Rozdział III. Ku nowej psychologii

Cumując katamaran przy nabrzeżu, Kerans rzucił trap, a potem ruszył kładką w stronę bazy. Kiedy otwierał właz, obejrzał się raz jeszcze na lagunę. Wśród fal upału dostrzegł Beatrice, wspartą o balustradę balkonu. Kiedy jej pomachał, w charakterystyczny dla siebie sposób odwróciła głowę i nie zareagowała.

– Panna Dahl znów ma kapryśny dzień, doktorze? – sierżant Macready wyszedł z budki strażniczej, a jego podobną do ptasiego dzioba twarz rozluźnił na chwilę przebłysk rozbawienia. – To naprawdę dziwna kobieta.

Kerans wzruszył ramionami.

– Wie pan, sierżancie, jak twarde i niezależne bywają samotne dziewczyny. Jeśli mężczyzna nie ma się na baczności, to mogą mu napędzić porządnego strachu. Próbowałem namówić Beatrice, żeby spakowała się i wyjechała z nami. Jeżeli sprzyja mi szczęście, to chyba tak zrobi.

Macready wpatrywał się uważnie w dach dalekiego bloku mieszkalnego.

– Cieszę się, że pan to mówi, doktorze – powiedział niezobowiązująco, ale Kerans nie umiał zdecydować, czy sceptycyzm w głosie sierżanta odnosił się do niego, czy raczej do Beatrice.

Bez względu na to, czy ostatecznie zostaną czy nie, Kerans postanowił udawać, że jednak wyjeżdżają. Przez trzy następne dni powinni wykorzystywać każdą wolną chwilę, żeby gromadzić zapasy żywności i wykraść niezbędne wyposażenie, jakie uda im się znaleźć w magazynach bazy. Kerans nie podjął jeszcze nieodwołalnego postanowienia co do wyjazdu – kiedy tylko rozstał się z Beatrice, jego wahanie wróciło (zastanawiał się ponuro, czy dziewczyna nie próbuje wyprowadzić go w pole, niby Pandora o zabójczych ustach, nieobliczalnie otwierając i zamykając wieko swojej puszki czarownic, kryjącej jedynie pragnienia i frustracje) – ale zamiast chodzić jak błędny w stanie morderczej niepewności, którą Bodkin i Riggs szybko by spostrzegli, zdecydował odłożyć definitywne rozstrzygnięcie na ostatnią chwile. Choć wprost nie cierpiał bazy, widok odpływającego statku z pewnością niezwykle szybko wzbudziłby w nim takie uczucia, jak strach i panika, a rozmaite abstrakcyjne motywy, przemawiające za tym, żeby zostać nad laguną, zniknęłyby wkrótce zupełnie. Rok temu Kerans przypadkowo znalazł się samotnie na pewnej małej wysepce, gdzie prowadził ponadplanowe badania geomagnetyczne. Nie usłyszał syreny okrętowej, oznajmiającej odpłynięcie statku, ponieważ miał na głowie słuchawki i klęczał pochylony nad przyrządami pomiarowymi w starym bunkrze podziemnym. Kiedy wyszedł stamtąd dziesięć minut później i okazało się, że bazę dzieli już od wyspy sześćset jardów płaskiej tafli wody, a dystans ten z każdą chwilą się powiększa, Kerans poczuł się jak dziecko na zawsze odłączone od matki. Ledwo udało mu się w porę opanować i oddać ostrzegawczy strzał z pistoletu sygnałowego.

– Doktor Bodkin prosił mnie, żebym pana wezwał, jak tylko pan przyjedzie, proszę pana. Porucznik Hardman nie czuł się rano zbyt dobrze.

Kerans skinął głową, omiatając wzrokiem pusty pokład. Zjadł lunch z Beatrice wiedząc, że popołudniami w bazie nikogo nie ma. Połowa załogi była z Riggsem albo w helikopterze, reszta zaś spała w swoich kojach, toteż Kerans liczył, że będzie mógł odbyć samotną przechadzkę po magazynach i zbrojowni. Ale na nieszczęście Macready, czujny jak zwykle pies pułkownika, i teraz deptał mu po piętach, gotów towarzyszyć mu na dół, do lazaretu, na pokład B.

Kerans bacznie przyglądał się parze komarów, które wślizgnęły się za nim, kiedy wchodził przez druciany właz.

– Ciągle przedostają się do środka. Co z tym podwójnym zabezpieczeniem, które miał pan założyć?


Odpędzając komary furażerką, Macready niepewnie rozglądał się wokoło. Położenie drugiej warstwy osłony na drucianą siatkę otaczającą bazę było od dawna jednym z ulubionych projektów pułkownika Riggsa. Czasami nawet rozkazywał Macready'emu wyznaczyć ludzi do wykonania odpowiednich prac, ale ponieważ wymagały one siedzenia na drewnianym koźle w pełnym słońcu i w samym środku całej chmary komarów, ukończono dopiero roboty w kilku ważniejszych miejscach wokół kabiny pułkownika. Dzisiaj, kiedy mieli ruszyć dalej na północ, praktyczne znaczenie tego pomysłu zbladło, ale raz zbudzone prezbiteriańskie sumienie Macready'ego nie chciało już dać mu spokoju.

– Każę chłopakom zrobić to jeszcze dziś wieczorem, doktorze – zapewnił Keransa, wyciągając z kieszeni na biodrze notes i długopis.

– Nie pali się, sierżancie, ale skoro tymczasem nie ma pan nic innego do roboty, proszę mi wybaczyć. Pułkownik już się na pewno niecierpliwi.

Kerans zostawił go, spoglądającego z ukosa wzdłuż metalowych żaluzji, i odszedł w głąb pokładu. Gdy tylko zniknął sierżantowi z oczu, skoczył w pierwsze lepsze boczne drzwi.

Na pokładzie C, najniższym z trzech pokładów bazy, mieściły się kajuty załogi i kuchnia. Dwóch czy trzech mężczyzn w tropikalnym rynsztunku leżało w swoich kabinach, ale pokój rekreacyjny był pusty. Radio, stojące w kącie pod tablicą z wynikami turnieju tenisa stołowego, grało wyłącznie dla siebie. Kerans przystanął na chwilę, słuchając ostrych dźwięków gitary, zmieszanych z odległym warkotem helikoptera, krążącego wokół sąsiedniej laguny. Potem zszedł na dół głównymi schodami, prowadzącymi do warsztatów i zbrojowni, mieszczącej się na dnie statku.

Trzy czwarte pojemności kadłuba bazy zajmowały zbiorniki z ropą i paliwem lotniczym oraz dwa silniki Diesla o mocy 2000 koni mechanicznych, napędzających dwie potężne śruby okrętowe. Dlatego warsztaty na okres ostatnich patroli powietrznych zostały przeniesione do dwóch pustych sal na pokładzie A, w pobliże kwater oficerów, żeby mechanicy mogli za każdym razem jak najszybciej przygotować helikopter do lotu.

Drzwi zbrojowni były zamknięte. Gdy Kerans wszedł, paliło się tylko jedno światło w szklanej budce wartowniczej kaprala wojsk technicznych. Kerans rozglądał się po ciężkich, drewnianych warsztatach i szatkach, w których spoczywały szeregi karabinów i pistoletów maszynowych. Broń przytrzymywały w gablotach stalowe pręty, przechodzące przez obudowę cyngla. Leniwie dotykał ciężkich łożysk, wątpił bowiem, czy będzie umiał się obchodzić z bronią palną, jeśli ją nawet ukradnie. W jego szufladzie na stacji badawczej spoczywał od dawna colt.45 i pięćdziesiąt sztuk amunicji, które dostał już przed trzema laty. Raz w roku Kerans zgłaszał oficjalnie zużycie amunicji, choć w jego wypadku było ono zerowe, i wymieniał naboje na nowe, ale ani razu nie próbował nawet wystrzelić z rewolweru.


Wychodząc obrzucił wzrokiem spoczywające przy ścianie pod szafkami ciemnozielone pudła z amunicją. Były zamknięte na podwójne kłódki. Kiedy mijał budkę wartowniczą, wpadające przez drzwi światło rozjaśniło zakurzone nalepki na stojących rzędem pod jednym z warsztatów metalowych kasetach.

– Hy-Dyne. – Pod wpływem nagłego impulsu Kerans zatrzymał się, wepchnął palce głębiej przez drucianą siatkę i starł pył z nalepki, wodząc opuszkami po chemicznym wzorze wskazującym na zawartość skrzynek. – Trójnitroamina cyklotrójmetylenu: prędkość eksplozji osiem tysięcy metrów na sekundę.

Zastanawiał się nad ewentualnym spożytkowaniem tego środka wybuchowego i przyszło mu do głowy, że genialnym tour de force byłoby zatopić jeden z biurowców, tak by po wyjeździe Riggsa zablokował umożliwiający opuszczenie laguny strumień. Oparty łokciami o warsztat, bawił się z roztargnieniem mosiężną busolą o czterocalowej średnicy, którą ktoś tu przyniósł do naprawy. Obluzował się kalibrowany pierścień – był przekręcony o sto osiemdziesiąt stopni, co zaznaczono w odpowiednim miejscu kredowym krzyżykiem.

Rozmyślając wciąż o materiałach wybuchowych i ewentualności kradzieży detonatorów oraz lontów, Kerans zmazał grube ślady kredy, a potem podniósł busolę i przez chwilę ważył ją na dłoni. Wyszedł ze zbrojowni, ruszył schodami w górę i zwolnił igłę przyrządu, pozwalając jej swobodnie tańczyć i wirować. Ale na pokładzie C nadchodził już z przeciwka jakiś marynarz i Kerans szybko wsunął instrument do kieszeni.

Wyobraził sobie, że rzuca się całym ciężarem ciała na przycisk zwalniający mechanizm bezwładnikowy, katapultując Riggsa, całą bazę i stację badawczą do sąsiedniej laguny, gdy nagle przystanął i oparł się o reling. Uśmiechając się ponuro pod wpływem absurdalności takiej wizji, zastanawiał się, dlaczego w ogóle sobie na nią pozwolił.

Po chwili jego wzrok padł na ciężki cylinder busoli, obciągający mu kieszeń. Przez moment Kerans przyglądał się busoli w zamyśleniu.

– Uważaj, Kerans – mruknął sam do siebie. – Żyjesz na dwóch poziomach świadomości jednocześnie.


Kiedy pięć minut później wszedł do szpitala na pokładzie B, okazało się, że czeka na niego kilka nie cierpiących zwłoki spraw.

W ambulatorium opatrywano trzech pacjentów z poparzeniami, ale główny oddział na dwanaście łóżek był pusty. Kerans skinął głową kapralowi, wydającemu plastry nasączone penicyliną, i poszedł do małej, jednoosobowej sali szpitalnej, mieszczącej się po prawej burcie statku.

Drzwi były zamknięte, ale naciskając klamkę usłyszał niespokojne, falujące skrzypienie łóżka, a potem kłótliwy pomruk pacjenta i spokojną, lecz stanowczą odpowiedź doktora Bodkina. Lekarz mówił jeszcze przez kilka chwil, ciągnąc cichy, zrównoważony monolog, przerywany obojętnymi protestami pacjenta, a zakończony długą, zmęczoną ciszą.

Porucznik Hardman, dowódca i pilot helikoptera (za którego sterami zasiadał teraz drugi pilot, sierżant Daley), był jedynym obok Riggsa oficerem w zespole badawczym i jeszcze trzy miesiące temu pełnił funkcję jego zastępcy oraz oficera do zadań specjalnych. Ten krzepki, inteligentny, choć nieco flegmatyczny mężczyzna około trzydziestki trzymał się raczej z dala od innych członków zespołu. Był poniekąd przyrodnikiem amatorem i prowadził notatki na temat zmieniającej się obecnie fauny i flory, stosując nowy, opracowany przez siebie system taksonomiczny. Kiedyś, podczas jednej z nielicznych u niego chwil słabości, pokazał Keransowi swoje notatki, ale natychmiast zamknął się w sobie, gdy Kerans niezbyt taktownie zauważył, że systematyka Hardmana jest powikłana i niejasna.

Przez pierwsze dwa lata porucznik był idealnym buforem bezpieczeństwa pomiędzy Riygsem i Keransem. Reszta załogi wykonywała polecenia porucznika, co, zdaniem Keransa, miało tę dobrą stronę, że w grupie nigdy nie powstało poczucie radosnej wspólnoty, które mógłby wytworzyć bardziej ekstrawertyczny zastępca dowódcy, a które w krótkim czasie uczyniłoby życie w lagunie nieznośnym. Swobodne, fragmentaryczne stosunki międzyludzkie w bazie, w której każdy nowy człowiek stawał się w pięć minut pełnoprawnym, wysoko opłacanym członkiem załogi, bo nikogo nie obchodziło, czy jest tu dwa dni czy dwa lata, stanowiły w zasadzie odbicie temperamentu Hardmana. Kiedy organizował na przykład mecz koszykówki albo regaty w lagunie, nie było w nim świadomej krzykliwości, lecz raczej lakoniczna obojętność, porucznik nie dbał bowiem, czy ludzie wezmą udział w zawodach czy też nie.

Ostatnio jednak w osobowości Hardmana zaczęły dominować czynniki bardziej ponure. Dwa miesiące temu skarżył się Keransowi na powracającą bezsenność – z okien mieszkania Beatrice Dahl Kerans przyglądał mu się często, gdy stał długo po północy w świetle księżyca obok helikoptera na dachu bazy – a potem porucznik wykorzystał atak malarii, żeby go zwolniono z dalszych lotów. Zamknięty w kabinie na kilka tygodni, pogrążał się coraz bardziej w swoim prywatnym świecie, przeglądając stare notesy i przebiegając palcami, niczym ślepiec czytający alfabetem Braille'a, po szklanych gablotach, w których tkwiło kilka motyli i olbrzymich ciem.

Nietrudno było postawić właściwą diagnozę. Kerans rozpoznał u Hardmana te same symptomy, które dostrzegał u siebie. Przyspieszały wejście w jego własną “strefę przemian", zostawił więc porucznika w spokoju i tylko poprosił Bodkina, żeby go od czasu do czasu odwiedzał.

A jednak, nie wiedzieć czemu, Bodkin uważał, że choroba Hardmana jest znacznie poważniejsza, niż sądził Kerans.


Pchnął drzwi i cicho wszedł do wyciemnionego pokoju. Przystanął w kącie koło przewodu wentylacyjnego, Bodkin bowiem ostrzegawczo uniósł dłoń. Żaluzje w oknach były zasłonięte. Ku swemu zdumieniu Kerans stwierdził, że wyłączona jest klimatyzacja. Powietrze pompowane do środka przewodem wentylacyjnym miało w najlepszym wypadku ciepłotę ledwie o dwadzieścia stopni niższą niż powietrze w lagunie, a klimatyzacja pozwalała zwykle utrzymać w pomieszczeniu stałą temperaturę siedemdziesięciu stopni Fahrenheita. Tymczasem Bodkin nie tylko wyłączył klimatyzację, lecz włączył na j ej miejsce mały piecyk elektryczny, którego wtyczkę wcisnął do kontaktu koło lustra nad umywalką. Kerans przypomniał sobie, jak Bodkin konstruował piecyk na stacji badawczej, montując wklęsłe, paraioboidalne lusterko wokół pojedynczego drucika żarowego. Urządzenie miało niewiele ponad dwa waty mocy, ale piecyk zdawał się wytwarzać niesamowite gorąco, zionąc w małej salce ogniem niczym piec hutniczy. Już po kilku sekundach Kerans poczuł, że na karku zbiera mu się pot. Bodkin, siedzący tyłem do piecyka na metalowym krzesełku, ubrany był w białą bawełnianą marynarkę, poplamioną dwiema szerokimi smugami potu, zbiegającymi się między łopatkami. W półmroku Kerans dostrzegł spływające mu z czoła wilgotne paciorki, przypominające krople rozżarzonego do białości ołowiu.

Hardman leżał w pościeli wsparty na łokciu. Jego szeroka pierś i bary zajmowały niemal całą leżankę. W potężnych dłoniach porucznik trzymał przewody słuchawek, które miał na uszach. Jego pociągła twarz o wydatnej szczęce zwrócona była ku Keransowi, ale Hardman wpatrywał się nieruchomo w piecyk elektryczny. Paraboliczna misa urządzenia rzucała na ścianę kabiny cień kręgu intensywnego, czerwonego światła o średnicy trzech stóp, otaczającego tkwiącą w samym jego środku głowę Hardmana niczym ogromna, lśniąca aureola.

Ze stojącego na podłodze u stóp Bodkina przenośnego gramofonu dobiegał słaby chrobot obracającej się na talerzu trzycalowej płyty. Głowica gramofonu przenosiła mechanicznie ledwie słyszalne dźwięki głębokiego, powolnego dudnienia, które umilkło natychmiast, kiedy nagranie dobiegło końca, Bodkin wyłączył adapter, zapisał coś szybko w notatniku, wyłączył piecyk i zapalił lampkę nocną.

Kręcąc niespiesznie głową, Hardman zdjął słuchawki i oddał je Bodkinowi.

– To strata czasu, doktorze. Te nagrania są szalone. Można dopasować do nich całkowicie dowolną interpretację.

Hardman rozłożył swoje potężne ciało na niewygodnej, wąskiej koi. Pomimo panującego w kabinie upału na jego twarzy i obnażonej piersi było niewiele potu. Przyglądał się blednącym węgielkom elektrycznego ognia, jak gdyby nie chciał, żeby zniknęły.

Bodkin podniósł się i postawił gramofon na krześle, owijając słuchawki wokół obudowy.

– Może właśnie o to chodzi, poruczniku. Powiedzmy, że to taki dźwiękowy test Rorshacha. Wydaje mi się, że ostatnia płyta była wyjątkowo inspirująca. Nie sądzi pan?

Hardman wystudiowanym gestem wzruszył enigmatycznie ramionami, najwyraźniej nie chcąc współpracować z Bodkinem i zgodzić się z nim choćby w najmniej istotnych sprawach. Mimo to Kerans odniósł wrażenie, że porucznik z przyjemnością wziął udział w eksperymencie, który wykorzystał do swoich własnych, nieznanych celów.

– Być może – odpowiedział gderliwie Hardman. -Ale obawiam się, że nie podsunęła mi żadnego konkretnego obrazu.

Bodkin uśmiechnął się, rozumiejąc jego opór, gotów jednak ustąpić Hardmanowi.

– Niech pan nie robi sobie wyrzutów, poruczniku. Proszę mi wierzyć, to i tak była, jak dotąd, nasza najbardziej wartościowa sesja. – Bodkin machnął Keransowi ręką na powitanie. – Wejdź, Robercie. Przepraszam, że tu jest tak gorąco, ale porucznik Hardman i ja właśnie przeprowadzaliśmy wspólnie pewien mały eksperyment. Opowiem ci o nim, kiedy wrócimy na stację. – Tu Bodkin wskazał stojące na szafce nocnej urządzenie, przypominające wyglądem dwa połączone z sobą tyłem budziki. Biegnące od ich wskazówek nagie, metalowe przewody były splecione niczym odnóża walczących z sobą pająków. – A to niech działa tak długo, jak się da, nie powinien pan mieć zresztą kłopotów z tym mechanizmem, musi pan tylko nastawiać na nowo oba budziki po każdym kolejnym cyklu dwunastogodzinnym. Będą pana budziły co dziesięć minut, co chyba wystarczy, żeby pan odpoczął, zanim stoczy się pan z półki praświadomości w głęboki sen. Przy odrobinie szczęścia nic już więcej nie będzie się panu śniło.

Hardman uśmiechnął się sceptycznie, obrzucając Keransa krótkim spojrzeniem.

– Sądzę, że posuwa pan swój optymizm zbyt daleko, doktorze. Powinien pan raczej powiedzieć, że nie będę tylko pamiętał swoich snów. – Porucznik sięgnął po sfatygowany zielony zeszyt, czyli swój dziennik botaniczny, i zaczął go odruchowo wertować. – Czasami myślę, że mam te sny bezustannie, w każdej chwili. Być może wszyscy śnimy tu w ten sposób.

Mówił spokojnie i niespiesznie, pomimo zmęczenia, które wysuszyło mu skórę wokół oczu i ust, przez co jego długa szczęka upodobniła się jeszcze bardziej do staromodnej latarni. Kerans uświadomił sobie, że bez względu na swoje źródło choroba nie dotknęła właściwie jądra jaźni tego człowieka. Twarda samowystarczalność Hardmana objawiała się z taką samą siłą, jak zawsze, a może nawet potężniej, niczym stalowe ostrze, które uderzając o treningowy słupek szermierczy ujawnia swoją niszczącą moc.

Bodkin otarł twarz żółtą jedwabną chusteczką i przyglądał się Hardmanowi w zamyśleniu. Wytłuszczona marynarka i przypadkowo dobrana garderoba w zestawieniu z nalaną twarzą i cerą koloru chininy nadawała doktorowi wygląd niechlujnego konowała,


choć pod tą maską kryła się bystra i niespożyta inteligencja.

– Być może ma pan rację, poruczniku. Przecież niektórzy uczeni utrzymywali kiedyś, że świadomość to nic innego jak tylko pewna szczególna kategoria śpiączki cytoplazmowej, i że właściwości centralnego układu nerwowego są w pełni rozwinięte i aktywne zarówno podczas snu, jak i w stanie, który zwykle nazywamy jawą. Musimy jednak zachować w tej kwestii podejście empiryczne i stosować wszelkie możliwe środki zaradcze. Zgadzasz się ze mną, Kerans?

Kerans skinął głową. Temperatura w kabinie zaczęła spadać i było mu już nieco łatwiej oddychać.

– Pomoże nam chyba również powrót do bardziej umiarkowanego klimatu.

Na zewnątrz rozległ się głuchy brzęk. To metalowa, płaskodenna łódź, wciągana dawisami na pokład, obijała się o kadłub bazy.

– Atmosfera w lagunach sprzyja zdenerwowaniu. Za trzy dni, kiedy wyjedziemy, zapewne wszyscy poczujemy się lepiej – dodał.

Sądził, że Hardman wie o ich rychłym wyjeździe, ale porucznik spojrzał na niego badawczo i odłożył zeszyt. Bodkin odchrząknął i zaczął nagle mówić o niebezpieczeństwach, jakie niosą z sobą przeciągi z przewodu wentylacyjnego. Przez kilka chwil Kerans i Hardman przyglądali się sobie nieruchomo, a potem porucznik kiwnął tylko głową i wrócił do lektury, sprawdzając co chwila czas, wskazywany przez obydwa budziki.

Zły na siebie, Kerans podszedł do okna, odwracając się plecami do Bodkina i Hardmana. Zrozumiał, że celowo powiedział porucznikowi o wyjeździe, w nieświadomej nadziei, że wiadomość wywoła u niego taką właśnie reakcję. Doskonale wiedział, dlaczego Bodkin zataił tę nowinę przed swoim pacjentem. A teraz on, Kerans, ostrzegł niewątpliwie Hardmana, mówiąc mu wprost, że bez względu na to, jakie porucznik stawia sobie cele i z jakimi wewnętrznymi rozterkami chciałby dojść do ładu, powinien to zrobić w ciągu najbliższych trzech dni.

Zirytowany, Kerans spojrzał na stojące na stoliku urządzenie budzące, niezadowolony, że coraz bardziej traci kontrolę nad swoim postępowaniem. Najpierw bezsensowna kradzież busoli, a teraz, ten akt bezinteresownego sabotażu. Choć Kerans miał wiele rozmaitych wad, w przeszłości wierzył zawsze, że równoważy je przynajmniej jedna wyjątkowa cnota- całkowita, obiektywna świadomość motywacji, stojącej za jego postępowaniem. Jeśli nawet w niektórych sytuacjach życiowych reagował ze znacznym opóźnieniem, to nie tyle z niezdecydowania, ile z głębokiej niechęci do działania tam, gdzie całkowita samoświadomość była niemożliwa – jak na przykład w przypadku romansu z Beatrice Dahl, rozdzieranego mnóstwem sprzecznych uczuć i balansującego codziennie na linie, splecionej z tysięcy najrozmaitszych obaw i zahamowań.

Podejmując niewczesną próbę odzyskania pewności siebie, Kerans odezwał się do Hardmana: – Niech pan nie zapomni o budzikach, poruczniku. Na pana miejscu nastawiłbym je tak, żeby dzwoniły bez przerwy.


W szpitalu nie mieli już nic do roboty, zeszli zatem na nabrzeże i wsiedli na katamaran. Kerans był zbyt zmęczony, żeby zapalić silnik, ciągnął więc powoli łódź, wykorzystując cumę łączącą bazę i stację badawczą. Bodkin siedział na dziobie, trzymając gramofon na kolanach niczym teczkę. Pomrugiwał w jasnym słońcu, które roziskrzyło pomarszczoną powierzchnię leniwej, zielonkawej wody. Jego pulchna twarz, zwieńczona potarganą, siwą strzechą włosów, wyrażała zdenerwowanie i zadumę. Przyglądał się otaczającemu ich pierścieniowi na wpół zatopionych budynków, jak znudzony kupiec, którego po raz tysięczny obwożą łodzią po porcie. Kiedy zbliżali się do stacji badawczej, w górze rozległ się warkot helikoptera, podchodzącego właśnie do lądowania. Ciężar maszyny przechylił kadłub bazy, a cuma przez chwilę znalazła się pod wodą, po czym napięła się znów i wystrzeliła na powierzchnię, sprawiając Keransowi i Bodkinowi krótki prysznic. Bodkin zaklął pod nosem, ale obaj wyschli dosłownie w kilka sekund. Choć było już dobrze po czwartej, słońce wypełniało całe niebo, zmieniając je jakby w jeden olbrzymi palnik acetylenowy i nie pozwalając im unosić wzroku ponad linię wody. Co jakiś czas na szklanych ścianach pobliskich budynków pojawiały się niezliczone odbicia słońca, sunącego po zwierciadlanej powierzchni w ogromnych płaszczach ognia, niby płonące, wyłupiaste oczy gigantycznych owadów.


Stacja badawcza, dwupoziomowy kadłub o średnicy blisko pięćdziesięciu stóp, miała wyporność dwudziestu ton. Na dolnym pokładzie znajdowało się laboratorium, na górnym zaś kajuty obu biologów, kabina nawigacyjna i gabinety. Niewielka nadbudówka mieściła rejestry notowań temperatury i wilgotności, urządzenia do pomiaru wysokości opadów atmosferycznych i liczniki promieniotwórczości. Kępy suchych trzcin i czerwonych wodorostów przyczepiły się do ścianek wysmarowanego smołą pontonu. Słońce skurczyło i wypaliło rośliny, zanim zdołały dosięgnąć relingu wokół laboratorium, natomiast gęsta, pokryta rozmaitymi odpadkami warstwa gronorostów i wodorostów z rodzaju Spirogyra trzepotała miękko o wąskie nabrzeże, a potem osuwała się powoli w głębinę niczym wielka, namoknięta tratwa.

Wkroczyli w chłodną przestrzeń laboratorium i zasiedli przy biurkach, pod półkolem utworzonym przez wyblakłe już rozkłady zajęć, sięgające za podwyższeniem aż do sufitu – ponad szafkami pełnymi probówek i stołami laboratoryjnymi, zastawionymi sprzętem, wyglądały jak zapylone malowidło ścienne. Programy zajęć z lewej strony, powstałe w pierwszym roku pracy, pełne były szczegółowych komentarzy i starannie rozrysowanych bryzgów strzałek, ale programy po prawej stronie stawały się stopniowo coraz chudsze, a na kilku ostatnich widniało już zaledwie kilka nabazgranych ołówkiem pętli, zamykających wszystkie korytarze ekologiczne, może z wyjątkiem jednego czy dwóch. Większość kartonowych tablic zerwała się z pinezek i tekturowe płachty zwisały teraz w powietrzu niby niszcząca się blacha kadłuba porzuconego statku, zacumowanego przy swoim ostatnim nabrzeżu i pokrytego jakimś gnomicznym, bezsensownym graffiti.

Kerans wodził palcami po zakurzonej tarczy dużego kompasu, leżącego na biurku, i czekał, aż Bodkin wyjaśni mu cel swoich dziwnych eksperymentów z Hardmanem. Ale Bodkin usadowił się wygodnie, ukryty za stertą katalogów i pudełek na fiszki, a potem podniósł pokrywę gramofonu i zdjął z talerza płytę, obracając jaw palcach w zamyśleniu.

– Przepraszam, że wyrwała mi się wiadomość o naszym wyjeździe – zaczął Kerans. – Nie wiedziałem, że nie powiedziałeś o tym Hardmanowi.

Bodkin wzruszył ramionami, jakby chciał mu dać do zrozumienia, że to nieważne.

– Sytuacja jest złożona, Robercie. Postąpiłem kilka kroków naprzód w kierunku jej rozwikłania i nie chciałem dodawać do niej jeszcze jednego węzła.

– Ale dlaczego mu o tym nie powiedzieć? – naciskał Kerans w niewyraźnej nadziei, że zdoła uwolnić się od lekkiego poczucia winy. – Przecież perspektywa wyjazdu mogłaby go chyba wyrwać z tego letargu?

Bodkin zsunął okulary na czubek nosa i przyjrzał się figlarnie Keransowi.

– Zdaje się, że na tobie ta wiadomość nie wywarła większego wrażenia. O ile się nie mylę, wyglądasz raczej na przygnębionego. Dlaczego reakcja Hardmana miałaby być inna?

Kerans uśmiechnął się.

– Otóż to, Alan. Nie chcę się wtrącać, bo w końcu w pewnym sensie to ja oddałem ci Hardmana pod opiekę, ale czym wy się właściwie bawicie? Po co ci ten elektryczny piecyk i budziki?

Bodkin wsunął płytę na swoje miejsce na stojaku pełnym miniaturowych krążków, stojącym za jego plecami na półce. Spojrzał na Keransa i przez kilka chwil przyglądał mu się łagodnym, ale badawczym spojrzeniem, jak przedtem Hardmanowi, i wtedy Kerans zdał sobie sprawę, że stosunki między nimi, dotąd kolegami, darzącymi się wzajemnym zaufaniem, zmieniły się nagle w związek obserwatora i przedmiotu obserwacji. Po chwili Bodkin przeniósł wzrok na programy zajęć i wykresy, a Kerans mimo woli zachichotał. “Do diabła z nim – powiedział sobie – wpisał mnie tam pewnie razem z algami i owadami wodnymi, i tylko patrzeć, jak zacznie mi odtwarzać swoje płyty".

Bodkin wstał i wskazał trzy rzędy stołów laboratoryjnych, zastawionych wiwariami i słojami pełnymi okazów rozmaitych zwierząt i roślin. Do kapturków zapachowych przyczepione były kartki wyrwane z notesu.

– Co byś powiedział, Robercie, gdybyś miał podsumować jednym wnioskiem trzy minione lata naszej pracy?


Kerans zawahał się, a potem wykonał bezceremonialny gest.

– Nie byłoby to takie trudne. – Zorientował się jednak, że Bodkin oczekuje poważnej odpowiedzi, i starał się zebrać myśli. – Cóż, można by po prostu powiedzieć, że wskutek wzrostu poziomu temperatury, wilgotności i promieniowania flora i fauna naszej planety zaczyna przyjmować formy, które występowały na Ziemi, kiedy panowały tu ostatnio takie warunki, czyli mniej więcej w epoce triasu.

– Słusznie – Bodkin zaczął przechadzać się pomiędzy stołami. – W okresie ostatnich trzech lat ty i ja przebadaliśmy około pięciu tysięcy gatunków zwierząt i zaobserwowaliśmy dosłownie dziesiątki tysięcy nowych odmian roślin. Wszystko działo się wedle tego samego wzoru. Niezliczone mutacje całkowicie odmieniały żywe organizmy, by przystosować je do bytowania w nowym środowisku i umożliwić ich przetrwanie. Wszędzie występowała ta ' sama lawina przemian, ciągnąca życie wstecz, w przeszłość, i to tak daleko, że tych kilka organizmów złożonych, którym udało się nie stracić równowagi na zboczu metamorfoz, stanowi teraz wyraźną anomalię. Mam tu na myśli grupkę płazów, ptaki i człowieku. To zastanawiające, że chociaż tak starannie skatalogowaliśmy podróż w przeszłość tylu roślin i zwierząt, zupełnie zlekceważyliśmy najważniejszą istotę na naszej planecie.

Kerans roześmiał się.

– Chętnie się w tym miejscu ukłonię, Alan. Ale co ty sugerujesz? Że Homo sapiens przekształci się wkrótce w kromanionczyka albo człowieka jawajskiego, a w końcu w sinantropusa? To z pewnością mało prawdopodobne. Czy nie byłby to zresztą tylko postawiony na głowie lamarkizm?

– Zgoda, tego nie sugeruję. – Bodkin oparł się o stół, podając kilka orzeszków małej małpce, uwięzionej w przekształconej na klatkę szafce. – Choć, oczywiście, za dwieście czy trzysta milionów lat nasz gatunek może wymrzeć całkowicie, a wtedy ten tu mały kuzynek człowieka zostanie zapewne najwyższą formą życia na Ziemi. Ale procesy biologiczne nigdy nie są całkowicie odwracalne. – Wyciągnął z kieszeni jedwabną chusteczkę i machnął nią przed nosem małpki, która umknęła w kąt, dygocząc ze strachu. – Jeśli nawet mielibyśmy powrócić do dżungli, to i tak będziemy się przebierać przed obiadem.

Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz przez ochronną siatkę. Nawis pokładu nad nimi przepuszczał tylko wąski pas jaskrawego światła słonecznego. Skąpana w bezbrzeżnym upale laguna spoczywała w bezruchu, jedynie całuny pary pochylały się nad wodą niczym słoniowate widma.

– Ale tak naprawdę myślę o czymś innym. Czy zmienia się tylko krajobraz zewnętrzny? Pomyśl, jak często większość z nas miewa ostatnio poczucie deja vu, poczucie, że wszystko to już kiedyś widzieliśmy, a nawet, że aż za dobrze pamiętamy te bagna i laguny. Jakkolwiek selektywny bywa nasz świadomy umysł, wspomnienia biologiczne bywaj ą nieprzyjemne, związane są bowiem na ogół z zagrożeniem i strachem. A nic nie trwa tak długo, jak strach. Wszędzie w przyrodzie widać dowody na istnienie wrodzonych mechanizmów, wyzwalających siły, które spoczywały w uśpieniu przez tysiące pokoleń, lecz których moc pozostała do dziś nie naruszona. Klasycznym przykładem może tu być pamięć sylwetki sokoła, dziedziczona przez szczury polne. Wystarczy nawet, że pokażesz szczurowi rysunek sokoła przez klatkę, a rzuci się natychmiast do panicznej ucieczki. Jak inaczej wytłumaczyć powszechną wśród nas, acz całkowicie bezpodstawną, niechęć do pająków, choć tylko jeden gatunek tych zwierząt kąsa? Albo równie zdumiewającą, w kontekście ich stosunkowo rzadkiego występowania, nienawiść do węży i gadów? Odpowiedź jest tylko jedna: wszyscy nosimy w sobie uśpioną pamięć czasów, kiedy olbrzymie pająki oznaczały śmierć, a gady stanowiły dominującą formę życia na Ziemi.

Ściskając w dłoni mosiężną busolę, ciążącą mu w kieszeni, Kerans powiedział:

– Więc boisz się, że podwyższona temperatura i radiacja wywołują takie wspomnienia w naszych umysłach?

– Nie w naszych umysłach, Robercie. To są najstarsze wspomnienia na Ziemi, kody czasu tkwiące we wszystkich dziedziczonych genach i chromosomach., Każdy krok w naszej ewolucji to kamień milowy, w którym wyryte zostały wspomnienia organiczne, począwszy od enzymów kontrolujących oddychanie, aż po budowę splotu ramieniowego i strukturę nerwów, łączących z sobą komórki śródmózgowia. W każdym wypadku mamy do czynienia z zapisem tysięcy rozmaitych decyzji, podejmowanych w obliczu gwałtownego kryzysu fizyko-chemicznego. Tak jak psychoanaliza rekonstruuje pierwotną sytuację traumatyczną, żeby wydobyć na powierzchnię wyparty materiał, tak i my zostaliśmy teraz ciśnięci w archeopsychiczną przeszłość, odkrywając prastare tabu i instynkty uśpione przez całe epoki. Krótki okres trwania pojedynczego żywota jest mylący. Każdy z nas ma tyle lat, ile całe królestwo biologiczne, a nasze układy krążenia wpadają do wielkiego oceanu powszechnej pamięci. Maciczna odyseja rozwijającego się embriona stanowi jakby podsumowanie całej naszej przeszłości ewolucyjnej. Jego centralny układ nerwowy to zakodowana skala czasu, a każda grupa neuronów i każdy kręg kręgosłupa wyznaczają na tej skali symboliczną stację, jednostkę czasu neuronicznego.

– Jeśli posuwasz się w dół naszego systemu nerwowego, od tyłomózgowia przez szpik po rdzeń kręgowy, w istocie posuwasz się w głąb naszej neuronicznej przeszłości. Na przykład połączenie pomiędzy kręgiem piersiowym i lędźwiowym, między punktem T-12 i L-1, to wielka strefa przejściowa pomiędzy skrzelowym oddychaniem ryb a płazami, wyposażonymi w klatki piersiowe i oddychającymi powietrzem, strefa, w której znajdujemy się obecnie na brzegach tej laguny, łącząca erę paleozoiczną i trias.


Bodkin wrócił do biurka i przebiegł dłonią po stojaku na płyty. Słuchając w zamyśleniu cichego, niespiesznego głosu Bodkina, Kerans bawił się mysią. że szereg leżących równolegle czarnych krążków to w rzeczywistości model neurofonicznego kręgosłupa. Przypomniał sobie słabe bębnienie, dobiegające spod igły gramofonu w kabinie Hardmana, i jego dziwne półtony. A może ta koncepcja jest bardziej bliższa prawdy, niż mu się wydaje?

Bodkin ciągnął dalej:

– Jeśli chcesz, możesz to sobie nazwać Psychologią Totalnych Ekwiwalentów albo krótko: neuroniką, i odrzucić ją jako metabiologiczne urojenie. Ja jednak jestem przekonany, że tak jak posuwamy się w przeszłość w czasie geofizycznym, tak wkraczamy również w korytarz owodni, cofając się w rdzeniowym i archeopsychicznym czasie, przypominając sobie podświadomie krajobrazy minionych epok, ich rzeźbę geologiczną i im tylko właściwą florę i faunę, tak nam znajomą, jak podróżnikowi korzystającemu z Wellsowskiego wehikułu czasu. Tyle tylko, że nie jedziemy pociągiem malowniczą trasą krajobrazową, lecz podlegamy całkowitej reorientacji osobowości. Jeżeli pozwolimy się opanować tym pogrzebanym marom przeszłości w miarę ich pojawiania się, to zostaniemy bez ratunku porwani przez falę powodziową. niczym szczątki rozbitego statku. – Bodkin wyjął ze stojaka jedną płytę, a potem wepchnął ją z powrotem w geście niepewności. – Być może ryzykowałem dziś po południu, wystawiając Hardmana na działanie piecyka symulującego słońce i podnosząc temperaturę w kabinie powyżej stu dwudziestu stopni, ale warto było eksperymentować. Od trzech tygodni miewał takie sny, że mało nie zwariował, ale przez kilka ostatnich dni był o wiele mniej niespokojny, tak jakby zaakceptował je i pozwalał się ponieść w przeszłość, nie kontrolując świadomie swego zachowania. Dla jego własnego dobra chcę go utrzymać na jawie tak długo, jak tylko się da. Być może uda mi się to dzięki tym budzikom.

– Jeżeli Hardman będzie pamiętał, żeby je nastawiać – skomentował cicho Kerans.

Z laguny dobiegło ich buczenie silników kutra pułkownika Riggsa. Chcąc rozprostować nogi, Kerans podszedł do okna i patrzył, jak łódź desantowa opływa bazę coraz ciaśniejszym łukiem. Kiedy zacumowała przy nabrzeżu, Riggs odbył nieformalną konferencję z Macreadym, stojącym po drugiej stronie kładki. Pułkownik kilka razy wskazał pałką stację badawczą i Kerans pomyślał, że żołnierze przygotowują się, aby przyholować stację do bazy. Mimo to zbliżający się coraz bardziej wyjazd wcale go nie wzruszał. Spekulacje Bodkina i jego nowa psychologia neuroniczna, choć mgliste, stanowiły najlepsze wyjaśnienie zachodzącej w jego umyśle metamorfozy. Milczące założenie kierownictwa ONZ, że na terytorium wytyczonym przez oba koła podbiegunowe życie toczyć się będzie niemal tak jak dotychczas, z zachowaniem dawnych związków społecznych i rodzinnych, wokół mniej więcej tych samych ambicji i przyjemności, było najwyraźniej fałszywe, o czym przekona jeszcze urzędników napierająca fala powodziowa i rosnąca temperatura, kiedy osiągnie tak zwane reduty polarne. Zamiast nanosić na mapy zatoki i laguny zewnętrznego świata, należy raczej wyznaczyć upiorne delty i lśniące plaże zatopionych kontynentów neuronicznych.

– Alan – odezwał się przez ramię, wciąż przyglądając się Riggsowi, drepczącemu po pływającym nabrzeżu. – A może byś sporządził w tej sprawie raport i przesłał go do Byrd? Zawsze jest szansa, że…

Ale Bodkina nie było już w laboratorium. Kerans słyszał, jak człapie powoli po schodach i znika w swojej kabinie, idąc zmęczonym krokiem człowieka zbyt już starego i zbyt doświadczonego, by mogło go obchodzić, czy inni słuchają jego przestróg czy nie.

Kerans wrócił za biurko i usiadł. Wyjął z kieszeni busolę i oparł ją o stół, kołysząc przyrząd w otwartych dłoniach. Otaczające go przytłumione dźwięki laboratoryjne stanowiły ciche tło dla jego myśli -gmerająca w futerku małpka, szum szpuli magnetofonowej, chrzęst wskazówki urządzenia pomiarowego, mierzącego fototropizm jakiegoś pnącza…

Kerans leniwie przyjrzał się busoli, delikatnie przechylając łożysko, a potem ustawił igłę i podziałkę. Próbował dociec, dlaczego zabrał ze zbrojowni ten właśnie przyrząd. Pochodził z jednej z motorowych szalup, toteż jego zniknięcie zapewne zostanie wkrótce zauważone, Keransa zaś spotka prawdopodobnie banalne upokorzenie, kiedy będzie musiał przyznać się do kradzieży.

Schował busolę do futerału i potoczył ją po stole ku sobie. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, popadł w chwilową zadumę, a wtedy cała jego świadomość skoncentrowała się na serpentynowym terminalu, na którym spoczęła igła – na tym niejasnym, niepewnym, ale dziwnie potężnym symbolu, określanym przez pojęcie “południe", z całą jego uśpioną magią i mesmeryczną mocą, emanującą z trzymanej przez niego w rękach mosiężnej misy niczym odurzające opary, unoszące się z jakiegoś widmowego kielicha.

Загрузка...