Rozdział trzeci Polowanie na czarownice

Panna Tyk zdjęła kapelusz, sięgnęła dłonią do środka i pociągnęła za sznurek.

Wydając odgłosy szurania i wzdychania, jej nakrycie głowy przybrało kształt staroświeckiego słomkowego kapelusza. Podniosła z ziemi papierowe kwiaty i ostrożnie je przymocowała.

— Fiu! — gwizdnęła pod nosem.

— Nie możesz pozwolić temu dziecku odejść — odezwał się siedzący na stole ropuch.

— Czemu?

— Najwyraźniej dysponuje pierwszorzędnym patrzeniem i myśleniem w stopniu drugim. Silna kombinacja.

— To mała mądralińska — odparła panna Tyk.

— Zgoda. Zupełnie jak ty. Zrobiła na tobie wrażenie, co? Wiem, że tak, bo byłaś dla niej dość paskudna, a zawsze tak się zachowujesz w stosunku do ludzi, którzy ci imponują.

— Czy mam cię zamienić w żabę?

— Chwileczkę, pozwól mi się zastanowić… — mruknął sarkastycznie ropuch. — Lepsza skóra, lepsze nogi, stuprocentowa pewność, że zostanę pocałowany przez księżniczkę… więc czemu nie. Kiedy tylko będzie pani gotowa, madame.

— Bywają gorsze rzeczy niż egzystencja ropucha — stwierdziła ponuro panna Tyk.

— Mogłabyś kiedyś spróbować. Tak czy siak, mnie się raczej podobała.

— Mnie też — szybko zgodziła się panna Tyk. — Ponieważ biedna starowina umarła tylko dlatego, że idioci wzięli ją za czarownicę, ta mała postanowiła zostać wiedźmą, by nie dopuścić więcej do podobnych czynów. Potwór wynurza się z rzeki przy brzegu, a ona da je mu patelnią po głowie. Słyszałeś kiedy powiedzenie: „Ziemia znalazła swoją wiedźmę”? To właśnie się zdarzyło tutaj, idę o zakład. Ale wiedźma na kredzie? Wiedźmy lubią bazalt i granit, twardą skałę daleko w głąb. Wiesz, co to jest kreda?

— Zamierzasz mi właśnie powiedzieć — rzekł ropuch.

— To skorupki miliardów i miliardów maleńkich bezbronnych morskich stworzonek, które umarły miliony lat temu. To są… bardzo maleńkie kości. Miękkie. Wilgotne. Nawet wapń jest lepszy. Ale… ona wyrosła na kredzie, a jest twarda i ostra. Urodzona czarownica. Na kredzie. Co jest niemożliwe samo w sobie.

— Przyłożyła Jenny! — odezwał się ropuch. — Ta dziewczyna ma talent.

— Może, ale potrzebuje czegoś więcej. Jenny nie jest zbyt sprytna. To tylko Potwór Straszący Pierwszego Stopnia. Prawdopodobnie też czuła się speszona upadkiem do strumienia, bo jej naturalnym środowiskiem jest woda stojąca. Znajdą się dużo, ale to dużo gorsze od niej.

— Co masz na myśli, mówiąc Potwór Straszący Pierwszego Stopnia? — zapytał ropuch. — Nigdy nie słyszałem, by ktoś ją tak nazywał.

— Jestem nie tylko czarownicą, ale także nauczycielką. — Panna Tyk poprawiła kapelusz. — Dlatego sporządziłam listę. Postawiłam oceny. Spisałam wszystko starannym, zdecydowanym pismem, używając ołówków w dwóch kolorach. Jenny to jedno ze stworzeń wymyślonych przez dorosłych, którzy chcą straszyć dzieci, by trzymały się z daleka od różnych niebezpieczeństw. — Westchnęła. — Gdyby tylko ludzie przez chwilę się zastanowili, nim zaczęli wymyślać potwory…

— Powinnaś zostać i jej pomóc — oświadczył ropuch.

— Praktycznie nie mam tu żadnej mocy — odparła panna Tyk. — Mówiłam ci. To kreda. I pamiętaj rudowłosego ludzika. Przemówił do niej Fik Mik Figiel. Ostrzegł ją! Ja w życiu go nie widziałam. Jeśli ma ich po swojej stronie, kto wie, co może osiągnąć?

Położyła sobie ropucha na dłoni.

— Czy wiesz, co się tu pokaże? — mówiła dalej. — Wszystko to, co zostało pozamykane w starych opowieściach. Wszystko to, dlaczego nie powinno się schodzić ze ścieżki czy otwierać zakazanych drzwi, czy wymawiać nieodpowiednich słów, czy rozsypywać soli. Wszystko to, od czego dzieciom się śnią koszmary. Wszystkie potwory z najgłębszych czeluści pod największym łóżkiem świata. W jakiejś krainie wszystkie te historie są prawdziwe i sprawdzają się wszystkie sny. I staną się rzeczywistością właśnie tutaj, jeśli nikt ich nie powstrzyma. Gdyby nie fakt, że pojawił się Fik Mik Figiel, byłabym naprawdę zmartwiona. Ale w takiej sytuacji spróbuję sprowadzić pomoc. Co bez miotły zajmie mi najmarniej dwa dni.

— To nie w porządku zostawiać ją z nimi samą — upierał się ropuch.

— Nie będzie sama. Zostawię jej ciebie.

— O! — wyrwało się ropuchowi.


* * *

Akwila dzieliła sypialnię z Fastidią i Hanną. Obudziła się, słysząc, jak kładą się do łóżek, i leżała w ciemnościach, do chwili gdy ich równe oddechy zaświadczyły, że dziewczęta zaczęły już śnić o młodych pasterzach zdejmujących do strzyżenia owiec koszule z grzbietów.

Na dworze letnia burza cięła wzgórza błyskawicami i strzelała grzmotami…


* * *

Grzmot i Błyskawica. Znała je jako psy, zanim dowiedziała się, że oznaczają dźwięk i światło burzy. Babcia zawsze miała swoje psy przy sobie, i na dworze, i w domu. W jednej chwili śmigały niczym biały i czarny znak przez murawę, i nagle były już z powrotem, zziajane, nie spuszczając wzroku z twarzy babci. Połowa psów na wzgórzach to były szczeniaki Błyskawicy, przyuczone przez babcię Dokuczliwą.

Akwila jeździła z całą rodziną na wielkie Zawody Psów Pasterskich. Zbierali się tam wszyscy pasterze z Kredy, a najlepsi wychodzili na arenę, by pokazać, jak wspaniale współpracują ze swymi psami. Psy zaganiały owce, rozdzielały stado na grupki, prowadziły do zagród — a czasami uciekały albo rzucały się na inne, bo nawet najlepszy pies może czasem mieć zły dzień. Ale babcia nigdy nie wystawiała Grzmotu ani Błyskawicy. Stała oparta o ogrodzenie z psami leżącymi przy nogach i przyglądała się z uwagą, ćmiąc swą śmierdzącą fajkę. A tata Akwili twierdził, że po każdym pokazie sędziowie spoglądali na nią nerwowo, żeby odgadnąć, co o tym myśli. Prawdę mówiąc, spoglądali też wszyscy pasterze. Babcia nigdy, przenigdy nie wychodziła na arenę, ponieważ to ona oceniała. Jeśli uważała, że jesteś dobrym pasterzem — skinęła ci głową; jeśli pociągnęła ze swej fajki, mrucząc „nieźle, nieźle” — zostawałeś bohaterem dnia, królem na Kredzie…

Akwili zdarzało się spędzać całe dnie u babci, kiedy była całkiem malutka, wtedy Grzmot i Błyskawica się nią opiekowały. Leżały o kilka kroków od miejsca, gdzie się bawiła, i nie spuszczały z niej oka. A jaka była dumna, gdy babcia pozwoliła jej wydawać psom polecenia, by zaganiały owce. Biegała rozentuzjazmowana to w jedną, to w drugą stronę, wykrzykując: „Chodźcie!”, „Tutaj!”, „Naprzód!”, i napawała się chwałą, bo psy zaganiały stado doskonale.

Teraz już wiedziała, że robiły to, nie zważając na jej okrzyki. Babcia pykała z fajeczki, a psy po prostu czytały w jej myślach. Nigdy nie słuchały nikogo poza swoją panią.


* * *

Burza po chwili przycichła i słychać było tylko cichy szum deszczu.

W którymś momencie kot Szczurołów przepchnął się przez okno i wylądował na łóżku. Zacząć trzeba od tego, że był duży, choć uczciwiej będzie przyznać, że był po prostu strasznie gruby, tak gruby, że na jakiejkolwiek powierzchni, którą można uznać za płaską, stopniowo się rozprzestrzeniał, aż tworzył wielką plamę futra. Nienawidził Akwili, ale osobiste uprzedzenia nie mogły go pozbawić ciepłego miejsca do spania — byłoby to poniżej jego godności.

Musiała usnąć, bo obudziły ją głosy.

Wydawały się dochodzić gdzieś z bliska, a jednak były cichuteńkie.

— Na litość! Łatwo powiedzieć „znajdźcie czarownicę”, ale czego właściwie mamy szukać? Wszystkie te wielkie dzieła wyglądają dla mnie tak samo.

— Bard powiedział, że to duża, duża dziewczyna!

— Też mi pomoc! Tu są same duże, duże dziewczyny.

— Wy głupki! Przecież każdy wie, że czarownica nosi spiczastą czapkę.

— Więc nie można być czarownicą, kiedy się śpi, co?

— Cześć! — wyszeptała Akwila.

Zapanowała cisza haftowana oddechami jej sióstr. Ale w jakiś sposób, choć Akwila nie umiałaby tego opisać, była to cisza ludzi starających się nie wywołać żadnego hałasu.

Wychyliła się, by spojrzeć pod łóżko. Nie było tam nic poza naczyniem nocnym.

Głosiki, które słyszała, były podobne do głosów z rzeki.

Leżała na plecach w blasku księżyca i nasłuchiwała tak, że aż zabolały ją uszy.

Potem zaczęła się zastanawiać, jak będzie wyglądała szkoła dla czarownic i dlaczego jeszcze jej nie zobaczyła.

Znała każdy cal wokół farmy na przestrzeni dwóch mil wokół. Najbardziej podobała jej się rzeka, zwłaszcza rozlewisko z łachą, której prążkowany grzbiet wystawał ponad wodę, by wygrzewać się na słońcu. Na brzegach wiły gniazda zimorodki. Mniej więcej o milę w górę rzeki żyły czaple. Lubiła je podglądać, gdy schodziły w dół nurtu, by łowić ryby, bo nie ma nic śmieszniejszego niż czapla zrywająca się w pośpiechu do lotu…

Powoli zapadała znów w sen, myśląc o ziemiach otaczających farmę. Nie było kryjówki, której by tam nie znała.

Ale może gdzieś jednak znajdowały się zaczarowane drzwi. Gdyby prowadziła szkołę dla czarownic, tak by właśnie zrobiła. Wszędzie znajdowałyby się sekretne wejścia, nawet o setki mil dalej. Trzeba spojrzeć na jakąś konkretną skałę, powiedzmy w świetle księżyca, a tam są kolejne drzwi.

No a szkoła… jaka to szkoła? Lekcje latania na miotle i nauka, jak zrobić, by czubek kapelusza był naprawdę ostry, no i czarodziejskie posiłki i mnóstwo koleżanek…

— Czy ten dzieciak zasnął?

— Nie słyszę, żeby się ruszała.

Akwila otworzyła w ciemnościach oczy. Głosy spod łóżka pobrzmiewały lekkim echem. Jak dobrze, że nocnik był czysty.

— No, ruszajmy z tego naczynia.

Głosy przemieszczały się przez sypialnię, a uszy Akwili starały się obrócić, by za nimi nadążyć.

— Hej, patrzcie, dom. Jakie ciutkrzesełka!

Znalazły domek dla lalek, pomyślała Akwila.

Był całkiem duży, a zrobił go pan Kloc, pracujący na farmie jako stolarz, kiedy najstarsza siostra Akwili, która teraz miała już dwójkę własnych dzieci, była małą dziewczynką. I raczej toporny. Pan Kloc nie nadawał się do delikatnej roboty. Przez lata kolejne dziewczynki ozdabiały domek kawałkami materiałów i ustawiały w środku mebelki, jakie dostawały do zabawy.

Właściciele głosów byli najwyraźniej zachwyceni, jakby odkryli pałac.

— Hej, hej, hej, jak tu mięciutko! W tym pokoju jest łóżko, z poduszkami.

— Ciszej, nie chcemy przecież, żeby się któraś z nich obudziła.

— Na litość, przecież jestem cicho jak ciutmyszka. Aj! Tu są żołnierze.

— Jacy żołnierze?

— W tym pokoju jest mnóstwo żandarmów.

Znalazły ołowiane żołnierzyki, pomyślała Akwila, starając się nie oddychać zbyt głęboko.

Tak naprawdę miejsce żołnierzyków nie było w domku dla lalek, ale ponieważ Bywart był jeszcze za mały, by się nimi bawić, Akwila używała ich jako dodatkowych gości na herbatkach, które organizowała dla lalek. Zabawki muszą być bardzo wytrzymałe, by przetrwać pokolenia i nie zawsze się to udawało. Na ostatnim przyjęciu gośćmi były szmaciana lalka bez głowy, trzy żołnierzyki i trzy czwarte małego misia.

Od strony domku dochodziły ją głuche dźwięki uderzeń.

— Mam jednego! Ty, kolego, czy twoja matka potrafi szyć? Szyj w niego. Aj! On ma wśród przodków drzewo.

— Na litość! Jakieś ciało bez głowy!

— Nic dziwnego, przecież tu jest niedźwiedź. Poczuj mój but!

Akwili wydawało się, że choć właściciele trzech głosików walczą z rzeczami, które nie mogą im odpowiedzieć tym samym, na przykład z misiem bez jednej nogi, jednak walka nie jest wcale przesądzona.

— Mam go! Mam! Mam! Zaraz go ukąszę, choć jest twardy jak nie wiem co.

— Ktoś mnie gryzie w nogę! Ktoś mnie gryzie w nogę!

— Przestańcie! Bijecie się ze sobą, wy głupki. Mam was dość.

Akwila poczuła, że Szczurołów unosi głowę. Owszem, był gruby i leniwy, ale przy polowaniu poruszał się z prędkością błyskawicy. Nie mogła pozwolić, by w jego łapy dostały się… te nie wiadomo jakie istoty.

Odkaszlnęła głośno.

— Słyszycie? — doszedł ją głosik z domku dla lalek. — Obudziliście ją. Zjeżdżamy.

Znowu zapanowała cisza i tym razem Akwila uznała, że jest to cisza wynikająca raczej z braku obecności niż cisza, osób zachowujących się nadzwyczaj cicho. Szczurołów znowu zapadł w sen, tylko od czasu do czasu podskakiwał, gdy w swym kocim śnie coś złapał.

Odczekała chwilkę, a potem zsunęła się z łóżka i na paluszkach podeszła do drzwi, omijając dwie skrzypiące deski podłogowe. Zeszła po ciemku schodami, znalazła w świetle księżyca krzesło, wdrapała się na nie, by z babcinej półki zdjąć „Księgę dziecięcych baśni”, potem otworzyła zasuwkę przy drzwiach prowadzących na podwórko i wyszła w ciepłą letnią noc.

Wokół unosiła się mgła, ale w górze widać było kilka gwiazd i świecił dopełniający się księżyc. Akwila wiedziała, że jest dopełniający się, ponieważ przeczytała w kalendarzu, że „dopełniający” oznacza księżyc w kształcie literki D, kiedy jest nieco grubszy niż ćwiartka, i starała się przyłapać go na osiągnięciu tego stadium, żeby mogła powiedzieć do samej siebie:

„Widzę, że dziś w nocy księżyc się dopełnia”. — Możliwe, że to powie wam więcej o Akwili, niż ona sama by wam powiedziała.

Księżyc wędrował po niebie, które w połowie przesłaniały czarne wzgórza. Przez chwilę szukała wzrokiem światełka latarni babci Dokuczliwej…


* * *

Babcia nigdy nie straciła żadnej owcy. To było jedno z najwcześniejszych wspomnień Akwili: mama trzyma ją na rękach, stojąc przy oknie, jest lodowata wczesnowiosenna noc, nad górami świeci milion jasnych gwiazd, a na ciemnej płachcie wzgórz lśni tylko jedno światełko, jedna żółta gwiazdka migająca w konstelacji babci Dokuczliwej. Żeby nie wiem jak zła była pogoda, babcia nie szła do łóżka, dopóki nie znalazła zagubionej owcy…


* * *

Ktoś należący do dużej rodziny tylko w jednym miejscu mógł się poczuć wygodnie sam ze sobą — w wygódce. Miała trzy otwory i tam właśnie wybierano się, kiedy ktoś zapragnął być przez chwilę sam.

W środku postawiono świecę, a na sznurku wisiał zeszłoroczny kalendarz. Wydawca znał dobrze swych czytelników, dlatego drukował kalendarz na miękkim, cienkim papierze.

Akwila zapaliła świecę, usiadła wygodnie i otworzyła „Księgę dziecięcych baśni”.

Księżyc dopełniał się na niebie widoczny przez sierpowaty otwór wycięty w drzwiach.

Tak naprawdę nigdy nie lubiła tej książki. Miała wrażenie, że ktoś stara się jej powiedzieć, co powinna robić i jak myśleć. Nie schodź ze ścieżki, nikomu nie otwieraj drzwi i zapamiętaj, że czarownica jest zła. Aha, i uwierz, że można wybrać sobie dobrą żonę według rozmiaru stopy.

Jej zdaniem wiele z tych opowieści było wielce podejrzanych. Jedna z nich kończyła się tym, że dwoje dobrych dzieci wpychało złą czarownicę do jej własnego pieca. Akwila zastanawiała się nad tym i nad okropną historią pani Lucjanowej. Była pewna, że przez takie opowieści ludzie przestają używać rozumu. Myślała sobie: No nie, nikt nie ma na tyle dużego pieca, by wepchnąć tam całego człowieka, a poza tym jak te dzieci mogły wpaść na pomysł, by zjadać to i owo z czyjegoś gospodarstwa? I dlaczego jakiś chłopak na tyle głupi, by nie wiedzieć, że krowa jest więcej warta niż pięć małych groszków, ma prawo zamordować olbrzyma i zabrać całe jego złoto? Nie wspominając już o tym, że przy okazji popełniał wandalizm ekologiczny. A dziewczynka, która nie potrafi rozróżnić wilka od własnej babci, jest albo głupia jak but, albo pochodzi z bardzo brzydkiej rodziny. Te historie były nieprawdziwe. Ale pani Lucjanowa umarła z powodu jednej z tych historii.

Akwila przerzucała stronę za stroną, szukając właściwego rysunku. Bo chociaż opowieści doprowadzały ją do szału, to nigdy w życiu nie widziała nic piękniejszego od tych obrazków.

Przerzuciła jeszcze jedną kartkę i ujrzała to, czego szukała.

Zazwyczaj wróżki nie robiły na niej wielkiego wrażenia. Czemu miałyby robić, jeśli wyglądały jak małe dziewczynki, które po lekcji baletu musiały się przedrzeć ścieżką prowadzącą wśród jeżyn? Ale ten obrazek… był inny. Kolory miał dziwne i nie było na nim w ogóle cieni. Wszędzie rosły ogromne trawy i stokrotki, więc wróżki musiały być malutkie, ale wyglądały na duże. Wyglądały jak dziwni ludzie. Zdecydowanie nie jak wróżki. Prawie żadna nie posiadała skrzydełek. I miały dziwne kształty. Tak naprawdę bardziej wyglądały na potwory. Dziewczynki w strojach baletnic nie dorastały im do pięt.

I dziwne było jeszcze to, że w odróżnieniu od innych ilustracji w książce ta wyglądała tak, jakby artysta malował coś, co widział naprawdę… przynajmniej widział to w swojej głowie, pomyślała Akwila.

Skupiła wzrok na lewym dolnym rogu i zobaczyła go. Widziała go już wcześniej, ale trzeba było wiedzieć, gdzie patrzeć. Spoglądał na nią gniewnie rudowłosy człowieczek, ubrany jedynie w spódniczkę i skórzaną kamizelkę. Wyglądał na bardzo rozgniewanego. I…

Akwila przysunęła bliżej świecę, by zobaczyć dokładniej… z pewnością unosił rękę w niegrzecznym geście. Nawet gdyby się nie widziało, że chodzi o wyrażenie czegoś niemiłego, nietrudno to było odgadnąć.

Usłyszała głosy. Pchnęła nogą drzwi, by lepiej je słyszeć, ponieważ czarownica zawsze się przysłuchuje rozmowom innych.

Dźwięk dochodził z drugiej strony żywopłotu, za którym rozciągało się pole i gdzie nie powinno znajdować się nic poza owcami przygotowanymi na sprzedaż. Owce nie są rozmowne. Podkradła się we mgle i znalazła małą dziurę zrobioną przez króliki. Zajrzała…

Tuż obok żywopłotu pasł się baran, a rozmowa dochodziła spod niego, a raczej z wysokiej trawy pomiędzy jego kopytkami. Rozmówców było najwyraźniej czterech, w ich głosach brzmiało poirytowanie.

— Na litość! Chcieliśmy krowę, a nie owcę!

— Daj spokój, co za różnica. Dalej, chłopaki, łapcie za nogi!

— Wszystkie krowy są w oborze, bierzemy to, co się da.

— Trzymaj równo, trzymaj równo!

— Dobra, liczę. Uwaga, chłopaki, raz… dwa… trzy…

Baran uniósł się nieco w powietrzu i przestraszony zabeczał, widząc, że przemieszcza się ponad polem. Akwili wydawało się, że widziała mignięcie rudych włosów w trawie pod baranim brzuchem, ale był to tylko moment, a potem wszystko rozmyło się we mgle.

Przedarła się przez żywopłot, nie zwracając uwagi na drapiące kolce. Babcia Dokuczliwa nie pozwoliłaby nikomu odejść z ukradzioną owcą, nawet komuś niewidzialnemu.

Mgła gęstniała. Nagle Akwila usłyszała głosy dochodzące z kurnika. Znikający baran mógł zaczekać. Najwyraźniej potrzebowały jej kury. Lis dobrał się do nich dwa razy w zeszłym tygodniu i teraz kury, które zostały, nie chciały się nieść. Akwila przebiegła ogród, zaczepiając koszulą nocną o wąsy groszku i krzaki agrestu. Wpadła z rozpędem w drzwi kurnika.

Nie zobaczyła latających piór ani żadnych objawów paniki, jakie normalnie wywołuje lis. Ale kurczaki zbiły się w niespokojną gromadkę, a kogucik Obciach skakał nerwowo w górę i w dół. Jedna z kur wyglądała na zakłopotaną. Akwila ją podniosła.

Na ziemi stało dwóch maleńkich błękitnych rudowłosych ludzików. Obaj trzymali w objęciach po jajku. Spoglądali w górę z minami winowajców.

— O nie! — jęknął jeden. — To ta dziewczyna. Ona jest wiedźmą.

— Kradniecie nasze jajka! — krzyknęła Akwila. — Jak śmiecie! A ja nie jestem żadną wiedźmą.

Ludziki popatrzyły na siebie, a potem na jajka.

— Jakie jajka? — zapytał jeden.

— Jajka, które trzymacie w rękach — powiedziała znacząco Akwila.

— Co? Aha, te jajka? Więc to są jajka, tak? — rzekł ten, który pierwszy się odezwał, spoglądając na jajka, jakby nigdy wcześniej ich nie widział. — Więc o nie ci chodzi. Myśleliśmy, że to kamienie.

— No właśnie, kamienie — poparł go nerwowo drugi.

— Weszliśmy sobie pod twoją kokoszkę, żeby się ciut ogrzać — tłumaczył ten pierwszy.

— A ponieważ tu leżało to coś, a kokoszka ciągle gdakała, myśleliśmy, że to kamienie…

— No właśnie, wciąż gdakała — drugi energicznie przytakiwał.

— … zrobiło nam się żal biedactwa i…

— Odłóżcie… jajka… z powrotem — powiedziała powoli Akwila.

Ten mniej wymowny kuksnął kumpla.

— Lepiej zróbmy tak, jak ona mówi. To beznadziejne. Nie ma co wchodzić w drogę Dokuczliwym. Na dodatek ta jest wiedźmą. Przyłożyła Jenny, a tego nie zrobił jeszcze nikt nigdy.

— Masz rację, nie pomyślałem…

Bardzo ostrożnie odłożyli jajka. Jeden nawet pochuchał na skorupkę i szmatką przyczepioną przy spódniczce demonstracyjnie ją wyczyścił.

— Nic się nie stało, proszę pani — powiedział.

Spojrzał na kolegę. I nagle obaj znikli.

Ale w powietrzu przez chwilę podejrzanie coś się zarudziło i zawirowały drobiny słomy.

— Nie jestem żadną panią! — krzyknęła Akwila. Posadziła kurę z powrotem na jajka i wróciła do drzwi. — I nie jestem wiedźmą! A czy wy jesteście elfami lub krasnoludkami? I co z naszą owcą, to jest baranem? — dodała.

Odpowiedziało jej jedynie pobrzękiwanie wiader w pobliżu domu, co oznaczało, że inni jego mieszkańcy także już wstali.

Wróciła po książkę, zgasiła świecę i skierowała się do głównych zabudowań. Matce, która rozpalała właśnie ogień i zapytała, co o tej porze robiła na zewnątrz, odparła, że usłyszała coś w kurniku, więc poszła sprawdzić, czy to czasem znowu nie lis. Co nie było kłamstwem. Właściwie była to prawda, nawet jeśli nie odpowiadała do końca prawdzie.

Akwila była z gruntu osobą prawdomówną, ale wydawało jej się, że czasami sprawy nie dzielą się łatwo na „prawdę” i „fałsz” — raczej na „sprawy, które powinny zostać ujawnione w danym momencie” i „sprawy, które nie powinny zostać ujawnione w danym momencie”.

Ponadto nie była pewna, co właściwie wie.

Na śniadanie dostała owsiankę. Zjadła ją pospiesznie, zamierzając wrócić na pole i sprawdzić, co się stało z baranem. Powinny być jakieś ślady na trawie.

Nie wiedząc z jakiego powodu, podniosła wzrok.

Wcześniej Szczurołów spał na przypiecku. Ale teraz siedział w pełni obudzony i patrzył w górę. Akwila poczuła, jak włosy stają jej dęba. Rozejrzała się, by sprawdzić, na co spogląda kot.

Na komodzie stał rząd białych i niebieskich słojów, które nie były przydatne do niczego. Mama Akwili otrzymała je kiedyś w prezencie od jakiejś starej ciotki i była z nich bardzo dumna, bo wyglądały ładnie, choć były całkowicie bezużyteczne. Na farmie nie ma dużo miejsca na rzeczy ładne, lecz bez praktycznego zastosowania, więc jeśli już takie się trafiły, traktowano je niczym skarb.

Kot przyglądał się pokrywce jednego z nich. Podnosiła się bardzo powoli, a w szparze mignęła ruda czupryna i paciorkowate uważne oczy.

Pod wzrokiem Akwili pokrywa się zamknęła.

Chwilę później dało się słyszeć lekkie chrobotanie. Kiedy dziewczynka znowu podniosła wzrok, słój się kołysał, a nad półką unosił się mały tuman kurzu. Szczurołów wyglądał na zaskoczonego.

Z pewnością były bardzo szybkie.

Wybiegła na pastwisko. Mgła podniosła się w górę, skowronki latały nad wzgórzami.

— Jeśli ten baran nie wróci tu natychmiast, dam wam popalić! — krzyknęła Akwila w niebo.

Jej głos poniósł się między wzgórzami. A potem usłyszała bardzo cichutkie, ale bardzo bliskie głosiki:

— Co wiedźma powiedziała? — zapytał pierwszy.

— Że nas spali.

— O rety, rety, rety! Wpadliśmy!

Akwila rozejrzała się wokół, twarz miała purpurową z gniewu.

— Mamy powinność — poinformowała powietrze i trawę.

Tak powiedziała kiedyś babcia Dokuczliwa, kiedy Akwila płakała nad owcą.

Zazwyczaj wyrażała się w taki staroświecki sposób. „Dla tych stworzeń, mój mendelku, jesteśmy niczym bogowie. My stanowimy o czasie ich narodzin i śmierci. Pomiędzy tymi dwoma momentami mamy powinność”.

— Mamy powinność — powtórzyła Akwila, tym razem już ciszej, rozglądając się po polu. — Wiem, że gdziekolwiek jesteście, słyszycie mnie. Jeśli baran nie powróci, będą… kłopoty…

Nad pastwiskiem zaśpiewał skowronek, pogłębiając tylko panującą ciszę.

Akwila musiała wypełnić swe obowiązki. Oznaczało to nakarmienie kur, zebranie jajek — czuła coś w rodzaju dumy z faktu, że było ich tego dnia o dwa więcej, niż mogło być.

Oznaczało również wyciągnięcie ze studni sześciu wiader wody i napełnienie koryta stojącego koło pieca, ale to odłożyła na później, bo nie przepadała za tym zajęciem. Za to lubiła ubijanie masła. Przy nim mogła myśleć.

Gdybym była czarownicą w spiczastym kapeluszu i z miotłą, myślała, machając energicznie ubijakiem, skinęłabym tylko ręką i masło by się stało, ot tak. I żadne rudowłose diablątka nawet by nie pomyślały, że mogą sobie zabrać jakieś nasze stworzenie.

Usłyszała chlupot za sobą, tam gdzie ustawiła już sześć wiader czekających, by je zanieść do studni. Gdy się obejrzała, jedno było już pełne wody i jeszcze się kiwało.

Powróciła do ubijania masła, jakby nigdy nic, ale po chwili przerwała, wzięła garstkę mąki, rozsypała ją na schodach i wróciła do masła.

Kilka minut później znowu doszedł ją chlupot. Odwróciła się i, rzeczywiście, drugie wiadro było pełne wody. A na mące widniały dwie linie maleńkich stopek — jedna prowadząca do mleczarni, druga z powrotem.

Teraz wystarczyło podnieść ciężkie wiadro i wylać wodę do koryta.

A więc są nie tylko niesamowicie szybkie, ale też niezwykle silne, pomyślała.

Przyjmuję to nadzwyczaj spokojnie.

Podniosła wzrok. Właśnie spadały odrobinki kurzu, jakby coś szybciuteńko przebiegło po belkach w górze.

Chyba powinnam to zatrzymać, uznała. Ale co szkodzi poczekać, aż przyniosą wszystkie sześć wiader.

— A potem muszę napełnić koryto w umywalni — powiedziała głośno. No cóż, warto spróbować.

Wróciła do ubijania masła i już nawet nie odwracała się, gdy do jej uszu docierało chlupotanie cztery kolejne razy. Nie odwróciła się również, kiedy usłyszała długie „pluuuuusk!” i tupot nóżek na zbiorniku. Zrobiła to, dopiero kiedy wszystko ucichło.

Koryto było pełne i wszystkie sześć wiader też wypełniała woda. Na mące widniała plątanina śladów.

Przestała ubijać. Miała wrażenie, że ktoś jej się przygląda. Nie ktoś — wiele ktosiów.

— No… dziękuję — powiedziała.

Nie, to nie było w porządku. W jej głosie zabrzmiała niepewność. Puściła ubijak do masła i wyprostowała się, starając się wyglądać na osobę zdecydowaną.

— A co z naszym baranem? — zapytała. — Nie uwierzę, że jest wam naprawdę przykro, póki baran nie wróci.

Z pastwiska doszło ją beczenie. Pobiegła na koniec ogródka i wyjrzała przez płot.

Baran wracał, na plecach, i to bardzo szybko. Zastopował niedaleko od płotu i opadł w dół, gdy mali ludzie go upuścili. Przez moment jeden z rudowłosych pojawił się na jego głowie. Podmuchał z całych sił w róg zwierzęcia, wytarł go spódniczką i zniknął z tumultem.

Akwila zamyślona wróciła do obory.

No a kiedy wróciła, masło było gotowe. Nie tylko ubite, ale uklepane w dwanaście kostek na marmurze, którego zawsze do tego używała. Każda ozdobiona natką pietruszki.

Czy to są skrzaty? — zastanowiła się. Zgodnie z księgą baśni skrzaty mieszkały pod podłogą i za kominem i wykonywały różne prace domowe za spodek mleczka. Ale skrzaty na obrazku były rumiane i miały czerwone czapki z pomponami. A te rudzielce nie wyglądały na istoty, które kiedykolwiek piją mleko. Cóż, nie wadzi spróbować…

— Wystarczy — odezwała się, wciąż świadoma, że się jej przyglądają. — Dziękuję. Cieszę się, że żałujecie tego, co zrobiłyście.

Wzięła jeden z kocich spodków piętrzących się koło zlewu, umyła go starannie, napełniła mlekiem z tegodniowego udoju, a potem postawiła na podłodze i odsunęła się.

— Czy jesteście skrzatami? — zapytała.

Powietrze zafurkotało. Mleko rozlało się na podłogę, a spodeczek zawirował w koło i w koło.

— Rozumiem, że to oznacza „nie” — powiedziała Akwila. — Więc czym jesteście?

Otrzymała niezwykłą ilość braków odpowiedzi.

Położyła się, by zajrzeć pod umywalnię, potem zajrzała za półki, na których dojrzewały sery. Zajrzała w każdy ciemny, zasnuty pajęczynami kąt. Wszystkie zakamarki wyglądały na puste.

Pomyślała sobie: Wydaje mi się, że przydałaby mi się lekcja za jedno jajko. I to szybko…


* * *

Akwila wędrowała spadzistą ścieżką prowadzącą z farmy do wioski tysiące razy.

Przez wieki wozy tak wyrobiły dróżkę, że wyglądała raczej jak coś w rodzaju żlebu w kredzie, a gdy padały deszcze, spływał nią mleczny strumień.

Dziewczynka pokonała pół drogi, gdy rozległ się szum. Żywopłot szeleścił, choć nie było wiatru. Skowronki ucichły i mimo że wcześniej nie zauważała ich śpiewu, nagła cisza ją przeraziła. Nie ma nic głośniejszego niż koniec pieśni, którą słychać zawsze.

Kiedy podniosła w górę wzrok, odniosła wrażenie, że spogląda przez diament. Niebo się iskrzyło, a powietrze zrobiło się w jednym momencie tak zimne, jakby wstąpiła w lodowatą kąpiel.

Potem zobaczyła, że pod stopami ma śnieg, białe płatki pokryły krzaki rosnące przy drodze. I usłyszała stukot kopyt.

Dochodziły z pobliskiego pola. Koń galopował przez śnieg, tuż za żywopłotem, który był teraz, całkiem nagle, ścianą bieli.

Tupot nóg końskich ucichł. Przez chwilę nie było słychać nic, a potem koń wylądował na dróżce, ślizgając się na zamarzniętej ziemi. Utrzymał się, stając na tylnych kopytach, a jeździec zwrócił się w stronę Akwili.

Ale nie twarzą. Ponieważ nie miał twarzy. Nie miał też głowy.

Zaczęła uciekać. Ślizgała się po śniegu, lecz nagle w jej umyśle też zapanował lodowaty chłód.

Biegła na dwóch ślizgających się na lodzie nogach. Koń miał ich dwa razy tyle. Nieraz widziała, z jakim trudem konie wdrapują się na oblodzone wzgórze. To dawało jej szansę.

Słyszała za sobą ciężki oddech i rżenie konia. Zaryzykowała spojrzenie w tył. Koń biegł za nią, ale niezbyt szybko, bo się ślizgał. Buchały z niego kłęby pary.

W połowie wzniesienia ścieżka przechodziła pod szpalerem drzew, uginających się teraz pod śniegiem i wyglądających jak pierzaste chmury. Kawałek dalej, Akwila wiedziała o tym dobrze, dróżka była mniej stroma. Tam jeździec ją dogoni. Nie wiedziała, co może się wtedy wydarzyć, ale obawiała się, że będzie to trwało nieprzyjemnie krótko.

Kiedy przechodziła pod drzewami, spadło na nią kilka płatków śniegu. Uznała, że musi przebiec ten kawałek. Może uda jej się dotrzeć do wioski? W bieganiu była niezła.

Ale jeśli nawet tam dobiegnie, to co dalej? Nigdy nie uda jej się dopaść do żadnych drzwi na czas. Ludzie będą biegać i krzyczeć. Jeździec nie wyglądał na takiego, który się tym specjalnie przejmie.

Nie, musiała sobie z nim poradzić sama.

Gdyby tylko miała ze sobą patelnię…

— Spójrz tutaj, ciutwiedźmo! Zatrzymaj się, i to już!

Podniosła wzrok. Błękitny ludzik wychylał się z żywopłotu.

— Goni mnie jeździec bez głowy! — wykrzyczała.

— Nie uda mu się, słoneczko. Stój spokojnie. Popatrz mu w oczy!

— On nie ma oczu.

— Na litość! Jesteś wiedźmą czy nie? Popatrz mu w oczy, których nie ma.

Błękitny ludzik zniknął w śniegu.

Akwila obróciła się na pięcie. Koń truchtał pod drzewami, na płaskiej ziemi radził sobie lepiej. Jeździec trzymał w dłoni miecz i niewątpliwie spoglądał na nią oczami, których nie miał. Przykro było słyszeć jego chrapliwy oddech.

Te ludziki na mnie patrzą, pomyślała. Nie mogę uciekać. Babcia Dokuczliwa nigdy nie uciekałaby przed czymś, co nie ma głowy.

Założyła ręce przed sobą i spokojnie patrzyła.

Jeździec zatrzymał się, jakby zdziwiony, po czym przynaglił konia.

Niebiesko-pomarańczowy kształt, większy od pozostałych ludzików, spuścił się z drzewa. Wylądował na łbie konia, pomiędzy jego oczami i złapał obiema rękami za końskie ucho.

— To dla ciebie, strupie! — krzyknął i trzasnął konia głową między oczy.

Ku zdumieniu Akwili koń zatoczył się na bok.

— No i jak?! — wrzeszczał mały wojownik. — Twardziel z ciebie, co? No to dostaniesz jeszcze raz.

Tym razem koń zakolebał się w drugą stronę, tylne nogi ugięły się pod nim i upadł w śnieg.

Na żywopłocie pokazała się chmara błękitnych ludzików. Jeździec próbował się podnieść na nogi, ale zniknął pod pomarańczowo-błękitną wrzeszczącą nawałnicą.

I nagle zniknął naprawdę. Śnieg zniknął również. Koń też.

Błękitni przez chwilę tkwili na rozpalonej słońcem piaszczystej drodze. Po czym jeden z nich wykrzyknął:

— Na litość! Kopnąłem się we własną głowę!

A potem oni także zniknęli, ale przez chwilę Akwila widziała za żywopłotem błękitno-pomarańczowe smugi.

Skowronki znowu śpiewały. Wszystko wokół było zielone i rozkwiecone. Ani jedna gałązka nie została złamana, ani jeden kwiat zniszczony. Niebo odzyskało błękit, ale w niczym nie przypominało diamentu.

Akwila spuściła wzrok. Na czubkach jej butów topił się śnieg. Z jakiegoś dziwnego powodu ją to ucieszyło. Ponieważ oznaczało, że wszystko, co się wydarzyło, było magią, a nie szaleństwem. A ona, gdy zamknęła oczy, wciąż słyszała chrapliwy oddech jeźdźca bez głowy.

Teraz potrzebowała towarzystwa innych ludzi i normalnych czynności. Ale bardziej niż czegokolwiek potrzebowała odpowiedzi.

Choć najbardziej chciałaby nie słyszeć chrapliwego oddechu…


* * *

Namioty znikły. Poza kilkoma ogryzkami kredy i kilkoma ogryzkami jabłek, no i kilkoma zgniecionymi trawami, a na nich kilkoma kurzymi piórkami nie było już niczego, co by wskazywało, że kiedyś przebywali tu nauczyciele.

— Pssst! — odezwał się cichy głos. Spojrzała w dół.

Pod liściem szczawiu schronił się ropuch.

— Panna Tyk mówiła, że tu wrócisz — oświadczył. — Podejrzewam, że chciałabyś się dowiedzieć kilku rzeczy.

— Wszystkiego — odparła Akwila. — Mamy inwazję błękitnych ludzików. W ogóle nie rozumiem, o co im chodzi. I w dodatku ciągle nazywają mnie wiedźmą.

— No tak. — Ropuch pokiwał głową. — To Fik Mik Figle.

— Był śnieg, a potem już go nie było! Ścigał mnie jeździec bez głowy! I jeden z tych… jak ich nazwałeś?

— Fik Mik Figle — powtórzył ropuch. — Znani także jako praludki. A sami mówią na siebie Wolni Ciutludzie.

— Jeden z nich zdzielił konia głową. A to był potężny koń.

— Tak, to mi wygląda na Figla — potwierdził ropuch.

— Dałam im trochę mleka, ale wszystko porozlewali.

— Dałaś Fik Mik Figlom mleko?

— No cóż, powiedziałeś, że to krasnoludki!

— Nie krasnoludki, tylko praludki. I z całą pewnością nie piją mleka!

— Czy pochodzą z tego samego miejsca co Jenny?

— Nie, to rebelianci.

— Rebelianci? A przeciwko czemu walczą?

— Przeciwko każdemu. Przeciwko wszystkiemu. Teraz mnie podnieś.

— Dlaczego?

— Ponieważ tam przy studni stoi kobieta i bardzo dziwnie ci się przygląda. Wsadź mnie do kieszeni, ale już.

Akwila złapała ropucha i uśmiechnęła się do kobiety.

— Zbieram ropuchy i nadmuchuję je — powiedziała głośno.

— Jak miło, moja droga — odparła kobieta i pospiesznie się oddaliła.

— To nie było wcale zabawne — oświadczył ropuch z kieszeni fartuszka.

— Ludzie i tak nie słuchają tego, co się do nich mówi — wyjaśniła Akwila. Usiadła pod drzewem i spojrzała na stworzenie w swojej kieszeni. — Figle chciały ukraść jajka i jednego z naszych baranów — oświadczyła. — Ale kazałam im oddać.

— Odzyskałaś coś od Fik Mik Figli? — zdziwił się ropuch. — Muszą być chore.

— Nie. One raczej są… no, tak naprawdę przemiłe. Nawet zastąpiły mnie w pracach domowych.

— Figle pracowały?! Nigdy nie robią nic pożytecznego!

— A potem był ten jeździec bez głowy — mówiła Akwila. — Nie miał wcale głowy!

— No cóż, to jego główna kwalifikacja zawodowa.

— Co tu się dzieje, ropuchu? — zapytała Akwila. — Czy to jest inwazja Figli?

Fizjonomia ropucha się zmieniła.

— Nie jest intencją panny Tyk, byś się tym zajmowała — odparł. — Ona wróci niedługo, sprowadzi pomoc…

— Czy zdąży na czas?

— Nie wiem. Najprawdopodobniej. Ale ty nie powinnaś…

— Chcę wiedzieć, co się dzieje!

— Pojechała, by sprowadzić inne czarownice — powiedział ropuch. — Hm… ona nie sądzi, że ty powinnaś…

— Lepiej będzie, jeśli powiesz mi wszystko, co wiesz — oświadczyła Akwila. — Panny Tyk tu nie ma. A ja jestem.

— Nastąpiła kolizja między światami — odparł ropuch. — Tutaj. No i co, jesteś zadowolona? Taka jest opinia panny Tyk. Ale wszystko dzieje się znacznie szybciej, niż się spodziewała. I wracają potwory.

— Dlaczego?

— Bo nie ma nikogo, kto by je powstrzymał.

Przez chwilę panowała cisza.

— Ja jestem — powiedziała Akwila.

Загрузка...