentom w lazarecie, Kerans nie rozmawiał z nikim od sześciu miesięcy. Nawet kontakty z Bodkinem ograniczył do minimum. Za obopólną zgodą obaj biolodzy zrezygnowali z wymiany uprzejmości i towarzyskich pogaduszek, które pomogły im przetrwać pierwsze dwa lata katalogowania materiałów i obróbki slajdów w laboratorium.
Ta pogłębiająca się izolacja i wzajemna rezerwa, którą zdradzali także inni członkowie zespołu, a na którą odporność wykazywał jedynie pełen optymizmu Riggs, przypominała Keransowi o słabnącym metabolizmie i biologicznym regresie wszystkich form zwierzęcych, mających wkrótce przejść głęboką metamorfozę. Czasami zastanawiał się, w jaką on wkracza właśnie fazę przemiany, pewien, że jego regres nie jest symptomem drzemiącej w nim schizofrenii, lecz starannym przygotowaniem do życia w całkowicie nowym środowisku, obdarzonym swoistą, wewnętrzną logiką i topografią, gdzie stare kategorie myślowe mogą stać się jedynie zawadą.
Nalał Riggsowi sporą porcję whisky, a swoją szklankę postawił na biurku i nieśmiało zdjął kilka książek ze stosu pokrywającego odbiornik radiowy.
– Próbowałeś kiedyś tego posłuchać? – zapytał Riggs z żartobliwą nutką nagany w głosie.
– Nie – odpowiedział Kerans. – Po co? Znamy już wszystkie wiadomości z wyprzedzeniem na trzy miliony lat.
– Ty nic nie wiesz. Naprawdę powinieneś od czasu do czasu włączać radio. Dowiedziałbyś się wielu ciekawych rzeczy. – Pułkownik odstawił szklankę i pochylił się do przodu. – Na przykład dziś rano usłyszałbyś, że dokładnie za trzy dni mamy się spakować i wynieść stąd na zawsze. – Kiwał potakująco głową, kiedy Kerans przyglądał mu się z niedowierzaniem. – Wczoraj w nocy dostaliśmy rozkaz z Camp Byrd. Podobno poziom wody wciąż się podnosi. Cała nasza praca poszła na mamę. Zresztą, zawsze uważałem, że tak będzie. Odwołane zostały także zespoły amerykańskie i rosyjskie. Temperatura na równiku dochodzi do stu osiemdziesięciu stopni Fahrenheita i stopniowo rośnie, a pasy deszczów sięgaj ą już dwudziestego równoleżnika. Przybywa też mułu…
Pułkownik urwał, przyglądając się Keransowi.
– Co ci jest? Nie cieszysz się, że wyjeżdżamy?
– Oczywiście, że się cieszę – odpowiedział mechanicznie Kerans. Trzymał w ręku pustą szklankę i chciał ją wstawić do barku, ale mimo to podszedł z roztargnieniem do kominka i zaczął przesuwać palcami po tarczy stojącego na nim zegara. Wydawało się, że czegoś szuka. – Więc mówisz, że wyjeżdżamy za trzy dni?
– Wolałbyś usłyszeć, że za trzy miliony dni? -Riggs wykrzywił twarz w szerokim uśmiechu. – Myślę, że w głębi ducha masz ochotę tu zostać.
Kerans podszedł do baru, ponownie napełnił sobie szklankę i opanował się. Udało mu się przeżyć monotonię i nudę poprzedniego roku tylko dzięki temu, że nauczył się wykraczać poza normalny świat czasu i przestrzeni, dlatego ten nagły powrót na ziemię chwilowo zbił go z tropu. Wiedział jednak, że istnieją po temu jeszcze inne motywy i przyczyny.
– Nie opowiadaj głupstw – odparł swobodnie. – Po prostu nie przypuszczałem, że będziemy się stąd wycofywać w takim pośpiechu. Ale, oczywiście, cieszę się, że wyjeżdżamy. Choć muszę przyznać, że mi się tu spodobało – potoczył szerokim gestem po pokoju. – Może dlatego, że to miejsce odpowiada mojemu temperamentowi dekadenta. A w Camp Byrd zamieszkam dla odmiany w połówce brudnej puszki po konserwach, gdzie moim jedynym wspomnieniem luksusu będzie piosenka Bouncing with Beethoven, jeśli nadadzą j ą kiedykolwiek w lokalnej audycji radiowej.
Riggs ryknął śmiechem na ten gderliwy przejaw poczucia humoru, a potem wstał i zapiął mundur.
– Jesteś doprawdy dziwakiem, Robercie. Kerans opróżnił szklankę jednym haustem.
– Posłuchaj, pułkowniku, chyba jednak nie będę mógł ci dzisiaj pomóc. Właśnie okazało się, że mam coś pilnego do roboty. – Zauważył, że Riggs powoli kiwa głową. – Ach, już rozumiem. Więc to był twój problem. Mój problem.
– Owszem. Widziałem się z Beatrice wczoraj wieczorem i dzisiaj rano, kiedy ogłoszono tę wiadomość. Musisz j ą przekonać, Robercie. Na razie zdecydowanie odmawia wyjazdu. Jak gdyby nie rozumiała, że tym razem to już koniec, że nie będzie tu więcej zespołów łącznościowych. Być może uda jej się przeżyć jeszcze z pół roku, ale w marcu, kiedy nadejdą deszcze, nie będziemy mogli podesłać tu nawet helikoptera. A poza tym, wtedy nie będzie to już nikogo obchodzić. Powiedziałem jej o tym wszystkim, ale ona odeszła po prostu bez słowa.
Kerans uśmiechnął się ponuro, wyobrażając sobie dobrze mu znane rozkołysane biodra i dumny diod.
– Beatrice bywa czasami dość trudna. – Grał na czas, w nadziei, że nie obraziła Riggsa. Żeby przekonać ją do zmiany zdania, trzeba było prawdopodobnie więcej niż trzech dni i Kerans chciał mieć pewność, że pułkownik będzie na nich czekał. – Ma złożoną osobowość, żyje jak gdyby na wielu poziomach naraz. Jeśli nie udaje się jej zsynchronizować myśli, zachowuje się jak obłąkana.
Wyszli. Kerans zamknął komory powietrzne i włączył alarmy termostatowe, żeby za dwie godziny temperatura powietrza wynosiła przyjemne osiemdziesiąt stopni w skali Fahrenheita. Kiedy schodzili na pływające nabrzeże, Riggs kilka razy przystawał, żeby posmakować chłodnego, złotawego powietrza w którymś z salonów wychodzących na lagunę i posykiwać na węże, sunące miękko po wilgotnych, porośniętych grzybem kanapach. Weszli na pokład kutra i Macready zatrzasnął za nimi drucianą siatkę drzwi.
Pięć minut później ruszyli spod hotelu na drugą stronę laguny. Katamaran ślizgał się i wirował za rufą kutra. Złote fale lśniły we wrzącym powietrzu, a otaczający ich pierścień potężnych roślin zdawał się tańczyć w rozedrganym powietrzu niczym zaklęta dżungla.
Riggs z poważną miną zerkał na zewnątrz przez siatkę.
– Dzięki Bogu, że dostaliśmy ten sygnał z Byrd. Już dawno powinni byli nas odwołać. Sporządzanie map nowych zatok na użytek jakiejś hipotetycznej przyszłości to absurd. Nawet jeśli wybuchy na Słońcu ustaną, minie co najmniej dziesięć lat, zanim ktoś podejmie poważniejszą próbę powrotu do tych miast. A do tej pory prawie wszystkie większe budynki pochłonie muł. Potrzeba by co najmniej dwóch dywizji, żeby wykarczować dżunglę tylko w tej jednej lagunie. Bodkin powiedział mi dziś rano, że korony niektórych roślin, i to wcale nie zdrewniałych, osiągają już wysokość ponad dwustu stóp. To jeden przeklęty ogród zoologiczny, nic więcej.
Pułkownik zdjął czapkę i potarł czoło, a potem spróbował przekrzyczeć narastający ryk dwóch zewnętrznych silników.
– Jeśli Beatrice zostanie tu jeszcze trochę dłużej, naprawdę oszaleje. A to przypomina mi, że jest jeszcze jeden powód, dla którego powinniśmy się stąd wynieść. – Riggs spojrzał na wysoką, samotną postać sierżanta Macready'ego, stojącego przy rumplu i wpatrującego się uporczywie w prutą kadłubem kutra wodę, a potem przeniósł wzrok na zapadłe, niesamowite twarze reszty załogi. – Powiedz mi. doktorze, czy dobrze ostatnio sypiasz?
Zaskoczony, Kerans odwrócił się, żeby obrzucić pułkownika uważnym spojrzeniem i upewnić się, czy w tym pytaniu nie kryje się przypadkiem odległa aluzja do jego związku z Beatrice Dahi. Riggs przypatrywał mu się swymi jasnymi, inteligentnymi oczami, trzymając pałkę w starannie wypielęgnowanych dłoniach.
– Bardzo dobrze – odparł ostrożnie Kerans. – Jak nigdy w życiu. A dlaczego pytasz?
Ale Riggs skinął tylko głową i zaczął wydawać krzykliwe komendy Macready'emu.