Rozdział dwunasty Wesoły żeglarz

… stała na piasku, fale łamały się, obryzgując brzeg białą pianą, woda omywała kamienie, a wiatr syczał jak stara kobieta ssąca twardy cukierek.

— Na litość! Gdzie jesteśmy? — zapytał Głupi Jaś.

— No właśnie, i dlaczego wyglądamy jak żółte grzyby? — dodał Rozbój.

Akwila spojrzała na nich i zachichotała. Każdy praludek miał na sobie taki sam strój jak wesoły żeglarz, żółty sztormiak i żółty kapelusz osłaniający twarz.

Mój sen, pomyślała Akwila. Senk wykorzystuje to, co znalazł w mojej głowie… ale to jest mój sen. I ja go mogę użyć.

Bywart całkiem zamilkł. Wpatrywał się w fale.

Pomiędzy kamieniami tkwiła kotwica, do której przyczepiono łódź. Fik Mik Figle, jak jeden pramąż lub jak jeden grzyb, rzucili się w jej stronę.

— Co robicie? — zapytała Akwila.

— Lepiej byśmy stąd zniknęli — odparł Rozbój. — Znalazłaś dla nas dobry sen, ale nie możemy tutaj zostać.

— Tutaj jesteśmy bezpieczni.

— O nie, Królowa wszędzie znajdzie drogę — powiedział Rozbój. Setka praludków unosiła wiosło. — Nie masz się czym martwić, znamy się na żeglarstwie…

I rzeczywiście wydawało się, że łodzie nie mają dla nich tajemnic. Wiosła zostały założone w dulki, a część Figli spychała już łódź po kamieniach na fale.

— A teraz tylko podaj nam ciutbraciszka! — krzyknął Rozbój od steru.

Niepewna, czy dobrze postępuje, ślizgając się po mokrych kamieniach, Akwila weszła do zimnej wody i podała brata na łódź.

— Siusiu ludź! — wrzasnął Bywart, kiedy postawili go na dnie łodzi. To był jedyny jego żart, więc nie zamierzał z niego łatwo zrezygnować.

— Masz rację. — Rozbój usadowił go pod ławką. — A teraz siedź tutaj jak grzeczny chłopiec i żadnego wołania o słodycze, bo wujek Rozbój da ci w ucho.

Bywart zachichotał.

Akwila wróciła na plażę po Rolanda. Otworzył oczy i popatrzył na nią nieprzytomnie.

— Co się dzieje? — zapytał. — Miałem taki dziwny sen… — a potem znowu zamknął oczy i opadł na kolana.

— Wsiadaj do łodzi! — Akwila ciągnęła go po kamieniach.

— Na litość, czy mamy zabrać to ciutnic? — zapytał Rozbój, wciągając chłopca za spodnie.

— Oczywiście. — Akwila podciągnęła się na burcie, a gdy zakołysała łodzią, znalazła się na dnie. Wiosła zaskrzypiały, plusnęły i łódź skoczyła do przodu. Zatańczyła raz czy dwa, gdy kolejne fale w nią uderzyły, po czym ruszyła w morze. Praludki były niezwykle silne.

Chociaż trzeba przyznać, że każde wiosło stawało się polem bitwy i kiedy Figle na nim zawisły…

Akwila starała się ignorować nagłe uczucie niepewności w żołądku.

— Kierujcie się w stronę latarni morskiej! — krzyknęła.

— Oczywiście — odpowiedziała Rozbój. — Tu nic więcej nie ma. A Królowa nie lubi światła. — Uśmiechnął się szeroko. — To dobry sen, panienko. Czy patrzyłaś w niebo?

— To tylko błękitne niebo — odparła.

— Niezupełnie — rzekł Rozbój. — Spójrz za siebie.

Niebo było błękitne. Bardzo błękitne. Ale ponad oddalającą się plażą, w połowie wysokości biegła żółta banderola. Wyglądała tak, jakby znajdowała się bardzo od nich daleko i ciągnęła się na setki mil. A pośrodku ponad światem wielkim jak galaktyka, z daleka wyglądającym na szarobłękitny, unosiło się koło ratunkowe.

Widniały na nim litery, każda większa od księżyca, przy czym Akwila patrzyła na nie z drugiej strony:

ZRALGEŻ YŁOSEW — Jesteśmy na etykiecie? — zapytała Akwila.

— O tak — odparł Rozbój.

— Ale morze wygląda na takie… prawdziwe. Jest słone i mokre, i zimne. Zupełnie nie jak farba! A ja nie śniłam, że jest słone i mokre!

— Żartujesz? Jeśli tak, to z tamtej strony jest obrazek, a wewnątrz jest naprawdę. — Rozbój pokręcił głową. — Rabowaliśmy we wszystkich rodzajach światów, i to od bardzo dawna, i coś ci powiem: świat jest znacznie bardziej powikłany, niż to wygląda z zewnątrz.

Akwila wyciągnęła zniszczony papierek z kieszeni i jeszcze raz mu się przyjrzała.

Widziała koło ratunkowe i latarnię morską. Ale samego wesołego żeglarza nigdzie nie było widać. Za to zobaczyła tak maleńką, że ledwie większą od kropki łódź wiosłową.

Podniosła wzrok. Na niebie zbierały się burzowe chmury, przesłaniając potężne koło ratunkowe. Były ciemne i groźne.

— Niedużo czasu jej zajęło znalezienie przejścia — mruknął William.

— To prawda — zgodziła się Akwila — ale to jest mój sen. I wiem, jak się potoczy. Wiosłujcie.

Skłębione chmury przepłynęły nad ich głowami, by wreszcie opaść do morza.

Zniknęły pod falami jak trąba powietrzna na biegu wstecznym.

Rozpoczęła się ulewa tak potężna, że ponad powierzchnią morza utrzymywała się stała zasłona wody.

— I to wszystko? — zdziwiła się Akwila. — Na nic więcej jej nie stać?

— Wątpię — oświadczył Rozbój. — Do wioseł, bracia.

Łódź wyskoczyła do przodu, przeskakując od jednego szczytu fali na drugi.

Lecz, wbrew wszystkim normalnym zasadom, zaczęła się zsuwać do tyłu.

Coś się podnosiło z morza. Coś białego wyłaniało się z wody. Potężne fontanny wylewały się z lśniącego kształtu wypiętrzającego się ku burzowemu niebu.

To coś rosło wyżej i wyżej, i wciąż jeszcze wyżej. Wreszcie pokazało się oko.

Maleńkie w porównaniu z górą głowy ponad nim, obróciło się w oczodole, by skoncentrować się na maleńkiej łodzi.

— No, no, to jest głowa, nad którą Duży Jan spędziłby cały dzień — oświadczył Rozbój.

— Szkoda, że nie przyszliśmy tu jutro! Wiosłujemy, bracia.

— To mój sen — odparła Akwila tak spokojnie, jak tylko mogła.

— A to jest wieloryb.

Chociaż jego zapach nigdy mi się nie śnił, dodała już do siebie. Ale oto był, potężny, wypełniający cały świat zapach soli i wody, i ryb, i ozonu…

— Czym on się żywi? — zapytał Głupi Jaś.

— To akurat wiem — odpowiedziała, gdy łódź zatańczyła obijając się o bok ssaka. — Wieloryby nie są groźne, bo jedzą tylko bardzo małe istoty…

— Wiosłujcie z całych sił, bracia! — krzyknął Rozbój.

— Skąd wiesz, że zjadają tylko to, co jest ciut? — dopytywał się Głupi Jaś.

Wieloryb otwierał potężną paszczę.

— Zapłaciłam kiedyś całego ogórka za lekcję o Potworach w Głębinach — odparła Akwila. W tej chwili znaleźli się akurat pod falą. — Wieloryby nie mają nawet prawdziwych zębów.

Rozległ się zgrzyt. Zobaczyli rząd potężnych zębów. Podmuch nieświeżego rybiego oddechu owiał ich z siłą tajfunu.

— Naprrrrawdę? — zdziwił się William. — Bez obrrrrazy, ale ten potwórrrr uczęszczał chyba do innej szkoły!

Podmuch wiatru pchnął ich dalej. Akwila widziała teraz już całą głowę wieloryba i w jakiś sposób, choć nie umiałaby tego dokładnie określić, wieloryb wyglądał jak Królowa.

Królowa tutaj była.

Powrócił gniew.

— To jest mój sen! — krzyknęła Akwila w stronę nieba. — Śniłam to dziesiątki razy. Nie pozwalam ci tu wchodzić! A wieloryby nie zjadają ludzi. Tylko głupek myśli inaczej.

Z wody wyłonił się ogon wielkości boiska do piłki nożnej i uderzył w wodę. Wieloryb wyskoczył do przodu.

Rozbój odrzucił swój żółty kapelusz, a wyciągnął miecz.

— No cóż, przynajmniej próbowaliśmy — oświadczył. — Zafundujemy tej ciutbestii najgorszy ból brzucha, jaki kiedykolwiek miała.

— Wyrąbiemy sobie mieczami drogę na zewnątrz! — wtórował mu Głupi Jaś.

— Nie, macie wiosłować dalej — rozkazała Akwila.

— Nikt nie powie, że Fik Mik Figle odwróciły się do nieprzyjaciela plecami.

— Ale przecież wiosłując, siedzicie do niego przodem — zauważyła.

Praludki wyglądały na przybite tym argumentem.

— Po prostu wiosłujcie — upierała się Akwila. — Latarnia morska jest tuż-tuż.

Szemrząc coś z niezadowolenia, ponieważ wprawdzie zwrócone były w dobrą stronę, jednak przemieszczały się w niesłuszną, mimo wszystko praludki przyłożyły się do wioseł.

— To naprawdę duża głowa — odezwał się Rozbój. — Jak wielki jest ten stwór, jeśli ma taką głowę, bardzie?

— Powiedziałbym, że jest barrrrdzo duży — odparł William, który siedział w zespole przy drugim wiośle. — Chyba mógłbym nawet powiedzieć, że jest ogrrrromny.

— Do tego byś się posunął?

— Owszem. To tylko oddawałoby mu sprrrrawiedliwość.

Już nas prawie ma, pomyślała Akwila.

— Ale musi się udać, to jest mój sen. Jeszcze tylko chwila. Jedna chwila.

— A jak blisko nas się znajduje? — zapytał Rozbój tonem, jakby prowadził salonową konwersację, podczas gdy łódź podskakiwała tuż przed nosem wieloryba.

— To barrrrdzo dobrrrre pytanie — odpowiedział równie spokojnie William. — Odpowiedź brzmi: barrrrdzo, barrrrdzo blisko.

Jeszcze tylko chwila, myślała Akwila. Co prawda panna Tyk mówiła, iż nie należy wierzyć w sny, ale ona miała na myśli, że sama wiara nie wystarcza.

Jeszcze… tylko jedna chwila… wierzę w to. On się zawsze pojawia…

— Posunąłbym się nawet do tego, by powiedzieć, że jest wyrrrraźnie blisko — podjął temat William.

Akwila przełknęła, mając nadzieję, że wieloryb tego nie zrobi. Między jego zębami a łodzią było zaledwie trzydzieści jardów wody.

I nagle w tym właśnie miejscu pojawiła się drewniana ściana, która przemknęła i popłynęła w dal.

Akwila patrzyła z otwartą buzią. Białe żagle zalśniły na tle burzowych chmur, z których spływały wodospady wody. Patrząc na takielunek, liny, maszty i żeglarzy, wydała okrzyk radości.

A potem burta żaglowca wesołego żeglarza zniknęła za zasłoną deszczu i mgły, lecz Akwila zdążyła wcześniej dostrzec za sterem brodacza ubranego w żółty sztormiak. Odwrócił się i pomachał do niej, zanim statek zniknął w ciemności.

Z trudem, ale podniosła się, mimo że łódź kołysała się na falach, i krzyknęła w stronę wieloryba:

— Musisz go gonić! Bo tak to działa. Ty gonisz jego, a on ciebie. Tak mówiła babcia Dokuczliwa. Nie możesz tego nie robić i pozostać wielorybem. To jest mój sen. Ja tu ustalam zasady. I mam w tym więcej doświadczenia niż ty!

— Duża ryba! — zawołał Bywart.

To było bardziej zaskakujące niż wieloryb. Akwila wpatrywała się w braciszka, a łódź pod nimi się kołysała.

— Duża ryba! — powtórzył Bywart.

— Brawo! — zawołała zachwycona Akwila. — Duża ryba! A co ciekawsze, wieloryb wcale nie jest rybą. To ssak, tak jak krowa!

Czy naprawdę tak mówisz? — odezwała się druga (wątpiąca) myśl. Po raz pierwszy Bywart powiedział coś, co nie miało nic wspólnego ze słodyczami i z siusianiem, a ty go ot tak poprawiasz?

Akwila spojrzała na wieloryba. Wyraźnie był w kłopotach. Ale to był ten sam wieloryb, o którym tyle razy śniła, po tym gdy babcia Dokuczliwa opowiedziała jego historię.

Nawet Królowa nie była w stanie przejąć władzy nad taką opowieścią.

Niechętnie obrócił się w wodzie i zanurkował w kierunku statku wesołego żeglarza.

— Wielka ryba idzie! — wykrzyknął Bywart.

— Nie, to jest ssak… — odpowiedziały usta Akwili, zanim zdołała je powstrzymać.

Praludki nie odrywały od niej wzroku.

— Chciałam tylko, żeby wiedział, jak powinno być poprawnie — mruknęła zawstydzona.

— Bardzo wiele osób popełnia ten błąd…

Staniesz się taka jak panna Tyk, odezwała się druga myśl. Czy naprawdę tego chcesz?

— Tak — usłyszała Akwila i uświadomiła sobie, że to jej głos. Rósł w niej gniew, ale pomieszany z radością. — Tak. To właśnie jestem ja. Ostrożna i logiczna, i zawsze przyglądam się uważnie wszystkiemu, czego nie rozumiem. Złości mnie, kiedy słyszę, jak ludzie używają nie odpowiednich słów! Mam talent do sera. Szybko czytam książki. I myślę. I zawsze mam przy sobie kawałek sznurka. Taka właśnie jestem!

Zamilkła. Nawet Bywart wpatrywał się w nią teraz. Na buzi malował mu się wyraz niepewności.

— Duża krowa wodna idzie… — zaproponował niepewnie.

— Świetnie! Mądry chłopiec! — wykrzyknęła Akwila. — Kiedy wrócimy do domu, dostaniesz jednego cukierka.

Fik Mik Figle miały zmartwione twarzyczki.

— Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli znowu weźmiemy się do wioseł? — zapytał Rozbój. — Zanim wieloryb… zanim wodna krowa tutaj wróci?

Akwila spojrzała ponad nimi. Latarnia morska była już bliziutko. Niewielki falochron wychodził w morze z maleńkiej wysepki.

— Tak, poproszę. I… dziękuję — powiedziała nieco spokojniejsza.

Statek i wieloryb zniknęły w oddali, morze równomiernie biło o brzeg.

Senk siedział na skale, spuściwszy do wody swe tłuste blade nogi. Wpatrywał się w morze, tak jakby w ogóle nie dostrzegał nadpływającej łodzi. On uważa, że jest u siebie, pomyślała Akwila. Otrzymał sen, który mu się podoba.

Praludki wyskoczyły na falochron i przywiązały łódź.

— No dobrze, jesteśmy tutaj — sapnął Rozbój. — Teraz tylko odetniemy mu głowę i wydostaniemy się stąd.

— Nie! — krzyknęła Akwila.

— Ale on…

— Zostawcie go. Po prostu… zostawcie go w spokoju, dobrze? Jego to nie interesuje. — A poza tym zna się na morzu, dodała już sama do siebie. Pewnie tęsknił za morzem. Dlatego ten sen jest tak prawdziwy. Sama nigdy bym tego nie wymyśliła.

Krab wdrapał się po nodze senka i ułożył na jego kolanie, by śnić krabi sen.

Senk zagubił się we własnym śnie, pomyślała. Ciekawam, czy się kiedyś z niego obudzi?

Odwróciła się do Fik Mik Figli.

— W swoim śnie budzę się zawsze, gdy wchodzę do latarni morskiej — powiedziała.

Praludki jak jeden mąż spojrzały na biało-czerwoną wieżę i wyciągnęły miecze.

— My nie ufamy Królowej — rzekł Rozbój. — Wyczeka, byś pomyślała, że jesteś bezpieczna, i kiedy przestaniesz się strzec, zaatakuje. Idziemy o zakład, że czeka za tymi drzwiami. Pójdziemy przodem.

To była instrukcja, nie pytanie. Akwila skinęła głową, Fik Mik Figle zaczęły się wspinać na skały prowadzące do latarni.

Została sama na molo, tylko z Bywartem i nieprzytomnym Rolandem. Wyciągnęła ropucha z kieszeni.

— Albo śnię, albo jestem na plaży — powiedział. — A ropuchy nie potrafią śnić.

— W moim śnie potrafią — stwierdziła Akwila. — A to jest mój sen.

— W takim razie to wyjątkowo niebezpieczny sen — mruknął ponuro.

— Wręcz przeciwnie, cudowny — odparła spokojnie Akwila. — Wspaniały. Popatrz tylko, jak światło tańczy na falach.

— A gdzie są tabliczki informujące ludzi, że mogą utonąć? — skarżył się ropuch. — Żadnych kół ratunkowych ani siatek zabezpieczających przed rekinami. O nie. Czy ja gdzieś tu widzę licencjonowanych ratowników? Nie wydaje mi się. Wyobraź sobie, że ktoś…

— To jest plaża — przerwała mu Akwila. — Dlaczego to wszystko mówisz?

— Ja… nie wiem. Czy możesz mnie odłożyć? Czuję, że nadchodzi ból głowy.

Położyła go na piasku i przysunęła mu trochę wodorostów. Po chwili usłyszała, jak ropuch coś pałaszuje.

Morze było spokojne.

Wszędzie panował spokój.

Każdy rozsądny człowiek zacząłby się niepokoić.

Ale nic się nie wydarzyło. Po czym znowu nic się nie wydarzyło. Bywart podniósł kamyk i włożył sobie do buzi, zakładając, że wszystko może być cukierkiem.

Nagle doszły ich hałasy z latarni. Akwila słyszała zduszone krzyki, dudnienie, a nawet raz czy dwa razy brzdęk tłuczonego szkła. W pewnym momencie odgłos sugerował, że coś ciężkiego spada w dół po spiralnych schodach, uderzając o każdy kolejny stopień. Drzwi się otworzyły i Fik Mik Figle wypadły na zewnątrz. Wyglądały na usatysfakcjonowane.

— No problemo — oświadczył Rozbój. — Nie ma tam nikogo.

— To skąd te straszne hałasy?

— Musieliśmy się przecież upewnić — powiedział Głupi Jaś.

— Siusiu ludź! — krzyczał uszczęśliwiony Bywart.

— Obudzę się, kiedy stanę w drzwiach — powiedziała Akwila, wy ciągając Rolanda z łodzi. — Zawsze tak się działo. I teraz też musi się stać. To jest mój sen. — Postawiła chłopca w pionie i zwróciła się do najbliższego Figla. — Czy możesz wziąć Bywarta?

— Oczywiście.

— I nie zgubisz się ani nie upijesz?

Rozbój wyglądał na urażonego.

— Nigdy się nie gubimy! — oświadczył. — Zawsze wiemy, gdzie jesteśmy! Zdarza się tylko czasem, że nie wiemy, gdzie jest wszystko inne, ale to już nie nasza wina, gdy gubi się wszystko inne! Fik Mik Figlom się to nie zdarza!

— A co z piciem? — zapytała Akwila, ciągnąc Rolanda w stronę latarni.

— Nie zgubiliśmy się nigdy w ciągu całego naszego życia! Czy nie tak, chłopaki? — Zawtórował mu pomruk pełnego urazy oburzenia. — Słowa „gubić” i „Fik Mik Figle” nie powinno pojawiać się razem.

— A pić? — zapytała jeszcze raz Akwila, kładąc Rolanda na molo.

— Gubią się inni, nigdy my! — zadeklarował Rozbój.

— No cóż, mogę tylko mieć nadzieję, że w latarni morskiej nie było nic do picia… — Akwila parsknęła śmiechem. — Chyba że pijecie naftę do lampy, a tego nikt by się nie ośmielił zrobić!

Praludki nagle zamilkły.

— A co to takiego jest? — zapytał Głupi Jaś powoli, starannie dobierając słowa. — Czy mogło znajdować się w dużej butelce?

— Z narysowaną czaszką i skrzyżowanymi piszczelami? — dodał Rozbój.

— Tak, bardzo możliwe. Straszliwa trucizna — odpowiedziała Akwila. — Gdybyście to wypili, pochorowalibyście się straszliwie.

— Naprawdę? — W głosie Rozbója brzmiało głębokie zastanowienie. — To bardzo… interesujące. Czy może wiesz, jaka to byłaby choroba?

— Zapewne śmiertelna.

— Ale my już i tak nie żyjemy — zauważył Rozbój.

— No cóż, w takim razie byłaby to bardzo, ale to bardzo ciężka choroba. — Akwila spojrzała na niego ostro. — W dodatku zapalna. Bardzo dobrze, żeście tego nie wypili, bo inaczej…

Głupi Jaś odbeknął. W powietrzu rozszedł się ostry zapach parafiny.

— Oczywiście — powiedział.

Akwila odebrała im Bywarta. Za plecami słyszała zduszone szepty, praludki zbiły się w gromadkę.

— Mówiłem ci, że ta czaszka oznacza niebezpieczeństwo.

— Ale Duży Jan twierdził, że tak się oznacza mocny trunek! Co za czasy, żeby ludzie zostawiali coś takiego bez dozoru, wystarczy przypadkowo roztrzaskać drzwi, podważyć zasuwy, wyrwać łańcuch w kredensie, wyłamać zamek i niewinny człowiek naraża się na nie bezpieczeństwo tylko przez to, że ugasi pragnienie.

— Co to znaczy „choroba zapalna”?

— Że można złapać ogień!

— Nie ma co panikować. Tylko nie bekać i nie rozmawiać przy wolnym ogniu, dobra? A poza tym zachowywać się naturalnie!

Akwila uśmiechnęła się do siebie. Najwyraźniej bardzo trudno było zabić Figla. Może wiara, że już się nie żyje, dodawała odporności. Obejrzała się w stronę drzwi do latarni. W swoim śnie nigdy nie widziała momentu, kiedy się otwierają. Zawsze myślała, że wewnątrz jest mnóstwo światła, tak samo jak obora jest pełna krów, a drewutnia drewna.

— No dobrze już, dobrze — powiedziała, spoglądając w dół na Rozbója. — Ja będę niosła Rolanda, a ty weź Bywarta.

— Nie chcesz sama nieść ciutchłopca? — zapytał.

— Siusiu ludź! — wykrzyknął Bywart.

— Ty go weź — powtórzyła krótko Akwila. Myślała tak: Nie jestem pewna, czy to się uda, a z tobą będzie bezpieczniejszy niż ze mną. Mam nadzieję, że obudzę się we własnym łóżku. Przyjemnie byłoby się obudzić we własnym łóżku…

Oczywiście, jeśli wszyscy obudzą się razem w jej łóżku, może to wywołać trochę krępujących pytań, ale wszystko było lepsze od Królowej…

Usłyszała za sobą dziwny odgłos. Odwróciła się i ujrzała, że morze znika. Brzeg oddalał się szybko. Skały i wodorosty wynosiły się ponad falę i to, co pozostawało, było nagle całkiem suche.

— No tak — odezwała się po chwili. — Wszystko w porządku. Wiem, co to jest. Odpływ. Morze tak robi. Przypływa i odpływa każdego dnia.

— Naprawdę? — zapytał Rozbój. — Zadziwiające. Wygląda, jakby się wylewało przez wielką dziurę…

Plaża rozciągała się już na jakieś pięćdziesiąt kroków, potem był uskok, ale stąd woda też odpływała. Niektóre Figle maszerowały w stronę uciekającego morza.

Akwila nagle poczuła coś, co właściwie nie było paniką. To było znacznie wolniejsze i bardziej nieprzyjemne niż panika. Zaczęło się od dręczącej wątpliwości: czy odpływ nie powinien być wolniejszy?

Nauczyciel (Cuda Naturalnego Świata, jedno jabłko) nie wchodził w szczegóły. Ale na miejscu, które pozostało po morzu, trzepotała ryba, a przecież ryby nie co dzień umierają w czasie odpływu…

— Hm, uważam, że powinniśmy uważać — powiedziała, idąc za Rozbojem.

— Dlaczego? Przecież woda się cofa. Kiedy nastąpi przypływ?

— Wydaje mi się, że nie wcześniej niż za parę godzin. — Akwila wyraźnie czuła narastanie paniki. — Ale nie jestem tego pewna…

— Mamy zatem mnóstwo czasu — odparł Rozbój.

Dotarli do końca mielizny, gdzie zebrały się już pozostałe Figle. Odrobina wody pozostała jeszcze u ich stóp, spływając w stronę zatoki.

To było tak, jakby się spoglądało na dolinę. Gdzieś w oddali, całe mile dalej, wycofujące się morze tworzyło lśniącą linię.

A przed nimi leżały wraki. Mnóstwo. Galeony i szkunery, klipry z połamanymi masztami, z poszarpanym olinowaniem, porozrzucane tam, gdzie wcześniej była zatoka.

Fik Mik Figle wydały z siebie jak jeden mąż westchnienie zachwytu.

— Zatopione skarby!

— Ajaj! Złoto!

— Skąd wam przyszło do głowy, że tam są skarby? — zapytała Akwila.

Fik Mik Figle spojrzały na nią w takim zdumieniu, jakby właśnie powiedziała, że skały potrafią latać.

— Tam muszą być skarby — oświadczył Głupi Jaś. — Z jakiego innego powodu miałyby zatonąć?

— To prawda — zgodził się Rozbój. — Na zatopionych statkach musi być złoto, inaczej żeglarzom nie warto byłoby walczyć z rekinami i ośmiornicami. Wykradanie skarbów z dna oceanu to najlepsza i największa możliwa kradzież!

I w tym momencie Akwila poczuła, że ogarniają najprawdziwsza panika.

— Tu jest latarnia morska. Widzicie ją? Latarnia morska stoi po to, by statki nie wpadały na skały. Rozumiecie, prawda? A to jest zastawiona na was pułapka. Królowa wciąż znajduje się w pobliżu.

— Ale może byśmy tam zeszli i tylko zerknęli do środka? — nie pewnie zapytał Rozbój.

— Nie! Bo… — Akwila podniosła wzrok. Jakiś błysk zwrócił jej uwagę. — Bo… morze wraca — powiedziała.

Coś, co wyglądało jak chmura nad horyzontem, stawało się coraz większe i coraz bardziej błyszczące. Akwila już nawet słyszała ryk pędzącej wody.

Pognała na plażę. Ujęła Rolanda pod pachy, by zaciągnąć go do latarni. Obejrzała się.

Praludki wciąż patrzyły na ogromną i rosnącą falę.

Był tam też Bywart. Radośnie przyglądał się fali pochylony nieco do przodu, tak że gdy Figle wspinały się na palce, mógł trzymać dwa z nich za ręce.

Obraz wrył się w jej umysł — mały chłopiec i praludki, wszyscy zwróceni do niej plecami, zapatrzeni w skrzącą się ścianę wody.

— Chodźcie! — krzyknęła Akwila. — Myliłam się, to nie przypływ, to Królowa.

Zatopione statki podniósł podmuch wiatru, kręcił nimi w koło.

— Chodźcie tutaj!

Zdołała przerzucić Rolanda przez ramię i ruszyła do drzwi latarni, kiedy woda chlusnęła tuż za nią…

… przez chwilę świat był pełen białego światła…

… pod nogami skrzypiał śnieg.

To był cichy, zimny świat Królowej. Wokół nie było nikogo i niczego, tylko śnieg, a gdzieś w oddali las i kłębiące się nad nim czarne chmury.

A przed nią, choć słabo widoczny, pojawił się w powietrzu rysunek. Trawa i kilka kamieni w świetle księżyca.

To były drzwi do domu.

Obejrzała się wokół zrozpaczona.

— Proszę! — krzyknęła. Nie prosiła nikogo w szczególności. Po prostu musiała krzyknąć. — Rozbój? William? Jaś? Bywart?

Od strony lasu odpowiedziało jej wycie piekielnej sfory.

— Muszę stąd wyjść — mruknęła Akwila. — Muszę się stąd wydostać…

Złapała Rolanda za kołnierz i pociągnęła go w stronę drzwi. Na szczęście po śniegu łatwiej się przesuwał.

Nikt nie próbował jej zatrzymać. Przez drzwi pomiędzy kamieniami przedostało się do jej świata trochę śniegu, ale powietrze było ciepłe, a noc rozbrzmiewała hałasem nocnych owadów. Pod prawdziwym księżycem i pod prawdziwym niebem ciągnęła chłopca po ziemi i posadziła go, opierając o skałę. Usiadła obok wykończona, starała się odzyskać oddech.

Jej sukienka była całkiem przemoczona, pachniała morzem.

Akwila słyszała swe myśli, które dochodziły do niej jakby z wielkiej odległości:

Mogą wciąż jeszcze żyć. Przecież to był tylko sen. Musi być droga powrotu. Trzeba ją tylko znaleźć. Muszę tam wrócić.

Psy ujadały tak głośno…

Wstała, choć pragnęła jedynie usnąć.

Trzy kamienie, które były drzwiami, tworzyły czarny kształt na tle rozgwieżdżonego nieba.

W chwili gdy na nie spojrzała, rozsypały się. Najpierw jeden, ten po lewej stronie, zsunął się powoli, a na niego opadły pozostałe dwa.

Zaczęła szarpać tony kamienia. Próbowała szukać przejścia obok nich, ale nic z tego.

Stała pod gwiazdami, samotna, ze wszystkich sił próbując się nie rozpłakać.

— Co za wstyd — powiedziała Królowa. — Wszystkich zawiodłaś. I co teraz?

Загрузка...