— Hej, gdzie byłaś?! — wykrzykiwał Rozbój, wpatrując się w nią rozpłomienionym wzrokiem. — W jednej chwili mieliśmy sprawić prawdziwie pokazową lekcję tym prawnikom, a w następnej już nie było ani ciebie, ani Królowej!
Sny w snach, pomyślała Akwila. Ale to była przeszłość, nie dało się patrzeć na Fik Mik Figle i nie wiedzieć, co jest prawdziwie prawdziwe.
— Już po wszystkim — oświadczyła.
— Zabiłaś ją?
— Nie.
— W takim razie ona powróci — rzekł Rozbój. — Jest strasznie głupia. Jeśli chodzi o sny, całkiem sprytna, ale rozumku w główce ciuteńko.
Akwila przytaknęła. Uczucie zamglenia zniknęło. Wspomnienie nadświadomości zbladło niczym sen. Ale muszę pamiętać, że to nie był sen.
— Jak udało wam się umknąć przed wielką falą? — zapytała.
— Och, po prostu Wolni Ciutludzie są bardzo szybcy — odpowiedział Rozbój. — A to była mocna latarnia morska. Choć trzeba przyznać, że woda podeszła bardzo wysoko.
— Musieliśmy się uporać z kilkoma rekinami — dodał Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock.
— No tak, rzeczywiście było kilka rekinów. — Rozbój wzruszył ramionami. — I jedna ośmiornica.
— To była ogrrrromna kałamarrrrnica — sprostował bard William.
— A potem to był już tylko ogromny kebab — dodał Głupi Jaś.
— Miała duże głowy, ciutsiusiu! — krzyknął Bywart, olśniewając wszystkich nagłą elokwencją.
William odkaszlnął grzecznie.
— A wielka fala przygnała mnóstwo zatopionych statków pełnych skarrrrbów. Zatrzymaliśmy się ciut, żeby ciut popirrrracić…
Fik Mik Figle pokazały przepiękne kamienie szlachetne i złote monety.
— To chyba wyśnione skarby, prawda? — zapytała Akwila. — Bajkowe złoto. Z porankiem zamieni się w śmieci.
— Powiadasz? — zdziwił się Rozbój. Spojrzał w stronę horyzontu. — Dobra, słyszeliście wodzę, chłopaki. Mamy może z pół godzinki, żeby to komuś spylić. Czy pozwolisz nam odejść? — zapytał Akwilę.
— Co… ach tak. W porządku. Dziękuję wam…
I już ich nie było, przez chwilę tylko dało się dostrzec pomarańczowo-błękitną smugę.
Bard William został ciut dłużej. Pokłonił się Akwili.
— Poszło ci całkiem nieźle — oświadczył. — Jesteśmy z ciebie dumni. Babcia też by była. Pamiętaj o tym. Nie jesteś niekochana.
I on zniknął także.
W tym momencie jęknął leżący na trawie Roland. Poruszył się.
— Siusiu ludź poszedł — odezwał się Bywart. — Litość poszli.
— Kim oni byli? — wymamrotał Roland.
Usiadł, trzymając się za głowę.
— To wszystka jest dość skomplikowane — odpowiedziała Akwila. — Czy… coś z tego pamiętasz?
— To wszystko wydaje się… snem — odparł Roland. — Pamiętam… morze, biegliśmy i rozłupałem orzech, który był pełen maleńkich ludzików, i polowałem w wielkim lesie z cieniami…
— Sny bywają bardzo zabawne. — Akwila starannie dobierała słowa. Podniosła się i pomyślała: Muszę tu chwilę zaczekać. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. Może wiedziałam, tylko zapomniałam. Ale muszę na coś poczekać… — Czy dasz radę dojść do wioski? — zapytała.
— O tak. Tak mi się wydaje. Ale co jeśli… ?
— W takim razie weź ze sobą Bywarta, dobrze? Chciałabym chwilę odpocząć.
— Zostaniesz tutaj? — Roland wyglądał na zatroskanego.
— Tak. To nie potrwa długo. Proszę. Możesz go zostawić na farmie. Powiedz moim rodzicom, że niedługo się zjawię. Powiedz im, że nic mi się nie stało.
— Siusiu ludź! — wykrzyknął Bywart. — Litości! Chcę spać.
Roland nie wyglądał na przekonanego.
— Idź już! — stanowczo powiedziała Akwila.
Kiedy obaj chłopcy zniknęli za wzgórzem, usiadła pomiędzy czterema żelaznymi kołami, podciągając kolana do brody.
Kawałek dalej widziała kopiec Fik Mik Figli. Już teraz wspomnienie o nich wywoływało lekkie zdziwienie, a przecież widziała je zaledwie kilka minut temu. Ale kiedy odeszli, pozostawili wrażenie, że nie było ich tu nigdy.
Mogła oczywiście pójść na kopiec i sprawdzić, czy znajdzie dużą dziurę. Ale powiedzmy, że nory by tam nie było. Albo powiedzmy, że byłaby, ale w środku urządziła się rodzina królików.
Muszę pamiętać, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, powiedziała Akwila do siebie.
Na szarym niebie poranka krzyknął myszołów. Zataczał kręgi. Nagle od ptaka oderwała się mała kropeczka.
Nawet praludek by nie przeżył upadku z takiej wysokości. Akwila zerwała się na nogi.
Hamisz spadał z nieba. Coś na kształt balonu otworzyło się nad nim i Figiel spływał na dół łagodnie niby liść.
To, co rozpięło się nad Hamiszem, miało kształt litery Y. Im niżej opadało, tym stawało się coraz wyraźniejsze i coraz bardziej… znajome.
Gdy wylądował, na nim z kolei wylądowała para majtek należąca do Akwili, takich z długimi nogawkami, w czerwone różyczki.
— Było wspaniale! — oświadczył, wydobywając się spod zwojów materiału. — Już nigdy więcej nie wyląduję na głowie.
— To moje najlepsze majtki — odparła znużonym głosem. — Ukradłeś je ze sznura z suszącą się bielizną?
— Oczywiście. Ładne i czyściutkie. Musiałem odciąć koronkę, bo się w nią plątałem, ale zostawiłem na sznurze, żebyś ją mogła gdzieś przyszyć. — Hamisz uśmiechnął się do Akwili szerokim uśmiechem kogoś, kto pierwszy raz nie wylądował twardo na ziemi.
Westchnęła. Lubiła koronkę. Nie miała zbyt wielu rzeczy, które nie były niezbędne.
— No dobrze, zatrzymaj je sobie — powiedziała.
— W takim razie je zatrzymam — zgodził się Hamisz. — Zaraz, zaraz, co to ja miałem…? Och tak. Będziesz miała gości. Spotkałem je za wioską. Spójrz tam.
Wskazał na dwa kształty większe od myszołowa, tak wysoko, że odcinały się na tarczy słonecznej. Akwila przyglądała się, jak zataczały kręgi, schodząc coraz niżej nad ziemię.
Siedziały na miotłach.
Wiedziałam, że muszę poczekać, pomyślała.
Poczuła świdrowanie w uszach. Odwróciła się i zobaczyła Hamisza biegnącego po trawie. Myszołów go chwycił i już wzbijali się w górę. Zastanowiła się, czy był przestraszony i nie chciał spotkać… ktokolwiek tu nadchodził.
Miotły opadały.
Na jednej, która znajdowała się niżej, siedziały dwie postacie. Gdy wylądowały, Akwila zobaczyła, że jedną z nich jest panna Tyk, przywierająca z całych sił do kogoś mniejszego, kto najwyraźniej sterował. Na wpół zeszła, na wpół spadła z miotły i podbiegła do Akwili.
— Nie uwierzysz, co przeżyłam! — wykrzyknęła. — Prawdziwy koszmar! Leciałyśmy przez burzę. Czy z tobą wszystko w porządku?
— O… tak…
— Co tu się działo?
Jak zacząć odpowiedź na tak postawione pytanie?
— Królowa odeszła — powiedziała Akwila. W tych słowach mieściło się wszystko.
— Co? Królowa odeszła? Och… te panie to pani Ogg…
— Dzień dobry — odezwała się druga pasażerka miotły, poprawiając długą czarną suknię, spod której fałd dochodził dźwięk naciąganego elastiku. — Chciałabym nadmienić, że wiatr tam w górze hula, jak chce! — Była niską, korpulentną damą o twarzy niczym zbyt długo magazynowane jabłko. Kiedy się uśmiechała, każda z jej zmarszczek przesuwała się w inną stronę.
— A to — mówiła dalej panna Tyk — jest pani…
— Panna — poprawiła ją natychmiast dama zsiadająca właśnie z miotły.
— Szalenie przepraszam, panno Weatherwax — poprawiła się natychmiast panna Tyk. — Bardzo, ale to bardzo dobre czarownice — wyszeptała do Akwili. — Miałam mnóstwo szczęścia, że udało mi się je odnaleźć. W górach czarownice są w dużym poważaniu.
Akwila była pod wrażeniem. Ktoś potrafił wywołać na twarzy panny Tyk rumieniec zakłopotania! Ale pannie Weatherwax udawało się to przez samo stanięcie obok. Była wysoka, a raczej — Akwila zdała sobie sprawę — wcale nie była wysoka, tylko trzymała się wysoko, co może łatwo wprowadzić w błąd, jeśli nie zwraca się dostatecznej uwagi, i podobnie jak druga czarownica miała na sobie czarną, niezbyt nową sukienkę. Świdrującymi niebieskimi oczami oglądała Akwilę od stóp do głów.
— Masz dobre buty — oświadczyła.
— Powiedz pannie Weatherwax, co się wydarzyło… — zaczęła panna Tyk.
Czarownica tylko uniosła dłoń i panna Tyk w jednej chwili zamilkła. Teraz Akwila była pod jeszcze większym wrażeniem.
Panna Weatherwax obrzuciła dziewczynkę spojrzeniem, które objęło całą jej głowę i jakieś pięć mil dookoła. Potem podeszła do kamieni i machnęła dłonią. To był dziwny ruch, spowodował jakby zatrzepotanie powietrza, ale też na chwilę zostawił świecącą linię. Potem usłyszały dźwięk, jakby akord, jakby ileś różnych dźwięków zdarzyło się w jednej chwili.
Zdarzyło i zamknęło w ciszę.
— Tytoń Wesoły Żeglarz? — zapytała wiedźma.
— Owszem — potwierdziła Akwila.
Czarownica jeszcze raz machnęła ręką i znowu towarzyszył temu odgłos, ostry i skomplikowany. Odwróciła się, by spojrzeć na odległy punkt, który był kopcem praludków.
— Fik Mik Figle? Wodza? — dopytywała się.
— No tak. Ale tylko czasowo — przyznała Akwila.
— Hmmm — mruknęła panna Weatherwax.
Machnięcie. Dźwięk.
— Patelnia.
— Tak, ale gdzieś zginęła.
— Hmmm.
Machnięcie. Dźwięk. Jakby czarownica wyciągała całą historię z powietrza.
— Napełnione wiadra?
— I koryto też — potwierdziła Akwila.
Machnięcie. Dźwięk.
— Rozumiem. Specjalny Płyn dla Owiec?
— Tak, tata mówi, że od niego…
Machnięcie. Dźwięk.
— Aha. Kraina śniegu. — Machnięcie. Dźwięk. — Królowa. — Machnięcie. Dźwięk. — Walka. — Machnięcie. Dźwięk. — Na morzu? — Machnięcie, dźwięk, machnięcie, dźwięk…
Panna Weatherwax spoglądała na zmieszane powietrze, gdzie oglądała obrazy widoczne tylko dla niej. Pani Ogg usadowiła się koło Akwili, a jej krótkie nóżki zadyndały w powietrzu, kiedy wygodnie się umościła.
— Próbowałam Wesołego Żeglarza — oświadczyła. — Śmierdzi jak paznokcie u nóg, prawda?
— Rzeczywiście — zgodziła się Akwila z wdzięcznością.
— Aby zostać wodzą Fik Mik Figli, trzeba z jednym z nich wziąć ślub, czyż nie? — dopytywała się pani Ogg niewinnie.
— No tak, ale udało mi się znaleźć sposób, żeby to obejść — odparła Akwila.
I opowiedziała jej. Pani Ogg serdecznie się uśmiała. To był ten rodzaj śmiechu, dzięki któremu czujesz się lepiej.
Powietrze się uspokoiło, panna Weatherwax wpatrywała się w nic przez chwilę, a potem powiedziała:
— I w końcu pokonałaś Królową. Ale wydaje mi się, że miałaś pomoc.
— To prawda — przyznała Akwila.
— Jaką?
— Ja nie wtykam nosa w twoje sprawy — wyrwało się dziewczynce, zanim zdążyła pomyśleć, co chce powiedzieć.
Panna Tyk aż się zatchnęła. W oczach pani Ogg coś błysnęło.
Spoglądała to na Akwilę, to na pannę Weatherwax, jakby była na meczu tenisowym.
— Akwilo, panna Weatherwax jest najsłynniejszą czarownicą ze wszystkich… — zaczęła bardzo poważnie panna Tyk, ale najsłynniejsza czarownica tylko machnęła dłonią.
Koniecznie muszę się nauczyć, jak to się robi, pomyślała Akwila.
I wtedy panna Weatherwax zdjęła spiczasty kapelusz i ukłoniła się Akwili.
— Dobrze powiedziane — oświadczyła, prostując się i spoglądając wprost na dziewczynkę. — Nie miałam prawa o to pytać. To twój kraj i przebywam tutaj za twoim pozwoleniem. Okażę ci szacunek, jeśli i ty okażesz go mnie. — Na chwilę powietrze zlodowaciało, a niebo pociemniało. A potem panna Weatherwax jakby nigdy nic mówiła dalej: — Ale jeśli pewnego dnia będziesz chciała powiedzieć mi coś jeszcze, z chęcią posłucham. Z przyjemnością też dowiedziałabym się czegoś więcej o stworzeniach wyglądających, jakby je ktoś zrobił z ciasta. Nie natknęłam się na nie nigdy wcześniej. I twoja babcia wygląda na osobę, którą bym chętnie poznała. — Znowu się wyprostowała. — A na razie sprawdźmy, czy jest jeszcze coś, czego powinnaś się nauczyć.
— Czy dowiem się czegoś o szkole dla czarownic? — zapytała Akwila.
Przez moment panowała cisza.
— Szkoła dla czarownic? — powtórzyła zdziwiona panna Weatherwax.
— Hm — mruknęła panna Tyk.
— To była amfora? — zapytała Akwila.
— Amfora? — zmarszczka na czole panny Weatherwax się po głębiła.
— Ona ma na myśli metaforę — wyszeptała panna Tyk.
— To jak z opowieściami — tłumaczyła Akwila. — Nic się nie stało. To zaczęło działać. I w ten sposób jest to szkoła, prawda? Magiczne miejsce. Świat. Tutaj. I póki się dobrze nie spojrzy, wcale tego nie widać. Czy wiedziałaś, że praludki uważają ten świat za raj? Ale my nie patrzymy, jak należy. Nie ma lekcji magii. W każdym razie takich regularnych lekcji. Wszystko polega na tym, że się jest… sobą, to chyba chciałam wyrazić.
— Ładnie powiedziane — stwierdziła panna Weatherwax. — Jesteś bystra. Ale magia istnieje. I wiedzę na jej temat da się zdobyć. To nie wymaga wcale wielkiej inteligencji, inaczej magowie nie byliby do tego zdolni.
— Powinnaś też mieć jakieś zajęcie — dodała pani Ogg. — Czary to za mało. Bo widzisz, nie można czarować dla siebie. Żelazna reguła.
— Potrafię robić ser — odparła Akwila.
— Ser? — zastanowiła się panna Weatherwax. — Ser jest dobry. A czy wiesz coś na temat medycyny? Położnictwa? To bardzo przydatne umiejętności.
— Zdarzało mi się pomagać przy rodzeniu się jagniąt, szczególnie gdy owca miała kłopoty — odparła Akwila. — Byłam przy tym, jak rodził się mój brat. Nie pomyśleli, żeby mnie odesłać z domu. To nie wyglądało na coś bardzo skomplikowanego. Sądzę jednak, że ser robi się łatwiej, no i ciszej.
— Ser jest dobry — powtórzyła panna Weatherwax, kiwając głową. — Ser żyje.
— A co pani tak naprawdę robi? — zapytała Akwila.
Chuda czarownica przez chwilę się wahała, ale wreszcie odpowiedziała cicho:
— My pilnujemy… granic. Jest ich mnóstwo… dużo więcej, niż ludzie wiedzą. Między życiem a śmiercią, tym światem i następnym, nocą i dniem, dobrem i złem… i wszystkich tych granic trzeba pilnować. A pilnując ich, strzeżemy również sumy spraw. I nigdy nie prosimy o wynagrodzenie. To bardzo ważne.
— Chociaż ludzie dają nam różne rzeczy. Ludzie potrafią być szalenie szczodrzy dla czarownic — radośnie oświadczyła pani Ogg.
— Kiedy w mojej wiosce jest dzień pieczenia, nie mogę się opędzić od ciasta. Są sposoby na to, jak nie prosić, jeśli wiesz, co mam na myśli. Ludzie lubią mieć w pobliżu szczęśliwą czarownicę.
— Tutaj ludzie uważają, że czarownice są złe! — wykrzyknęła Akwila, ale w tej samej chwili jej druga myśl podpowiedziała: A czy pamiętasz, jak rzadko babcia musiała sobie sama kupować tytoń?
— Zadziwiające, do czego można ludzi przyzwyczaić — powie działa pani Ogg. — Trzeba tylko zaczynać od małego.
— Na nas już czas — stwierdziła panna Weatherwax. — Widzę mężczyznę na koniu pociągowym, jedzie w naszą stronę. Jasne włosy, czerwona twarz…
— To chyba mój ojciec!
— Wciąż pogania to biedne zwierzę. Mów szybko. Chcesz zdobyć umiejętności? Kiedy możesz opuścić dom?
— Słucham?
— Czy dziewczęta stąd nie idą na służbę? — zapytała pani Ogg.
— Owszem. Kiedy są nieco starsze ode mnie.
— W takim razie kiedy będziesz nieco starsza od siebie, zjawi się panna Tyk, żeby cię odszukać — powiedziała panna Weatherwax, a panna Tyk skinęła głową. — W górach mieszkają starsze czarownice, które chętnie przekażą ci to, co same wiedzą, za odrobinę pomocy w gospodarstwie. Kiedy ciebie tu nie będzie, ktoś cię zastąpi w pilnowaniu tego miejsca, o to możesz się nie martwić. A w tym czasie dostaniesz trzy posiłki dziennie, własne łóżko, miotłę… tak właśnie robimy. Czy to ci odpowiada?
— Tak — odparła Akwila z szerokim uśmiechem. Cudowna chwila upływała zbyt szybko, by mogła zadać wszystkie pytania, które zadać chciała. — Tak! Tylko, że…
— Że co? — zapytała pani Ogg.
— Nie chciałabym tańczyć nago ani w ogóle robić niczego takiego. Prawda, że nie muszę? Pytam, bo ludzie gadają…
Panna Weatherwax wzniosła oczy ku niebu. Pani Ogg uśmiechnęła się szeroko.
— No cóż, taka procedura jest zalecana… — zaczęła.
— Nie, nie musisz robić nic takiego! — przerwała jej ostro panna Weatherwax. — Żadnych domków z piernika ani koguta, ani tańców.
— Chyba że sama byś chciała. — Pani Ogg się podniosła. — Pianie kura od czasu do czasu naprawdę nie zawadzi. Nauczę cię kiedyś, jak to robić, ale teraz już naprawdę się spieszymy.
— Tylko… tylko powiedz, jak to ci się udało — zwróciła się do Akwili panna Tyk. — Przecież tu jest kreda. Stałaś się czarownicą na kredzie. Jak?
— Sama mogłaś do tego dojść, Roztropna Tyk — odpowiedziała jej panna Weatherwax. — Kośćcem tej ziemi jest krzemień. Twardy, ostry i użyteczny. Król wśród kamieni. — Ujęła swą miotłę i jeszcze raz zwróciła się do Akwili. — Przewidujesz jakieś kłopoty? — zapytała.
— Może się coś takiego zdarzyć — odparła dziewczynka.
— Potrzebujesz pomocy?
— Jeśli to moje kłopoty, sama z nich wyjdę — odparła Akwila. Chciała krzyczeć: Tak, tak! Potrzebuję pomocy! Nie mam pojęcia, co się stanie, kiedy mój ojciec tutaj dotrze. Baron najprawdopodobniej wpadł we wściekłość. Ale przecież nie chcę, by pomyślały, że nie potrafię sobie poradzić z własnymi problemami. Powinnam umieć sobie dać z nimi radę!
— To dobrze — stwierdziła panna Weatherwax.
Akwila zastanowiła się, czy czarownice potrafią czytać w myślach.
— W myślach nie — odparła panna Weatherwax. — Posługujemy się logiką. Podejdź no tu, młoda damo.
Dziewczynka posłusznie podeszła.
— Jeśli chodzi o czary — powiedziała panna Weatherwax — to uczenie się ich nie ma nic wspólnego z uczęszczaniem do szkoły. Najpierw przechodzi się test, a następnie całe lata poświęca się na zrozumienie, jak się go przeszło. Z życiem jest nieco podobnie. — Wyciągnęła rękę i delikatnie podniosła podbródek Akwili, by spojrzeć jej w twarz. — Widzę, że otworzyłaś oczy.
— Tak.
— To dobrze. Zbyt wiele osób nigdy tego nie robi. Ale i tak mogą na ciebie czekać przeróżne pułapki. To ci się przyda.
Wyciągnęła rękę i zakreśliła krąg nad włosami Akwili, potem przez chwilę trzymała dłoń nad głową dziewczynki, wykonując jakieś ruchy palcem wskazującym.
Akwila podniosła dłonie, przez moment myślała, że tam nic nie ma, a potem dotknęła… czegoś. To było więcej niż ruch powietrza i gdyby ktoś się niczego nie spodziewał, palce by przez to przeszły.
— Czy to jest naprawdę? — zapytała.
— Kto wie? — odparła czarownica. — To wirtualny spiczasty kapelusz. Nikt poza tobą nie będzie wiedział, że tam jest. Ale może okazać się wygodny.
— Chodzi ci o to, że istnieje w mojej głowie?
— Masz w głowie mnóstwo rzeczy. Co nie znaczy, że nie istnieją naprawdę. Lepiej nie zadawaj tylu pytań.
— Co się stało z ropuchem? — zapytała panna Tyk, która zada wała pytania.
— Poszedł za Wolnymi Ciutludźmi — odpowiedziała Akwila. — Okazało się, że był prawnikiem.
— Dałaś klanowi Fik Mik Figli ich własnego adwokata? — zapytała pani Ogg. — Świat zadygocze. Choć okazjonalny wstrząs może mu tylko dobrze zrobić.
— Chodźcie, siostry, musimy odlatywać! — krzyknęła panna Tyk, która już zajęła swoje miejsce za panią Ogg.
— Daruj sobie, to było strasznie teatralne — skarciła ją pani Ogg. — Cześć, Akwi. Do zobaczenia.
Jej miotła spokojnie uniosła się w powietrze. Za to miotła panny Weatherwax wydała z siebie cichy smutny odgłos. Jej właścicielka westchnęła:
— Ach, te krasnoludy. Mówiły, że wszystko naprawią, a kłopoty zaczęły się od wizyty w ich warsztacie…
Teraz już słychać było stukot kopyt. Z zadziwiającą szybkością panna Weatherwax zsunęła się z miotły, złapała ją obiema rękami i z rozwianą suknią ruszyła biegiem po murawie.
Była już daleko, gdy na wzgórzu pojawił się ojciec Akwili dosiadający jednego z gospodarskich koni. Zdziwiona dziewczynka zobaczyła, że jej tata śmieje się i płacze jednocześnie.
To wszystko było trochę jak sen.
Akwila uznała takie postawienie sprawy za bardzo wygodne. Nie bardzo pamiętam, to wszystko działo się jak we śnie… To było jak sen, nie jestem niczego pewna…
Z drugiej zaś strony rozradowany baron był nadzwyczaj pewien swego. Najwyraźniej ta… powiedzmy królowa, kimkolwiek tak naprawdę była, porywała dzieci, a jego syn ją pokonał, no i na dodatek jeszcze sprowadził z powrotem tych dwoje malców.
Mama uparła się, by Akwilę położyć do łóżka, choć był jasny dzień. A ona nie miała nic przeciwko temu. Była taka zmęczona, że z przyjemnością zapadła w różowy stan między snem a jawą.
Przysłuchiwała się ojcu rozmawiającemu na dole z baronem. Słyszała opowieść, którą składali ze znanych faktów, starając się coś z tego zrozumieć. Z pewnością dziewczynka była bardzo dzielna (to mówił baron), ale ostatecznie ma dopiero dziewięć lat. I nawet nie wie, jak używać miecza! Z kolei Roland brał lekcje fechtunku od małego…
I tak to szło. Potem słyszała, jak rozmawiali jej rodzice, gdy baron już sobie poszedł.
Na przykład o tym, że Szczurołów mieszka teraz na dachu.
Leżała w łóżku i wdychała woń olejku, który mama wtarła jej w skronie. Twierdziła, że Akwila musiała się uderzyć w głowę, bo co chwila jej dotyka.
Tak więc Roland o twarzy jak befsztyk został bohaterem. Czy w takim razie ona została głupią księżniczką, która złamała nogę i zemdlała? To było takie niesprawiedliwe!
Sięgnęła do małego stolika ustawionego obok łóżka, na którym położyła niewidzialny kapelusz. Mama dokładnie w tym miejscu postawiła talerz rosołu, ale kapelusz wciąż tam był.
Akwila czuła pod palcami jego kształt.
Nigdy nie oczekujemy nagrody, przypomniała sobie. W dodatku był to sekret. Nikt inny nie wiedział o Wolnych Ciutludziach. Oczywiście Bywart biegał po całym domu przewiązany serwetą i wykrzykiwał: „Siusiu ludź! Zostawię wam placuszek w bucie!”, ale pani Dokuczliwa, uszczęśliwiona, że ma go z powrotem, i rozradowana, że jej mały synek mówi nie tylko o słodyczach, w ogóle nie zwracała uwagi, co mówił.
Nie, Akwila nie mogła opowiedzieć o tym nikomu. Po pierwsze, nigdy by jej nie uwierzyli, a po drugie, gdyby uwierzyli i dobrali się do kopca praludków… Nie chciała myśleć, co by się stało.
Co zrobiłaby babcia Dokuczliwa?
Babcia nie powiedziałaby nic. Babcia bardzo często nic nie mówiła. Tylko uśmiechała się do siebie, pykała z fajki i czekała odpowiedniego czasu…
Akwila uśmiechnęła się do siebie.
Usnęła bez snów.
I tak minął dzień.
I jeszcze jeden dzień.
Trzeciego dnia padało. Akwila zeszła do kuchni, w której nikogo nie było, i zdjęła z półki porcelanową pasterkę. Włożyła ją do torby, wymknęła się z domu i pobiegła na wzgórza. Pogoda była naprawdę okropna, wzgórze cięło chmury niczym dziób statku. Ale kiedy Akwila dotarła do miejsca, gdzie stał stary piec i cztery żelazne koła, i narysowała na murawie prostokąt, a potem wykopała dziurę dla pasterki, a wreszcie wszystko zakryła znowu… zaczęło naprawdę lać. Wiedziała, że trawa z powrotem się przyjmie. Wydawało jej się, że dobrze zrobiła. I była pewna, że poczuła zapach tytoniu.
Potem poszła na kopiec praludków. To ją nieco niepokoiło. Przecież wiedziała, że tam są. Więc po co sprawdzała? Czyżby miała wątpliwości? To byli bardzo zajęci ludzie. Mieli mnóstwo roboty. Tak sobie mówiła. Wcale nie dlatego, żeby zastanawiała się, czy nie znajdzie przypadkiem tylko mysiej dziury. To wcale nie było tak.
Była wodzą. Miała powinność.
Usłyszała muzykę. Usłyszała głosy. A potem nagłą ciszę, gdy zajrzała w głąb.
Ostrożnie wyciągnęła z torby butelkę Specjalnego Płynu dla Owiec i poturlała ją w ciemność.
A gdy odchodziła, znowu usłyszała muzykę.
Pomachała myszołowowi, który zataczał leniwe kręgi pod chmurami, i była pewna, że maleńka kropeczka jej odmachała.
Czwartego dnia Akwila robiła masło, powróciła też do innych swych obowiązków.
Miała pomoc.
— A teraz bym chciała, żebyś poszedł nakarmić kurczaki — po wiedziała do Bywarta. — O co cię proszę?
— Nakarmić cip, cip — odparł Bywart.
— Kurczaki — powtórzyła surowo.
— Kurczaki — powtórzył Bywart.
— I nie wycieraj nosa rękawem! Dam ci chusteczkę. I nie zbij jajek, dobrze?
— Na litość — wymruczał Bywart.
— I czego nie mówimy? — zapytała Akwila. — Nie mówimy: na…
— Litość — dopowiedział Bywart.
— A szczególnie nie mówimy tego przy…
— Przy mamie.
— Dobrze. Gdy skończę, może zdążymy pójść nad rzekę.
Jej braciszek się ucieszył.
— Siusiu ludź? — zapytał.
Akwila nie odpowiedziała od razu. Od kiedy wróciła do domu, nie widziała żadnego Figla.
— Może — zaryzykowała. — Ale najprawdopodobniej są strasznie zajęte. Muszą znaleźć nową wodzę… cóż, są zajęte i już. Tak mi się zdaje.
— Siusiu ludź mówi, że dałaś w głowę rybiej twarzy!
— No, zobaczymy. — Akwila czuła się jak rodzic. — Teraz idź nakarm kurczaki, proszę, i przynieś jajka.
Kiedy pomaszerował, niosąc koszyk na jajka w obu rękach, Akwila położyła kilka kawałków masła na marmurową płytę i sięgnęła po szpachelkę, by nadać im kształt. Ludzie lubili, jak ich masło ładnie wyglądało. Kiedy wyklepywała osełki, zauważyła cień w drzwiach i obejrzała się.
Stał tam Roland.
Twarz miał bardziej czerwoną niż zazwyczaj. Miął w dłoniach nerwowo swój kosztowny kapelusz, zupełnie jak Rozbój.
— Tak? — zapytała grzecznie.
— Posłuchaj, ja chciałem… chciałem o tym… no, o tym wszystkim…
— Tak?
— No, ja nie chciałem nikogo okłamać — wybuchnął. — Ale mój ojciec był całkiem pewien, że zachowałem się bohatersko, i niczego już nie słuchał po tym, gdy mu opowiedziałem, jak… jak…
— Byłam pomocna? — zapytała Akwila.
— Tak… to znaczy nie! On powiedział, że miałaś szczęście, trafiwszy na mnie, mówił…
— To nie ma znaczenia — oświadczyła Akwila, pochylając się nad masłem.
— A potem wszystkim powtarzał, jaki byłem dzielny…
— Powiedziałam, że to nie ma znaczenia — powtórzyła Akwila, uklepując szpachelką świeże masło. Pac, pac, pac.
Roland otworzył usta, a po chwili je zamknął.
— Chcesz powiedzieć, że dla ciebie nie ma to znaczenia? — spytał z niedowierzaniem.
— Nie ma — potwierdziła Akwila.
— Ale to nie jest w porządku!
— Jesteśmy jedyni, którzy znają prawdę. — Pac, pac, pac.
Roland wpatrywał się w tłuste masło, które przyjmowało wymyślony przez dziewczynkę kształt.
— A… — zaczął znowu — a ty nie powiesz nikomu? Chodzi mi o to, że oczywiście masz prawo, ale…
Pac, pac, pac.
— Nikt mi nie uwierzy — powiedziała Akwila.
— Próbowałem — dodał. — Naprawdę starałem się opowiedzieć, jak było naprawdę.
Wierzę ci, pomyślała. Ale nie jesteś specjalnie bystry, a baron nie jest osobą, która chciałaby widzieć rzeczy, jakimi są naprawdę. On widzi świat taki, jaki chce widzieć.
— Pewnego dnia to ty będziesz baronem, prawda? — zapytała.
— No tak. Pewnego dnia. Ale posłuchaj, czy ty naprawdę jesteś czarownicą?
— I jako baron będziesz wykonywał dobrze swoje obowiązki, tak? — zapytała Akwila, obracając kawałek masła. — Uczciwie, wspaniałomyślnie i porządnie? Będziesz dobrze ludziom płacił za ich pracę i opiekował się starcami? Nie pozwolisz, by ludzie wyrzucili jakąś staruszkę z jej obejścia?
— Mam nadzieję…
Akwila odwróciła się do niego twarzą, wciąż trzymając w dłoniach szpachelkę.
— Zrobisz to, ponieważ ja tu cały czas będę. Kiedy podniesiesz wzrok, zobaczysz, jak na ciebie patrzę. Przez cały czas. Będę się przyglądać wszystkiemu, ponieważ pochodzę z długiej linii Dokuczliwych i to jest moja ziemia. Ale ty możesz być naszym baronem i mam nadzieję, że dobrym. A jeśli nie będziesz… zostaniesz rozliczony…
— Posłuchaj, ja wiem, że byłaś… byłaś… — zaczął Roland, purpurowiejąc na twarzy.
— Bardzo pomocna — podsunęła mu Akwila.
— … ale nie możesz ze mną tak rozmawiać.
Akwila nie miała wątpliwości, że właśnie w tej chwili doszedł ją gdzieś spod dachu cichutki głosik:
— Na litość! Co za ciutglut!
Na chwilę zamknęła oczy, a potem z bijącym sercem pokazała szpachelką jedno z pustych wiader i wydała polecenie:
— Napełnij się!
Coś zamajaczyło i nagle wiadro było pełne wody, i jeszcze kołysało się lekko, rozchlapując ją dookoła.
Roland wybałuszył oczy. Akwila obdarzyła go jednym ze swych najsłodszych uśmiechów, który potrafił być przerażający.
— Nie powiesz nikomu, prawda? — zapytała.
Odwrócił się do niej, tym razem całkiem blady.
— Nikt mi nie uwierzy… — wyszeptał.
— No cóż. W takim razie jesteśmy kwita. Czy to nie miłe? A te raz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym skończyć z masłem i zabrać się do sera.
— Ser? Ale przecież ty… mogłabyś robić wszystko, co chcesz! — wykrzyknął Roland.
— No i właśnie teraz chcę zrobić ser — odparła spokojnie Akwila. — Zjeżdżaj.
— Ta farma należy do mojego ojca! — nie wytrzymał Roland. W tej samej chwili uświadomił sobie, że powiedział to o wiele za głośno.
Odkładana szpachelka dziwnie zabrzęczała.
— Wykazałeś się wielką odwagą, mówiąc to — powiedziała Akwila, odwracając się w jego stronę — ale mam nadzieję, że po krótkim zastanowieniu już tego żałujesz.
Roland, który zamknął oczy, pokiwał głową.
— To dobrze — stwierdziła dziewczynka. — Dziś robię ser. Jutro mogę mieć ochotę na coś innego. Może się też zdarzyć, że przez jakiś czas mnie tu nie zastaniesz. Będziesz się wtedy zastanawiał: Gdzie też ona może być? Ale część mnie pozostanie tutaj na zawsze. Zawsze będę myśleć o tym miejscu, będę na nie spoglądać. I powrócę tu. A teraz zjeżdżaj.
Odwrócił się i pobiegł.
Kiedy jego kroki ucichły, Akwila odezwała się:
— No dobrze, który z was tutaj jest?
— To ja, panienko. Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock, panienko. — Praludek pojawił się za wiadrem i dodał: — Rozbój powiedział, że powinniśmy przez ciutchwilę mieć na ciebie oko i podziękować ci.
To wciąż magia, pomyślała Akwila, choć wiesz, jak się dzieje.
— Pilnujcie mnie tylko w mleczarni — oświadczyła. — Żadnego szpiegowania.
— O nie, panienko — powiedział nerwowo Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock. A potem się uśmiechnął — Fiona będzie wodzą klanu w pobliżu Gór Miedzianogłowych i poprosiła, żebym był jej bardem.
— Gratulacje!
— A William twierdzi, że sobie poradzę, jeśli jeszcze trochę poćwiczę na mysich dudach — ciągnął praludek. — I… no…
— Tak? — zapytała Akwila.
— No bo Hamisz powiedział, że w klanie nad Długim Jeziorem jest dziewczyna, która by mogła zostać wodzą i… no i… klan, z którego pochodzi… jest bardzo porządny… — Praludek zrobił się fioletowy ze wstydu.
— To dobrze — powiedziała Akwila. — Na miejscu Rozbója natychmiast bym po nią posłała.
— Nie masz nic przeciwko temu? — zapytał Nie-tak-duży-jak-Średniej-Wielkości-Jock-ale-większy-niż-Ciut-Jock-Jock błagalnym tonem.
— Nic a nic — odparła. Uczciwie mówiąc, odrobinę miała, ale tę odrobinę udało się odłożyć na którąś z półek w jej głowie.
— To wspaniale! — wykrzyknął praludek. — Chłopaki się trochę bały. — Obniżył głos. — A czy chciałabyś, bym pobiegł za wielkim dziełem, który przed chwilą stąd wyszedł, i przypilnował, żeby znowu spadł z konia?
— Nie! — pospiesznie zawołała Akwila. — Nie, nie rób tego. — Sięgnęła po szpachelkę. — Zostaw go mnie — dodała z uśmiechem. — Wszystko możesz zostawić mnie.
Kiedy odszedł, w samotności dokończyła uklepywać masło.
Popatrzyła na wyniki swojej pracy, odłożyła szpachelkę i czubkiem bardzo czystego palca narysowała na powierzchni falistą linię, a potem drugą, tak że wyglądały razem jak fala.
A potem narysowała linię prostą i to była Kreda.
Ziemia pod falami.
Szybko wygładziła masło i sięgnęła po stempel. Przygotowała go poprzedniego dnia, wyrzeźbiła starannie z kawałka drzewa jabłoni, który dostała od pana Kloca, stolarza.
Przyłożyła stempel do masła i przyjrzała się.
Na lśniącej żółtej powierzchni widniała wiedźma podróżująca na miotle pod sierpem księżyca.
Znowu uśmiechnęła się i to był uśmiech babci Dokuczliwej. Sprawy mogły się zmienić pewnego dnia.
Ale musisz zaczynać od małego, jak dęby…
I wzięła się do sera…
… ta mleczarnia znajduje się na farmie, a farma pośród pól, między wzgórzami śpiącymi w letnim słonku, gdzie stada owiec spacerują powoli po zielonej murawie niczym obłoki po niebie, a tu i ówdzie pasterski pies pędzi po trawie niczym spadająca gwiazda. Tak się toczy i toczy ten świat, który nie ma końca.