Rozdział siódmy Pierwszorzędne patrzenie i dopuszczenie drugiej myśli

Błyskać, błyszczeć, świecić, lśnić…

Podczas długich godzin wyrabiania masła Akwila często myślała o słowach.

Przeczytała w słowniku, że „onomatopeja” to słowo brzmiące jak dźwięk, które oznacza. Na przykład „kuku”. Uważała jednak, że powinno istnieć słowo brzmiące jak dźwięk, jaki dana rzecz by wydawała, nawet jeśli tak naprawdę tego nie robi, ale gdyby robiła, to brzmiałoby właśnie tak.

Na przykład „błyskać”. Gdyby światło wydawało dźwięk, na przykład odbijając się od odległej szyby, brzmiałoby to „łysk!”. A światełka zapalane na choince, wszystkie te małe punkciki połączone razem, wydawałyby odgłos „świeć świeć”. „Świecenie” byłoby czystym gładkim odgłosem słyszanym z miejsca, które ma świecić przez cały dzień. A „błyszczeć” oznaczałoby miękki, wręcz lepiący się dźwięk czegoś intensywnego i tłustego.

W małej jaskini wszystko to działo się równocześnie. Paliła się tu tylko jedna świeca, śmierdząca owczym łojem, ale złote talerze i kubki błyskały, błyszczały, świeciły, lśniły i odbijały ten blask. Tutaj nawet pachniało bogactwem.

Złoto otaczało łoże wodzy siedzącej na poduchach. Była o wiele, ale to naprawdę o wiele tęższa niż inne praludki, wyglądała jak zrobiona z okrągłych kawałków nieco zgniecionego ciasta wypieczonego na kolor orzechowy.

Kiedy Akwila wsuwała się do pomieszczenia, oczy wodzy były zamknięte, ale natychmiast się otworzyły, w momencie gdy dziewczynka przestała się poruszać. Było to najbardziej bystre spojrzenie, jakie Akwila w życiu napotkała, dużo bystrzejsze niż spojrzenie panny Tyk.

— A więc… to ty jesteś małą dziewczynką Sary Dokuczliwej? — za pytała wodza.

— Tak. To znaczy, chciałam powiedzieć, że owszem — odparła Akwila. Leżała na brzuchu i nie było jej zbyt wygodnie. — A pani jest wodzą?

— Owszem. To znaczy, chciałam powiedzieć, że tak. — W uśmiechu okrągła twarz wodzy stała się siateczką linii. — Jak ci na imię?

— Akwila, hmmm, wodzo.

Fiona pojawiła się z jakiejś dalszej części jaskini i usiadła na stołeczku przy łóżku, spoglądając na dziewczynkę z dezaprobatą. — Dobre imię, w naszym języku by brzmiało Woda — powiedziała wodza.

— Nie sądzę, by ktokolwiek myślał, że to imię…

— Och, to, co ludzie myślą, i to, co robią, to dwie różne rzeczy — stwierdziła wodza. Jej oczy lśniły. — Twój mały braciszek jest… bezpieczny, dziecko. Można powiedzieć, że tam, gdzie się teraz znajduje, jest bezpieczniejszy, niż był w całym swoim życiu. Nie ma dostępu do niego żadna choroba grożąca śmiertelnikom. Królowa nie pozwoli, by włos mu spadł z głowy. Ale w tym jest również niebezpieczeństwo. Pomóż mi podnieść się, dziewczyno.

Fiona natychmiast podskoczyła, by pomóc wodzy podciągnąć się wyżej na poduszkach.

— Co to ja mówiłam? — kontynuowała wodza. — Aha, mały chłopiec. Można powiedzieć, że jest mu całkiem dobrze tam, gdzie przebywa, w krainie Królowej. Ale trzeba pamiętać o rozpaczy matki.

— I ojca także — dodała Akwila.

— I jego siostrzyczki? — zapytała wodza.

Akwila czuła, jak słowa „Tak, oczywiście” automatycznie spływają jej na język.

Wiedziała też, że byłoby głupotą pozwolić wypłynąć im dalej. Ciemne oczy starej kobiety przewiercały jej umysł.

— Trzeba przyznać, że z ciebie urodzona wiedźma. — Wodza nie spuszczała z niej wzroku. — Masz to coś w sobie, co cię cały czas pilnuje, prawda? Przygląda się wszystkiemu z uwagą. To pierwszorzędne patrzenie i umiejętność dopuszczania drugiej myśli, czyli pewien mały dar i wielkie przekleństwo. Widzisz i słyszysz to, czego inni nie dostrzegają, świat otwiera przed tobą swoje sekrety, lecz zawsze będziesz się czuła jak osoba, która przyszła na przyjęcie i nawet dostała drinka, ale nie potrafi się włączyć do zabawy. To małe coś w tobie nie będzie potrafiło się nigdy zapomnieć. Jesteś kolejną w linii Sary Dokuczliwej, nie ma wątpliwości. Chłopcy przyprowadzili odpowiednią osobę.

Akwila nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc nie odpowiedziała nic. Poczuła się zakłopotana pod bacznym wzrokiem wodzy.

— Dlaczego Królowa zabrała mojego brata? — zapytała wreszcie. — I dlaczego mnie prześladuje?

— Myślisz, że tak właśnie jest?

— Oczywiście! Jenny to jeszcze mógł być przypadek, ale jeździec bez głowy już nie. A potem piekielna sfora… No i porwanie Bywarta.

— Nachyliła swój umysł nad tobą — odparła wodza. — Kiedy tak się dzieje, niektóre fragmenty jej świata przedostają się do naszego. Może chce cię sprawdzić.

— Sprawdzić?

— Jak dobra jesteś. Jako wiedźma masz obowiązek strzec krawędzi i bram. Twoja babcia też to robiła, choć ona nigdy by się nie nazwała wiedźmą. Potem robiłam to ja, a teraz przekazuję obowiązki tobie. Jeśli Królowa chce zająć te ziemie, musi cię pokonać. Masz zdolność pierwszorzędnego patrzenia i dopuszczania drugiej myśli, tak jak twoja babcia. To bardzo rzadkie u wielkich dzieł.

— Nie masz czasem na myśli jasnowidzenia? — dopytywała się Akwila. — Niektórzy ludzie widują duchy i temu podobne…

— Och, nie. To akurat jest całkiem typowe dla wielkich dzieł. Pierwszorzędne patrzenie polega na tym, że potrafisz widzieć rzeczy w ich prawdziwej postaci, a nie w takiej, którą ci się przedstawia. Widziałaś Jenny, widziałaś jeźdźca bez głowy i zobaczyłaś je jako realne istoty. Jasnowidztwo jest nudne, bo widzisz tylko to, co chcesz zobaczyć. Taką własność ma większość osobników twojego rodzaju. Posłuchaj mnie, bo gasnę, a jeszcze o wielu sprawach nic nie wiesz. Myślisz, że to jest jedyny świat? To dobre myślenie dla owcy albo śmiertelników, którzy nie otwierają szerzej oczu. Ponieważ prawda jest taka, że światów jest więcej niż gwiazd na niebie. Rozumiesz? Są wszędzie, duże i małe, tuż przy tobie. Wszędzie. Niektóre możesz zobaczyć, a innych nie, ale istnieją drzwi, Akwilo. To może być wzgórze albo drzewo, albo kamień, albo zakręt drogi, to może być myśl w twojej głowie, ale są wszędzie. Musisz się nauczyć je dostrzegać, ponieważ chodzisz wśród nich, a ich nie widzisz. A niektóre z nich są jak… trucizna.

Wodza jakiś czas milczała, wciąż patrząc na Akwilę, a wreszcie podjęła wątek:

— Zapytałaś, dlaczego Królowa porwała twojego braciszka. Królowa lubi dzieci. Nie ma własnych. I niekiedy któreś mocno ją chwyta za serce. Da malcowi wszystko, czego będzie chciał. Tylko to, co będzie chciał.

— Ależ on chce tylko słodyczy! — wykrzyknęła Akwila.

— Naprawdę? A ty mu je dajesz? — zapytała wodza, jakby zaglądając przy tym w myśli dziewczynki. — Twój braciszek potrzebuje miłości, opieki, nauki i nawet tego, by od czasu do czasu usłyszeć „nie”. Tego potrzebuje, by wyrosnąć na silnego człowieka. Ale tego nie otrzyma od Królowej. Będzie dostawał słodycze. Bez końca.

Akwila pragnęła, by wodza przestała na nią patrzeć w ten sposób.

— Ale ja widzę, że mały chłopiec ma siostrę gotową ponieść wszelki trud, by go sprowadzić z powrotem — powiedziała mała staruszka, spuszczając wzrok. — Co za szczęściarz z niego. A ty wiesz, co znaczy być silną, prawda?

— Wydaje mi się, że tak.

— Dobrze. A czy wiesz, jak być słabą? Czy potrafisz się ugiąć przed sztormem? — Wodza uśmiechnęła się. — Nie, nie musisz mi na to odpowiadać. Małe pisklę zawsze musi wyskoczyć z gniazda, by sprawdzić, czy potrafi latać. Tak czy siak, widzę, że masz w sobie dużo z Sary Dokuczliwej, a nic, co ja bym powiedziała, nie potrafiło zmienić jej postanowienia, skoro już je powzięła. Nie jesteś jeszcze kobietą, ale to dobrze, bo tam, gdzie się wybierzesz, łatwiej być dzieckiem niż dorosłym.

— Świat Królowej? — Akwila usiłowała nadążyć.

— Tak. Potrafię go wyczuć, kładzie się nad naszym światem niby mgła, jest tak blisko jak druga strona lustra. Ja już tracę siły. Nie mogę obronić tego miejsca. Oto moja propozycja: ja pokażę ci, jak trafić do Królowej, a ty zastąpisz mnie i zostaniesz wodzą.

Te słowa zdumiały nie tylko Akwilę. Fiona aż podskoczyła do góry, otworzyła usta, by zaprotestować, ale wodza tylko podniosła pomarszczoną dłoń.

— Jeśli się jest wodzą, dziewczyno, oczekuje się, że inni zrobią to, co każesz. Więc w ogóle ze mną nie dyskutuj. To jest moja propozycja, Akwilo. Lepszej nie dostaniesz.

— Ale ona nie może… — zaczęła Fiona.

— Czego nie może?

— Ona nie jest praludkiem, matko.

— To prawda, jest nieco większa — zgodziła się wodza. — Akwilo, nie martw się, to nie potrwa długo. Potrzebuję tylko, byś przez chwilę popilnowała spraw. Zaopiekowała się ziemią i chłopcami. Potem, kiedy już twój brat znajdzie się bezpiecznie w domu, Hamisz poleci w góry, by ogłosić, że klan z Kredowego Wzgórza potrzebuje nowej wodzy. To dobre miejsce i dziewczęta zjawią się tu tłumnie. Co na to powiesz?

— Ona nie zna naszych obyczajów — protestowała dalej Fiona. — Jesteś przemęczona, matko.

— To prawda, jestem zmęczona — zgodziła się wodza. — Ale córka nie może rządzić klanem matki, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Jesteś posłuszną dziewczyną, Fiono, ale już czas, byś wybrała swego strażnika i ruszyła na poszukiwanie własnego klanu. Nie możesz tu pozostać. — Spojrzała znowu na Akwilę. — Zrobisz to? — Wyciągnęła w jej stronę kciuk wielkości łebka zapałki i czekała.

— Co będę musiała robić? — zapytała Akwila.

— Myśleć — odparła wodza, wciąż wyciągając palec. — Moi synowie to dobre chłopaki, nie ma odważniejszych od nich. Ale uważają, że głowy najlepiej sprawdzają się w walce jako broń. Tacy już są mężczyźni. My, praludki, nie przypominamy was, dużych ludzi. Czy masz wiele sióstr? Fiona nie ma żadnej. Jest moją jedyną córką. Wodza jest szczęśliwa, jeśli uda jej się urodzić w czasie całego życia choć jedną córkę, ale może mieć setki synów.

— To wszystko twoi synowie? — Akwila była zaszokowana.

— O tak — uśmiechnęła się wodza. — Poza kilkoma braćmi, którzy przybyli tu wraz ze mną. Och, nie dziw się tak. Dzieci, kiedy się rodzą, są naprawdę malutkie, jak groszki. A potem bardzo szybko rosną. — Westchnęła. — Choć czasami myślę sobie, że mózgi dostają tylko dziewczynki. To dobre chłopaki, ale żadni z nich myśliciele. Będziesz musiała pomóc im pomóc tobie.

— Matko, ona nie może przejąć wszystkich obowiązków wodzy! — zaprotestowała Fiona.

— Nie bardzo rozumiem, dlaczego nie, jeśli dowiem się, na czym one polegają — odparła Akwila.

— Nie rozumiesz? — powtórzyła ostro Fiona. — No, no, to zaczyna być bardzo interesujące.

— Pamiętam, jak Sara Dokuczliwa opowiadała o tobie — powiedziała wodza. — Mówiła, że jesteś dziwnym dzieckiem, potrafisz patrzeć i słuchać. Że masz głowę pełną słów, których nigdy nie wypowiadasz głośno. Zastanawiała się, co z ciebie wyrośnie. Czas się tego dowiedzieć, prawda?

Świadoma, że Fiona patrzy na nią z gniewem, i może głównie z powodu tego spojrzenia, Akwila polizała swój kciuk i przytknęła go delikatnie do kciuka wodzy.

— Postanowione — oświadczyła wodza i w tej samej chwili osunęła się na poduszki.

Nagle wyglądała na dużo mniejszą. Twarz miała jeszcze bardziej pomarszczoną niż wcześniej. — Niech nikt nie powie, że pozostawiłam swoich synów bez wodzy, która się nimi za opiekuje — wyszeptała. — Teraz mogę wrócić do Ostatniego Świata. Od tej chwili Akwila jest wodzą, Fiono. W jej domu będziesz robiła to, co ona ci każe.

Fiona spuściła wzrok na swoje stopy. Akwila widziała jej gniew. Wodza zapadała się w sobie. Przywołała bliżej Akwilę i wyszeptała:

— Dokonane. A teraz moja część układu. Posłuchaj. Znajdź… miejsce, gdzie nie pasuje czas. To będzie droga, ona ci zaświeci. Przyprowadź brata z powrotem, by ukoić biedne serce twojej matki, a może i twoją głowę…

Jej głos cichł. Fiona pochyliła się szybko nad łóżkiem. Wodza pociągnęła nosem. I otworzyła jedno oko.

— Nie tak szybko — mruknęła do Fiony. — Czy ja czasami nie czuję Specjalnego Płynu dla Owiec, wodzo?

Akwila przez chwilę nie rozumiała pytania, po czym ocknęła się.

— Och, tak. Mam go. Jest… tutaj…

Stara wodza podźwignęła się na łóżku.

— Najlepsze co ludzie kiedykolwiek stworzyli — oznajmiła. — Poproszę o solidną kropelkę, Fiono.

— Od tego rosną włosy na piersiach — lojalnie uprzedziła Akwila.

— No cóż, dla kropli Specjalnego Płynu dla Owiec zrobionego przez Sarę Dokuczliwą jestem w stanie zaryzykować nawet spory loczek — odparła staruszka.

Wzięła z rąk Fiony kubeczek wielkości naparstka i wyciągnęła go do nalania.

— Nie sądzę, by to ci posłużyło, matko — odezwała się Fiona.

— Pozwolisz, że tym razem ja to osądzę — powiedziała wodza. — Kropelkę przed podróżą, wodzo Akwilo.

Akwila przechyliła leciutko butelkę. Wodza potrząsnęła głową z irytacją.

— Chodziło mi o większą kroplę — oświadczyła. — Wodza powinna mieć szczodre serce.

Wypiła więcej niż łyczek, choć mniej niż łyk.

— Och, wiele czasu upłynęło od ostatniego razu, kiedy to piłam — powiedziała. — Gdy siedziałyśmy z twoją babcią zimną nocą przy ogniu, zdarzało nam się pociągnąć z tej buteleczki…

Akwila widziała to wyraźnie w swojej wyobraźni, babcia Dokuczliwa i ta mała gruba kobieta siedzące przy pękatym piecyku w chacie na kołach, a wokół wzgórza i śpiące na trawie owce pod rozgwieżdżonym niebem…

— Widzisz to, prawda? — zapytała wodza. — Czuję twój wzrok. To jest właśnie pierwszorzędne patrzenie. Fiono, idź przyprowadź Rozbója i barda Williama.

— Wielkie dzieło blokuje przejście — odpowiedziała Fiona posępnie.

— Widzę, że jest dość miejsca, byś tam przeszła — stwierdziła stara wodza bardzo spokojnie, ale w jej głosie czaiła się nadchodząca burza, na wypadek gdyby łagodna prośba nie została spełniona.

Fiona, rzuciwszy Akwili spojrzenie pełne gniewu, przeszła przez otwór.

— Czy znasz kogoś, kto hoduje pszczoły? — zapytała wodza. Kiedy Akwila potaknęła głową, stara kobieta mówiła dalej: — W takim razie zrozumiesz, dlaczego nie mamy więcej córek. Nie można mieć w ulu dwóch królowych, skończyłoby się to wojną. Fiona musi wybrać kilku braci, którzy zdecydują się jej towarzyszyć, i iść w poszukiwaniu klanu potrzebującego wodzy. Tak to się u nas dzieje. Ona sądzi, że mogłoby być inaczej, dziewczęta często chcą zmieniać stare zwyczaje. Musisz na nią bardzo uważać.

Akwila poczuła, że ktoś się koło niej przeciska i w pokoju pojawił się Rozbój wraz z bardem. Za sobą usłyszała hałasy i szepty. Gromadziła się tam reszta klanu.

Kiedy zapanował jako taki spokój, stara wodza się odezwała:

— Nie jest dobrze, kiedy klan zostaje bez wodzy nawet na godzinę. Tak więc Akwila zostanie nią, zanim nadejdzie inna. — Popatrzyła na barda Williama. — Czy nie mylę się, że bywało już tak wcześniej?

— Tak. Pieśni opowiadają o dwóch takich przypadkach — odparł William. Zmarszczył brwi i dodał: — A właściwie można powiedzieć, że o trzech, jeśli weźmiemy pod uwagę czas, gdy Królowa była…

Przerwał mu krzyk dochodzący zza Akwili.

— Nie mamy króla! Nie mamy królowej! Nie mamy pana! Nie damy się znowu oszukać!

Stara wodza podniosła dłoń:

— Akwila jest potomkinią babci Dokuczliwej. Wszyscy ją znaliśmy.

— Tak, matko. Widzieliśmy też, jak ciutwiedźma patrzyła w oczy jeźdźcowi bez głowy — powiedział Rozbój. — Niewielu ludzi to potrafi.

— A ja byłam waszą wodzą przez siedemdziesiąt lat i nie możecie sprzeciwiać się moim słowom — oświadczyła stara wodza. — Tak więc wybór został dokonany. Każę wam również pomóc wykraść małego braciszka z powrotem. To macie zrobić ze względu na pamięć o mnie i Sarze Dokuczliwej.

Opadła znowu na łóżko i dodała ciszej:

— A teraz chcę, by bard zagrał „Moje piękne kwiaty”, i żegnam was z nadzieją, że zobaczymy się wszyscy w Ostatnim Świecie. Do Akwili mówię: Bądź ostrożna. — Wodza westchnęła głęboko. — Czasami opowieści są prawdziwe, a w pieśniach opiewa się to, co się wydarzyło naprawdę.

Stara wodza zamilkła. Bard William nadął worek swoich mysich dud i dmuchnął w piszczałkę. Akwila poczuła świerzbienie w uszach od dźwięków zbyt wysokich dla człowieka.

Po chwili Fiona pochyliła się nad łóżkiem matki i wybuchnęła płaczem.

Rozbój odwrócił się do Akwili. Jego oczy także były pełne łez.

— Czy mogę cię prosić, wodza, byś przeszła do głównej komnaty? — zapytał cicho. — Mamy tu teraz coś do zrobienia, wiesz, jak to jest…

Skinęła głową i z wielką ostrożnością, czując, jak praludki usuwają jej się z drogi, wycofała się do głównego pomieszczenia groty. Znalazła kąt, gdzie nikomu nie przeszkadzała, i usiadła tam, opierając się plecami o ścianę.

Spodziewała się wielu „ojejku, ojejku, ojejku!”, ale najwyraźniej śmierć wodzy była czymś zbyt poważnym na takie zawodzenia. Niektóre Figle płakały, inne wpatrywały się gdzieś niewidzącym wzrokiem, a kiedy wieść się rozchodziła, w pomieszczeniu zapanowała pełna rozpaczy cisza…

… w dniu, kiedy umarła babcia Dokuczliwa, na wzgórzach panowała cisza.

Każdego poranka ktoś zanosił babci świeży chleb, mleko i jedzenie dla psów. Nie chciała, by przychodzili codziennie, lecz Akwila podsłuchała rozmowę rodziców, gdy jej tata mówił, że muszą mieć teraz oko na mamę.

Tego dnia przypadła kolej na Akwilę, która nigdy nie traktowała wyprawy na wzgórza jak przykrego obowiązku. Lubiła to.

Zauważyła ciszę. Nie była to normalna cisza, którą wypełnia tysiące małych odgłosów, ale posępne milczenie całej przyrody.

I wtedy już wiedziała, zanim jeszcze weszła przez otwarte drzwi i znalazła, babcię leżącą w wąskim łóżku.

Otulał ją chłód. Można go było wręcz usłyszeć — był jak wysoka, ostra nuta. Miał też głos. Jej własny glos, który mówił: Już za późno, na nic łzy, już nic nie można powiedzieć, teraz trzeba zrobić to, co należy…

Nakarmiła psy, które cierpliwie czekały na śniadanie. Pomogłoby, gdyby zrobiły coś psiego, gdyby skomlały albo lizały babcię po twarzy, ale one nic takiego nie robiły. A Akwila wciąż słyszała ten głos w swojej głowie: Żadnych łez, nie płacz. Nie płacz po babci Dokuczliwej.

I teraz, we własnej głowie, przyglądała się sobie samej, tylko nieco mniejszej, krążącej wokół chaty na kołach, poruszającej się niczym mała kukiełka…

Wysprzątała dom. Poza łóżkiem i piecem niewiele tu było. Wieszak na ubrania, duża beczka na wodę i pudło na jedzenie, to wszystko. No i oczywiście wszędzie walały się przedmioty związane z owcami, miseczki, butelki, smoczki, noże i nożyce — ale nie było nic, co by powiedziało, że żył tu jakiś człowiek, chyba że setki papierków po tytoniu Wesoły Żeglarz przypiętych do jednej ze ścian.

Zabrała wtedy jeden z papierków — nadal leżał w domu pod jej materacem — i przypomniała sobie opowieść.

Bardzo rzadko się zdarzało, by babcia powiedziała więcej niż jedno zdanie. Używała słów oszczędnie, jakby wiele kosztowały. Ale pewnego dnia, kiedy Akwila przyniosła na wzgórza jedzenie, babcia opowiedziała jej historię. Coś w rodzaju historii. Rozwinęła tytoń, przyjrzała się papierkowi, po czym spojrzała na wnuczkę tym swoim nieco zdziwionym spojrzeniem i powiedziała:

— Tysiące razy patrzyłam na to opakowanie i nigdy nie zauważyłam jego łodzi.

Oczywiście Akwila podbiegła, żeby spojrzeć, ale też nie dostrzegła żadnej łodzi, podobnie jak nie widziała nagiej kobiety.

— Bo łódź jest tam, gdzie nie możesz jej zobaczyć — wytłumaczyła babcia. — Żeglarz płynie łodzią, goniąc po morzu wielkiego białego wieloryba. Ściga go przez cały czas. Wieloryb jest wielki jak Kreda, tak słyszałam. Piszą o tym w książce.

— Dlaczego on go goni? — zapytała Akwila.

— Aby go złapać — odpowiedziała babcia. — Ale to się nie stanie nigdy, ponieważ świat jest okrągły jak wielki talerz i morze tak samo, więc ściga jeden drugiego, i to jest tak, jakby gonił sam siebie. Niech cię nigdy nie ciągnie nad morze, mendelku. Tam się zdarza ją najgorsze rzeczy. Każdy ci to powie. Pozostań tutaj, bo masz te wzgórza w swych kościach.

I to wszystko. To był ten jeden z bardzo niewielu razy, kiedy babcia Dokuczliwa powiedziała do Akwili coś, co nie dotyczyło w jakiś sposób owiec. I był to jedyny raz, kiedy wspomniała, że istnieje jakiś świat poza Kredą. Akwila śniła potem o wesołym żeglarzu, który ściga na swej łodzi wieloryba. A czasami wieloryb ścigał ją, ale zawsze wtedy się zjawiał wesoły żeglarz na wielkiej łodzi i pogoń zaczynała się od nowa.

Czasami biegła do latarni morskiej, lecz budziła się zawsze w momencie, gdy otwierały się przed nią drzwi. Nigdy nie widziała morza. Jeden z sąsiadów miał stary obraz na ścianie, który przedstawiał mężczyzn trzymających się z całych sił tratwy płynącej po czymś, co wyglądało jak wielkie jezioro z falami. Ale latarni morskiej nie umiała tam wypatrzyć.

Akwila usiadła na wąskim łóżku i rozmyślała o babci Dokuczliwej i o małej dziewczynce, Sarze Mazgaj, która starannie pokolorowała kwiatki w książce, i o tym, że jej świat stracił swoją oś.

Brakowało jej ciszy. Cisza, która panowała teraz, nie była już tą samą ciszą, którą była wcześniej. Cisza babci była pełna ciepła i przyjmowała cię do siebie. Babcia Dokuczliwa miała czasami kłopot, by pamiętać, czym dzieci różnią się od jagniąt, ale wnuczka zawsze była mile widziana w obszarze jej ciszy. I jedyne, co trzeba było tam wnieść, to własną ciszę.

Akwila tak bardzo chciałaby przeprosić babcię za pasterkę.

A potem poszła do domu powiedzieć wszystkim, że babcia umarła. Miała siedem lat i jej świat się skończył.


* * *

Ktoś grzecznie pukał w jej but. Otworzyła oczy i ujrzała ropucha, którzy trzymał w ustach mały kawałek skały. Wypluł go.

— Przepraszam za to — powiedział. — Powinienem użyć ręki, ale jesteśmy bardzo miękkimi stworzeniami.

— Co powinnam zrobić? — zapytała Akwila.

— No cóż, jeśli uderzysz się głową o ten niski sufit, możesz żądać zadośćuczynienia — oświadczył ropuch. — Ojej… czy ja to właśnie powiedziałem?

— Tak, ale mam nadzieję, że żałujesz. Skąd ci to przyszło do głowy?

— Nie mam pojęcia. Nie mam pojęcia — jęczał ropuch. — Przepraszam, ale o czym właściwie rozmawialiśmy?

— Chciałabym wiedzieć, co praludki chcą, żebym zrobiła teraz?

— Och, nie sądzę, by to się tak odbywało — rzekł ropuch. — To ty jesteś wodzą. I to ty mówisz, co powinno zostać zrobione.

— Dlaczego Fiona nie może być wodzą? Ona jest praludkiem!

— W tym względzie nie mogę ci pomóc — odparł ropuch.

— Czy ja mogę służyć pomocą? — zapytał głos tuż przy uchu Akwili.

Odwróciła głowę i na jednej z galerii biegnącej wokół pieczary ujrzała barda Williama.

Z bliska widać było, że wygląda inaczej niż pozostałe Figle. Włosy miał starannie uczesane i związane w kucyk. Nie miał też tak wielu tatuaży. Poza tym inaczej mówił, wolniej i bardziej zrozumiale, przy czym gdy wymawiał „r”, brzmiało to tak, jakby bił werbel.

— O tak — poprosiła Akwila. — Dlaczego Fiona nie może być tutaj wodzą?

William pokiwał głową.

— Dobrrrre pytanie — odparł grzecznie. — Dlatego że wodza nie może połączyć się wparrrrrę ze swoim brrrratem. Musi znaleźć jakiś inny klan i tam poślubić wojownika.

— W takim razie dlaczego ten wojownik nie może przyjść z nią tutaj?

— Ponieważ Figle z tego klanu nie znają go i nie darzyłyby go rrrrrrespektem — w ustach Williego „respekt” zabrzmiał jak spadająca lawina.

— No dobrze… co to było na temat Królowej? Miałeś zamiar coś powiedzieć, ale ci przerwali.

William spojrzał na nią zakłopotany.

— Nie sądzę, bym mógł o tym teraz mówić.

— Ja jestem czasowo wodzą — oświadczyła wyniośle Akwila.

— Oczywiście. Był taki czas, kiedy żyliśmy w świecie Krrrrólowej i służyliśmy jej. To było, jeszcze zanim stała się tak zimna. Ale ona nas oszukała, więc zorrrrganizowaliśmy rrrrebelię. Mrrrroczne czasy. Ona nas nie lubi. I to wszystko, co mam w tej sprrrrawie do powiedzenia.

Akwila przyglądała się Figlom, które wchodziły i wychodziły z komnaty wodzy. Coś się tam działo.

— Pochowają ją w innej części kopca — rzekł niepytany William. — Tam gdzie spoczywają inne wodze naszego klanu.

— Myślałam, że będą bardziej… hałaśliwe — zauważyła Akwila.

— Była ich matką — odparł William. — Nie chcą zgiełku. W ich serrrrcach jest zbyt wiele słów. Potem urządzimy czuwanie przy zwłokach, by pomóc jej wrrrrócić do świata żywych, i wtedy będzie naprrrrawdę głośno, zobaczysz. Będziemy tańczyć do melodii „Diabeł pomiędzy prrrrawnikami”, jeść i pić, i idę o zakład, że potem będą mieli kaca wielkiego jak owca. — Uśmiechnął się przelotnie. — Ale na rrrrazie każdy z nas wspominają w milczeniu. Nasza żałoba jest inna niż wasza. My żałujemy, że nie możemy jeszcze za nią podążyć.

— Czy ona była także twoją matką? — zapytała cicho Akwila.

— Nie, była moją siostrrrrą. Nie mówiła ci, że kiedy wodza idzie do nowego klanu, zabierrrra ze sobą kilku brrrraci? Jej serrrrce nie wytrzymałoby samotności, gdyby znalazła się wśrrrród obcych. — Bard westchnął. — Oczywiście po jakimś czasie, kiedy wodza już poślubi wojownika, klan jest pełen jej synów i przestaje być taka samotna.

— Dla ciebie musiało to być trudne — powiedziała Akwila.

— Szybko łapiesz — stwierdził William. — Jestem ostatnim z tych, którzy z nią przyszli. Gdy będzie po wszystkim, poprrrroszę nową wodzę, by pozwoliła mi wrrrrócić w górrrry do moich braci. To jest miła tłusta krrrraina i moi siostrzeńcy są prrrrawdziwymi twarrrrrdzielami, ale chciałbym umrzeć tam, gdzie się urrrrodziłem. A terrrraz pozwól, że przeproszę cię na chwilę, wodzo…

I odszedł.

Akwila nagle zapragnęła wrócić do domu. Może tak na nią podziałał smutek Williama, ale teraz poczuła się w kopcu zamknięta.

— Chcę stąd wyjść — szepnęła.

— Świetny pomysł — przytaknął ropuch. — Musisz teraz znaleźć miejsce, gdzie czas płynie inaczej.

— Ale jak mam to zrobić? — jęknęła. — Czasu przecież nie widać.

Złapała dłońmi za krawędzie wejścia do pieczary i wydostała się na świeże powietrze.

Na farmie mieli wielki stary zegar, który raz na tydzień był ustawiany na właściwą godzinę. Kiedy jej ojciec był na jarmarku w Creel Springs, zapisywał sobie położenie wskazówek wielkiego zegara na wieży, a gdy przyjeżdżał do domu, ustawiał wskazówki zegara w takich samych pozycjach. Ale i tak było to tylko na pokaz, bo każdy kierował się słońcem, słońce nie mogło pokazywać złego czasu.

Akwila leżała pomiędzy korzeniami, nad nią jednostajnie szumiały liście. Kopiec był niczym wyspa na nieskończoności murawy. W zaciszu stwarzanym przez korzenie rosły tu późne pierwiosnki i nawet trochę naparstnicy. Fartuszek leżał tam, gdzie go zostawiła.

— Mogła mi po prostu powiedzieć, gdzie mam szukać — oświadczyła Akwila.

— Ależ ona sama nie miała pojęcia — odparł ropuch. — Wiedziała tylko, jakimi znakami należy się kierować.

Akwila przetoczyła się na plecy i spojrzała na niebo przeświecające pomiędzy gałęziami. Wodza powiedziała, że będzie świecić…

— Powinnam porozmawiać z Hamiszem — zdecydowała.

— Oczywiście, panienko — rozległ się głos tuż przy jej uchu.

Odwróciła głowę.

— Od jak dawna jesteś tutaj? — zapytała.

— Przez cały czas, panienko — oświadczył praludek. Inne również wystawiły głowy zza drzewa i spomiędzy liści. Było ich tu co najmniej dwudziestu.

— Cały czas mnie pilnowaliście?

— Oczywiście, panienko. Naszym zadaniem jest pilnowanie wodzy. Poza tym ja i tak większość czasu spędzam na zewnątrz, ponieważ uczę się na barda. — Młody Figiel pochwalił się swymi mysimi dudami. — A oni nie pozwalają mi grać tam na dole, bo twierdzą, że wydaję dźwięki niczym pająk starający się pierdzieć uszami, panienko.

— Ale co by się stało, gdybym chciała spędzić… mieć… pójść do… Co by się stało, gdybym powiedziała wam, że nie chcę być pilnowana?

— Jeśli mówisz o wołaniu natury, panienko, odpowiednie miejsce znajduje się tam w dziurze. Musisz tylko powiedzieć nam, gdzie idziesz, i nikt nie będzie podglądał, masz na to nasze słowo — powiedział towarzyszący jej Figiel.

— Jak ci na imię? — zapytała.

— Nie-tak-duży-jak-Sredniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock, panienko. Bo widzisz, Figle nie mają aż tylu imion i musimy się nimi dzielić.

— No dobrze, Nie-tak-duży-jak-mały-Jock… — zaczęła Akwila.

— To byłby Średniej-Wielkości-Jock, panienko — powiedział Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock.

— No dobrze. Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock, chciałabym…

— Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock, panienko — powiedział Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. — Umknął ci jeden Jock — dodał pomocnie.

— Nie byłbyś szczęśliwszy, nazywając się na przykład Henry? — zapytała bezradnie Akwila.

— O nie, panienko. — Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock się skrzywił. — Takie imię nie ma wcale historii. Ale żyło wielu dzielnych wojowników o imieniu Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. To jest prawie tak słynne imię jak sam Ciut-Jock. No i kiedy Ciut-Jock zostanie zabrany do Ostatniego Świata, wtedy ja otrzymam imię Ciut-Jock, co oczywiście nie znaczy, że nie podoba mi się imię Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. Istnieje wiele wspaniałych opowieści o wojownikach o imieniu Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock — dodał z zapałem i Akwila nie miała serca, by mu powiedzieć, że to musiały być naprawdę bardzo długie opowieści.

Zamiast tego poprosiła tylko:

— No więc… chciałabym porozmawiać z lotnikiem Hamiszem.

— Nie ma problemu — oświadczył Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. — Jest tuż nad nami.

I zniknął. Chwilę później Akwila usłyszała, a raczej poczuła w uszach gwizd Figla.

Wyciągnęła z kieszeni fartuszka dość zmaltretowane już „Choroby owiec”. Ostatnia strona książki była pusta. Wyrwała ją, czując się jak kryminalistka, i znalazła ołówek.


* * *

Czytała swój liścik z uwagą, kiedy usłyszała nad głową łopot skrzydeł. Potem doszedł ją warkoczący odgłos, a wreszcie cichy, zmęczony i nieco stłumiony głosik powiedział:

— Na litość…

Podniosła wzrok na murawę. Hamisz tkwił do góry nogami o kilka stóp od niej. Jego ręce z deszczułkami były szeroko rozpostarte.

Wyciągnięcie go z ziemi zabrało trochę czasu. Ponieważ wylądował na głowie, a był wprowadzony w ruch obrotowy, teraz trzeba go było wykręcić w drugą stronę, aby nie stracił w tej przygodzie uszu.

Kiedy był już ustawiony jak należy, choć jeszcze nieco się chybotał, zapytała:

— Czy mógłbyś owinąć tym listem kamień i zrzucić go przed farmą mojej rodziny, tak by ludzie go znaleźli?

— Oczywiście, panienko.

— I… czy… to boli cię, kiedy lądujesz w taki sposób?

— Nie, panienko, ale to bardzo krępujące.

— W takim razie może ci pomóc pewna zabawka, którą posługują się ludzie — powiedziała Akwila. — Robisz coś w rodzaju… torby na powietrze…

— Torby na powietrze — powtórzył zdziwiony awiator.

— No cóż, wiesz przecież, jak wiszące na sznurach pranie wydyma wiatr. Musisz więc zrobić torbę z materiału, przywiązać do niej kilka sznurków, a do tych sznurków kamień. Kiedy wyrzucisz to, będąc w górze, torba napełni się powietrzem, a kamień spowoduje, że będzie spadać w dół.

Hamisz wpatrywał się w nią bez słowa.

— Rozumiesz to, co do ciebie mówię? — zapytała.

— O tak, ja tylko czekam, czy chcesz mi powiedzieć coś jeszcze — odparł grzecznie Hamisz.

— Czy myślisz, że mógłbyś, hm, pożyczyć gdzieś odpowiedni kawałek materiału?

— Nie, panienko, ale wiem dobrze, skąd go mogę ukraść — odparł Hamisz.

Postanowiła nie komentować tej odpowiedzi. Zamiast tego zapytała:

— Gdzie była Królowa, kiedy pokazała się mgła?

— Tam, jakieś pół mili stąd. — Hamisz wskazał ręką.

Akwila zobaczyła kilka kopców i parę kamieni z dawnych czasów.

Nazywano je trzymieniami, co oznaczało „trzy kamienie”. Jedynymi kamieniami znajdowanymi na wzgórzach były krzemienie, zawsze niewielkie. Ale trzymienie zostały przyniesione z daleka, co najmniej z odległości dziesięciu mil, i zostały ustawione tak, jakby dziecko poukładało klocki. Tu i ówdzie potężne bryły tworzyły okrąg, a czasami jakiś kamień sterczał pojedynczo. Aby to wszystko zrobić, potrzeba było wielu ludzi i wiele czasu.

Niektórzy twierdzili, że składano tam ofiary z ludzi. Inni, że odprawiano obrzędy starej religii. A jeszcze inni, że to oznaczenia starych grobów.

Byli też tacy, co mówili: Unikaj tych miejsc.

Akwila nie słuchała. Była tam kilka razy z siostrami, wzajemnie się prowokowały, szukały czaszek. Ale kopce wokół kamieni miały tysiące lat. Można było tam dziś znaleźć tylko królicze nory.

— Czy coś jeszcze, panienko? — zapytał grzecznie Hamisz. — Nie? W takim razie będę się zbie…

Uniósł ręce nad głową i ruszył biegiem przez murawę. Akwila aż podskoczyła, kiedy myszołów zanurkował kilka kroków od niej i złapał go w locie, by natychmiast wzbić się w niebo.

— Jak ktoś mierzący sześć cali może wytrenować takiego ptaka? — zapytała, gdy myszołów zatoczył koło nad ich głowami.

— Och, potrzeba tylko ciut dobroci, panienko — odparł Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock.

— Naprawdę?

— No i ciut okrucieństwa — mówił dalej Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. — Hamisz trenował je, biegając w kółko w stroju królika, aż wreszcie ptak się na niego rzucał.

— To okropne! — wykrzyknęła Akwila.

— Och, nie, on wcale nie był okropny dla ptaka, tylko przywalał mu głową — ciągnął Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock — a kiedy ptak się ocknął, myślał, że Hamisz to jego mama i słuchał go we wszystkim.

Myszołów był już tylko odległym punktem.

— Chyba rzadko spędza czas na ziemi — zauważyła Akwila.

— Prawie w ogóle. W nocy śpi w gnieździe myszołowa, panienko. Twierdzi, że jest tam cudownie ciepło. A pozostały czas lata — powiedział Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. — Kiedy nie czuje wiatru pod spódniczką, jest nie szczęśliwy.

— I ptakowi to nie przeszkadza?

— Nie, panienko. Wszystkie tutejsze ptaki i zwierzęta wiedzą, że przyjaźń z Fik Mik Figlami przynosi szczęście.

— Naprawdę?

— No, żeby już tak powiedzieć całą prawdę, to brak przyjaciół wśród Fik Mik Figli przynosi pecha.

Akwila spojrzała w słońce. Już tylko kilka godzin dzieliło ją od zachodu.

— Muszę odnaleźć to wejście — powiedziała. — Posłuchaj, Nie-tak-mały jak…

— Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock, panienko — poprawił ją praludek cierpliwie.

— Tak, tak, dziękuję ci. Gdzie jest Rozbój? A właściwie gdzie są wszyscy?

Młody Figiel wyglądał na zakłopotanego.

— Na dole odbywa się debata, panienko — powiedział.

— Ale przecież musimy odnaleźć mojego braciszka, prawda? Ja jestem wodzą na tę okolicę.

— To jest ciut bardziej skomplikowane, panienko. Oni tam dyskutują… hm… czy…

Akwila zrezygnowała z wysłuchania go do końca. Praludek się czerwienił. A ponieważ początkowo był bardzo dokładnie niebieski, uzyskiwał nieprzyjemnie fioletowy kolor.

— Pójdę tam na dół. Czy mógłbyś pchnąć moje buty?

Zjechała w dół po ziemi. Figle rozpierzchły się na jej widok. Kiedy oczy Akwili przyzwyczaiły się do mroku, zobaczyła, że praludki okupują galerie. Niektóre myły się, a nawet, nie wiadomo po co, smarowały tłuszczem swoje rude włosy. Teraz gapiły się na nią, jakby ich przyłapała na niecnym uczynku.

— Jeśli mamy podążyć za Królową, powinniśmy się zbierać — powiedziała do Rozbója, który szorował twarz w misce wielkości połówki orzecha. Woda spływała mu po brodzie zaplecionej w warkocz. Włosy też miał splecione w trzy długie warkocze. Gdyby się gwałtownie obrócił, mógłby zabiczować kogoś na śmierć.

— No cóż — odparł — jest jeszcze ciuteńki problem, który musi my rozwiązać, wodzo. — Miął w dłoniach maleńki ręczniczek. A to oznaczało, że jest czymś zmartwiony.

— Tak? — zapytała Akwila.

— No… czy napiłabyś się z nami herbaty? — zapytał Rozbój.

Praludki wystąpiły naprzód, niosąc wielką złotą filiżankę, która musiała być kiedyś zrobiona dla jakiegoś króla.

Akwila przyjęła herbatę z wdzięcznością. Była bardzo spragniona. Kiedy upiła łyk, tłum wydał westchnienie. Napój był całkiem smaczny.

— Ukradliśmy całą torbę wędrownemu sprzedawcy, który spał sobie przy drodze — wyjaśnił jej Rozbój. — Niezła, co? — Przyklepał mokrymi dłońmi włosy.

Akwila znów uniosła filiżankę, ale zatrzymała rękę w połowie drogi do ust. Może praludki nie zdawały sobie sprawy, jak głośno szepczą, ponieważ teraz słyszała każde słówko z ich rozmowy:

— Nie chciałbym jej obrażać, ale jest dość duża.

— No tak, ale wodza musi być duża, żeby mieć dużo dzieci.

— Co prawda, to prawda, w dużej kobiecie nie ma nic złego, ale jeśli chłopak będzie chciał się z nią popieścić, musi zaznaczyć kredą, w jakim miejscu skończył poprzedniego dnia.

— No i jest dość młoda.

— Nie musi na razie mieć dzieci. A może po prostu nie tak wiele naraz. Nie więcej niż dziesięć.

— Na litość, chłopaki, o czym wy mówicie? I tak wybierze Rozbója. Nie widzicie, jak ją kuksa kolanem?

Akwila mieszkała na farmie. A kiedy się żyje na farmie, złudzenia, że dzieci dostarczane są przez bociany lub znajdowane pod krzakami, ulatniają się błyskawicznie, szczególnie kiedy w środku nocy trzeba pomóc krowie urodzić cielaka. Pomagała też często przy owcach, bo w ciężkich przypadkach bardzo przydatne są drobne rączki. Wiedziała, dlaczego baranom przywiązywano na piersiach torby z czerwoną kredą i dlaczego owce z czerwonymi smugami na plecach zostaną na przyszłą wiosnę matkami. To niesamowite, ile potrafi się nauczyć ciche dziecko umiejące dobrze patrzeć, w tym również na tematy, które dorośli uznaliby za kompletnie dla niej nieodpowiednie.

Zauważyła, że Fiona stoi po drugiej stronie pomieszczenia i uśmiecha się jakoś niepokojąco.

— Co się dzieje, Rozboju? — zapytała.

— Wiesz… takie są zasady klanu — odparł niepewnie. — Jesteś naszą nową wodzą, więc, no, mamy obowiązek cię zapytać, rozumiesz, niezależnie od tego, co czujemy, musimy cię zapytać… — urwał.

— Nie do końca cię zrozumiałam — powiedziała spokojnie Akwila.

— Myjemy się do czysta, widzisz — tłumaczył Rozbój. — Niektóre chłopaki wzięły nawet kąpiel w stawie, choć to dopiero maj, a Duży Jan po raz pierwszy umył się pod pachami. Głupi Jaś uzbierał dla ciebie bukiet polnych kwiatów…

Głupi Jaś wystąpił do przodu aż sztywny z nerwów, lecz i z dumy, i wyciągnął przed siebie bukiet. Kwiaty najprawdopodobniej były kiedyś ładne, ale ponieważ nie miał pojęcia co to jest bukiet ani jak je zbierać, wiele już nie miało płatków, a gałązki sterczały na wszystkie strony.

— Prześliczny — powiedziała Akwila, upijając kolejny łyk herbaty.

— No dobrze, dobrze. — Rozbój wycierał spocone czoło. — Więc może będziesz tak miła i powiesz nam…

— Chcą wiedzieć, za którego z nich zamierzasz wyjść za mąż — oświadczyła głośno Fiona. — Takie są zasady. Musisz wybrać lub przestać być wodzą. I musisz dziś podać imię tego szczęśliwca.

— Właśnie tak — potwierdził Rozbój, nie patrząc jej w oczy. Dłoń z filiżanką nawet nie zadrżała, ale tylko dlatego, że Akwilę wprost zamurowało. Nie potrafiła ruszyć żadnym mięśniem. Natomiast w jej głowie panowała prawdziwa burza: Wrrrrr! Coś takiego nie może mi się przydarzyć! Ja nie chcę… Ja nie mogę… Ja nie będę… Oni nie są nawet… To śmieszne…

Muszę uciekać…

Ale jednocześnie zdawała sobie sprawę z setek zmartwionych wpatrzonych w nią oczu. To, jak sobie z tym poradzisz, jest bardzo ważne, dopuściła do siebie drugą myśl.

Wszyscy ci się przyglądają. A szczególnie Fiona bardzo chce zobaczyć, co zamierzasz z tym zrobić. I naprawdę powinnaś być milsza dla dziewczyny cztery stopy niższej od ciebie.

— Cóż, zupełnie się tego nie spodziewałam — oświadczyła, zmuszając się do uśmiechu. — To wielki zaszczyt dla mnie.

— No tak, no tak — powtarzał Rozbój, nie odrywając wzroku od podłogi.

— A że jest was tak wielu, wybór będzie trudny — ciągnęła Akwila, nie przestając się uśmiechać. Dopuszczona do głosu druga myśl podpowiadała: On też nie jest z tego powodu szczęśliwy!

— Tak, to prawda — zgodził się z nią Rozbój.

— Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza, żeby się zastanowić — stwierdziła Akwila i nie przestając się uśmiechać, wysunęła się z kopca.

Ukucnęła, zaglądając pod krzaczek pierwiosnków.

— Ropuchu!

Wysunął pyszczek, w którym wyraźnie coś przeżuwał.

— Hm? — zapytał.

— Chcą się ze mną ożenić!

— Mmmm hmmm mm?

— Co tyjesz?

— Jakiegoś niedożywionego ślimaka.

— Powiedziałam, że chcą się ze mną ożenić.

— I… ?

— Może byś wyraził się precyzyjniej. Tylko pomyśl!

— No dobrze, wielka mi rzecz — powiedział ropuch. — Teraz to jeszcze nie problem, ale gdy urośniesz, one nadal będą miały sześć cali wzrostu.

— Nie śmiej się ze mnie. Jestem wodzą!

— Oczywiście, w tym cały problem. Jeśli o nie chodzi, tak to właśnie działa. Nowa wodza wybiera sobie jednego z wojowników i ma ją potem mnóstwo małych Figli. Odmowa równałaby się potwornej obrazie…

— Nie zamierzam się żenić z żadnym Figlem. Nie mogę mieć setek dzieci! Powiedz mi, co mam zrobić!

— Ja miałbym wydawać wodzy polecenia? Wżyciu bym nie śmiał — oświadczył ropuch. — A poza tym nie lubię, kiedy się na mnie krzyczy. Lepiej zapamiętaj, że ropuchy też mają swoją dumę. — Wpełzł pomiędzy liście.

Akwila wzięła głęboki oddech, gotując się do wrzasku, ale po chwili zamknęła usta.

Pomyślała, że stara wodza musiała być tego wszystkiego świadoma. Więc… najwyraźniej uważała, że Akwila poradzi sobie z taką sytuacją. To tylko uświęcone tradycją obyczaje, Figle nie wiedzą, co mają teraz począć. Żaden z nich nie chciał się żenić z wielką dziewuchą, chociaż ani jeden by się do tego nie przyznał. Taka była tradycja i już.

Musi istnieć jakiś sposób, żeby ją obejść. Z pewnością. Ale od niej wymaga się, by wskazała męża i dzień zaślubin. To już jej powiedzieli.

Przez chwilę przyglądała się korzeniom drzew. Hm, pomyślała.

A potem wślizgnęła się z powrotem do dziury.

Praludki oczekiwały na nią, kręcąc się nerwowo to tu, to tam. Ledwo udało im się ukryć przerażenie, pochylali twarze, by na nią nie patrzeć.

— Przyjmuję ciebie, Rozboju — oświadczyła.

Jego twarz zastygła w grymasie lęku. Usłyszała, jak wyszeptał cichutko: „Na litość”.

— Ale to narzeczona wyznacza dzień ślubu, prawda? — mówiła rozpromieniona Akwila.

— O tym wie każdy.

— Owszem — odparł Rozbój drżącym głosem. — Taka jest właśnie tradycja.

— W takim razie słuchajcie. — Wzięła głęboki wdech. — Na końcu świata wznosi się granitowa góra wysoka na milę. I każdego roku mały ptaszek leci przez świat na tamtą górę, by uszczknąć jej czubek. Tak więc kiedy ptaszek zetrze górę do wielkości ziarnka piasku… tego dnia ja poślubię Rozbója Figla!

Podczas tej przemowy z twarzy Rozbója stopniowo znikał strach, a rozlewał się szeroki uśmiech.

— No tak, to dobry pomysł! Pewnych rzeczy nie trzeba przyspieszać.

— Całkowicie się z tobą zgadzam — potwierdziła Akwila.

— Dzięki temu zdążymy przygotować listę gości i wszystko co potrzebne — dodał inny praludek.

— Oczywiście.

— Trzeba też pamiętać o sukni ślubnej i bukiecie panny młodej. — Rozbój z każdą chwilą pogodniał coraz bardziej. — A o takich sprawach można dyskutować do bólu.

— O tak — przytaknęła Akwila.

— Ale przecież ona właśnie powiedziała nie! — wybuchnęła Fiona. — Milion lat minie, zanim ptaszek…

— Powiedziała to, co trzeba! — krzyknął Rozbój. — Słyszeliście ją wszyscy! I wyznaczyła dzień! Zgodnie z tradycją!

— A tą górą się tak nie przejmujcie — wtrącił Głupi Jaś, wciąż ściskając w dłoni bukiet. — Tylko nam powiedz, gdzie ona jest, a poradzimy sobie znacznie szybciej niż jakiś tam ptaszek…

— To musi być ptaszek! — zakrzyczał go Rozbój, znowu ogarnięty przerażeniem. — Malutki ptaszek. I nie mówmy o tym więcej! A kto chce się spierać, poczuje mój but. Niektórzy z nas mają za zadanie wykraść dzieciaka z łap Królowej. — Wyciągnął miecz i pomachał nim nad głową. — Kto ze mną idzie?

To zadziałało. Figle najwyraźniej lubiły jasno wyznaczone cele. Setki mieczy i toporków oraz jeden bukiet kwiatów w wypadku Głupiego Jasia uniosły się w górę, a grotę wypełnił okrzyk wojenny Fik Mik Figli. Czas przejścia praludków od stanu normalnego do gorączki wojennego szału jest tak niewielki, że da się go zmierzyć tylko najmniejszym z zegarków.

Niestety, ponieważ praludki były plemieniem indywidualistów, każdy miał własny okrzyk, a Akwila zrozumiała jedynie kilka z nich:

— Mogą odebrać nam życie, ale nie odbiorą spodni!

— Ty pójdziesz górą, a ja dojdę potem.

— Jest nas tylko tysiąc.

Ale po chwili ścianami zatrząsł jeden potężny okrzyk:

— Nie mamy króla! Nie mamy królowej! Nie mamy pana! Nie damy się znowu oszukać!

Okrzyk ucichł, chmura pyłu opadła na ziemię i zapanowała cisza.

— Dalej, jazda! — krzyknął Rozbój.

Praludki jak jeden mąż rzuciły się z galerii w dół na podłogę i przez dziurę na dwór.

Komnata w jednej chwili opustoszała, zostali tylko bard i Fiona.

— Gdzie oni poszli? — zapytała Akwila.

— Och, po prostu wyszli. — Fiona wzruszyła ramionami. — Ja zamierzam tu pozostać, dopilnować ognia. Ktoś powinien się zachowywać jak porządna wodza. — Spojrzała ostro na Akwilę.

— Mam szczerą nadzieję, że znajdziesz dla siebie klan, Fiono — odparła słodko Akwila.

Fiona jeszcze bardziej się zmarszczyła.

— Jakiś czas będą biegać w kółko, może przy tym ogłuszą kilka królików i wywalą się parę razy — wtrącił się William. — Potem przyhamują, kiedy dotrze do nich, że nie wiedzą, co i gdzie powinni zrobić.

— Czy zawsze tak zmykają jak teraz? — zapytała Akwila.

— No cóż, Rozbój nie ma najmniejszej ochoty rozmawiać o małżeństwie. — William uśmiechnął się szeroko.

— Jeśli o to chodzi, mamy ze sobą wiele wspólnego — stwierdziła Akwila. Wysunęła się z dziury na zewnątrz, gdzie już czekał na nią ropuch.

— Słyszałem — oświadczył. — Dobra robota. Bardzo sprytne. I bardzo dyplomatyczne.

Akwila rozejrzała się. Od zachodu słońca dzieliło ich jeszcze kilka godzin, ale cienie się już wydłużały.

— Czas iść — oświadczyła, zawiązując fartuszek. — A ty idziesz ze mną.

— Ale ja nie bardzo się znam na wejściu do… — zaczął ropuch, starając się wycofać.

Ponieważ jednak ropuchy nie najlepiej posuwają się rakiem, złapała go i wsadziła do kieszeni fartuszka.

Pobiegła w kierunku kopców i kamieni. Mój brat nigdy nie dorośnie, myślała. To właśnie powiedziała stara dama. Jak to działa? Jak wygląda miejsce, w którym się nie dorasta? Zobaczyła, że William i Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock biegną tuż obok niej, lecz reszty Figli nie było nigdzie widać.

I nagle znalazła się między kopcami. Siostry opowiadały, że spoczywa w tym miejscu wielu rycerzy, co jednak wcale jej nie przerażało. Tak naprawdę na wzgórzach nigdy niczego się nie bała.

Ale teraz poczuła chłód. Którego nie odczuwała nigdy wcześniej.

„Znajdź miejsce, gdzie nie działa czas”. No cóż, kopce były bardzo, ale to bardzo stare. Kamienie też. Czy pasowały w tym miejscu? Tak, jednak tak, należały do przeszłości, ale przez tysiące lat wryły się w te wzgórza. Tutaj się zestarzały. Były częścią krajobrazu.

Niskie słońce wydłużało cienie. To była pora, kiedy Kreda zdradzała swe sekrety.

Gdzieniegdzie, jeśli światło odpowiednio padało, dostrzec można było zarysy dawnych dróg i pól. Cienie pokazywały to, co ginęło w ostrym świetle dnia.

To Akwila wymyśliła określenie „ostre światło”.

Nie widać było śladów racic. Przechadzała się wokół trzymieni, które trochę przypominały wielkie kamienne odrzwia, ale nawet gdy próbowała przez nie przechodzić, nic się nie działo.

To nie zgadzało się z planem. Powinny być jakieś magiczne drzwi. Tego była pewna.

Szum w uszach podpowiedział jej, że ktoś gra na mysich dudach. Rozejrzała się i zobaczyła barda Williama stojącego na strzaskanym kamieniu. Miał wydęte policzki, dudy też były pełne powietrza.

Pomachała do niego.

— Czy coś widzisz? — zapytała.

William wypuścił z warg ustnik i szum w jej uszach ustał.

— O tak — powiedział.

— Drogę do ziemi należącej do Królowej.

— O tak.

— Czy opowiesz mi o niej?

— Ja nie muszę mówić wodzy. Wodza sama zobaczy.

— Ale mógłbyś mi ją pokazać!

— Tak, a ty mogłabyś powiedzieć „prrrroszę” — odparł William. — Mam dziewięćdziesiąt sześć lat i nie jestem zabawką z twojego domku dla lalek. Miałaś wspaniałą babcię, ale to nie powód, by mi rrrrozkazywała ciutdziewczynka.

— Ciut? — powtórzyła.

— Chodzi mu o coś bardzo małego — podpowiedział ropuch. — Zaufaj mi.

— On nazywa mnie małą!!!

— Wewnątrz jestem dużo większy niż ty — oznajmił William. — I powiedziałbym, że twój tata nie byłby uszczęśliwiony, gdyby jego wielka ciutdziewczynka zaczęła się szarrrrogęsić!

— Stara wodza rozkazywała ludziom! — odparła Akwila.

— Oczywiście. Ale ona zaprrrracowała na rrrrespekt. — Słowa barda odbiły się echem od kamieni.

— Proszę, pomóż mi! Nie wiem, co robić! — jęknęła Akwila.

William przyjrzał się jej uważnie.

— No cóż, rrrradzisz sobie nie najgorzej — odparł już znacznie milszym tonem. — Załatwiłaś sprrrrawę ślubu, nie łamiąc zasad, a co więcej, lubisz rrrryzyko, muszę ci to przyznać. Znajdziesz drrrrogę, wszystko w swoim czasie. Tylko uważaj, gdzie stąpasz, i nie oczekuj, że świat się dostosuje do ciebie. Musisz szukać słodyczy, to wszystko. Użyj swych oczu. I użyj swej głowy.

Włożył ustnik między wargi, nadął policzki, aż mysi pęcherz napełnił się powietrzem.

Akwila znowu poczuła świdrowanie w uszach.

— Co na to powiesz? — spytała, zaglądając do kieszeni fartuszka.

— Obawiam się, że możesz liczyć tylko na siebie — odrzekł ropuch. — Kimkolwiek byłem, nie wiem zbyt wiele na temat znajdowania niewidzialnych drzwi. I nie życzę sobie żadnych nacisków.

— Ale… ja nie mam pojęcia, co robić! Czy jest jakieś magiczne słowo, które powinnam wymówić?

— Nie wiem, czy jest jakieś magiczne słowo, które powinnaś wymówić — odparł ropuch, odwracając się tyłem.

Akwila uświadomiła sobie, że Figle wyrastają wokół jak spod ziemi. Miały nieprzyjemną umiejętność cichego poruszania się, kiedy tylko tego chciały.

O nie, pomyślała. Ich zdaniem ja wiem, co powinnam zrobić! To nie fair. Nie mam żadnego wykształcenia w tym względzie. Nie chodziłam do szkoły dla czarownic. Nawet jej nie znalazłam! Wejście musi być gdzieś tutaj, muszą też być jakieś klucze, a ja nie mam pojęcia jakie!

Chcą zobaczyć, czy się do czegoś nadaję. Potrafię tylko robić ser. A czarownica umie sobie radzić w każdej sytuacji.

Odkładając ropucha z powrotem do kieszeni, namacała „Choroby owiec”. Wyciągnęła książkę i w tej samej chwili usłyszała jednoczesne westchnienie wyrywające się z wszystkich ust praludkowych.

Uważają, że słowa mają magiczną moc…

Otworzyła książkę na chybił trafił i zmarszczyła brwi.

— Zatykanie — przeczytała na głos. Wokół niej praludki kiwały głowami i przepychały się jeden przez drugiego. — Zatykanie wywołuje dygot — kontynuowała — co z kolei prowadzi do stanu zapalnego. Nieleczone może prowadzić do pogorszenia stanu. Zalecane leczenie: codzienna dawka terpentyny do zakończenia czegokolwiek — dygotania, terpentyny lub owcy.

Zaryzykowała podniesienie głowy. Zza każdego kamienia i kopca zerkały na nią Figle.

Wyraźnie to, co właśnie przeczytała, zrobiło na nich wrażenie.

Jednakże słowa z „Chorób owiec” nie przecinały lodu w żadnych magicznych odrzwiach.

— Strupy — czytała dalej Akwila. W powietrzu czuło się oczekiwanie. — Strupy powstają wskutek łuszczenia się skóry, szczególnie w okolicach pyska. Stosownym lekarstwem może być terpentyna…

I w tym momencie dostrzegła kątem oka niedźwiadka.

Był malutki, w kolorze czerwieni, jakiej by nigdy nie wyprodukowała natura. Akwila wiedziała, co to jest. Bywart uwielbiał takie gumisie. Smakowały jak klej zmiksowany z cukrem i były wyprodukowane w stu procentach z produktów nienaturalnych.

— Och! — wyrwało jej się. — Mój brat był tutaj…

To wywołało zamieszanie.

Szła dalej, czytając na głos o zapaleniu nozdrzy i chwiejnym chodzie, ale nie spuszczała wzroku z ziemi. I nagle zobaczyła kolejnego gumisia, tym razem zielonego i przez to ledwie widocznego wśród trawy.

Tutaj! — pomyślała Akwila.

Kawałek dalej widoczny był portal utworzony z trzech kamieni, dwa wielkie głazy, a trzeci położony na nich. Przechodziła już pod nimi wcześniej i nic się nie wydarzyło.

Ale nic nie powinno się zdarzyć, pomyślała. Nie można zostawić drzwi do swego świata tak, by każdy mógł sobie przez nie przejść, bo ludzie wchodziliby tam całkiem przypadkowo. Trzeba wiedzieć, że drzwi znajdują się właśnie w tym miejscu.

Być może to jedyny sposób, żeby to działało.

W porządku. W takim razie uwierzę, że wejście jest właśnie tam.

I weszła. To, co ujrzała, było niesamowite: zarówno zielona trawa, jak i błękit nieboskłonu w świetle zachodzącego słońca stały się różowe, wokół pozostało jeszcze kilka spóźnionych chmurek, które zapomniały, że pora na sen, a wszystko spowijała ciepła miodowa poświata. Ten obraz był prawdziwie zadziwiający. A fakt, że Akwila oglądała go praktycznie każdego dnia, w żaden sposób nie zmniejszał jego fantastyczności. I dodatkowo wcale nie trzeba było przechodzić przez jakiś kamienny łuk, by to zobaczyć. Widać to było praktycznie z każdego miejsca.

Tyle tylko… że coś się nie zgadzało. Akwila przeszła pod łukiem kilka razy i wciąż nie była tego pewna. Podniosła dłoń na wysokość ramienia, próbując zmierzyć wysokość słońca nad horyzontem.

A potem zobaczyła ptaka, jaskółkę, która w pogoni za muchami zanurkowała za skały.

Efekt był, no cóż., dziwny, jakby smutny. Ptak zniknął za kamieniem, a ona podążała za nim wzrokiem… lecz już było za późno. Bo ptak powinien się wyłonić, ale tak się nie stało.

A potem zjawił się w prześwicie między kamieniami i przez chwilę widniał po obu stronach kamienia w tym samym czasie.

Patrząc na to, Akwila czuła się tak, jakby ktoś wyciągnął jej oczy i obrócił dookoła.

„Szukaj miejsca, gdzie nie pasuje czas”…

— Świat, który widać przez prześwit, jest przynajmniej o sekundę spóźniony w stosunku do czasu, który płynie tutaj — mówiła głosem tak pewnym, jak to tylko możliwe. — Myślę… wiem, że tam jest wejście.

Fik Mik Figle zaczęły wiwatować i klaskać w dłonie, po czym ruszyły biegiem ku niej.

— Twoje czytanie było wspaniałe — oświadczył Rozbój. — Nie rozumiałem ani słowa.

— Tak, to musi być doprawdy potężny język, kiedy nie wiadomo w ogóle, o co chodzi! — dodał jego kompan.

— Zdecydowanie ma panienka predyspozycje do bycia wodzą — oświadczył Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock.

— Wspaniałe! — dodał Głupi Jaś. — Powaliło mnie to, gdy zobaczyłaś słodycze i w ogóle się z tym nie zdradziłaś. Nie sądziliśmy też, że dostrzeżesz zielonego!

Praludki przestały wiwatować i spojrzały na niego z wyrzutem.

— Czy coś złego powiedziałem? — dopytywał się.

Akwila zmarkotniała.

— Od początku wiedzieliście, gdzie jest przejście, tak? — zapytała.

— Oczywiście — potwierdził Rozbój. — Używaliśmy go, kiedy mieszkaliśmy w świecie Królowej, ale była zła, więc się zbuntowaliśmy…

— No właśnie, a ona nas wyrzuciła pod pretekstem, że pijemy, kradniemy i bijemy się przez cały czas — dodał Głupi Jaś.

— To wcale nie było tak! — wrzasnął Rozbój.

— I czekaliście, żeby zobaczyć, czy mnie uda się je znaleźć? — Akwila przerwała im, bojąc się, że rozpoczną zaraz bójkę.

— Oczywiście. Znakomicie sobie poradziłaś, dziewczyno.

Pokręciła przecząco głową.

— Nieprawda. Nie czarowałam. Nie wiem, jak to się stało. Po prostu przyglądałam się i udało mi się zrozumieć, co zobaczyłam. Tak naprawdę to oszukiwałam.

Praludki popatrzyły na siebie.

— Przecież na tym właśnie polega magia — powiedział Rozbój. — Machasz różdżką i wymawiasz kilka magicznych ciutsłówek. I co w tym takiego sprytnego? Ale przyglądanie się światu, takie przyglądanie, że naprawdę się go widzi, a potem rozumienie tego, co się zobaczyło, to dopiero jest coś.

— No właśnie — zgodził się z nim ku zdziwieniu Akwili bard William. — Użyłaś swych oczu i użyłaś swojej głowy. Tak właśnie robią prawdziwe wiedźmy. Magia służy tylko promocji.

— O, naprawdę? — Akwila się rozpogodziła. — W takim razie… to są nasze drzwi!

— Zgadza się — powiedział Rozbój. — Teraz pokaż nam przez nie drogę.

Zawahała się, ale potem przyszła myśl: czuję, że myślę. I widzę to, jak myślę. A co ja myślę? Myślę, że przechodziłam pod tym lukiem wcześniej i nic się nie wydarzyło.

Ale wtedy nie patrzyłam. I nie myślałam. W każdym razie nie tak, jak należy.

Świat, który widzę za łukiem, nie jest prawdziwym światem. Tylko wygląda jak prawdziwy. To rodzaj… czarodziejskiego obrazka, który został tam postawiony, by ukryć wejście. I jeśli nie uważasz, no cóż, po prostu mijasz prawdziwe wejście, nie zdając sobie w ogóle z tego sprawy.

Przeszła pod łukiem. I nic się nie stało. Fik Mik Figle przyglądały jej się z powagą.

No dobrze, pomyślała. Znowu dałam się oszukać, prawda?

Stanęła na wprost kamieni, wyciągnęła ręce na boki, zamknęła oczy. A potem bardzo powoli zrobiła krok do przodu…

Coś zaskrzypiało pod jej nogami, ale nie otworzyła oczu, dopóki nie była pewna, że nie ma pod nimi kamieni. I wtedy spojrzała na…na czarno-biały krajobraz.

Загрузка...