Rozdział trzynasty Ziemia pod falami

Królowa szła po trawie. Tam gdzie stąpnęła, przez moment lśnił lód. Część Akwili, która jeszcze zdolna była do myślenia, pomyślała: Ta trawa będzie rano martwa. Ona zabija moją trawę.

— Po głębszym zastanowieniu trzeba przyznać, że całe życie jest jedynie snem — powiedziała Królowa wciąż tym samym doprowadzającym do szału, spokojnym, łagodnym głosem. Usiadła na zwalonych kamieniach. — Wy, ludzie, lubicie śnić i marzyć. Marzy wam się, że jesteście sprytni. Śni wam się, że jesteście wyjątkowi. I trzeba przyznać, że jesteście nieco lepsi od senków. Macie z pewnością bujniejszą wyobraźnię. Chciałam ci podziękować.

— Za co? — zapytała Akwila, spoglądając na własne buty. Paniczny strach trzymał ją w swych kleszczach. Nie miała gdzie uciec.

— Nie zdawałam sobie sprawy, jaki cudowny jest wasz świat — mówiła dalej Królowa. — Chodzi mi o to, że senki… cóż, nie są tak naprawdę niczym więcej niż chodzącymi gąbkami. A ich świat jest bardzo stary. Właściwie umiera. Tam już nie ma nic twórczego. Z moją małą pomocą twoi ludzie poradzą sobie znacznie lepiej. Ponieważ wy śnicie przez cały czas. A szczególnie ty. Widzisz swój świat, jakby to był rysunek, pośrodku którego znajdujesz się właśnie ty, prawda? Cudownie. Popatrz tylko na siebie. Kim jesteś? Dziewczynką w dość koszmarnej sukience i niezgrabnych butach. Zamarzyło ci się, że możesz napaść na mój świat i zawojować go patelnią. Miałaś marzenie pod tytułem: Dzielna dziewczyna ratuje swego braciszka. Wydawało ci się, że jesteś bohaterką opowieści. A potem go zostawiłaś na pastwę losu. Jak myślisz, czy uderzenie milionów ton wody jest tym samym co spuszczenie na głowę góry żelaza?

Akwila nie potrafiła myśleć. Jej głowę wypełniała gorąca różowa mgła.

Trzecia rozsądna myśl zdołała przekrzyczeć tę mgłę.

— Wyciągnęłam Rolanda — szepnęła Akwila, wciąż patrząc na swoje buty.

— Ale on jest dla ciebie nikim — powiedziała Królowa. — On jest, powiedzmy to sobie wprost, dość głupawym chłopcem o dużej czerwonej twarzy i mózgu wieprza, jak jego ojciec. Zostawiłaś małego braciszka z bandą złodziejaszków, a uratowałaś rozpieszczonego głupka.

Nie było czasu, skrzeczała trzecia myśl. Nie dałabyś rady wrócić po niego, a potem dojść do latarni morskiej. I tak ledwie zdążyłaś. Udało ci się uratować Rolanda. To była jedyna logiczna decyzja. Nie możesz się czuć z tego powodu winna. Co jest lepsze, próbować uratować brata, zachować się odważnie i głupio, i umrzeć, czy uratować chłopaka, zachowując się odważnie i rozsądnie, i przeżyć?

Ale coś wciąż powtarzało, że głupio umrzeć byłoby bardziej… w porządku.

Coś powtarzało: Czy potrafisz powiedzieć mamie: „Wiedziałam, że nie zdążę uratować brata, więc zamiast niego uratowałam kogoś innego?”. Czy będzie zadowolona, że tak to wymyśliłaś? To, że się ma rację, nie zawsze wystarcza.

To Królowa! — darła się trzecia myśl. To jej głos. Ona cię hipnotyzuje. Przestań jej słuchać!

— Zapewne nie twoja wina, że nie masz serca i jesteś taka zimna — mówiła Królowa. — Z pewnością zawinili twoi rodzice. Nigdy nie poświęcali ci dość czasu. A poczęcie Bywarta to było z ich strony prawdziwe okrucieństwo, powinni zachowywać się nieco ostrożniej. No i pozwolili ci za dużo czytać. Z pewnością dla młodego umysłu nie jest najlepiej, jeśli zna takie słowa jak „paradygmat” czy „eschatologiczny”. To może prowadzić do używania własnego brata jako przynęty na potwory. — Królowa westchnęła. — Smutne, że tak się dzieje nieustannie. Cóż, moim zdaniem możesz być dumna, iż udało ci się zostać tylko głęboką introwertyczką niedostosowaną do życia w społeczeństwie.

Okrążała Akwilę.

— Jakie to smutne — mówiła. — Marzyło ci się, że jesteś silna, rozsądna i logiczna… taka osoba, która ma zawsze przy sobie kawałek sznurka. Tyle że to twoje wytłumaczenie na przykry fakt, iż nie jesteś prawdziwie ludzka. Jesteś samym mózgiem, nie masz wcale serca. Nawet nie płakałaś, kiedy umarła babcia Dokuczliwa. Myślisz zbyt dużo, a teraz twoje ukochane myślenie zawiodło. Cóż, chyba najlepiej będzie, jeśli cię po prostu zabiję, co na to powiesz?

Znajdź kamień! — darła się trzecia myśl. Uderz ją!

Akwila świadoma była obecności innych postaci kryjących się w mroku za Królową.

Ludzie z letniego obrazka, ale także kilka senków i jeździec bez głowy, i kobiety-trzmiele.

Mróz ścinał trawę.

— Chyba będzie nam się tu podobało — oświadczyła Królowa.

Akwila czuła, jak nogi jej lodowacieją. Jej trzecia myśl, głosem zdartym z wysiłku, krzyknęła: Zrób coś!

Powinnam była być lepiej zorganizowana, pomyślała tępo. Nie powinnam polegać na snach. A może… powinnam być bardziej człowiekiem. Czuć… więcej. Ale nie potrafiłam zapłakać. Łzy po prostu nie przychodziły. I jak mam przestać myśleć? I myśleć o myśleniu?

A nawet myśleć, że myślę o myśleniu?

Ujrzała uśmiech w oczach Królowej i pomyślała: Która z tych wszystkich osób jest mną?

Czy w ogóle istnieje jakaś ja?

Chmury rozlewały się nad horyzontem jak plama. Zakrywały gwiazdy. To były atramentowoczarne chmury z lodowego świata, chmury koszmary. Zaczął padać deszcz z kawałkami lodu, które cięły murawę niczym bagnety, zamieniając ją w kredowy muł. Wiatr wył jak piekielna sfora.

Akwila zrobiła krok do przodu. Błoto mlasnęło pod jej butami.

— Wreszcie okażesz odrobinę ducha? — zapytała Królowa, cofając się odrobinę.

Akwila chciała zrobić jeszcze jeden krok, ale coś działo się nie tak. Było jej zbyt zimno, była zbyt zmęczona. Czuła, że jej ja gdzieś znika, gubi się…

— Jaki smutny koniec — stwierdziła Królowa.

Akwila upadła w zamarzające błoto.

Deszcz narastał, siekąc jak igłami, waląc ją w głowę niczym młotkiem. Czuła, że po policzkach płyną jej lodowe łzy. Czuła, że nie może odetchnąć.

Było jej coraz zimniej. Już nic nie widziała, nic nie słyszała… tylko ten dźwięk.

Ten dźwięk mówił jej o zapachu śniegu i o lśnieniu lodu. Był wysoki i cienki.

Nie czuła pod sobą ziemi i nic nie widziała, nawet gwiazd. Chmury zasłoniły wszystko.

Było jej tak zimno, że nie czuła już zimna, nie czuła nic. Przez jej zamarznięty umysł przebiła się myśl: Czy jest jeszcze w ogóle jakaś ja? Czy też moje myśli tylko śnią o mnie?

Ciemności się pogłębiały. Noc nigdy nie była taka czarna, a zima taka zimna. Było zimniej niż w czasie najcięższych mrozów, kiedy spadło mnóstwo śniegu, a babcia Dokuczliwa wędrowała z trudem od zaspy do zaspy, szukając ciepłych ciał. Jeśli pasterz miał odrobinę rozumu, owce mogły przeżyć śnieg, powtarzała zawsze babcia. Śnieg chroni je od mrozu. Owcy ukrytej w ciepłej jamie pod stertą śniegu niestraszne są podmuchy lodowatego wiatru.

Ale to zimno, które Akwilę teraz atakowało, było takie jak w dni, kiedy śnieg nie pada, wieje mroźny wiatr i na trawie pojawiają się kryształki lodu… Takie mordercze dni zdarzały się wczesną wiosną wraz z pierwszymi narodzinami jagniąt, kiedy zima zawracała, nie chcąc dać za wygraną…

Wszędzie panowała ciemność, gorzka i bezgwiezdna.

Tylko gdzieś w dali lśniła jedna plameczka światła.

Jedna gwiazdka. Niewysoko. Przesuwała się…

W burzowe noce stawała się większa.

Przemieszczała się zygzakiem.

Nastała cisza. Cisza pachnąca owcami, terpentyną i tytoniem.

A potem… Akwila poczuła, że jej ciało przesuwa się, jakby przelatywała przez ziemię, i to bardzo szybko.

Napłynęło łagodne ciepło i, tylko przez chwilę, słyszała szum fal.

I własny głos wewnątrz głowy.

Ta ziemia jest w mojej krwi.

Ziemia pod falami.

Biel.

Akwila spadała poprzez ciemną, ciężką ciemność wokół, jakby to był śnieg, ale delikatny niczym pył.

W jakiś sposób biel układała się też pod nią.

Obok Akwili przeleciało stworzenie przypominające rożek z lodami, miało mnóstwo czułków.

Jestem pod wodą, pomyślała.

Pamiętam…

Miliony lat temu nowy ląd wykształcił się pod oceanem. To nie jest sen. To… pamięć.

Ziemia pod falami. Miliony maleńkich muszelek.

Ta ziemia żyła.

I przez cały czas Akwila czuła ciepły, dający poczucie bezpieczeństwa zapach chaty pasterskiej, jakby była trzymana w niewidocznych rękach.

Biel pod nią podniosła się i otoczyła jej głowę, ale nie było to nieprzyjemne. Akwila zanurzyła się w tej bieli niczym we mgle.

Jestem teraz wewnątrz kredy, jak krzemień, pomyślała.

Nie była pewna, ile czasu spędziła w ciepłej głębokiej wodzie, czy trwało to tyle co nic, czy miliony lat przemknęły w jedną sekundę, a potem poczuła, że się unosi w górę.

W jej umyśle pojawiało się coraz więcej wspomnień.

Zawsze był ktoś, kto pilnował granic. Oni nie decydowali kto. To było decydowane za nich. Ktoś musiał się troszczyć. Czasami trzeba było walczyć. Ktoś musiał przemawiać za tych, którzy nie potrafili…

Otworzyła oczy. Nadal leżała w błocie, Królowa naśmiewała się z niej, a w tle szalała burza.

Ale było jej ciepło. Wręcz gorąco, gorąco od gniewu… gniewu na zniszczoną trawę, na własną głupotę i na tę piękną istotę, której jedynym talentem było panowanie.

Ta… istota próbowała zabrać jej świat.

Wszystkie czarownice są egoistkami, tak mówiła Królowa. Ale trzecia najracjonalniejsza myśl Akwili podpowiedziała: W takim razie zamień egoizm w broń!

Spraw, by wszystko było twoje! Spraw, by do ciebie należał los innych, ich sny i ich nadzieje!

Chroń ich! Uratuj! Wyprowadź ich na pola! Trzymaj z daleka wilki! Moje sny! Mój brat!

Moja ziemia! Mój świat! Jak śmiesz mi to zabierać, to wszystko, co należy do mnie!

Mam powinność!

Gniew rozkwitał. Podniosła się, zaciskając pięści, i krzyknęła na burzę, wkładając w ten krzyk cały kłębiący się w niej gniew.

W ziemię tuż obok Akwili uderzyła błyskawica. Po chwili następna trafiła po jej drugiej stronie.

Z błyskawic uformowały się dwa psy.

Ich sierść parowała, błękitne iskry sypnęły się z uszu, kiedy się otrząsały. Spojrzały wyczekująco na dziewczynkę.

Królowa wzięła głęboki oddech i… zniknęła.

— Dalej, Błyskawico! — krzyknęła Akwila. — Do mnie, Grzmot!

Przypomniała sobie czasy, kiedy biegała po wzgórzach, wywracając się i wykrzykując różne słowa bez sensu, a psy robiły dokładnie to, co powinno było być robione.

Dwie smugi, biała i czarna, przemknęły przez murawę w stronę chmur.

Zaganiały burzę.

Przestraszone chmury zaczęły się rozpierzchać, lecz biała i czarna kometa śmigające po niebie je zawracały. Monstrualne kształty wiły się i wrzeszczały w tej walce, ale Grzmot i Błyskawica zaganiały wiele stad w swoim życiu. Tu i tam było widać chapnięcie lśniących zębów, a potem rozlegał się skowyt. Akwila spoglądała w górę, deszcz spływał jej po twarzy, wykrzykiwała komendy do ledwie widocznych psów.

Rozpychając się i dudniąc, burza przetoczyła się za wzgórza w stronę wysokich gór, których ostre szczyty i przełęcze doskonale sobie z nią poradziły.

Akwila obserwowała to bez tchu, lecz z uśmiechem triumfu. Kiedy psy wróciły i usiadły przed nią na trawie, przypomniała sobie o czymś jeszcze: nie miało najmniejszego znaczenia, jakie rozkazy wydawała tym psom. To nie były jej psy. To były psy wykonujące swoją pracę.

Grzmot i Błyskawica nie słuchały małej dziewczynki.

One nawet na nią nie patrzyły.

Patrzyły gdzieś poza nią.

Odwróciłaby się, gdyby ktoś powiedział, że za nią czai się przeraźliwy potwór.

Odwróciłaby się, gdyby wiedziała, że ten potwór ma tysiąc zębów. Ale teraz nie chciała się odwrócić. Nie mogła. To było zbyt trudne.

Nie bała się tego, co mogłaby zobaczyć. Była przeraźliwie, śmiertelnie, do szpiku kości przerażona tym, czego mogłaby nie ujrzeć.

Zacisnęła powieki, a jej tchórzliwe buty obróciły ją i wreszcie, wziąwszy głęboki wdech, otworzyła oczy.

Owionął ją zapach tytoniu Wesoły Żeglarz, owiec i terpentyny.

W ciemności jaśniała postać szeroko uśmiechniętej babci Dokuczliwej, blask bił od białej pasterskiej sukienki, od każdej błękitnej kokardki i każdej srebrnej sprzączki. Babcia w dłoni trzymała długą, starannie wyrzeźbioną i misternie powyginaną pasterską laskę.

Wykonała powoli piruet, aby Akwila mogła zobaczyć, że w każdym szczególe od kapelusza po rąbek sukni jest przepiękną pasterką, tylko buty pozostały babcine, stare i rozczłapane.

Babcia Dokuczliwa wyjęła z ust fajkę i skinęła Akwili, co w jej wydaniu oznaczało wielkie uznanie. A potem… już jej nie było.

Nad murawą rozpościerała się prawdziwa rozgwieżdżona noc, wokół rozbrzmiewały normalne nocne hałasy. Akwila nie wiedziała, czy to, co się przed chwilą wydarzyło, było snem, czy wydarzyło się w miejscu, które nie było do końca tym miejscem, czy też wydarzyło się tylko w jej głowie. To nie miało znaczenia. Wydarzyło się. I teraz…

— Ale ja wciąż tu jestem — odezwała się Królowa, stając tuż przed dziewczynką. — Może to był sen. A może nieco sfiksowałaś, bo ostatecznie jesteś dość dziwacznym dzieckiem. Może potrzebujesz pomocy. Jaka jesteś naprawdę? Czy uważasz, że potrafisz się samotnie zmierzyć ze mną? Mogę cię zmusić, byś myślała właśnie to, co chcę, byś myślała…

— Na litość!

— O nie, tylko nie oni! — Królowa wzniosła do góry dłonie.

To były Fik Mik Figle, ale nie tylko, bo zjawiły się z nimi również Bywart, silny zapach wodorostów, mnóstwo wody i martwy rekin. Pojawili się w powietrzu, po czym wylądowali jeden na drugim dokładnie między Akwila a Królową. Praludki zawsze gotowe do walki w jednej chwili wyciągnęły miecze, otrząsając słoną wodę z włosów.

— O, to ty! — Rozbój spoglądał płonącym wzrokiem na Królową. — Wreszcie twarzą w twarz. Nie powinnaś tu przychodzić, rozumiesz? Wynoś się stąd. Pójdziesz po dobroci czy nie?

Królowa ciężko stąpnęła na niego. Kiedy odsunęła nogę, z trawy wystawał tylko czubek jego głowy.

— Wynoś się! — powtórzył, wyciągając się z ziemi, jakby nic się nie stało. — Uprzedzam, tracę do ciebie cierpliwość. I nic ci nie przedzie z wysyłania za nami twoich pomagierów, bo zmieciemy ich do czysta! — Odwrócił się w stronę Akwili. — Możesz to nam już zostawić, wodzo. My mamy z Królową zaległe porachunki.

Królowa strzeliła palcami.

— Zawsze musicie się wtrącić w sprawy, których nie rozumiecie — wysyczała. — Ciekawam, jak sobie poradzicie z tym?

Miecze wszystkich Fik Mik Figli zabłysły na błękitno. Z tłumu niesamowicie jaśniejących praludków odezwał się głos bardzo podobny do głosu Głupiego Jasia:

— No tak, teraz jesteśmy w prawdziwych kłopotach…

W powietrzu, kawałek dalej, pojawiły się trzy postacie. Jedna, środkowa, ubrana była w długą czerwoną suknię, dziwną długą perukę, czarne rajtuzy i buty ze sprzączkami. Dwie pozostałe wyglądały na zwyczajnych mężczyzn w zwyczajnych garniturach.

— Twarrrrda z ciebie kobieta, Krrrrólowo — powiedział bard William — wysyłać na nas prrrrawników…

— Spójrzcie na tego po lewej — szeptały praludki. — On ma aktówkę. Aktówkę! Ojej, ojej, ojej, aktówkę, ojej…

Krok po kroku, zbite w przerażoną gromadę Fik Mik Figle zaczęły się wycofywać.

— Ojej, ojej, otwiera zatrzask — jęknął Głupi Jaś. — Ojej, ojej, ojej, jaki straszny dźwięk!

— Pan Rozbój Figiel i wszystkie inne Figle? — zapytała jedna z postaci przeraźliwym głosem.

— Tu nie ma nikogo o takim imieniu! — krzyczał Rozbój. — Nic nie wiemy!

— Usłyszycie listę dziewiętnastu tysięcy oskarżeń w sprawach kryminalnych i cywilnych, i sześćdziesiąt trzy o obrazę…

— Nie było nas tu! — wydzierał się rozpaczliwie Rozbój. — Prawda, chłopaki?

— … w tym ponad dwa tysiące przypadków zakłócenia porządku publicznego, wywoływania niepokojów publicznych, używania obraźliwego języka (biorąc pod uwagę dziewięćdziesiąt siedem przypadków, kiedy język byłby obraźliwy, gdyby ktoś go potrafił zrozumieć), pijaństwa, zakłócania spokoju…

— Zostaliśmy wzięci za kogoś innego! — wykrzykiwał Rozbój. — To nie nasza wina. Staliśmy sobie spokojnie, a zrobił to ktoś inny, tylko że zwiał!

— … poważnych kradzieży, drobnych kradzieży, napadów, włamań do domów, wałęsania się z zamiarem popełnienia przestępstwa.

— Źle nas traktowano w dzieciństwie! — wykrzykiwał Rozbój. — Wszyscy zawsze na nas pokazywali, bo jesteśmy niebiescy! Zawsze to my jesteśmy winni! Policja nas nienawidzi! A nas nawet wtedy nie było w kraju!

Ku kompletnemu już przerażeniu praludków jeden z prawników wyciągnął ze swej aktówki wielki rulon papieru. Odchrząknął i przeczytał:

— Angus, Duży Angus, Nie-tak-duży-jak-Duży-Angus-Angus, Ciut-Archie, Duży Archie, Jednooki Archie, Ciut-szurnięty…

— Mają nasze imiona! — chlipnął Głupi Jaś. — Trafimy do więzienia!

— Sprzeciw! Powołuję się na Habeas Corpus — odezwał się cichy głosik. — I żądam prawa obrony do Visne faciem capite repletam, bez uszczerbku dla moich klientów.

Przez chwilę panowała całkowita cisza. Rozbój omiótł wzrokiem przestraszone Figle i zapytał:

— No dobra, który z was to powiedział?

Ropuch wypełzł przed tłum.

— Nagle to do mnie wróciło — westchnął. — Teraz już pamiętam, kim byłem. Przypomniał mi to prawniczy język. Teraz jestem ropuchem, ale… kiedyś byłem prawnikiem. I powiadam wam, ludzie, że to, co ci panowie zamierzali zrobić, jest całkowicie nielegalne. Zarzuty oparte na kłamstwach bez cienia dowodu.

Wzniósł żółte ślepia na prawników Królowej.

— Następnie wnoszę, by sprawa została odroczona sine die na podstawie Potestne mater tua suere, amice.

Prawnicy znikąd wyciągnęli grubą księgę i pospiesznie ją wertowali.

— Nie jest nam znana terminologia stosowana przez kolegę — powiedział wreszcie jeden z nich.

— Popatrzcie no, oni się pocą! — wykrzyknął Rozbój. — Czy to znaczy, że można mieć prawnika także po swojej stronie?

— Ależ oczywiście — odparł ropuch. — Macie prawo do obrony.

— Obrona? — powtórzył Rozbój. — Czy chcesz mi powiedzieć, że możemy się obronić przed tym stekiem kłamstw?

— Oczywiście. A tyle nakradliście, więc stać was, by zapłacić prawnikowi, który dowiedzie, że jesteście czyści jak łza. Moje honorarium wyniesie…

Przełknął głośno na widok wymierzonych w siebie lśniących błękitem mieczy.

— Właśnie przypomniałem sobie, dlaczego dobra wróżka zamieniła mnie w ropucha — powiedział. — W tych okolicznościach podejmuję się tej sprawy pro publico bono.

Miecze ani drgnęły.

— Czyli za darmo — wyjaśnił.

— To nam się podoba — oświadczył Rozbój przy dźwiękach chowania mieczy. — Jak to się stało, że jesteś i prawnikiem, i ropuchem?

— No cóż, doszło do drobnej sprzeczki. Matka chrzestna, która była przy okazji dobrą wróżką, ofiarowała mojej klientce trzy zwyczajowe dary: zdrowie, bogactwo i pakuneczek szczęścia. Pewnego deszczowego poranka moja klientka nie czuła się specjalnie szczęśliwa. Uznała to za naruszenie kontraktu i przywołała mnie. Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy w całej historii wróżek będących matkami chrzestnymi. Niestety zakończyło się zamianą mojej klientki w poręczne lusterko, a jej prawnika — jak widzicie na własne oczy — w ropucha. A co najgorsze, moim zdaniem — sędzia zaczął bić brawo. To mnie naprawdę zraniło.

— Ale nadal pamiętasz wszystkie formułki? Świetnie! — Rozbój spojrzał na prawników Królowej. — Hej, wy, mamy taniego prawnika i nie boimy się go użyć bez uszczerbku!

Prawnicy ściągali coraz więcej i więcej papierów. Wyglądali na poważnie zmartwionych, a nawet z lekka przestraszonych. Rozbój patrzył na nich z ogniem w oczach.

— Co oznaczało to wuznee-facey-em i tak dalej, mój uczony przyjacielu? — zapytał.

— Visne faciem capite repletam — poprawił go ropuch. — To najlepsze, co udało mi się wymyślić w pośpiechu, a znaczy mniej więcej tyle… — odkaszlnął. — „Czy chcielibyście twarz, która jest pełna głowy?”.

— Nigdy bym nie przypuszczał, że prawniczy język jest taki prosty — zdziwił się Rozbój. — Gdybyśmy znali te wszystkie śmieszne wyrażenia, chłopaki, sami moglibyśmy być prawnikami! Brać ich!

Nastrój Fik Mik Figli potrafił się zmienić w jednej chwili, zwłaszcza gdy groziło to bójką. Wyciągnęli miecze, które błysnęły w powietrzu, i zaintonowali:

— Sala sądowa nie dla nas!

— Ludzi gniewnych stu!

— Prawo po naszej stronie!

— Obroni nas i już!

— O nie! — oświadczyła Królowa i machnęła ręką.

Prawnicy i praludki zniknęli. Była tylko ona i Akwila. Stały naprzeciwko siebie na murawie. Między kamieniami gwizdał wiatr.

— Co z nimi zrobiłaś?! — wykrzyknęła Akwila.

— Och, są gdzieś… tutaj — odparła beztrosko Królowa. — To i tak sen. I sen we śnie. Na niczym nie możesz polegać, mała dziewczynko. Nic nie jest prawdziwe. Nic nie trwa. Wszystko odchodzi. Jedyne, czego mogłabyś się nauczyć, to śnić. Na to dla ciebie jest już za późno. A ja… ja też już nie chcę niczego się uczyć.

Akwila nie była pewna, który poziom jej myślenia zaczyna teraz działać. Była zmęczona. Czuła się tak, jakby spoglądała na samą siebie z góry i nieco z tyłu. Ujrzała, jak staje mocno nogami na trawie, a potem…

… a potem…

… a potem jak ktoś, kto wydobywa się z tumanu snu, poczuła pod sobą głębię i jeszcze raz głębię czasu. Czuła oddech wzgórz i odległy ryk prastarego morza zamknięty w milionach muszelek. Pomyślała o babci Dokuczliwej, leżącej pod darnią, babci, która znowu stała się częścią kredy, częścią ziemi pod falami. Poczuła, jak wielkie koła czasu i gwiazd powoli się wokół niej obracają.

Otworzyła oczy, a potem, tym razem gdzieś wewnątrz siebie, otworzyła je jeszcze raz.

Słyszała, jak rośnie trawa i jak pracują robaki w ziemi pod nią. Czuła wokół tysiące niewielkich żywych istot. Czulą zapach powietrza. Widziała wszystkie cienie nocy…

Toczyły się gwiazdy, toczyły się lata, przestrzeń i czas zamknięte w tym miejscu.

Wiedziała dokładnie, gdzie jest i kim jest.

Machnęła dłonią. Królowa próbowała ją powstrzymać, ale równie dobrze mogłaby chcieć zatrzymać upływ lat. Akwila chwyciła ją za twarz i przewróciła kopniakiem.

— Nie płakałam po babci, bo nie było takiej potrzeby — oświadczyła — ponieważ babcia nigdy mnie nie opuściła!

Pochyliła się, a wraz z nią stulecia.

— Tajemnica tkwi w tym, żeby nie śnić — wyszeptała. — Tajemnica tkwi w umiejętności obudzenia się. Najtrudniej jest się obudzić. Mnie się to udało i teraz już jestem naprawdę. Wiem, skąd przybyłam, i wiem, dokąd zmierzam. Nie możesz mnie już omamić. Ani mnie dotknąć. Ani niczego, co należy do mnie.

Nigdy już nie będę taka jak w tej chwili, pomyślała, widząc przerażenie na twarzy Królowej. Nigdy już nie poczuję się wielka jak niebo, stara jak te wzgórza, silna jak morze.

Otrzymałam coś na tę chwilę, a ceną, jaką muszę zapłacić, jest fakt, że z tego zrezygnuję.

Ale rezygnacja jest również nagrodą. Bo żaden człowiek nie mógłby tak żyć. Możesz cały dzień przyglądać się kwiatu z zachwytem, ale wtedy nie wydoisz krowy. Nic dziwnego, że śnimy naszą drogę przez życie. Być obudzonym i widzieć całą realność… nikt tego by nie wytrzymał na dłuższą metę.

Wzięła głęboki wdech i podniosła Królową. Była świadoma wszystkiego, co się wokół dzieje, snów, które się przetaczają wokół niej, ale nie mają na nią najmniejszego wpływu.

Była prawdziwa, była przebudzona, bardziej przebudzona niż kiedykolwiek w swoim życiu.

Musiała się skoncentrować, by zapanować nad wrażeniami przepływającymi teraz przez jej umysł.

Królowa wydała jej się lekka jak dziecko, zmieniała się przy tym szaleńczo w kolejne potwory i bestie ze szponami i mackami. Ale wreszcie była tylko małą burą małpką, z wielką głową i wyłupiastymi oczami, zapadniętą piersią, która falowała z wysiłku.

Akwila doniosła ją do kamieni. Łuk był nietknięty. Kamienie nigdy się nie roztrzaskały, pomyślała. Ona nie ma żadnej siły, nie dysponuje żadną magią, ty tylko trik. Ale przerażający.

— Trzymaj się stąd z daleka — powiedziała, wstępując w kamienne progi. — I nigdy tu nie wracaj. Nigdy nie ruszaj tego co moje. — A potem, ponieważ stworzenie było tak słabe i tak bardzo przypominało dziecko, dodała: — Ale mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto zapłacze nad tobą. Mam nadzieję, że Król powróci.

— Ty mnie żałujesz? — wycharczało stworzenie, które było Królową.

— Tak. Trochę — powiedziała Akwila.

Tak jak było mi żal panny Robinson, pomyślała jeszcze.

Położyła stworzenie na ziemię. Skoczyło w głąb śniegu, odwróciło się i znowu było piękną Królową.

— Nie wygrasz — oświadczyła Królowa. — Zawsze potrafię tu wejść. Ludzie śnią.

— Czasami się budzimy — odparła Akwila. — Nie wracaj tu…

Skoncentrowała się i teraz kamienie tworzyły obramowanie niczego więcej — i niczego mniej — niż tylko świata, który znajdował się za nimi.

Powinnam znaleźć sposób, by je zapieczętować, powiedziała jej trzecia myśl. A może jej dwudziesta myśl. Miała głowę pełną myśli.

Udało jej się odejść, a potem usiadła, podciągając kolana. Gdyby tak miało zostać, pomyślała, musiałabym nosić zatyczki w uszach i w nosie, i wielki czarny kaptur, a i tak widziałabym i słyszałabym zbyt wiele…

Zamknęła oczy i zamknęła je jeszcze raz.

Czuła, jak wszystko z niej odpływa. To było niczym zapadanie w sen, ześlizgiwanie się z tej dziwnej rozszerzonej świadomości w po prostu normalność, codzienność… w bycie przebudzonym. Czuła się, jakby wszystko było z lekka zamazane i przygłuszone.

Ale tak się zawsze czułam, pomyślała. Idziemy przez życie, śpiąc, bo jak moglibyśmy żyć w pełni obudzeni…

Ktoś postukał w jej but.

Загрузка...