Rozdział czwarty Wolni Ciutludzie

Podczas drogi powrotnej na farmę nic się nie wydarzyło. Niebo pozostawało nieprzerwanie błękitne, żadna z owiec nie powracała błyskawicznie na pastwisko nogami do góry, powietrze było gorące i nieruchome.

Szczurołów leżał na ścieżce prowadzącej do kuchennych drzwi, trzymając coś w łapach. W chwili gdy dostrzegł Akwilę, zerwał się i zniknął za rogiem domu. Usiłował po prostu rozpłynąć się w powietrzu, jak każdy, kto czuje się winny, szczególnie że Akwila była mistrzynią w rzucaniu grudką ziemi.

Ale przynajmniej to, co wystawało mu z pyszczka, nie było pomarańczowo-niebieskie.

— Spójrzcie tylko na niego — powiedziała głośno. — Wielkie tchórzliwe kocisko! Naprawdę chciałabym coś zrobić, żeby nie mógł łapać małych ptaszków.

— Powinnaś nosić jakiś kapelusz — odezwał się ropuch. — Z kieszeni nic nie widzę.

Poszli do mleczarni, w której Akwila zazwyczaj pracowała sama. Z krzaków, tuż przy drzwiach dochodziła stłumiona rozmowa. Brzmiała mniej więcej tak:

— Co powiedziała ciutwiedźma?

— Chciałaby, by kot przestał łapać małe ptaszki.

— Naprawdę? Na litość! Nie ma problemu!

Akwila delikatnie postawiła ropucha na stole.

— Czym się żywisz? — zapytała. Wiedziała, że grzecznie jest zaproponować gościowi coś do zjedzenia.

— Kiedyś jadałem ślimaki, dżdżownice i inne robaki — odparł ropuch. — Nie było łatwo. Ale nie przejmuj się, jeśli nie masz akurat niczego takiego. Nie oczekuję, byś oczekiwała, że wpadnie do ciebie z wizytą ropuch.

— Co powiesz na odrobinę mleka?

— Jesteś bardzo miła.

Akwila nalała mu trochę na spodek.

— Czy byłeś przystojnym księciem?

— Tak, owszem, może — odparł ropuch, pijąc mleko.

— Dlaczego panna Tyk rzuciła na ciebie urok?

— Ona? Nie, ona nie mogłaby tego zrobić. To bardzo poważna magia zamienić kogoś w zwierzę, ale tak, by nadal wiedziało, że jest człowiekiem. Nie, to była dobra wróżka. Pamiętaj, młoda damo, nigdy nie wchodź w drogę kobiecie z gwiazdką na końcu różdżki, bo ona rzuca zły cień.

— Dlaczego to zrobiła?

Ropuch wyglądał na zawstydzonego.

— Nie wiem — rzekł wreszcie. — Wszystko jest takie… niewyraźne. Pamiętam jedynie, że byłem człowiekiem. A przynajmniej tak mi się wydaje. To budzi we mnie niepokój. Czasami ocknę się w nocy i zastanawiam się: Czy naprawdę byłem kiedyś człowiekiem? A może byłem po prostu ropuchem, który jej działał na nerwy, więc zaczarowała mnie tak, bym zaczął myśleć, że kiedyś byłem człowiekiem? To dopiero byłoby prawdziwe okrucieństwo, prawda? Załóżmy, że nie mam do czego wracać. — Ropuch zwrócił na nią zmartwione żółte oczy. — To nie musi być wcale takie trudne namieszać w ropuszej głowie. Z pewnością dużo łatwiejsze od zamienienia stosześćdziesięciofuntowego człowieka w stworzenie o wadze ośmiu uncji. No bo gdzie się podziała reszta masy? — pytam sam siebie. Czy została gdzieś po drodze wyrzucona? To dopiero mnie martwi. Mam jedno czy dwa wspomnienia z czasów, gdy byłem człowiekiem, ale co to za wspomnienia? Przelotna myśl. Nie mam żadnej pewności, że to się działo naprawdę. Uczciwie ci mówię, że pewnej nocy po tym, jak zjadłem niedobrego ślimaka, obudziłem się z krzykiem, ale co ze mnie wychodziło? Skrzek. Dziękuję ci za mleko, to było bardzo miłe z twojej strony.

Akwila w milczeniu wpatrywała się w ropucha.

— Wiesz co — odezwała się wreszcie — magia jest znacznie bardziej skomplikowana, niż to sobie wyobrażałam.

— Frr! Frr! Świr! Świr! Och, biedny ciuteńki ja, świergotliwy świergotek!

Akwila podbiegła do okna.

Fik Mik Figiel z kawałków szmatki zrobił sobie prymitywne skrzydła, na głowie miał czapkę z czubkiem ze słomy i chodził po ścieżce w koło jak zraniony ptaszek.

— Świr, świr! Frr, frr! Mam nadzieję, że nie ma tu w pobliżu żadnego kota. Oj, ja biedny! — jojczył.

Szczurołów, prawdziwy wróg wszystkich małych ptaszków, zbliżał się niepostrzeżenie. I w chwili gdy Akwila otwierała usta do krzyku, skoczył, lądując wszystkimi czterema łapami na ludziku.

A właściwie tam gdzie ludzik znajdował się wcześniej, bo Figiel już wywinął kozła w powietrzu i znalazł się tuż przed pyszczkiem Szczurołowa, trzymając w każdej ręce po jednym kocim uchu.

— No i co, koteczku, widzę cię jak na obrazku! — wykrzyknął. — Oto prezent od pokrzywdzonych!

I tryknął kota z całych sił w nos. Szczurołów wyleciał w powietrze, po czym padł na plecy z zamkniętymi oczami. Miauknął w przerażeniu, gdy człowieczek wylądował na nim z okrzykiem „świr!!!”.

Kot skoczył w górę, a następnie z rakietową szybkością rzucił się do ucieczki. Jako pomarańczowa smuga pojawił się w otwartych drzwiach i śmignął koło Akwili, by wreszcie zniknąć pod zlewem.

Figiel uniósł głowę i spojrzał z uśmiechem na dziewczynkę.

— Proszę, nie odchodź… — zaczęła szybko, ale już go nie było. Jak na wolnych ludzi byli bardzo szybcy.


* * *

Matka zbliżała się prawie biegiem ścieżką prowadzącą od domu. Akwila podniosła ropucha i w ostatniej chwili ukryła go w kieszeni.

— Nie ma tu Bywarta? — pytała matka zdenerwowana.

— A nie poszedł z tobą na strzyżenie owiec, mamo? — Akwila nagle się przeraziła.

— Nie możemy go znaleźć! — W spojrzeniu matki pojawił się dziki błysk. — Odwróciłam się tylko na minutkę! Jesteś pewna, że go tutaj nie widziałaś?

— Przecież by nie przeszedł całej drogi…

— Idź i poszukaj go w domu! Szybko!

Pani Dokuczliwa pobiegła gdzieś dalej. Akwila odłożyła ropucha na podłogę i zagoniła go pod koryto. Zaraz usłyszała głośny skrzek i kompletnie przerażony Szczurołów wyczołgał się spod koryta i skoczył do drzwi.

Wstała. Pierwsza myśl nie przynosiła jej chwały: Przecież sam chciał pójść przyglądać się strzyżeniu! Jak mógł się zgubić? Poszedł z mamą, Hanną i Fastidą!

Ale czy Hanna i Fastida mogły go upilnować, gdy wokół było tylu młodych mężczyzn?

Próbowała udawać, że wcale tego nie myśli, ale niestety była zdradziecko dobra w odkrywaniu, kiedy sama kłamie. Taki jest właśnie problem z mózgiem: myśli więcej, niżby się chciało.

Ale przecież Bywarta nigdy nie ciągnęło, by uciekać od ludzi! Do zagrody, gdzie strzyżono owce, było ponad pół mili. I nie umiał tak szybko chodzić. Po kilku krokach siadał i żądał słodyczy!

Gdyby naprawdę się zgubił, byłoby tutaj dużo spokojniej…

Pojawiła się znowu — ta okropna, zawstydzająca myśl. Akwila nie chciała tak myśleć.

Wyjęła ze słoja trochę cukierków jako przynętę i biegając od pokoju do pokoju, potrząsała torebką niczym grzechotką.

Usłyszała na podwórku kroki mężczyzn, którzy zeszli ze stoku, gdzie strzygli owce, ale nie przestawała zaglądać pod łóżka i do szafek, nawet umieszczonych tak wysoko, że żaden dwulatek nie mógłby do nich dosięgnąć, a potem jeszcze raz pod łóżka, do miejsc sprawdzanych już wcześniej, ponieważ taki to był rodzaj szukania, że idzie się na strych, by sprawdzić, choć drzwi na strych są zawsze zamknięte.

Po kilku minutach doszły ją głosy z zewnątrz wołające Bywarta, a potem usłyszała ojca, który mówił:

— Sprawdźcie nad rzeką!

… a to oznaczało, że ojciec też był w panice, bo Bywart nigdy by nie poszedł tak daleko bez przekupstwa. Z daleka od słodyczy czuł się po prostu nieszczęśliwy.

— To twoja wina!

Czuła tę myśl jak kawałek lodu w mózgu.

— To twoja wina, bo nie dość go kochałaś. Kiedy się urodził, przestałaś być najmłodsza i musiałaś wszędzie brać go ze sobą, i wciąż życzyłaś sobie, żeby zniknął.

— Nieprawda! — wyszeptała do siebie Akwila. — Ja… całkiem go lubiłam.

Ale nie bardzo, musiała to przyznać. I nie przez cały czas. Nie umiał się bawić i nigdy nie robił tego, o co go prosiła. Myślała, że byłoby lepiej, gdyby się zgubił.

Przecież, dodała w myślach, nie możesz kochać ludzi przez cały czas, jeśli bez przerwy im leci z nosa. I przecież… zastanawiam się…

— Chciałabym znaleźć mojego brata — powiedziała na głos.

Nic się nie stało. Ale dom był pełen ludzi otwierających i zamykających drzwi, krzyczących do siebie i wchodzących sobie w drogę, a Figle były nieśmiałe, mimo że ich twarze przypominały brzydkie pięści.

— Samo chcenie to za mało — powiedziała panna Tyk. — Musisz coś zrobić.

Akwila zeszła na dół. Były tam nawet niektóre z kobiet, które pakowały wełnę podczas strzyżenia. Wszyscy stłoczyli się wokół płaczącej matki. Nikt na Akwilę nie zwrócił uwagi. Co się dość często zdarzało.

Pobiegła do mleczarni, zamknęła za sobą drzwi i pochyliła się, by zajrzeć pod koryto.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wbiegł ojciec. Zatrzymał się na jej widok.

— Tam go nie może być, dziewczyno! — wykrzyknął.

— Ja, no… — wybąkała.

Wyglądała na winną.

— Sprawdzałaś na górze?

— Nawet na strychu, tato.

— No tak. — Tata był jednocześnie przerażony i zniecierpliwiony. — Idź i… zrób coś!

— Dobrze, tato.

Kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi, pochyliła się znowu, zaglądając pod koryto.

— Jesteś tam, ropuchu?

— Kiepskie miejsce na łowy — odparł ropuch, wydobywając się na zewnątrz. — Bardzo pilnujecie czystości. Ani pajączka.

— Nie ma czasu do stracenia — żachnęła się Akwila. — Mój mały braciszek przepadł. I to w biały dzień! Niedaleko domu, gdzie wszystko widać jak na dłoni.

— O rechy — odezwał się ropuch.

— Słucham?

— No, to było przekleństwo po ropuszemu — wytłumaczył ropuch. — Przepraszam, ale…

— Czy to, co się dzieje, ma związek z magią? — zapytała Akwila. — Ma, nie mylę się, prawda?

— Mam nadzieję, że nie. Ale uważam, że tak.

— Czy Bywarta ukradły te małe ludziki?

— Co, Figle? One nie kradną dzieci! — Było coś dziwnego w tym, jak ropuch powiedział: „ONE nie kradną… ”.

— Czy w takim razie wiesz, kto zabrał mojego brata?

— Nie… ale ONE mogą wiedzieć. Posłuchaj, panna Tyk mówiła, że nie powinnaś…

— Mój brat został porwany! — ostro krzyknęła Akwila. — Czy chcesz mi powiedzieć, że nie powinnam z tym nic robić?

— Nie, ale…

— Dobrze, gdzie są teraz Figle?

— Podejrzewam, że się przyczaiły. Pełno tu ludzi, którzy zaglądają we wszystkie zakamarki, więc…

— Czy możesz je sprowadzić? Potrzebuję ich!

— No wiesz, panna Tyk powiedziała…

— Jak mogę je sprowadzić z powrotem?

— Więc… chcesz je tu sprowadzić? — zapytał ropuch. Wyglądał na udręczonego.

— Tak!

— Rzadko się zdarza, by ktoś tego chciał. To nie są skrzaty. Zazwyczaj gdy Fik Mik Figle zjawiają się w twoim domu, lepiej jak najszybciej go opuścić. — Westchnął. — Powiedz mi, czy twój tata jest pijący?

— Czasami zdarza mu się wypić piwo — przytaknęła Akwila. — Co to ma wspólnego z całą sprawą?

— Tylko piwo?

— No, nie powinnam nic o tym wiedzieć, ale istnieje Specjalny Płyn dla Owiec. Babcia Dokuczliwa przygotowywała go w starej oborze.

— Mocny?

— Rozpuszcza łyżkę — przyznała. — Używa się go tylko na specjalne okazje. Tata twierdzi, że nie jest dla kobiet, bo od niego rosną włosy na piersiach.

— Jeśli jesteś pewna, że chcesz sprowadzić tu Figle, przynieś tego trochę — poradził ropuch. — Przekonasz się, że zadziała.

Pięć minut później Akwila była z powrotem. Niewiele spraw można ukryć przed spokojnym dzieckiem o bystrym wzroku, dlatego wiedziała doskonale, gdzie są składowane butelki z medykamentem i teraz miała ze sobą jedną z nich. Owinięty w szmatkę korek był głęboko wbity w szyjkę, ale ponieważ miał już swoje lata, udało jej się go podważyć czubkiem noża. Zaczęła łzawić od samych oparów.

Już miała nalać odrobinę złotobrązowego płynu na spodeczek, gdy ropuch zaprotestował:

— Nie rób tego, bo nas stratują. Wystarczy, że nie zakorkujesz butelki.

Zapach wydostał się na zewnątrz, unosząc się w gorącym powietrzu.

Usiadła na stołeczku, którego używała do dojenia krów.

— No dobrze — odezwała się. — Możecie wychodzić.

Było ich kilkaset. Wyłaniały się z wiader. Spuszczały się na nitkach z belek sufitowych. Wychylały się wstydliwie zza półek, na których dojrzewały sery. Wyczołgiwały się spod koryta. Wychodziły z takich miejsc, w jakich trudno byłoby sobie wyobrazić kogoś z włosami o barwie pomarańczy.

Wszystkie miały sześć cali wzrostu i były prawie całe błękitne, chociaż trudno powiedzieć, czy był to kolor ich ciała, czy tatuaży, które pokrywały je wszędzie, gdzie tylko nie rosły pomarańczowe włosy. Miały krótkie spódniczki, a niektóre nosiły też skórzane kamizelki. Kilku używało króliczej lub szczurzej czaszki niczym hełmu. I każdy z nich miał przerzucony przez plecy miecz wielkości samego siebie.

Akwilę najbardziej zdumiało to, że wszystkie się jej bały. W większości spoglądały na swe stopy, co wcale nie podnosiło ich na duchu, jako że stopy miały duże i brudne, w części okryte skórami zwierzęcymi powiązanymi na kształt bardzo nieudanych butów. Żaden nie chciał jej patrzeć w oczy.

— Czy to wy napełniliście wodą wiadra? — zapytała.

Odpowiedziało jej szuranie nogami, odkasływanie, a wreszcie chóralne:

— Tak jest.

— I drewniane koryto?

Kolejne „Tak jest”.

— A co z baranem?

Żaden nie podniósł na nią wzroku.

— Dlaczego ukradliście barana?

Poszturchiwały się przez chwilę, coś do siebie nawzajem szepcząc, wreszcie jeden wysunął się przed szereg i ściągnąwszy króliczy hełm, miął go nerwowo w dłoniach.

— Byliśmy głodni, panienko — odparł. — Ale kiedy dowiedzieliśmy się, że to twój baran, oddaliśmy go z powrotem.

Ludziki wyglądały na tak zmartwione, że Akwila poczuła litość.

— Rozumiem, że gdybyście nie byli głodni, nie ukradlibyście go — uznała polubownie.

Odpowiedziało jej parę setek zdziwionych spojrzeń.

— Ukradlibyśmy, panienko — odrzekł ten, który miął hełm.

— Ach tak?

W głosie Akwili zabrzmiało takie zdziwienie, że mówca rozejrzał się po swych kolegach, szukając u nich wsparcia. Przytaknęli zbiorowo.

— Oczywiście, panienko. Musielibyśmy. Jesteśmy słynni z tego, że kradniemy. Prawda, chłopaki? Z czego jesteśmy słynni?

— Z kradzieży! — wykrzyknęły błękitne ludziki.

— I z czego jeszcze, chłopcy?

— Z bitności!

— I z czego?

— Z picia?

— I z czego jeszcze?

To najwyraźniej wymagało zastanowienia, ale osiągnęły porozumienie i odkrzyknęły:

— Picia i bicia!

— No i jest jeszcze coś — wymamrotał stojący z przodu. — No tak, powiedzcie wiedźmie, chłopaki.

— Kradnij, pij i bij! — wykrzyknęli niebiescy wojownicy.

— Powiedzcie ciutwiedźmie, kim jesteśmy, chłopaki — polecił ten, który miął hełm.

Małe miecze błysnęły wyciągnięte w górę.

— Fik Mik Figle! Wolni Ciutludzie! Nie mamy króla! Nie mamy królowej! Nie mamy pana! Nie damy się znowu oszukać!

Akwila milczała. Ludziki czekały, co teraz zrobi, i im dłużej nic nie mówiła, tym bardziej były markotne. Opuściły miecze, wyraźnie zawstydzone.

— Ale nie ośmielilibyśmy się odmówić potężnej wiedźmie niczego… no chyba że po mocnym drinku — powiedział mnący hełm, nie spuszczając wzroku z butelki Specjalnego Płynu dla Owiec. — Nie pomożesz nam?

— Pomóc wam? — powtórzyła zdziwiona Akwila. — Chciałabym, żebyście to wy pomogli mnie! Ktoś porwał mojego brata w biały dzień.

— O jejku, jejku, jejku! — wydał z siebie mnący. — W takim razie nadeszła. Ona nadeszła czarująco. Przybyliśmy za późno. To Królowa.

— Chodzi wam o królową… — zaczął ropuch.

— Ciii, ty plugawcze! — wykrzyknął mnący hełm, ale jego głos zniknął w jękach i piskach Fik Mik Figli. Wyrywały sobie włosy z głów, rzucały się na ziemię z okrzykami „nieszczęsny dzień” oraz „ojejojejojej”. Ropuch kłócił się z mnącym hełm. Zapanował ogólny harmider, bo każdy krzyczał coraz głośniej, by być słyszany.

Akwila wstała.

— Wszyscy zamknijcie się, ale już! — wykrzyknęła.

Zapadła kompletna cisza, poza kilkoma pociągnięciami nosem i „ojejku”, które odezwały się jeszcze z rozpędu.

— Staramy się pokazać, jak można znieść taki ból, o pani — tłumaczył mnący hełm, płaszcząc się przed nią ze strachu.

— Tylko nic mi tu nie znosić! — żachnęła się Akwila. — To jest mleczarnia. I musi tu panować czystość.

— Eee… znosić ból oznacza to samo co cierpieć — wyjaśnił ropuch.

— Ponieważ jeśli Królowa jest tutaj, wkrótce odejdzie nasza wodza — odparł mnący hełm. — I nie będziemy mieć nikogo, kto się nami zaopiekuje.

Kto się nimi zaopiekuje, powtórzyła w myślach. Setki małych zakapiorów, z których każdy wygrałby konkurs na najbardziej złamany nos, potrzebują kogoś, kto by się nimi zaopiekował.

Wzięła głęboki wdech.

— W domu płacze moja mama — powiedziała. — I… — Nie wiem, jak jej dopomóc. To już było tylko do siebie. Nie jestem dobra w takich sprawach, nigdy nie wiem, co powinnam mówić. A na głos do dała: — … I tak by chciała, żeby wrócił. Bardzo. — A potem jeszcze, prawie żałując, że to mówi: — Był jej ulubieńcem.

Zwróciła się do mnącego hełm, który wycofał się już do szeregu.

— Nie mogę o tobie myśleć „ten, który mnie hełm”, więc po wiedz mi, jak masz na imię.

Z setek ust Fik Mik Figli wyrwało się wspólne „och”, a potem Akwila usłyszała, jak powtarzają do siebie szeptem:

— Tak, to wiedźma, nie ma wątpliwości. To jest wiedźmowate pytanie!

Mnący hełm rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy.

— Nie zdradzamy naszych imion — wymamrotał.

Ale jakiś inny Figiel, czujący się wyraźnie bezpieczniej, bo ukryty w dalszych szeregach, wyrwał się z:

— Co jest! Nie możesz odmówić wiedźmie.

Ludzik mnący hełm podniósł na nią wzrok, w którym czaiło się przerażenie.

— Jestem szefem tego klanu, panienko. Moje imię brzmi… — pociągnął nosem — Rozbój Figiel, panienko. Ale błagam, byś nie użyła go przeciwko mnie!

— Oni wierzą, że imiona mają moc — wyjaśnił szeptem ropuch. — Boją się, że ludzie mogą je zapisać.

— I umieścić w skomplikowanych dokumentach — powiedział Rozbój.

— Na przykład na wezwaniach i tego typu — dodał któryś.

— Lub na listach typu „Poszukiwany”! — wykrzyknął inny.

— Albo na rachunkach lub dokumentach sądowych — rzekł jeszcze któryś.

— Nie mówiąc już o pomyłkowych pismach urzędowych! — Figle spojrzały po sobie w panice na samą myśl.

— Uważają, że słowo zapisane ma jeszcze większą moc — wyszeptał ropuch. — Myślą, że całe pisanie to magia. Słowa na papierze wprawiają je w panikę. Widzisz ich miecze? Gdyby w pobliżu pojawił się prawnik, ostrza zaczęłyby lśnić błękitnym blaskiem.

— No dobrze — odezwała się Akwila. — Doszliśmy do czegoś. Obiecuję, że nie zapiszę jego imienia. A teraz opowiedzcie mi o królowej, która zabrała Bywarta. Królowej czego?

— Nie mogę powiedzieć tego na głos — oświadczył Rozbój. — Ona słyszy swe imię, gdziekolwiek jest wypowiedziane, i zjawia się na wezwanie.

— To prawda — potwierdził ropuch. — A z całą pewnością nie chcesz jej spotkać.

— Jest tak zła?

— Jeszcze gorsza. Tak że nazywaj ją po prostu Królową.

— Tak, Królowa — powtórzył Rozbój. — Nie słyszałaś o Królowej? Czyż nie jesteś wnuczką babci Dokuczliwej, która miała te wzgórza w swych kościach? Nie wiesz, co robić? Nie pokazała ci? Nie jesteś wiedźmą? Jak to możliwe? Przywaliłaś Jenny o Zielonych Zębach i spojrzałaś jeźdźcowi bez głowy w oczy, których nie miał, i ty nie wiesz?

Akwila uśmiechnęła się do niego słabo, a potem wyszeptała do ropucha:

— Czego nie wiem?

— Wydaje mi się — odszepnął — że są zadziwieni, dlaczego nie wiesz nic o Królowej i o… magii, a przecież jesteś wnuczką babci Dokuczliwej i poradziłaś sobie z potworami. Uważają, że babcia przekazała ci swoją wiedzę magiczną. Podnieś mnie do swego ucha. — Akwila posłuchała, a on wtedy wyszeptał: — Lepiej ich nie zawiedź.

Przełknęła ślinę.

— Ona nigdy nic mi nie mówiła na temat magii… — zaczęła i umilkła. To była prawda.

Babcia Dokuczliwa nigdy nie opowiadała jej o magii. Ale pokazywała jej magię każdego dnia.


* * *

… To zdarzyło się, kiedy jeden z najlepszych psów myśliwskich należących do barona został przyłapany na zagryzaniu owcy. Ostatecznie był to pies myśliwski, który wyrwał się na wzgórza, a ponieważ owca uciekała, rzucił się za nią w pogoń…

Baron wiedział, jaka kara czeka jego psa. Były prawa tak stare, że nikt nie pamiętał, kto je ustanowił, ale każdy wiedział: pies, który zagryzł owcę, musi zginąć.

Jednak ten pies wart był pięćset złotych dolarów, więc — tak mówiła opowieść — baron wysłał swego sługę na wzgórza do wozu babci. Siedziała na schodkach i paląc fajkę, spoglądała na stado.

Sługa baronia przyjechał konno i nie pofatygował się, by zsiąść. Co nie było rozsądne, jeśli się chciało zaprzyjaźnić z babcią. Żelazne podkowy niszczyły murawę. To także jej się nie podobało.

— Baron rozkazuje ci — rzekł sługa — byś znalazła sposób, jak uratować psa, pani Dokuczliwa. W zamian podaruje ci sto srebrnych dolarów.

Babcia uśmiechnęła się, spoglądając za horyzont, przez chwilę pykała fajeczką, a potem odrzekła:

— Człowiek, który podniesie rękę na swego pana, zostaje powieszony. Głodujący człowiek, który ukradnie owcę należącą do swego pana, zostaje powieszony. Pies, który zagryza owcę, musi zostać zabity. Takie prawa obowiązują na tych wzgórzach, a ja te wzgórza mam w swoich kościach. Kim jest baron, by naginać do siebie prawo?

I dalej patrzyła na owce.

— Baron jest właścicielem tej krainy — odparł sługa. — To jego prawo.

Pod spojrzeniem babci Dokuczliwej włosy tego człowieka stały się całkiem białe. A przynajmniej tak jest w tej opowieści. Ale wszystkie historie o babci Dokuczliwej brzmiały po trosze jak bajki.

— Jeśli jest tak, jak mówisz, że to jego prawo, niech je złamie i zobaczymy, jak się wtedy sprawy potoczą — stwierdziła babcia.

Kilka godzin później baron wysłał swojego rządcę, który był bardzo ważnym człowiekiem, ale znał babcię Dokuczliwą dużo dłużej.

— Pani Dokuczliwa — zwrócił się do niej — baron prosi, by użyła pani swych wpływów i uratowała psa. Z największą radością ofiaruje pani pięćdziesiąt złotych dolarów za pomoc w tej trudnej sytuacji. Na pewno rozumie pani, że korzyści osiągną wszyscy zainteresowani.

Babcia paliła fajkę, patrząc na młode owieczki, i wreszcie się odezwała:

— Mówisz w imieniu swego pana, a twój pan mówi w imieniu swego psa. Kto będzie mówił w imieniu tych wzgórz? Gdzie jest baron, który chce, by prawo zostało dla niego złamane?

Mówią, że gdy baron usłyszał te słowa od rządcy, nic nie odpowiedział. I chociaż był człowiekiem pysznym, często zachowywał się nierozsądnie i nosił głowę zbyt wysoko, nie był głupi. Wieczorem pomaszerował na wzgórza, dotarł do domku babci i usiadł na murawie obok. Po chwili babcia zapytała:

— W czym ci mogę pomóc, panie?

— Babciu Dokuczliwa, błagam o darowanie życia mojemu psu — rzekł baron.

— Przyniosłeś twe srebro? Przyniosłeś twe złoto?

— Nie mam srebra ani złota.

— Dobrze. Prawo złamane przez srebro lub złoto nic nie jest warte. I co teraz, mój panie?

— Chciałem prosić, babciu Dokuczliwa.

— Chcesz złamać prawo za pomocą słowa?

— Zgadza się, babciu.

W opowieści babcia przez jakiś czas przyglądała się zachodowi słońca, a wreszcie odezwała się tak:

— Staw się jutro o świcie w małej kamiennej szopie, zobaczymy, czy twój stary pies jeszcze się czegoś nauczy. Wtedy podejmiemy decyzję. A teraz dobranoc.

Następnego ranka przy szopie zebrała się prawie cała wioska. Babcia zjawiła się, ciągnąc na niewielkim wózku owcę z nowo narodzonym jagnięciem. Położyła je w szopie.

Potem kilku mężczyzn przyprowadziło psa. Szarpał się nerwowo, bo noc spędził przywiązany na łańcuchu. Usiłował złapać zębami tych, którzy trzymali go na dwóch skórzanych smyczach. Miał gęste futro. I kły.

Baron przyjechał ze swoim rządcą. Babcia Dokuczliwa skinęła im głową i otworzyła drzwi zagrody.

— Chcesz wpuścić psa do owcy, babciu? — zapytał rządca. — Chcesz, żeby się zadławił krwią?

Nikogo to nie rozśmieszyło. Ale też i rządcy nikt nie lubił.

— Zobaczymy — odparła babcia.

Mężczyźni wrzucili psa do szopy i szybko zatrzasnęli za nim drzwi. Ludzie doskoczyli do okien.

Jagnię zapiszczało cicho, pies warknął, potem zamęczała owca. Ale to nie było normalne meczenie. Brzmiała w nim groźba.

Coś uderzyło w drzwi, aż zatrzeszczały zawiasy. W środku pies zaskowyczał.

Babcia Dokuczliwa podniosła Akwilę do góry, by mogła zajrzeć przez okno.

Pies usiłował się podnieść na nogi, ale nie zdążył, bo został zaatakowany znowu, siedemdziesiąt funtów rozwścieczonej owcy runęło niczym taran.

Babcia postawiła Akwilę na ziemię i zapaliła fajkę. Pykała sobie spokojniutko, mimo że budynek za nią trząsł się w posadach, a pies skowyczał i piszczał.

Po kilku minutach skinęła na mężczyzn. Otworzyli drzwi.

Pies wydostał się ze środka, utykając na trzy nogi, ale i tak nie udało mu się przejść więcej niż kilka kroków, gdy kolejny raz owca zaatakowała go z taką siłą, że potoczył się po ziemi.

Leżał nieruchomo. Być może, wiedział już, co się wydarzy, jeśli tylko spróbuje się podnieść.

Babcia Dokuczliwa skinęła na mężczyzn, którzy złapali owcę i zaciągnęli ją z powrotem do szopy.

Baron przyglądał się temu z otwartymi ustami.

— W zeszłym roku zagryzł dzika! — powiedział. — Coś ty mu zrobiła?

— Wyliże się — odparła babcia, celowo ignorując pytanie. — Zraniona została głównie jego duma. Ale nie spojrzy już nigdy na owcę, stawiam na to mój kciuk. — Polizała swój prawy kciuk i wystawiła go w górę.

Po chwili wahania baron polizał także swój kciuk i przyłożył go do kciuka babci.

Każdy wiedział, co to znaczy. Na Kredzie nie łamało się umów tak przypieczętowanych.

— Dla ciebie prawo zostało złamane — powiedziała babcia Dokuczliwa. — Zapamiętaj ten dzień, ty, który sądzisz innych. Będziesz miał powód, by pamiętać.

Baron skinął głową.

— Przypieczętowane — oświadczyła babcia Dokuczliwa i kciuki się rozdzieliły.

Następnego dnia baron dał babci Dokuczliwej złoto — była to złota folia, w której zawinięto uncję taniego, okropnego tytoniu do fajek Wesoły Żeglarz, jedynego, jaki babcia paliła. Kiedy kupcy spóźniali się i kończył jej się zapas, wpadała w zły humor. Nie dałoby się babci Dokuczliwej przekupić całym złotem tego świata, ale uncja tytoniu potrafiła zdziałać cuda.

Po tym wydarzeniu życie toczyło się łatwiej. Zarządca nie był już taki nieprzyjemny, gdy dzierżawcy spóźniali się z pieniędzmi, i nawet baron odnosił się grzeczniej do ludzi, a ojciec Akwili powiedział kiedyś, gdy był po dwóch piwach, że baron zobaczył, co się może wydarzyć, jeśli owca podniesie głowę, i że pewnego dnia wiele się zmieni, a matka uciszała go, by nie mówił takich rzeczy, bo nigdy nie wiadomo, kto słucha.

A potem pewnego dnia Akwila usłyszała, jak ojciec mówi do matki cicho: „To był stary trik pasterski. Każdy wie, że owca, która ma małe, będzie o nie walczyła jak lwica”.

I tak to właśnie się stało. Nie było w tym żadnej magii. Ale wtedy gdy się działo, było magią. I nie przestało nią być tylko dlatego, że dowiedziała się, jak zostało zrobione…

Fik Mig Figle przyglądały się Akwili uważnie, od czasu do czasu rzucając spojrzenie na butelkę Specjalnego Płynu dla Owiec.

Nie odnalazłam szkoły dla czarownic, pomyślała. Nie znam ani jednego zaklęcia. I nawet nie mam spiczastego kapelusza. Moje talenty to instynktowne wyczucie, jak robić ser i nie wpadać w panikę, kiedy dzieje się coś złego. No tak, i mam ropucha.

I zupełnie nie rozumiem, kim są te ludziki. Ale jestem pewna, że wiedzą, kto porwał mojego braciszka.

Wydaje mi się też, że baron nie ma pojęcia, jak sobie radzić w takich sytuacjach. Ja również nie wiem, ale wydaje mi się, że potrafię być zielona w znacznie rozsądniejszy sposób.

— Ja… pamiętam wiele z tego, co mówiła mi babcia Dokuczliwa — powiedziała. — Co chcecie, żebym zrobiła?

— Wysłała nas tu wodza — rzekł Rozbój. — Czuła, że Królowa nadchodzi. Wiedziała, że nie będzie dobrze. Powiedziała nam, że gdy będzie źle, musimy znaleźć nową wiedźmę spokrewnioną z babcią Dokuczliwą, ona będzie wiedziała, co trzeba zrobić.

Akwila popatrzyła na setki twarzy wyrażających oczekiwanie. Niektóre z Figli miały wpięte we włosy pióra i naszyjniki z krecich zębów. Nie można powiedzieć komuś, kto ma twarz w błękitnych tatuażach i miecz tak duży jak on sam przy boku, że z pewnością nie jesteś żadną wiedźmą. Nie chce się kogoś takiego zawieść.

— I pomożecie mi odnaleźć brata? — zapytała.

Twarze Figli nie zmieniły wyrazu.

Spróbowała więc znowu:

— Czy pomożecie mi wykraść mojego brata Królowej?

Setki brzydkich twarzyczek wyraźnie się rozjaśniły.

— Mówisz naszym językiem — odezwał się Rozbój.

— Nie… niezupełnie — odparła Akwila. — Czy moglibyście chwilę poczekać? Muszę zapakować coś niecoś. — Udawała, że doskonale wie, co robi. Przede wszystkim zakorkowała Specjalny Płyn dla Owiec. Rozbój westchnął.

Pobiegła do kuchni, znalazła worek, zabrała z apteczki trochę bandaży i maść, włożyła też butelkę Specjalnego Płynu dla Owiec, ponieważ nieraz słyszała, jak jej ojciec twierdził, że zawsze mu dobrze robi, a na koniec po namyśle dołożyła jeszcze książkę „Choroby owiec” i patelnię. I jedno, i drugie mogło się przydać.

Kiedy wróciła do obory, po ludzikach nie było ani śladu.

Wiedziała, że powinna powiedzieć rodzicom, co się dzieje. Lecz to nie miało większego sensu. Uznaliby, że coś zmyśla. Miała też nadzieję, że jeśli dopisze jej szczęście, sprowadzi Bywarta, zanim ktoś zauważy jej nieobecność. Ale na wszelki wypadek…

W mleczarni trzymała pamiętnik. Przy robieniu sera trzeba pilnować poszczególnych etapów i zawsze zapisywała sobie, ile zrobiła masła i ile użyła do tego mleka.

Znalazła czystą stronę, wzięła ołówek i wystawiając nieco koniec języka, zaczęła pisać.

Fik Mik Figle stopniowo wracały. To nie było tak, że wychodziły zza różnych rzeczy, i z pewnością nie pojawiały się za pomocą magii, ale w taki sam sposób, jak twarz pojawia się w chmurze lub ogniu — można je było zobaczyć, kiedy się uważniej spojrzało i chciało je dostrzec.

Patrzyły na poruszający się ołówek z podziwem. Usłyszała, jak szeptem wymieniają uwagi:

— Patrzcie no, jak skacze ten piszący kijek. Czarodziejska robota.

— Dobrze jej to idzie, nie ma co mówić.

— Ale nie zapisze panienka naszych imion, prawda?

— No właśnie, przez takie pisanie można się nie wiadomo kiedy znaleźć w więzieniu.

Akwila skończyła pisać i przeczytała liścik.

Spojrzała uważnie na Rozbója, który wdrapał się po nodze stołu i sprawdzał, czy nie napisała czegoś groźnego.

— Mogłeś przyjść i poprosić mnie na samym początku — powiedziała.

— Ale nie wiedzieliśmy przecież, że ciebie szukamy, panienko. Na tej farmie szwenda się mnóstwo dużych kobiet. Nie wiedzieliśmy, że to ty, do chwili kiedy złapałaś Głupiego Jasia.

To chyba niemożliwe, pomyślała Akwila.

— No cóż, nie było żadnego powodu, żeby kraść owcę i jajka — stwierdziła stanowczo.

— Ale to przypieczętowało sprawę — rzekł Rozbój, jakby to miało stanowić wytłumaczenie.

— My nie znaczymy naszych jajek! — żachnęła się Akwila.

— Na tym to my się już nie znamy, panienko — odparł Rozbój. — Widzę, że skończyłaś z pisaniem, więc chodźmy. Czy masz miotłę?

— Taką do latania — podpowiedział ropuch.

— No… nie… — Akwila się zawahała. — W magii najważniejsze jest — dodała wyniośle — by wiedzieć, kiedy nie należy jej używać.

— Całkiem słusznie. — Rozbój zjechał w dół po nodze od stołu. — Chodź no tu, Głupi Jasiu! — Jeden z Figli, wyglądający dokładnie tak jak poranny złodziej jajka, podszedł do Rozbója. Obaj lekko się jej ukłonili. — Czy mogłabyś, panienko, na nas teraz stanąć? — zapytał Rozbój.

Zanim Akwila zdążyła otworzyć usta, ropuch powiedział kącikiem ust, a w wypadku ropucha oznacza to prawdziwy kąt:

— Jeden Figiel potrafi podnieść dorosłego mężczyznę. Nie zmiażdżysz go, nawet gdybyś spróbowała.

— Ależ ja nie chcę próbować!

Akwila bardzo ostrożnie podniosła wielki but. Głupi Jaś wbiegł pod niego i w tej chwili poczuła, jak but unosi się w górę. To było trochę tak, jakby weszła na cegłę.

— Teraz drugi — zakomenderował Rozbój.

— Upadnę!

— Nie, jesteśmy w tym nieźli…

I nagle stała na dwóch kolumnach. Ruszały się pod nią w przód i w tył, łapiąc równowagę. Ale czuła się całkiem bezpiecznie. Jakby miała bardzo grube podeszwy.

— Ruszajmy — usłyszała spod własnej stopy głos Rozbója. — I nie martw się, panienko, że twój kiciuś powróci do obyczaju łapania małych ptaszków. Kilku z nas tu zostaje, będą mieli na niego oko!


* * *

Szczurołów pełznął po gałęzi. W myśleniu był raczej konserwatywny. Co nie przeszkadzało mu w odnajdowaniu gniazd. Usłyszał pisklęta już z drugiego końca ogrodu, a gdy był pod drzewem, dostrzegł trzy małe główki ponad gniazdkiem. Teraz zbliżał się, ciekła mu ślinka, był już blisko…

Trzech Figli ściągnęło z głów słomkowe czapki i obdarzyło go najszerszymi uśmiechami.

— Witaj, kotku! — wykrzyknął jeden z nich. — Nie odrobiłeś lekcji? Świr!!!

Загрузка...