Rozdział ósmy Kraina zimy

— O tak, ona pierwszorzędnie patrzy, nie ma żadnych wątpliwości — usłyszała za sobą głos Williama, gdy wkraczała w świat Królowej. — Widzi to, co jest naprawdę…

Śnieg rozciągał się pod tak brudnobiałym niebem, że Akwila poczuła się jakby we wnętrzu piłeczki pingpongowej. Tylko czarne pnie i gałęzie drzew, widoczne tu i ówdzie, mówiły jej, gdzie kończy się ziemia i zaczyna niebo…

… to i oczywiście ślady kopyt. Biegły w stronę ciemnej linii lasu.

Zimno kłuło ją niczym maleńkie igiełki wbijane w skórę.

Spojrzała w dół i ujrzała Fik Mik Figle gromadnie wysypujące się przez bramę, brnące po pas w śniegu. Na terenie Królowej rozpraszały się. Niektóre już z wyciągniętymi mieczami.

Teraz wcale nie śmiały się ani nie żartowały. Były czujne.

— No dobrze — powiedział Rozbój. — Dobra robota. Tutaj na nas poczekasz, a my jak najszybciej sprowadzimy twojego ciutbraciszka, nie ma problemu…

— Idę z wami! — żachnęła się Akwila.

— Nie, wodza nie…

— Ja tak — odparła Akwila, dygocząc. — To jest mój brat. Gdzie w ogóle jesteśmy?

Rozbój podniósł wzrok na blade niebo. Nigdzie nie widać było ani śladu słońca.

— No cóż, i tak już tu jesteś — oświadczył — więc chyba ci mogę powiedzieć. Ten świat nazywają Krainą Baśni.

— Kraina Baśni? Niemożliwe. Widziałam rysunki. W Krainie Baśni jest… jest mnóstwo kwiatów i drzew, i świeci słońce, i wszędzie dzwonią dzwoneczki! Małe dzieci w śpioszkach. I ludzie ze skrzydłami! I… okropni ludzie też! Widziałam na ilustracjach.

— Nie zawsze jest tak, jak mówisz — powiedział Rozbój krótko. — I nie możesz iść z nami, bo nie masz żadnej broni.

— A co się stało z moją patelnią? — zapytała Akwila. Coś podskoczyło koło jej nóg i zobaczyła, jak Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock wyciąga ku niej triumfalnie patelnię.

— No tak, masz patelnię — przyznał Rozbój — ale tutaj potrzebujesz miecza, który powstał z gromu z jasnego nieba. To jest oficjalna broń, kiedy się napada na Krainę Baśni.

— Wiem, jak skorzystać z korzyścią z tej patelni — odparła Akwila. — I ja jestem…

— Nadchodzą! — wykrzyknął Głupi Jaś.

Ujrzała w oddali czarne kropki, poczuła też, że ktoś wspina się po jej plecach i staje na głowie.

— To piekielna sfora — ogłosił Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. — Dobry tuzin.

— Psów nie zdołamy przegonić! — wykrzyknęła Akwila, łapiąc mocno rączkę patelni.

— Nie ma takiej potrzeby — oświadczył Rozbój. — Tym razem mamy ze sobą barda. Tyle że lepiej by było, gdybyś sobie zatkała uszy.

William, nie spuszczając wzroku z psów, spokojnie odkręcał niektóre z piszczałek mysich dud i przekładał je do torby, którą miał przerzuconą przez plecy.

Psy były już dużo, dużo bliżej. Akwila widziała metaliczne zęby i ogień w oczach.

William powoli wyjął z torby znacznie krótsze piszczałki, lśniące, jakby były wykonane ze srebra, i przykręcił je na miejsce poprzednich. Wyglądał na kogoś, kto nie musi się spieszyć.

Akwila z całych sił ściskała rączkę patelni. Psy nie warczały. Gdyby wydawały jakiś dźwięk, może byłoby to choć trochę mniej przerażające.

Bard wsunął dudy pod ramię i dmuchnął w jeden miech, by wypełnić go powietrzem.

— Zagrrrram — oświadczył, podczas gdy psy zbliżyły się już na tyle, że Akwila mogła dostrzec ich ślinę — „Krrrról pod wodą”.

Fik Mik Figle jak jeden pramąż wypuściły z rąk miecze i zatkały sobie uszy.

William ujął piszczałkę w usta, raz czy dwa przytupnął nogą i dokładnie w chwili, gdy psy szykowały się do skoku na Akwilę, zagrał.

Wiele rzeczy wydarzyło się mniej więcej w tym samym czasie. Akwili zadzwoniły wszystkie zęby. Patelnia zawibrowała w jej dłoniach i upadła w śnieg. A pies, który znajdował się na wprost niej, zrobił zeza i zamiast skoczyć, runął jak długi.

Psy z piekła rodem nie zwracały uwagi na praludki. Wyły. Kręciły się wokół własnych ogonów, chcąc je złapać zębami. Wpadały jeden na drugiego. Sfora rozpadła się na tuzin przerażonych zwierzaków, usiłujących wyskoczyć z własnych skór.

W krąg wokół Williama, którego policzki aż spurpurowiały z wysiłku, topił się śnieg i parowała ziemia. Gdy wyjął piszczałkę z ust, piekielna sfora, upaćkana w mokrej brei, uniosła głowy. A potem, jak jeden pies, podkuliła ogony i czmychnęła niczym pospieszny przez śnieg z powrotem.

— No tak, to już wiedzą, że tu jesteśmy — stwierdził Rozbój, wycierając łzy.

— Szo sze stało? — zapytała Akwila, dotykając językiem zębów, by sprawdzić, czy wciąż są na miejscu.

— Zagrał ból — wyjaśnił jej Rozbój. — Dla ciebie dźwięki są zbyt wysokie, ale psy słyszą. Ból rozbrzmiewa w ich głowach. A teraz lepiej ruszajmy, zanim wyśle coś innego.

— Królowa je przysłała? Ależ one wyglądają jak z koszmaru! — wykrzyknęła Akwila.

— Zgadza się — odparł jej Rozbój. — Właśnie stamtąd je wzięła.

Akwila spojrzała na barda Williama, który najspokojniej wymieniał piszczałki. Kiedy dostrzegł jej spojrzenie, puścił oko.

— Fik Mik Figle trrrraktują muzykę strrrrasznie poważnie — powiedział. Po czym pokazał skinięciem głowy coś, co leżało u stóp dziewczynki.

W śniegu widniał żółty gumiś wyprodukowany w stu procentach z produktów nienaturalnych.

A wszędzie wokół Akwili roztapiał się śnieg.


* * *

Dwa praludki niosły dziewczynkę całkiem bez wysiłku. Mknęła przez śnieg, a obok mknęły inne Fik Mik Figle.

Na niebie nie było słońca. Nawet w najbrzydszy dzień da się powiedzieć, gdzie jest słońce, ale nie tutaj. I jeszcze było coś dziwnego, coś, czego nie potrafiła do końca nazwać.

To miejsce nie wyglądało na prawdziwe. Nie wiedziała, czemu tak uważa, ale nie zgadzał jej się horyzont. To było oczywiście idiotyczne, lecz wydawał się na wyciągnięcie ręki.

A wnętrze tego świata wydawało się… niedokończone. Na przykład drzewa w lesie, do którego się zbliżali. Drzewo to drzewo, pomyślała. Czy jesteś daleko, czy tuż-tuż, nie ma znaczenia. Ma pień, gałęzie i korzenie. I wiesz o tym, że z nich się składa, choćby drzewo znajdowało się tak daleko, że stanowi zamazaną plamę.

A jednak tutaj drzewa były jakoś inne. Miała silne poczucie, że składają się z zamazanej plamy, jakby nią były, a pnie, gałęzie i korzenie tworzyły się, w miarę gdy ona się zbliżała, jakby myślały: Szybko, ktoś nadchodzi! Musimy wyglądać na prawdziwe.

To było tak, jakby się znaleźć na rysunku namalowanym przez artystę, który nie bardzo się starał przy szczegółach drugiego planu, ale wszędzie, gdzie się spojrzało, dodawał realności.

Powietrze było nieświeże, niczym w starej piwnicy.

Kiedy zbliżali się do lasu, światło stawało się coraz mroczniejsze. Pomiędzy drzewami było wręcz niebieskie i nierzeczywiste.

I tutaj nie ma żadnych ptaków, pomyślała.

— Zatrzymajcie się — zarządziła.

Praludki postawiły ją na ziemi, ale Rozbój nie był zadowolony.

— Nie powinniśmy się tu zbyt długo szwendać. Miecze w pogotowiu, bracia.

Akwila wyciągnęła z kieszeni ropucha. Zamrugał oczami, oślepiony światłem odbijającym się od śniegu.

— To nie dla mnie — wymruczał. — Powinienem się hibernować.

— Dlaczego wszystko jest takie… dziwne?

— Nic ci nie pomogę — odparł ropuch. — Widzę tylko śnieg. Widzę tylko lód. Widzę, że zaraz zamarznę na śmierć. To mi mówi mój wewnętrzny ropuch.

— Nie jest aż tak zimno!

— Mnie… się… wydaje… zimno.

Zamknął oczy. Akwila westchnęła i włożyła go z powrotem do kieszeni.

— Ja ci powiem, gdzie jesteś — rzekł Rozbój, skanując wzrokiem błękitne cienie. — Znasz takie gryzące ciutrobaki, które wkręcają się w owce i odpadają, dopiero kiedy napiją się krwi?

Cały ten świat jest niczym taki robak.

— Chodzi ci o kleszcze? Czy o wampiry?

— To jedno i to samo. Latają w kółko, aż znajdują słabe miejsce na świecie, gdzie nikt nie zwraca na nie uwagi, i otwierają drzwi. Potem Królowa wysyła swoich ludzi. Na wyprawę łupieską.

— Kiedyś to my kradliśmy i łupiliśmy dla niej — oświadczył Głupi Jaś.

— Jasiu! — Rozbój wymierzył w niego swój miecz. — Mówiłem ci, że są pewne sytuacje, kiedy zanim otworzysz swoją głupią gębę, powinieneś najpierw pomyśleć, tak?

— Tak.

— To była właśnie jedna z tych sytuacji. — Rozbój podniósł wzrok na Akwilę wyraźnie zakłopotany. — Owszem, byliśmy najlepszymi złodziejami Królowej — powiedział. — Ludzie bali się polować ze strachu przed nami. Ale dla niej nigdy nie jest dość. Zawsze chce więcej. A my powiedzieliśmy jej, że to nie w porządku ukraść starej kobiecie jedyną świnkę albo jedzenie tym, którzy ledwie co mają włożyć do garnka. Figle nie czują strachu, gdy mają ukraść złoty puchar bogatego wielkiego dzieła, ale zabrać kubek staruszkowi, który trzyma w nim sztuczną szczękę, to ich upokarzało, mówili. Fik Mik Figle potrafią walczyć i kraść, ale kto chciałby się bić ze słabym czy okraść biednego?

Dziewczynka na krańcu lasu cieni wysłuchała historii małego świata, w którym nic nie rosło i gdzie wszystko trzeba było przynosić z innych światów. To był świat, który mógł tylko brać, a nie miał nic do dania poza strachem. Mieszkańcy tego świata organizowali najazdy — a ludzie nauczyli się zostawać w łóżkach, kiedy słyszeli nocami dziwne odgłosy, bo gdy tylko ktoś chciał stanąć na drodze Królowej, ona zaczynała rządzić jego snami.

Akwila nie do końca rozumiała jak to się działo, ale potrafiła wyobrazić sobie piekielne sfory i jeźdźców bez głowy. Sny te były… bardziej realne. To właśnie potrafiła Królowa, robiła coś, że te sny stawały się… solidne. Można było w nie wejść i zniknąć. I człowiek się nie budził, dopóki stwory się z nim nie rozprawiły.

— Ludzie Królowej nie kradli tylko jedzenia. Kradli też ludzi…

— Na przykład dudziarzy — tłumaczył jej bard William. — Postacie z bajek nie potrafią tworzyć muzyki, więc porywają człowieka, żeby robił ją dla nich.

— I dzieci — powiedziała Akwila.

— Tak. Twój brat nie jest pierwszy — przyznał Rozbój. — Tutaj nie ma zbyt wiele radości czy śmiechu. A ona myśli, że jest dobra dla dzieci.

— Stara wodza powiedziała, że ona ich nie krzywdzi — przypomniała sobie Akwila. — Czy to prawda?

W Fik Mik Figlach dało się czytać jak w książce. I byłaby to duża książka z Alą i psem oraz jednym lub najwyżej dwoma zdaniami na każdej stronie. To, co myśleli, w jednej chwili pojawiało się na ich twarzach, a teraz mieli na nich wypisane wyraźnie:

Na litość! Mam nadzieję, że ona nie zada nam pytania, na które nie będziemy chcieli odpowiedzieć…

— Czy to prawda, co powiedziała wodza? — zapytała jeszcze raz.

— Tak — powoli odpowiedział Rozbój. — Nie okłamała cię. Królowa będzie próbowała być dla niego miła, tyle że nie wie, jak być miłą. Bo widzisz, ona jest elfem. A elfy nie umieją myśleć tak jak inni.

— Co się stanie z moim bratem, jeśli go nie odnajdziemy?

I znowu na ich twarzach pojawił się wyraz „nie podoba nam się, dokąd zmierzają te pytania”.

— Zapytałam… — zaczęła znowu Akwila.

— Powiedziałbym, że w odpowiednim czasie odeśle go z powrotem do domu — wtrącił szybko William. — A on nie postarzy się ani o dzień. Tutaj nic się nie starzeje. Nic nie rośnie.

W ogóle nic.

— Więc nic mu się nie stanie?

Rozbój wydał z siebie dziwny dźwięk, jakby chciał powiedzieć „tak”, ale język kłócił się z mózgiem, który kazał mu powiedzieć „nie”.

— Powiedz to, czego mi nie mówisz — rozkazała.

— Ale takich rzeczy jest mnóstwo — wyrwał się Głupi Jaś. — Na przykład temperatura topnienia ołowiu wynosi…

— Im głębiej zanurzasz się w ten świat — przerwał mu Rozbój — tym czas wolniej płynie. Lata mijają jak dni. Królowa za kilka miesięcy może się chłopcem znudzić. Ale te kilka miesięcy tutaj, gdzie czas płynie wolno, liczy się inaczej. Kiedy chłopiec wróci do świata żywych, możesz być staruszką albo już w ogóle nie żyć. Więc jeśli dochowasz się własnych dzieci, lepiej im powiedz, żeby rozglądali się za trochę lepkim zapłakanym maluchem wędrującym po wzgórzach w poszukiwaniu czegoś słodkiego, bo może być ich wujkiem Bywartem. Ale to nie musi być jeszcze najgorsze. Po długim życiu w snach obudzenie bywa zbyt trudne, niekiedy nie da się już wrócić do rzeczywistości…

Akwila nie spuszczała z niego wzroku.

— Coś takiego już się zdarzało — dodał William.

— Przyprowadzę go z powrotem — cicho oświadczyła Akwila.

— Nikt w to nie wątpi — przytaknął Rozbój. — A gdzie ty pójdziesz, my pójdziemy razem z tobą. Fik Mik Figle niczego się nie boją!

Jego bracia zaczęli wznosić okrzyki, ale dziewczynce wydawało się, że niebieskie cienie wciągają w siebie wszystkie dźwięki.

— No właśnie, niczego prócz prawników mmmm mmm — tyle tylko zdążył wydobyć z siebie Głupi Jaś, zanim Rozbój zatkał mu usta.

Akwila wróciła na szlak kopyt, by kontynuować wędrówkę.

Pod jej stopami nieprzyjemnie skrzypiał śnieg.

Przeszła kawałek, przyglądając się, jak drzewa realnieją, gdy się do nich zbliża, a potem się obejrzała.

Wszystkie Fik Mik Figle szły za nią. Rozbój pokiwał jej głową dla dodania kurażu. Jej ślady stawały się dziurami w śniegu, w których widać było zieloną trawę.

Te drzewa zaczęły ją denerwować. Sposób, w jaki się zmieniały, był bardziej przerażający niż jakikolwiek potwór. Potwora można uderzyć, trudno jednak się bić z lasem.

A ona miała ochotę komuś przyłożyć.

Zatrzymała się i odgarnęła śnieg tuż przy pniu drzewa. W miejscu śniegu nie było nic, tylko szarość. Po chwili zjawił się na tym kawałku pień. Potem już tam był, udając, że jest tu od zawsze.

To ją bardziej martwiło niż piekielna sfora. Psy były tylko potworami. Można je pokonać. Ale brak pnia pod drzewem… przerażał ją.

Starała się stosować teraz pierwszorzędne myślenie. Czuła, jak narasta w niej strach, czuła, jak jej żołądek staje się czerwoną i rozgrzaną kulą, czuła pot pod pachami. Ale nie miało to… związku. Widziała przerażoną siebie, a to oznaczało, że ta jej część, która potrafi się przyglądać samej sobie, przerażona nie jest.

I właśnie w tym momencie coś poszło nie tak. Całkiem nagle lęk złapał ją w kleszcze.

Była w dziwnym świecie, zamieszkanym przez potwory, a towarzyszyły jej setki niebieskich ludzików. I były tu też… piekielne sfory. Jeźdźcy bez głów. Potwory w rzece. Barany przemieszczające się na grzbiecie po polu. Głosy pod łóżkiem…

Strach rzucił się na nią. Ale ponieważ miał do czynienia z Akwilą, ona ruszyła ku niemu, wznosząc patelnię. Miała za zadanie przejść przez las, odnaleźć Królową, zabrać brata i wrócić!

Usłyszała za sobą głosy…


* * *

Obudziła się.

Nie było śniegu, ale była biel prześcieradła i sufitu nad głową. Przez chwilę wpatrywała się weń, a potem pochyliła się, by zajrzeć pod łóżko.

Poza nocnikiem nie widziała tam nic. Wstała, podeszła do domku dla lalek i zamaszyście otworzyła jego drzwi. Tam też nie było nikogo poza dwoma żołnierzykami, misiem i lalką bez głowy.

Ściany wyglądały solidnie. Sufit był popękany w tych samych miejscach co zawsze.

Jej kapcie również były takie jak zawsze: stare, wygodne, z oderwanymi różowymi kłaczkami.

Stanęła pośrodku podłogi i powiedziała bardzo spokojnie:

— Czy ktoś tutaj jest?

Z pola dobiegło beczenie owcy, ale najprawdopodobniej nie była to odpowiedź na pytanie.

Zaskrzypiały drzwi i do sypialni wszedł Szczurołów. Otarł się ojej nogi, wydając z siebie pomruk niczym odległy grzmot, a następnie wskoczył na łóżko i zwinął się w kłębek.

Akwila starannie ubrała się, czekając, by pokój zrobił coś dziwnego.

Potem zeszła do kuchni, gdzie przygotowywano śniadanie. Jej mama stała przy zlewie.

Akwila przebiegła przez pomieszczenia gospodarskie do mleczarni, tam opadła na kolana, zajrzała pod koryta i za kredens.

— Uczciwie wam mówię, że możecie teraz wyjść — powiedziała. Ale nikt nie wyszedł.

Była sama. Często bywała tu sama i zawsze to lubiła. Tak jakby mleczarnia należała wyłącznie do niej. Ale teraz wydało jej się tu dziwnie pusto i nazbyt czysto…

Kiedy wróciła do kuchni, matka wciąż stała przy zlewie, myjąc naczynia, a na stole stał talerz z parującą owsianką.

— Ubiję dzisiaj trochę masła. — Akwila usiadła do śniadania. — Mamy tyle mleka.

Matka skinęła głową i odstawiła talerz na ociekacz tuż przy zlewie.

— Nie zrobiłam nic złego, prawda? — zapytała dziewczynka.

Matka potrząsnęła głową.

Akwila westchnęła. Więc to był tylko sen.

To chyba najgorsze zakończenie dla tej całej historii. Ale przecież wszystko wyglądało tak realnie. Pamiętała dymny zapach w grocie praludków i sposób, w jaki… kto to był?… no tak, wołali na niego Rozbój… i nerwowy sposób, w jaki Rozbój zawsze do niej mówił.

Jakie to dziwne, pomyślała teraz, że Szczurołów otarł się o moje nogi. Zdarzało się, że sypiał w moim łóżku, ale za dnia trzyma się ode mnie jak najdalej. Jakie to dziwne…

Z okolic kominka doszedł ją jakiś stukot. Pasterka z porcelany przesuwała się po półce babci. Akwila zamarła z łyżką owsianki w pół drogi do ust. Figurka spadła i rozbiła się na podłodze.

Stukotanie nie ustawało, tym razem przeniosło się do wielkiego pieca. Drzwiczki drżały w zawiasach.

Odwróciła się w stronę matki, która odstawiała kolejny talerz, ale nie trzymała go w rękach.

W tej chwili drzwiczki odpadły od pieca i poleciały na ziemię.

— Nie jedz owsianki!

Fik Mik Figle wpadły do kuchni niczym rwący strumień.

Ściany zaczęły się przesuwać. Podłoga falowała. I nagle Akwila dostrzegła, że postać przy zlewie nie jest nawet człowiekiem, tylko po prostu… czymś, nie bardziej ludzkim niż strach na wróble, brunatnym niczym stary pączek i zmieniającym kształt, kiedy zbliżał się do Akwili.

Praludki przelatywały koło niej niczym śnieżna zamieć.

Popatrzyła w małe czarne oczka tego czegoś, co ku niej sunęło.

Krzyk powstał gdzieś w głębi. To nie była nawet druga myśl, która rodzi się z wątpliwości, to nie była nawet intuicyjna myśl, tylko krzyk. Krzyk, który w chwili gdy opuszczał usta Akwili, rozszerzał się, by stać się czarnym tunelem tuż przed nią, a kiedy w niego wpadła, usłyszała w tumulcie za sobą słowa:

— Jak myślisz, chłopie, na kogo patrzysz? Na litość, nawet nie wiesz, jaki cię czeka kop!


* * *

Otworzyła oczy.

Leżała na mokrej ziemi w ponurym zaśnieżonym lesie. Praludki obserwowały ponurość między pniami drzew.

Na drzewach… było coś. Kawałki czegoś. Brunatne. Zwisały jak stare ubranie.

Odwróciła głowę i ujrzała Williama, który patrzył na nią z troską.

— To był sen, prawda? — zapytała.

— No… był i jednocześnie nie był.

Gwałtownie usiadła. Praludki musiały odskoczyć do tyłu.

— Ale to… coś tam było, a potem wy wszyscy wyskoczyliście z pieca! — powiedziała. — Byliście w moim śnie! Co to było… za stworzenie?

Bard William przyglądał się jej, jakby podejmując decyzję.

— My to nazywamy senkiem — odparł. — Nic z tego, co tu spotkasz, tak naprrrrawdę nie jest z tego świata, pamiętasz? Wszystko jest odbiciem świata zewnętrznego lub czymś porrrrwanym z tamtego świata, lub czymś wyczarrrrowanym przez Krrrrólową. Ukrrrrywa się w drzewach i porrrrusza tak szybko, że tego nie widzisz. Znasz pająki?

— Oczywiście.

— No więc pająk przędzie sieć. Senki przędą sny. Tutaj to całkiem łatwe. Świat, z którrrrego ty przybyłaś, jest prrrrawie rrrrealny. Ten świat jest prawie nierrrrealny, więc właściwie jest snem. Senk przędzie twój sen, a ty w niego wpadasz. Jeśli coś zjesz we śnie, już nigdy nie będziesz chciała z niego wyjść.

Patrzył tak znacząco, jakby uważał, że opowieść powinna była zrobić na niej wielkie wrażenie.

— Ale co ma z tego senk?

— Lubi przyglądać się snom. Cieszy go, jeśli tobie jest tam dobrze. I będzie się przyglądał, jak zajadasz w śnie, a ty w tym czasie umrzesz z głodu. I wtedy senk zje ciebie. Nie od rrrrazu oczywiście. Poczeka, aż się trrroszeczkę rrrrozłożysz, bo senk nie ma zębów.

— Więc jak mam się od niego uwolnić?

— Najlepiej znaleźć senka — odparł Rozbój. — On będzie we śnie razem z tobą, w przebraniu. No a wtedy wystarczy mu solidnie przywalić.

— A co dokładnie macie na myśli, mówiąc o przywaleniu?

— Zazwyczaj znakomicie działa odcięcie głowy.

Rzeczywiście, pomyślała Akwila, to zrobiło na mnie wrażenie. Choć wcale tego nie chcę.

— I to ma być Kraina Baśni? — zapytała.

— Jasne. Można by rzec, że to jej ciemne strony, których turyści zazwyczaj nie dostrzegają. A ty dajesz sobie tu świetnie radę. Walczyłaś z nim. Widziałaś, że coś ci się nie zgadza.

Akwila przypomniała sobie przyjacielskiego kota i spadającą pasterkę. Starała się przesłać samej sobie wiadomość. Powinna była jej posłuchać.

— Dziękuję, że przybyliście mnie uratować — powiedziała potulnie. — Jak wam się to udało?

— Wszędzie potrrrrafimy znaleźć drogę, nawet do snów. — William się uśmiechnął. — Pamiętaj, że jesteśmy złodziejaszkami.

Kawałek senka spadł z drzewa w śnieg.

— Żaden z nich mnie już nie dostanie! — oświadczyła.

— Wierzę ci. W twoich oczach widać żądzę morrrrdu. — W głosie Williama brzmiał podziw. — Gdybym był senkiem, no i oczywiście gdybym miał odrrrrobinę rrrrozumu, zacząłbym się bać. Tylko pamiętaj, że ich jest wielu, a niektórzy są całkiem przebiegli.

Krrrrólowa używa ich jako strrrrażników.

— Nie dam się oszukać! — Przypomniała sobie przerażenie, które ogarnęło ją w momencie, gdy to coś zaczęło zmieniać kształt. Najgorsze było, że wszystko działo się w jej domu, u niej. Wielka bezkształtna postać chodząca po jej kuchni budziła przerażenie, ale również gniew. Ponieważ wtargnęła na jej obszar.

To coś nie tylko próbowało ją zabić, ono ją obraziło…

William przyglądał się Akwili.

— Trzeba przyznać, że wyglądasz na nieźle wściekłą — ocenił. — Musisz barrrrdzo kochać swego brrrrata, jeśli potrafisz stanąć przeciw takim potworrrrom w jego obrrrronie…

Akwila nie potrafiła tego nie pomyśleć. Nie kochanego. Wiem, że nie. On jest taki… lepki i nie nadąża, kiedy idę, i zbyt dużo czasu zabiera mi opiekowanie się nim, no i na dodatek ciągle czegoś chce. Nie da się z nim rozmawiać. On nie mówi, tylko wrzeszczy.

Ale druga myśl, która nadeszła, mówiła tak: On jest mój. Mój świat, mój dom, mój brat. Jak śmie ktoś ruszać coś, co do mnie należy!

Została tak wychowana, by nie być samolubna. I wiedziała, że taka nie jest, w odróżnieniu od wielu ludzi. Starała się myśleć o innych. Nigdy nie sięgała po ostatni kawałek chleba. Ale to, co czuła teraz, było czymś zupełnie innym.

Nie robiła tego dzięki szczególnej odwadze, szlachetności czy dobroci. Robiła, ponieważ powinno być zrobione, ponieważ nie wyobrażała sobie, że mogłaby tego nie zrobić.


* * *

… Światło babci Dokuczliwej kluczące powoli pomiędzy wzgórzami, w lodowatą, lśniącą gwiazdami noc lub podczas szalejącej burzy. Babcia ratowała jagnięta przed zamarznięciem i barany przed upadkiem w przepaść. Marzła i wędrowała umordowana wzgórzami przez noc, by odnaleźć jakąś głupią owcę, która nigdy nie powiedziała dziękuję i było bardzo prawdopodobne, że przygoda niczego jej nie nauczy i wkrótce wpadnie w podobne kłopoty. Robiła to, ponieważ nie przyszło jej nawet do głowy, że mogłaby tego nie zrobić.

Pewnego dnia, gdy Akwila szła z babcią, spotkały na ścieżce obwoźnego handlarza z osiołkiem. To był mały osiołek i ledwo dało się go dostrzec pod pakunkami, które niósł na grzbiecie. A kiedy się potknął i upadł, handlarz uderzył go.

Akwila aż krzyknęła na ten widok, babcia spojrzała na nią, a potem powiedziała coś do Grzmotu i Błyskawicy…

Handlarz usłyszał warkot i znieruchomiał. Psy zajęły pozycje po jego bokach, tak że nie mógł ich widzieć obu naraz. Podniósł kij, jakby chciał uderzyć Błyskawicę, ale Grzmot tylko głośniej warknął.

— Radziłabym ci tego nie robić — odezwała się babcia.

To nie był głupi człowiek. Oczy wpatrzonych w niego psów przypominały metalowe kulki. Opuścił ramię.

— A teraz odrzuć kij — powiedziała babcia.

Posłuchał jej. Wypuścił kij z ręki tak gwałtownie, jakby nagle zaczął go parzyć.

Babcia Dokuczliwa podniosła kij. Akwila pamiętała, że był długi i giętki jak bicz.

Nagle, tak szybko, że ruch ręki był tylko mignięciem, babcia smagnęła handlarza dwukrotnie po twarzy na krzyż, zostawiając dwa czerwone ślady. Już miał się odwinąć, ale resztka rozumu zatrzymała go, bo psy aż się rwały do ataku.

— To boli, prawda? — zapytała uprzejmie babcia. — Teraz chciałam ci powiedzieć, że wiem, kim jesteś, myślę też, że ty wiesz, kim jestem ja. Sprzedajesz garnki i patelnie, wcale nie są złe. Ale uprzedzam, jeśli powiem słowo, nie będziesz mógł na tych wzgórzach już niczego sprzedać. Lepiej nakarm osła, a nie chłostaj go. Słyszysz?

Handlarz przytaknął, nie otwierając oczu. Dłonie mu się trzęsły.

— Wystarczy — oświadczyła babcia i w tej samej chwili psy stały się dwoma grzecznymi owczarkami. Wywiesiły języki i usiadły spokojnie.

Handlarz odczepił część pakunków i sam sobie je włożył na grzbiet, a potem bardzo delikatnie pogonił osiołka drogą. Babcia przyglądała mu się, nabijając fajkę tytoniem Wesoły Żeglarz. A kiedy ją zapaliła, powiedziała, jakby ta myśl właśnie jej przyszła do głowy:

— Ci, którzy mogą, muszą robić za tych, co nie mogą. I ktoś musi mówić za tych, którzy nie mają głosu.

Akwila pomyślała: Czy na tym polega bycie czarownicą? Nie tego się spodziewałam.

Kiedy zdarzy się ta dobra część? Wstała.

— Ruszajmy — powiedziała.

— Nie jesteś zmęczona? — zapytał Rozbój.

— Jak się ruszymy, to się rozruszam!

— Tak? Najprawdopodobniej udała się do swego pałacu za lasem. Jeśli cię nie poniesiemy, zajmie nam to kilka godzin…

— Będę szła! — Wspomnienie wielkiej martwej twarzy senka starało się wedrzeć w jej umysł, ale gniew nie pozostawiał na nic miejsca. — Gdzie jest moja patelnia? Dziękuję. Idziemy.

Ruszyła pomiędzy dziwne drzewa. Ślady kopyt prawie lśniły w mroku. Tu i tam przecinały je jakieś inne ślady-ślady, które mogły pozostawić ptaki, postrzępione okrągłe ślady nóg, które mogło zostawić cokolwiek, esy-floresy, które mógł pozostawić wąż, jeśli istnieją śnieżne węże.

Praludki biegły po obu jej stronach w równych liniach.

Chociaż jej gniew już się stępił, patrzenie na otaczającą ją nie-rzeczywistość wywoływało ból głowy. To, co znajdowało się daleko, zbliżało się nazbyt blisko. Drzewa, które mijała, zmieniały kształty…

Prawie nierealne, powiedział William. Prawie sen. Temu światu brakowało realności przy większych odległościach i kształtach. Czarodziej malarz malował jak oszalały. Kiedy patrzyła uważnie na drzewo, stawało się bardziej podobne do prawdziwego, a mniej do czegoś, co rysował Bywart z zamkniętymi oczami.

To jest wymyślony świat, stwierdziła Akwila. Prawie jak opowieść. Drzewa nie muszą być dokładnie wykończone, bo kto w opowieści zwraca, uwagę na wygląd drzewa?

Zatrzymała się na niewielkiej polance i popatrzyła na drzewo uważnie. Wydawało się, że ono zdaje sobie sprawę z jej spojrzenia. Stawało się bardziej realne. Pień robił się chropowaty, gałęzie odpowiednio grube, a z tych grubych wyrastały małe gałązki.

Wokół jej stóp topniał śnieg. Chociaż „topniał” nie było najlepszym słowem. Po prostu znikał, zostawiając liście i trawę.

Gdybym była światem, w którym jest za mało realności, pomyślała Akwila, to śnieg byłby mi bardzo na rękę. Nie wymaga zbyt wiele wysiłku. To tylko białe coś. Wszystko jest w jednej barwie. To bardzo proste. Ale ja mogę to skomplikować. Jestem bardziej realna niż ten świat.

Usłyszała bzyczenie wokół głowy, podniosła wzrok.

Nagle w powietrzu było pełno maleńkich ludzi, mniejszych niż Figle, ze skrzydłami jak ważki. Lśniły złotem. Zachwycona podniosła rękę…

I w tym samym momencie poczuła, jak cały klan Fik Mik Figli ląduje jej na plecach i powalają prosto w śnieg.

Kiedy zdołała się pozbierać, ujrzała, że polanka jest polem bitwy. Praludki podskakiwały i cięły latające stworki, które bzyczały wściekle niczym osy. Na jej oczach dwa zaatakowały Rozbója, podnosząc go za włosy w górę.

Wierzgał i wyrywał się, wisząc w powietrzu. Akwila złapała go w pasie, drugą dłonią odtrącając latające stworki. Dość łatwo było się ich pozbyć, trzepotały w powietrzu niczym kolibry. Jeden z nich, zanim odfrunął, ugryzł ją w palec.

Ktoś zaintonował:

— Oooooooooooooeeerrrrr…

Rozbój szarpał się w dłoni Akwili.

— Postaw mnie na ziemi! — krzyczał. — Nadchodzi poezja!

Загрузка...