Rozdział drugi Panna Tyk

Akwila odczytała napis na kartce i uśmiechnęła się.

— Aha — stwierdziła, a ponieważ nigdzie nie dostrzegła niczego, w co można by zapukać, dodała nieco głośniej: — Puk, puk.

— Kto tam? — odpowiedział jej ze środka kobiecy głos.

— Akwila — odparła Akwila.

— Jaka Akwila? — zapytał głos.

— Akwila, która stara się nie robić głupich dowcipów.

— No, no. To brzmi zachęcająco. Wejdź, proszę.

Odsunęła zasłonkę. W namiocie było ciemno, duszno i gorąco. Przy małym stoliczku siedziała koścista osoba. Miała bardzo drapieżny, cienki nos i nosiła duży czarny słomkowy kapelusz ozdobiony papierowymi kwiatami. Który kompletnie nie pasował do tego typu twarzy.

— Jesteś czarownicą? — zapytała Akwila. — Nie miałabym nic przeciwko temu.

— Co za dziwaczne pytanie! Nie powinno się mierzyć w ludzi takimi pytaniami. — Kobieta wyglądała na z lekka zaszokowaną. — Miejscowy baron wygnał wszystkie czarownice z tej krainy, a ty z mety zadajesz mi pytanie, czy jestem czarownicą. Dlaczego miałabym być czarownicą?

— No cóż, jesteś ubrana na czarno — odparła Akwila.

— Każdy może się ubierać na czarno. To nic nie znaczy.

— I nosisz słomkowy kapelusz z kwiatami — ciągnęła Akwila.

— Aha! — wykrzyknęła kobieta. — Oto dowód. Czarownice noszą wysokie spiczaste kapelusze. Każdy o tym wie, głuptasko.

— Pewnie, ale są też bardzo sprytne — spokojnie odparła Akwila. Błysk w oczach kobiety podpowiadał jej, że powinna nie ustępować. — Muszą się kryć. Myślę, że najczęściej wcale nie wyglądają jak czarownice. A czarownica, która by zjawiła się tutaj, z całą pewnością wiedziałaby wszystko na temat barona i nosiłaby kapelusz, jakiego nie noszą czarownice.

Kobieta przyjrzała jej się uważnie.

— To niezwykłe dzieło dedukcji — odezwała się wreszcie. — Była by z ciebie znakomita osoba do polowania na czarownice. Czy wiesz, że palili je na stosach? Więc jakikolwiek miałabym kapelusz, to i tak by dowodziło, że jestem czarownicą?

— No cóż, można powiedzieć, że żaba siedząca na kapeluszu stanowi pewną wskazówkę — przyznała Akwila.

— Tak naprawdę jestem ropuchem — odezwało się stworzenie spośród papierowych kwiatów.

— Jak na ropucha jesteś strasznie żółty.

— Ostatnio nie najlepiej się czuję — powiedział ropuch.

— I mówisz — dodała Akwila.

— Na to masz tylko moje słowo — oznajmił ropuch i zniknął w papierowym gąszczu. — Nic nie zdołasz mi udowodnić.

— Czy masz ze sobą zapałki? — zapytała kobieta.

— Nie.

— Tylko sprawdzam.

Znowu na dłuższą chwilę zamilkła, przyglądając się dziewczynce, wreszcie najwyraźniej coś postanowiła.

— Możesz do mnie mówić Miss Tyk — powiedziała. — I jestem czarownicą. Dla czarownicy to całkiem dobre imię.

— Dlaczego Tyk, a nie Tyka? — zapytała Akwila, marszcząc brwi.

— Słucham? — Głos panny Tyk brzmiał lodowato.

— Przecież jest pani kobietą. Tyka by lepiej pasowało.

— Chcę, by imię kojarzyło się ze słowem „mistyk”.

— Rozumiem! Chodzi o karambur, grę słówek! — wykrzyknęła Akwila. — Ale chyba lepiej by było, gdyby pani się nazywała Miss Tyczka. Bo jednak dla kobiety…

— Widzę, że pasujemy do siebie jak dom i ogień — oświadczyła panna Tyk. — Nie wiadomo, czy ktoś ocaleje.

— I naprawdę jest pani czarownicą?

— Och, dajmy już temu spokój — ustąpiła panna Tyk. — Jestem czarownicą. Mam gadające zwierzę, tendencję do poprawiania u innych wymowy — tak przy okazji, mówi się kalambur, nie karambur — uwielbiam wścibiać nos w nie swoje sprawy i, oczywiście, mam spiczasty kapelusz.

— Czy mogę teraz pociągnąć za sznurek? — zapytał ropuch.

— Tak — odparła panna Tyk, nie spuszczając wzroku z Akwili. — Możesz pociągnąć za sznurek.

— Lubię pociągać za sznurek — oświadczył ropuch, przemieszczając się na tył kapelusza.

Usłyszały „klik!”, potem szuranie i środek kapelusza zaczął się unosić, a papierowe kwiaty odpadły.

— E… — wyrwało się Akwili.

— Masz jakieś pytanie? — domyśliła się panna Tyk.

Z ostatnim „szur!” ukazał się doskonale ostry czubek kapelusza.

— Skąd wiesz, że nie pobiegnę teraz do barona, by mu o tym powiedzieć? — spytała dziewczynka.

— Bo nie masz na to najmniejszej ochoty. Jesteś zafascynowana. Sama chcesz być czarownicą, chyba się nie mylę? Zapewne nawet marzysz o lataniu na miotle, prawda?

— O tak — często jej się śniło, że lata.

Ale sprowadziło ją na ziemię to, co teraz powiedziała panna Tyk:

— Naprawdę byś chciała? I lubiłabyś nosić grube, ale to naprawdę grube gacie? Możesz mi wierzyć, gdybym musiała się przelecieć, włożyłabym dwie pary wełnianych majtek i na to jeszcze dodatkową parę z brezentu, a zaręczam ci, że nie wygląda się w tym kobieco, choćbyś nie wiem jak przystroiła je koronkami. Tam w górze bywa naprawdę zimno. Ludzie o tym zapominają. A wełna gryzie. O to mnie w ogóle nie pytaj. Nie mam najmniejszej ochoty o tym rozmawiać.

— Ale przecież możesz użyć czaru utrzymującego ciepło? — zapytała Akwila.

— Mogę. Tylko że czarownica nie robi takich rzeczy. Kiedy zaczniesz używać magii, gdy chcesz się po prostu ogrzać, sięgniesz po nią w innych sytuacjach również.

— Czy czarownica nie powinna właśnie tego robić… ? — zaczęła Akwila.

— Kiedy już nauczysz się magii, a mam na myśli prawdziwą wiedzę na temat magii, kiedy dowiesz się naprawdę wszystkiego, czego można się dowiedzieć na temat magii, pozostanie ci jeszcze najważniejsza lekcja — mówiła panna Tyk.

— Jaka?

— Jak jej nie używać. Czarownice nie używają magii, chyba że już naprawdę muszą. To ciężka praca, bo nad magią trudno zapanować. Zwykle zajmujemy się innymi sprawami. Czarownica ma baczenie na wszystko, co się dzieje wokół. Czarownica używa głowy. Czarownica wie, na czym stoi. Czarownica zawsze ma kawałek sznurka…

— Ja zawsze mam kawałek sznurka! — wykrzyknęła Akwila. — Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda.

— Dobrze. Chociaż czarowanie wymaga czegoś więcej niż kawałka sznurka. Czarownica potrafi zachwycać się tym, co niewielkie. Czarownica umie widzieć poprzez przedmioty i wokół przedmiotów. Czarownica wie, gdzie jest i kiedy jest. Czarownica potrafi zobaczyć Jenny o Zielonych Zębach — dodała. — Co się stało?

— Skąd wiesz, że widziałam Jenny o Zielonych Zębach?

— Przecież jestem czarownicą. Odgadłam — powiedziała panna Tyk.

Akwila rozejrzała się wokół. Nie było tam wiele do oglądania nawet teraz, gdy jej wzrok przywykł do półmroku panującego w namiocie. Odgłosy zewnętrznego świata docierały stłumione przez gruby materiał.

— Ja myślę…

— Tak? — zapytała czarownica.

— Myślę, że słyszałaś, jak mówiłam o tym nauczycielowi.

— Zgadza się. Po prostu użyłam moich uszu — oświadczyła panna Tyk, nie wspominając ani słowem o spodku pełnym atramentu. — Opowiedz mi o potworze z oczami wielkości głębokich talerzy o średnicy ośmiu cali. Skąd się tu wzięły talerze?

— Potwora widziałam w książce z opowieściami — wyjaśniła Akwila. — Tam jest napisane, że Jenny o Zielonych Zębach ma oczy wielkości talerzy do zupy. Więc żeby wiedzieć precyzyjnie, zmierzyłam średnice talerzy.

Panna Tyk oparła brodę na dłoni i uśmiechnęła się dziwnie.

— Czy dobrze zrobiłam? — zapytała dziewczynka.

— Co? O tak. Owszem. No… tak. Bardzo… precyzyjnie. Mów dalej.

Akwila opowiedziała jej o walce z Jenny, chociaż nie wspomniała nic na temat Bywarta, nieco obawiając się, że panna Tyk może mieć obiekcje do wystawiania dziecka jako przynęty. Panna Tyk słuchała uważnie.

— Dlaczego użyłaś patelni? — zapytała. — Przecież mogłaś wziąć jakiś kij.

— Patelnia wydawała mi się odpowiedniejsza — odparła Akwila.

— I była. Gdybyś użyła kija, Jenny by cię zjadła. Patelnia jest zrobiona z żelaza. Takie stworzenia bez wąt… chodzi mi, że ich wątroby nie trawią żelaza.

— Ale to potwór z bajki! — wykrzyknęła Akwila. — W jaki sposób mógł pojawić się w mojej rzece?

Panna Tyk przez chwilę jej się przyglądała, a wreszcie spytała:

— Dlaczego chcesz zostać czarownicą?

— Wszystko zaczęło się od „Księgi dziecięcych baśni”. Choć tak naprawdę źródełek było kilka, ale bajki stanowiły prawie rzeczułkę.

Kiedy Akwila była mała, mama czytała jej bajki. Potem już potrafiła przeczytać je sobie sama. A we wszystkich bajkach pojawiała się czarownica. Stara zła wiedźma.

Akwila myślała sobie: Gdzie jest dowód?

Bo opowieści nigdy nie mówiły, dlaczego czarownica jest tak niegodziwa.

Wystarczyło być starą kobietą, wystarczyło żyć samotnie, wystarczyło wyglądać dziwnie, na przykład nie mieć zębów. To wystarczyło, by stać się wiedźmą.

Jeśli się nad tym lepiej zastanowić, baśnie nigdy na nic nie przedstawiały dowodów.

Występował w nich przystojny książę… czy naprawdę był taki? A może po prostu ludzie nazywali go przystojnym, bo był księciem? Dziewczyna była piękna jak poranek… no dobrze, ale który poranek? Kiedy leje deszcz, trudno nawet wyjrzeć przez okno, by się o tym przekonać! Opowieści nie chciały, byś myślała — chciały, byś wierzyła w to, co ci opowiadają…

A opowiadają, że stara czarownica mieszka samotnie w chatce z piernika, choć czasem bywa to chatka na kurzej nóżce, że potrafi rozmawiać ze zwierzętami i potrafi czarować.

Akwila znała tylko jedną starą kobietę, która mieszkała samotnie w dziwnej chatce…

No nie, to nie była do końca prawda. Lecz Akwila znała tylko jedną starą kobietę żyjącą w dziwnym domku, który się poruszał, i była to babcia Dokuczliwa. Na dodatek babcia potrafiła czarować, jeśli dotyczyło to owiec, rozmawiała ze zwierzętami i nie było w niej nic niegodziwego. To dowód, że nie należy wierzyć w bajki.

Ale była też inna stara kobieta, o której wszyscy mówili, że jest czarownicą. I to, co się jej przytrafiło… dawało Akwili wiele do myślenia.

W każdym razie czarownice podobały jej się bardziej niż dumni przystojni książęta, a na pewno dużo bardziej niż te głupie uśmiechające się z wyższością księżniczki, które najbardziej przypominały jej żółwie. W dodatku miały cudowne złote loki, jakich Akwila nie miała. Jej włosy były brązowe. Brązowe i tyle. Mama mówiła na nie kasztanowe, a czasami, że mienią się barwami jesieni, lecz Akwila wiedziała, że są brązowe, brązowe, tak samo jak jej oczy. Brązowe jak ziemia. A czy w jej książce można było znaleźć przygody, w których biorą udział ludzie o brązowych oczach i brązowych włosach? Nie, nie, nie… tylko ci o blond włosach i niebieskich oczach lub o rudych włosach i zielonych oczach trafiali do książek.

Ktoś o brązowych włosach mógł być co najwyżej służącym lub drwalem czy kimś w tym rodzaju. Albo dojarką. Ale ona nie zamierzała na to pozwolić, choć rzeczywiście robienie sera wychodziło jej znakomicie. Nie mogła zostać księciem, w życiu nie chciałaby być księżniczką, nie planowała zdobyć zawodu drwala, jedyne, co jej pozostawało, to rola czarownicy, więc zostanie wiedźmą i będzie wiedziała różne rzeczy, właśnie tak jak babcia Dokuczliwa.

— Kim była babcia Dokuczliwa? — zapytała panna Tyk.


* * *

Kim była babcia Dokuczliwa? Ludzie zaczynali teraz o to pytać. A odpowiedź brzmiała: babcia Dokuczliwa była tu od zawsze. Wydawało się, że życie wszystkich Dokuczliwych kręciło się wokół babci. Gdzieś tam w wiosce podejmowano decyzje, robiono coś, toczyło się życie, ale zawsze wiedziano, że na wzgórzach w starym wozie na kółkach pomiędzy stadami owiec mieszka babcia Dokuczliwa.

Była jak milczenie wzgórz. Może dlatego tak lubiła Akwilę, jej nieśmiałość. Starszym siostrom Akwili buzie ani na chwilę się nie zamykały, a babcia nie lubiła hałasu. Kiedy Akwila przychodziła do jej domku, po prostu siedziała cicho. Uwielbiała tam siedzieć.

Przyglądała się myszołowom i przysłuchiwała ciszy.

Bo na wzgórzach ciszy dawało się słuchać. Dźwięki, głosy ludzi i zwierząt wpływały między wzgórza i w jakiś sposób powodowały, że cisza stawała się głębsza. Babcia Dokuczliwa owijała tę ciszę wokół siebie i robiła wewnątrz miejsce dla Akwili. Na farmie zawsze zbyt wiele się działo. Nie było czasu na milczenie. Ale babcia, w której domu panowała cisza, cały czas słuchała.


* * *

— Co? — zapytała Akwila, która poczuła się jak wyrwana ze snu.

— Mówiłaś właśnie „Babcia Dokuczliwa cały czas mnie słuchała” — powiedziała panna Tyk.

Dziewczynka przełknęła ślinę.

— Wydaje mi się, że babcia była po trosze wiedźmą. — W jej głosie brzmiała duma.

— Naprawdę? Dlaczego ci to przyszło do głowy?

— Wiedźmy potrafią zaklinać ludzi, prawda?

— Tak się mówi — odparła dyplomatycznie panna Tyk.

— Mój ojciec twierdzi, że babcia Dokuczliwa przeklinała jak nikt inny — oświadczyła z dumą Akwila.

Panna Tyk się roześmiała.

— Zaklinanie różni się nieco od przeklinania. Przeklinanie to coś takiego jak „a niech to licho”, „cholera by to wzięła”, „o kurka wodna” lub „kurczę blade”. Zaklinanie brzmi raczej w ten sposób: „Niech twój nos rozpadnie się na kawałki, a twoje uszy odlecą”.

— Babcia przeklinała właśnie w ten drugi sposób — stwierdziła Akwila bardzo pewna siebie. — Ponadto rozmawiała ze swoimi psami.

— A co takiego do nich mówiła?

— Och, na przykład „chodź tu”, „idź sobie” lub „wystarczy”. Zawsze robiły, co im kazała.

— To są zwykłe komendy, które rozumie każdy pies pasterski. Czarowanie to coś zupełnie innego.

— Ale jeśli zwierzęta ją rozumiały, to przecież oznacza, że były osobami, które przybrały postać zwierzęcia — odparowała Akwila, nie ukrywając niezadowolenia. — Czarownice mają zwierzęta, z którymi rozmawiają, które rozumieją, co się do nich mówi, bo tak naprawdę wcale nie są zwierzętami. Jak twój ropuch.

— Nie jestem pewien, czy ktoś mnie rozumie — odparł głos spomiędzy papierowych kwiatów. — Jestem na to zbyt zarozumiały.

— I znała się doskonale na ziołach — upierała się Akwila. Babcia Dokuczliwa musiała zyskać status czarownicy, choćby dziewczynka miała się kłócić cały dzień. — Potrafiła każdego wyleczyć. Mój tata powtarzał, że postawiłaby na nogi nie tylko Napoleona, ale nawet napoleonkę. — Ściszyła głos. — Potrafiła przywrócić do życia jagnię…


* * *

Wiosną czy latem trudno było zastać babcię w domu. Przez większą część roku sypiała w starym wozie na kółkach, który dało się wciągnąć na wzgórza, gdy tylko puściły lody. Pierwsze wspomnienie Akwili ukazywało babcię klęczącą przed paleniskiem w ich domu i wkładającą martwe jagnię do wielkiego kotła.

Akwila płakała i płakała. Babcia delikatnie podniosła ją, jakby trochę niepewnie, posadziła sobie na kolanach i kołysała, nazywając „swoim małym mendelkiem”, czemu leżące u jej stóp dwa psy pasterskie Grzmot i Błyskawica przyglądały się w niemym zdziwieniu. Babcia zazwyczaj nie zajmowała się dziećmi, ale może dlatego że nie beczały.

Gdy Akwila przestała płakać, bo zabrakło jej już sił, babcia położyła ją na dywaniku i otworzyła piec, a wtedy dziewczynka zobaczyła, jak jagnię ożywa.

Kiedy trochę dorosła, dowiedziała się, że „mendel” oznaczał piętnaście, ale już dawno słowo to wyszło z użycia. Starsi ludzie posługiwali się takimi wyrażeniami, gdy liczyli coś, co uznawali za ważne. Ona była piętnastą wnuczką babci Dokuczliwej.

A kiedy była jeszcze większa, zrozumiała, czym jest piec, który dawał im ciepło. Jej matka kładła w nim ciasto, żeby urosło, a kot Szczurołów często układał się w środku do snu, zdarzało się, że na cieście. Było to odpowiednie miejsce, by ożywić słabą owcę, która urodziła się w śnieżną noc i prawie zamarzła na śmierć. Tak to działało. Nie było w tym żadnej magii. Ale wtedy wydawało się magią. A to, że Akwila zrozumiała, czemu coś się dzieje, nie odebrało tamtej chwili jej znaczenia.


* * *

— To wspaniałe, ale nadal nie jest to prawdziwe czarowanie — odezwała się panna Tyk, kolejny raz niszcząc nastrój. — Poza tym nie musisz mieć wśród przodków czarownicy, by zostać czarownicą. Choć oczywiście dziedziczenie pomaga.

— Chodzi ci o dziedziczenie talentu? — zapytała Akwila, marszcząc brwi.

— Też, choć raczej myślałam o kapeluszu. Jeśli miałaś babkę, która może zapisać ci w spadku spiczasty kapelusz, oszczędzi ci to mnóstwa pieniędzy. Takie kapelusze strasznie trudno dostać, szczególnie na tyle mocne, by wytrzymały rozwalanie się domu. Czy pani Dokuczliwa miała coś w tym rodzaju?

— Nie sądzę — odparła Akwila. — Rzadko nosiła coś na głowie, chyba że była strasznie mroźna zima. Wtedy robiła ze starego worka na zboże rodzaj kaptura. Hm… czy to się liczy?

— Może, może. — Po raz pierwszy panna Tyk troszeczkę zmiękła. — Czy masz jakieś rodzeństwo?

— Mam sześć sióstr — odparła dziewczynka. — Ja jestem najmłodsza. Większość już z nami nie mieszka.

— Ale nie jesteś rozpieszczonym najmłodszym dzieckiem, ponieważ masz małego braciszka — powiedziała panna Tyk. — Jedyny chłopak w rodzinie. To musiała być radosna niespodzianka.

W tym momencie Akwila uznała, że irytuje ją lekki uśmieszek czający się na twarzy panny Tyk.

— Skąd wiesz, że mam brata? — zapytała.

Uśmieszek zniknął. Panna Tyk pomyślała: To dziecko jest zbyt bystre.

— Po prostu zgadłam. — Nikt nie lubi się przyznać do szpiegowania.

— Używasz persykologii, by mnie rozpracować?

— Chyba masz na myśli psychologię — poprawiła ją panna Tyk.

— Wszystko jedno. I pewnie myślisz sobie, że go nie lubię, bo rodzice bez przerwy nad nim jojczą i rozpuszczają go jak dziadowski bicz, co?

— Coś takiego przemknęło mi przez myśl. — Panna Tyk uznała, że nie musi się martwić sprawą szpiegowania. Była czarownicą i tym dało się wyjaśnić wszystko. — Przyznaję, fakt, że użyłaś go jako przynęty dla potwora, dał mi co nieco do myślenia — dodała.

— Sprawia mnóstwo kłopotów! — wykrzyknęła Akwila. — Ciągle każą mi się nim opiekować, a on bez przerwy chce słodyczy. Ponadto musiałam myśleć szybko.

— Zgadza się — przyznała panna Tyk.

— Babcia zrobiłaby coś z tym rzecznym potworem — mówiła Akwila, ignorując jej słowa. — Nawet jeśli jest rodem z książki. — I na pewno zrobiłaby coś z tym, co się przydarzyło starej Lucjanowej, dodała już do siebie. Powiedziałaby coś i ludzie by jej posłuchali…

Zawsze słuchali, gdy babcia mówiła. Mów za tych, którzy nie mają głosu, powtarzała zawsze.

— Zgadzam się z tobą — powiedziała panna Tyk. — Zrobiłaby. Czarownice załatwiają różne sprawy. Mówiłaś, że rzeka w miejscu, gdzie wyskoczyła Jenny, jest bardzo płytka? I że świat wyglądał na zamazany i niepewny? I że coś szeleściło?

— Tak właśnie było! — Akwila rozpromieniła się.

— Aha. Dzieje się coś złego.

Dziewczynka się zmartwiła.

— Czy mogę to powstrzymać?

— Teraz zrobiłaś na mnie wrażenie — powiedziała panna Tyk. — Nie zapytałaś: „Czy ktoś może to powstrzymać?” ani „Czy możemy to powstrzymać?”. Zapytałaś: „Czy mogę to powstrzymać?”. Znakomicie. Potrafisz wziąć na siebie odpowiedzialność. To bardzo dobry początek. I nie tracisz głowy. Ale nie, nie możesz tego powstrzymać.

— Przywaliłam w głowę Jenny o Zielonych Zębach.

— Szczęśliwy traf — orzekła panna Tyk. — Możesz mi wierzyć, że spotkasz na swej drodze gorsze od niej. Jestem przekonana, że czeka nas wielki najazd i chociaż jak na dziewczynkę jesteś dość sprytna, masz tyle szans co twoje owce w śnieżną noc. Trzymaj się od tego z daleka. A ja postaram się sprowadzić pomoc.

— Od barona?

— Na litość boską, nie! On na nic się nie nada.

— Ale przecież chroni nas — powiedziała Akwila. — Tak zawsze powtarza moja mama.

— Naprawdę? Przed czym?

— Chyba… przed… atakiem, tak mi się wydaje. Mój ojciec mówi, że przed innymi baronami.

— Ma wielką armię?

— No, jest sierżant Roberts i Kevin, i Neville, i Trevor — wyliczała Akwila. — Dobrze ich znamy. Głównie pilnują zamku.

— Czy któryś z nich dysponuje magiczną mocą?

— Widziałam kiedyś, jak Neville robił sztuczki karciane.

— Zabawa w czary do niczego się nie nada, gdy masz do czynienia z kimś takim jak Jenny — stwierdziła panna Tyk. — Nie ma tu in… czy nie ma tu w ogóle żadnych czarownic?

Akwila zawahała się.

— Była stara pani Lucjanowa — powiedziała wreszcie.

No tak. Mieszkała całkiem sama w dziwnym domku…

— Dobre imię — uznała panna Tyk. — Chociaż nie wydaje mi się, bym je kiedyś słyszała. Gdzie ona jest?

— Umarła w śniegu zeszłej zimy.

— A teraz powiedz to, czego mi nie mówisz. — Głos panny Tyk ciął ostro jak brzytwa.

— No… ona żebrała, tak myśleli ludzie, ale nikt nie otworzył drzwi i… to była zimna noc… umarła.

— Była wiedźmą, tak?

— Wszyscy tak mówili. — Akwila nie miała najmniejszej ochoty o tym rozmawiać. Nikt z okolicy nie lubił wracać do tego tematu.

— I nikt nawet nie zbliżał się do zgliszczy jej domku.

— Ale ty tak nie uważasz?

— No… — Akwila wierciła się. — Bo wiesz… syn barona, Roland… mógł mieć jakieś dwanaście lat. Ostatniego lata pojechał sam do lasu, tylko z psami, i potem psy wróciły bez niego.

— A pani Lucjanowa mieszkała w tym lesie? — zapytała panna Tyk.

— Tak.

— I ludzie myśleli, że go zabiła? — dopytywała się dalej. Westchnęła. — Prawdopodobnie myśleli, że upiekła go w piecu czy coś w tym stylu.

— Nikt nigdy niczego nie powiedział. Ale coś takiego chodziło im po głowach.

— A czy wrócił jego koń?

— Nie. I to było bardzo dziwne, bo gdyby pojawił się na wzgórzach, ludzie by go zobaczyli i…

Panna Tyk założyła ręce na piersi, pociągnęła nosem i uśmiechnęła się uśmiechem, w którym nie było ani odrobiny wesołości.

— Łatwe wytłumaczenie — stwierdziła. — Pani Lucjanowa musiała mieć duży piec, co?

— Nie, tak naprawdę bardzo niewielki — odparła Akwila. — Głęboki jedynie na dziesięć cali.

— Założę się, że Lucjanowa nie miała zębów i mówiła sama do siebie, prawda?

— Owszem. I miała kota. I zeza — dodała Akwila, a potem słowa wylały się z niej jak potok: — Więc kiedy ten chłopak zniknął, przy szli do niej i obejrzeli piec, przekopali ogród, ciskali kamieniami w starego kota, aż zdechł. Potem wyrzucili ją z domu, zwalili wszystkie książki na środek pokoju i podłożyli ogień. I bez przerwy powtarzali, że to stara wiedźma.

— Spalili książki — powtórzyła panna Tyk głucho.

— Ponieważ były w starych językach — wyjaśniła Akwila. — Ozdobione wizerunkami gwiazd.

— A kiedy ty tam poszłaś, zostało coś jeszcze? — zapytała panna Tyk.

Akwila poczuła zimny dreszcz.

— Skąd wiesz? — zapytała po chwili.

— Umiem słuchać. No i co zostało?

Westchnęła.

— Tak, poszłam do jej domku następnego dnia i znalazłam kilka kartek, które fala ciepła uniosła w górę i dzięki temu się uratowały. Znalazłam też część jednej z książek, napisanej w starym języku, z błękitnymi i złotymi krawędziami. I pochowałam kota.

— Pochowałaś kota?

— Tak! Ktoś przecież musiał! — odparła zapalczywie dziewczynka.

— I zmierzyłaś piec — zauważyła panna Tyk. — Wiem, że to zrobiłaś, bo przed chwilą podałaś mi precyzyjnie jego wielkość. — I zmierzyłaś wielkość talerzy, dodała już do siebie panna Tyk. To naprawdę dość niezwykłe.

— No tak… zmierzyłam. Chodzi mi o to, że był taki malutki! Poza tym, jeśli pozbyła się za pomocą magii chłopca i całego konia, dlaczego nie użyła jej na atakujących ją ludzi? To przecież nie ma sensu!

Panna Tyk pomachała dłonią, by ją uciszyć.

— I co się wydarzyło potem?

— Potem baron nakazał, by nikt nie miał z nią nic wspólnego. I jeszcze dodał, że jeśli gdziekolwiek trafi się czarownica, zostanie związana i wrzucona do stawu. Co oznacza, że jesteś w niebezpieczeństwie. — Akwila popatrzyła niepewnie na pannę Tyk.

— Umiem rozwiązywać więzy zębami, a ponadto posiadam Złoty Certyfikat z Pływania przyznany przez Uniwersytet dla Młodych Dam w Quirmie — powiedziała panna Tyk. — Czas poświęcony na skakanie do wody w pełnym ubraniu został dobrze wykorzystany.

— Pochyliła się do przodu. — Pozwól, że zgadnę, co się przytrafiło pani Lucjanowej. Od tego lata żyła w swej chacie do pierwszych śniegów, tak? Kradła pożywienie z zagród i pewnie też kobiety dawały jej jedzenie, gdy zjawiała się na podwórkach, ale tylko kiedy mężczyzn nie było w pobliżu. A duzi chłopcy ciskali w nią różnymi przedmiotami, jeśli nie zdążyła uciec.

— Skąd wiesz? — zapytała Akwila.

— Nie wymaga to wielkiego wysiłku wyobraźni, możesz mi wierzyć. A ona nie była żadną wiedźmą, prawda?

— Myślę, że była tylko schorowaną staruszką żyjącą na odludziu, trochę może niedomytą, więc nieładnie pachniała, no i wyglądała nieco dziwnie, bo nie miała zębów. Wyglądała jak czarownica z bajki. Nawet półgłówek to widział.

Panna Tyk westchnęła.

— Owszem. Ale często trudno znaleźć nawet półgłówka, gdy przydałaby się cała głowa.

— Czy możesz mnie nauczyć tego, co powinnam wiedzieć, by być czarownicą?

— Dlaczego nadal chcesz nią zostać, nawet po tym, jak przypomniałaś sobie, co przytrafiło się pani Lucjanowej?

— Żeby takie rzeczy nie mogły się zdarzać — powiedziała Akwila.

Więc nawet pochowała kota starej wiedźmy, pomyślała panna Tyk. Co to za dziecko?

— Dobra odpowiedź — uznała. — Może z ciebie być pewnego dnia przyzwoita czarownica. Ale ja nie uczę ludzi, jak być czarownicami. Uczę ludzi o czarownicach. Czarownice uczą się w specjalnej szkole. Jeśli mają talent, ja tylko pokazuję im drogę. Każda czarownica się w czymś specjalizuje, a ja lubię dzieci.

— Dlaczego?

— Bo dużo łatwiej mieszczą się do pieca — odparła panna Tyk.

Akwila nie przestraszyła się, była tylko rozczarowana.

— To było niemiłe — stwierdziła.

— No cóż, czarownice nie muszą być miłe. — Panna Tyk wyciągnęła spod stołu dużą czarną torbę. — Cieszę się, że uważnie słuchasz.

— Czy naprawdę jest szkoła dla czarownic?

— Można tak powiedzieć.

— Gdzie?

— Bardzo blisko.

— Czy to magiczne miejsce?

— Bardzo magiczne.

— Cudowne?

— Nie da się niczego z nim porównać.

— Czy mogę się tam przenieść za pomocą magii? Czy pojawi się jednorożec, by mnie tam zawieźć?

— Dlaczego miałby to robić? Jednorożec to nic innego jak wielki koński czubek. Nie ma się czym ekscytować — powiedziała panna Tyk. — I poproszę o jedno jajko.

— Gdzie konkretnie mogę znaleźć szkołę? — zapytała Akwila, wręczając jej jajko.

— Aha. Pytanie bezmyślne jak warzywko. Poproszę dwie marchewki.

Akwila wręczyła jej dwie dorodne marchwie.

— Dziękuję. Gotowa? Aby trafić do szkoły dla czarownic, musisz wdrapać się na najwyższe miejsce w okolicy, otworzyć oczy… — panna Tyk się zawahała.

— Tak?

… i jeszcze raz otworzyć oczy.

— Ale… — zaczęła Akwila.

— Masz więcej jajek?

— Nie, ale…

— W takim razie koniec lekcji. Ale ja mam pytanie do ciebie.

— Masz jaja? — zapytała natychmiast Akwila.

— Ha! Czy widziałaś w rzece coś jeszcze?

Nagła cisza wypełniła namiot. Przez ściany dochodziły chaotyczne informacje na temat geografii. Panna Tyk i Akwila patrzyły sobie w oczy.

— Nie — skłamała Akwila.

— Jesteś tego pewna?

— Jestem pewna.

Kontynuowały pojedynek na spojrzenia. Ale Akwila potrafiła zmierzyć się nawet z kotem. I wygrać.

— Rozumiem — powiedziała panna Tyk, odwracając wzrok. — Bardzo dobrze. W takim razie powiedz mi, proszę, dlaczego kiedy zatrzymałaś się przed moim namiocikiem, powiedziałaś „aha”, jak mi się zdaje bardzo zadowolona z siebie. Czy pomyślałaś wtedy: To jest dziwny czarny namiot z tajemniczym znakiem nad drzwiami, więc wejdę do środka, bo czeka mnie tam przygoda? A może pomyślałaś raczej: To może być namiot jakiejś okropnej czarownicy, takiej, za jaką wszyscy mieli panią Lucjanową, która gdy tylko wejdę, rzuci na mnie jakieś straszliwe zaklęcie? No, już możesz przestać się we mnie tak wpatrywać. Oczy ci łzawią.

— Pomyślałam jedno i drugie — odparła Akwila, mrugając po wiekami.

— A mimo to weszłaś. Dlaczego?

— Żeby się tego dowiedzieć.

— Dobra odpowiedź. Czarownice są wścibskie z natury. — Panna Tyk wstała. — Muszę się zbierać. Ale na koniec dam ci darmową radę.

— Czy mam ci coś za nią zapłacić?

— Przecież właśnie powiedziałam, że będzie darmowa!

— Owszem, ale mój tata twierdzi, że darmowe rady często okazują się bardzo kosztowne.

Panna Tyk wciągnęła nosem powietrze.

— Można powiedzieć, że ta rada będzie wręcz bezcenna. Słuchasz?

— Tak.

— Dobrze. W takim razie… jeśli masz do siebie zaufanie…

— Tak?

… i wierzysz w swe marzenia…

— Tak?

… i podążasz za swoją gwiazdą…

— Tak?

… to i tak pobiją cię ludzie, którzy ciężko pracują, uczą się i nie leniuchują. Do widzenia.

W namiocie zrobiło się nagle ciemniej. Nadszedł czas rozstania. Akwila spostrzegła, że stoi na placyku, gdzie pozostali nauczyciele składali swe stragany.

Nie rozejrzała się. Na to była za mądra. Albo namiot tam wciąż stał, a to by oznaczało duże rozczarowanie, albo tajemniczo zniknął, co stanowiłoby powód do zmartwienia.

Ruszyła ku domowi, rozważając, czy postąpiła słusznie, nie wspominając nic o małych ludzikach z pomarańczowymi włosami. Kierowało nią wiele powodów. Teraz już nie była pewna, czy w ogóle je widziała. Czuła przy tym, że nie chciały, by o nich mówić, a ponadto cieszyło ją, że panna Tyk o czymś nie wie. O tak, to z pewnością było najważniejsze.

Zdaniem Akwili panna Tyk była odrobinę za sprytna.

Po drodze do domu wspięła się na szczyt wzgórza Arki, tuż za wioską. Nie było specjalnie wysokie, nawet nie tak wielkie jak wzgórza za ich farmą, a już na pewno nie takie jak góry.

To wzgórze było takie… miejscowe. Wierzchołek miało płaski i nic tam nie rosło.

Akwila znała historię o bohaterze, który zabił tu smoka, a krew gada wypaliła ziemię w miejscu, gdzie padł. Słyszała też opowieść o skarbie zakopanym we wnętrzu wzgórza, którego to skarbu pilnował smok, i jeszcze jedną, o królu, który został tu kiedyś pochowany w złotej zbroi. O tym wzgórzu opowiadano mnóstwo historii, aż dziw, że nie zapadło się pod ich wagą.

Akwila stała na gołej ziemi i spoglądała na to, co ją otaczało.

Widziała wioskę i rzekę, i rodzinną farmę, i zamek barona, a dalej za znajomymi wzgórzami rozciągał się szary las i wrzosowiska.

Zamknęła oczy i otworzyła je. Zamrugała i znowu szeroko otworzyła.

Nie było żadnych magicznych drzwi, nie pojawił się żaden ukryty budynek, nie ukazał się żaden tajemniczy znak.

Tylko przez chwilę zakotłowało się powietrze i poczuła zapach śniegu.

Kiedy wróciła do domu, sprawdziła znaczenie słowa „najazd” w słowniku. Oznaczało napad.

— Czeka nas wielki najazd — powiedziała panna Tyk.

A małe niewidoczne oczy przyglądały się Akwili sponad półki…

Загрузка...