Rozdział siódmy

08.00 Kalifornia


Manuel Krug miał bardzo męczący dzień. Pobudka w domu koło Mendocino, burzliwy Pacyfik prawie u progu domu, stuhektarowy ogród sekwoi, Clissa u jego boku w łóżku, łagodna i nieśmiała jak kotka. Pękająca głowa po wczorajszym wieczorze, spędzonym z Grupą Spectrum na Tajwanie, gdzie wraz z Nickiem Ssu-ma wypili zbyt wiele. Twarz intendenta-Bety na ekranie, szepczącego uparcie:

— Proszę wstać, panie… Pański ojciec oczekuje w wieży…

Clissa poruszyła się obok niego; Manuel zamrugał powiekami, starając się rozbudzić.

— Panie… Proszę o wybaczenie, ale zostawił pan ścisłe instrukcje, dotyczące poranka…

Dźwiękowy, piętnastotonowy motyw muzyczny, przy którym nie sposób spać. Crescendo, pobudka, zły humor. Potem niespodzianka: Clissa bierze jego dłoń i kładzie na swoich małych piersiach, palce chwytają sutkę, która jednakże jest zbyt miękka. To było do przewidzenia… Gest kobiety-dziecka był odważny, ale jej ciało jeszcze nie dorosło. Pobrali się dwa lata temu i pomimo wysiłków Manuela i całej jego techniki — do tej pory nie udało mu się rozbudzić jej zmysłów.

— Manuelu… — szepnęła. — Pieść mnie…

Było mu smutno, gdy odmawiał.

— Później — powiedział. — Trzeba wstać, albowiem oczekuje nas patriarcha. Dziś zwiedzamy wieżę.

Clissa wykrzywiła się w niechętnym grymasie. Wygrzebali się z łóżka, wzięli prysznic, zjedli śniadanie i ubrali się.

— Jesteś pewny, że powinnam tam jechać? — zapytała Clissa.

— To przede wszystkim ciebie zaprosił ojciec, gdyż uznał, że nadszedł czas, byś zwiedziła jego wieżę. Nie masz na to ochoty?

— Boję się, że zrobię jakieś głupstwo, powiem coś naiwnego… Przy twoim ojcu czuję się strasznie młoda…

— Bo jesteś bardzo młoda. Ale podobasz mu się, musisz więc tylko udawać zafascynowanie jego wieżą, a wtedy wybaczy ci wszystko.

— A pozostali? Ten senator Fearon, ten astronom i inni… Manuelu, czuję się nieswojo…

— Cliss…

— W porządku.

— I nie zapominaj: masz mu powiedzieć, że wieża jest najwspanialszym dziełem ludzkości od czasów Tadż Mahal czy coś w tym rodzaju.

— Ale czy on naprawdę wierzy w tę swoją wieżę? Naprawdę uważa, że uda mu się nawiązać kontakt z istotami z gwiazd?

— Tak.

— A ile go to kosztuje?

— Miliardy.

— Ależ on trwoni nasze dziedzictwo! Wyda wszystko!

— Nie wszystko, pieniędzy nigdy mu nie zabraknie. A zresztą, przecież to on zarobił te pieniądze.

— Ależ to obsesja… Fantazja!

— Dosyć już! Nas zresztą to nie dotyczy.

— Powiedz mi tylko jedno… Przypuśćmy, że twój ojciec jutro umrze… Co stanie się z wieżą?

Manuel zaprogramował przekaźnik na podróż do Nowego Jorku.

— Pojutrze zakończyłbym budowę. Ale zniszczę cię, jeśli mu to powtórzysz. A teraz w drogę!


* * *

11.40 Nowy Jork


Ranek prawie już minął, mimo że wstał zaledwie czterdzieści minut temu, o ósmej. To była wada przekaźników: skacząc z zachodu na wschód traciło się wiele czasu, choć oczywiście rekompensował to zysk czasu przy skokach w drugą stronę.

Podczas lata 16, w przeddzień ślubu, Manuel i jego przyjaciele z Grupy Spectrum ścigali świt dookoła świata. Zaczęli w sobotę o 6.00, w rezerwacie Amboseli, gdy Słońce wynurzało się zza Kilimandżaro, potem udali się do Kinszasy, Akry, Rio, Caracas, Vera Cruz, Albuquerque, Los Angeles, Honolulu, Auckland, Brisbane, Singapuru, Phnom-Penh, Kalkuty i Mekki. W świecie przekaźników nie stosowano już wiz ani paszportów — straciły rację bytu. Słońce przesuwało się jak zwykle, mniej niż dwa tysiące kilometrów na godzinę, skoki podróżników nie były tak ograniczone. Zatrzymywali się piętnaście minut tu, dwadzieścia minut tam, popijali koktajl lub łykali pigułki, kupowali drobne upominki podczas zwiedzania zabytków, a jednak ciągle wygrywali z czasem, coraz bardziej wracając w poprzednią noc, a wreszcie dotarli do piątku wieczór. Oczywiście, stracili cały zyskany czas, gdy przekroczyli wyjściowy południk i nagle znaleźli się w sobotnim popołudniu, ale szybko odzyskali część zguby i u stóp Kilimandżaro byli na jedenastą rano w sobotę. W sumie okrążyli świat i przeżyli półtora piątku.

Takie rzeczy można było robić dzięki przekaźnikom; można było tak dobrać skoki, by zobaczyć tuzin zachodów Słońca tego samego dnia. Tym niemniej, przenosząc się z Kalifornii do Nowego Jorku, Manuel był niezadowolony, że przez przekaźnik stracił część poranka.

Na powitanie ojciec w biurze uścisnął mu dłoń, a Clissę czule objął; Leon Spaulding stał z boku. Cannelle wyglądała przez okno, odwrócona do wszystkich plecami. Manuel nie potrafił znaleźć z nią wspólnego języka. Zwykle nie lubił kochanek ojca, ponieważ reprezentowały ten sam typ kobiety: grube wargi, duże piersi, okrągły tyłek, szerokie biodra, krowie oczy. Manuel nazywał to „typem chłopskim”.

— Czekamy na senatora Fearona, Toma Bucklemana i doktora Vargasa — powiedział Krug. — Thor oprowadzi nas po wieży. Co potem robisz, Manuel?

— Jeszcze nie wiem…

— Jedź do Duluth, powinieneś zapoznać się z tamtejszymi zakładami. Leon, uprzedź Duluth, że mój syn po południu przeprowadzi tam inspekcję.

Spaulding wyszedł, a Manuel wzruszył ramionami:

— Jak chcesz, ojcze.

— Czas rozszerzyć zakres twoich obowiązków, trzeba nauczyć cię zarządzania — pewnego dnia ty zostaniesz szefem. Kiedy będą mówić Krug, będzie im chodzić o ciebie.

— Postaram się stanąć na wysokości zadania — odparł Manuel.

Wiedział, że ojciec nie weźmie tego serio. Potrafił dostrzec siebie jego oczami: wieczny playboy. Przeciwstawiał temu własne mniemanie o sobie: wrażliwy, czuły, zbyt wyrafinowany, by zająć się interesami. Po chwili wrócił na ziemię i dostrzegł chyba swój prawdziwy wizerunek, obraz Manuela Kruga: poważny, a równocześnie frywolny, idealista bez wykształcenia… Ale kim był naprawdę? Nie wiedział i coraz mniej z tego wszystkiego rozumiał… Z przekaźnika wyszedł senator Fearon.

— Henri, czy znasz mojego syna, Manuela? — zapytał Krug. — Spadkobiercę fortuny?

— Od lat się nie widzieliśmy — odparł senator. — Jak leci, Manuel?

Manuel zdobył się na miły uśmiech.

— Spotkaliśmy się pięć lat temu w Macao, gdy udawał się pan do Ułan Bator — powiedział spokojnie.

— Ależ tak! Co za pamięć! Wspaniały chłopak! Moje gratulacje, Krug! — krzyczał Fearon.

— Gdy wycofam się z interesów zobaczysz, jaki z niego będzie kontynuator imperium — powiedział Krug.

Manuel odwrócił się z zażenowaniem; ambicje dynastyczne popychały Kruga do ciągłego powtarzania, iż jego syn jest idealnym kandydatem na szefa firmy, stąd ostentacyjne próby „kształcenia” Manuela. Manuel nie chciał kierować imperium swego ojca, nie czuł się na siłach. Dopiero co przestał być playboyem, szukając po omacku jakiegoś celu w życiu na miarę swoich zdolności i ambicji. Być może, pewnego dnia znajdzie swój ceł, ale nie będzie nim KRUG ENTERPRISES.

Krug-senior wiedział o tym równie dobrze, jak i Manuel i w głębi duszy gardził nim, ale zawsze udawał, że ceni sobie potencjalne zdolności administracyjne syna. Przed Thorem Watchmanem, Leonem Spauldingiem, przed każdym, kto chciał słuchać Krug wychwalał zalety następcy. Być może, chciał się łudzić, ale na nic. Zawsze będzie miał więcej zaufania do androida Thora Watchmana niż do własnego syna i słusznie… Dlaczego nie miałby wyżej cenić utalentowanego androida od bezradnego dziecka? Przecież to on sam stworzył ich obu…

„Niech zostawi firmę Watchmanowi!” — pomyślał Manuel.

Przybyli pozostali goście i Krug wepchnął wszystkich do przekaźnika.

— Do wieży! — krzyknął. — Do wieży!


* * *

11.10. Wieża


Przynajmniej udało mu się odzyskać prawie godzinę czasu podczas skoku na zachód, ale wolałby uniknąć tej podróży. Już sama temperatura arktycznej tundry i widok idiotycznej wieży-piramidy Kruga (jak ochrzcił ją Manuel) było mało przyjemne, a ponadto ten wypadek ze zmiażdżonymi androidami… Kiepska sprawa.

Clissa dostała ataku nerwowego.

— Nie patrz na to — powiedział Manuel, obejmując ją ramieniem, gdy ekran pokazywał ofiary wypadku.

— Coś na uspokojenie! Szybko! — zwrócił się do Spauldinga.

Ektogen podał mu jakąś tubkę. Manuel dotknął jej końcem przedramienia żony — ultradźwiękowa strzykawka zaaplikowała dawkę narkotyku pod skórę.

— Czy oni nie żyją? — zapytała Clissa.

— Raczej tak. Jeden może przeżyje, ale pozostali nie mieli nawet tyle czasu, by zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje.

— Dzielni ludzie…

— To nie ludzie — wtrącił się Spaulding. — To tylko androidy…

Clissa uniosła głowę.

— Androidy są ludźmi! Nigdy nie mów przy mnie takich rzeczy! Czy nie mają imion, osobowości, snów…

— Cliss… — łagodnie powiedział Manuel.

— …czy ambicji? — nie dawała sobie przerwać.

— Na pewno są ludźmi! Pod tym szklanym blokiem zginęli ludzie! Jak mogłeś, zwłaszcza ty, powiedzieć coś podobnego!

— Clissa! — warknął zaniepokojony Manuel. Spaulding zesztywniał, w jego oczach zamigotały wściekłe błyski — tylko dzięki olbrzymiej samokontroli nie odpowiedział nic.

— Przykro mi — szepnęła Clissa, opuszczając głowę.

— Nie chciałam cię obrazić… Ja… Mój Boże! Manuelu, dlaczego tak się stało?

Zaczęła płakać. Manuel dał znak, by podano jej kolejną porcję środka uspokajającego, ale jego ojciec potrząsnął głową i podszedł do dziewczyny, objął ją i zaczął kołysać w swych potężnych ramionach.

— Tak, tak… — szepnął jej do ucha. — To straszne, ale oni nie cierpieli… Śmierć była szybka. Thor zajmie się rannymi i odłączy im centra bólu. Biedna, biedna dziewczynka… Pierwszy raz widzisz czyjąś śmierć? To straszne, wiem, wiem…

Pocieszał ją łagodnie, głaszcząc po włosach i mokrych od łez policzkach. Manuel patrzył na ojca ze zdumieniem, nigdy bowiem jeszcze nie widział go tak łagodnego. Cóż, Clissa była dla starego Kruga kimś specjalnym: była instrumentem sukcesji dynastycznej, przy niej Manuel miał spoważnieć. Sytuacja była nieco paradoksalna: Krug traktował synową jak delikatną lalkę z porcelany, ale w przyszłości oczekiwał długiej serii wnuków.

— Bardzo mi przykro z powodu tego nieprzyjemnego incydentu — powiedział Krug do reszty gości. — Cóż, wszystko chyba zdążyliśmy już zobaczyć… Panowie, dziękuję wam za wizytę i mam nadzieję, że jeszcze tu powrócicie. Do zobaczenia.

Clissa była już spokojna; a Manuel zły, że to ojciec ją uspokoił, nie on. Wyciągnął rękę do żony i powiedział:

— Chyba wrócimy już do Kalifornii… Dwie godziny na plaży pomogą ci odzyskać…

— Po południu oczekują cię w Duluth — lodowatym tonem przypomniał Krug.

— Ja…

— Każ służbie ją odprowadzić, a ty do fabryki — odwracając się od syna, Krug szybko pożegnał się z gośćmi i powiedział do Spauldinga: — Nowy Jork, biuro.


* * *

11.38. Wieża


Wszyscy się rozeszli: Krug, Spaulding, Cannelle i Vargas ruszyli do Nowego Jorku, Fearon i Buckleman do Genewy, Maledetto do Los Angeles, a Thor Watchman do swych rannych androidów. Dwaj służący Beta Manuela przybyli, by odprowadzić Clissę do Mendocino; tuż przed jej wejściem do kabiny przenośnika Manuel pocałował ją w policzek.

— Kiedy wrócisz? — zapytała.

— Chyba wieczorem… Zostaliśmy zaproszeni do Hong Kongu, wrócę więc w samą porę, by się przebrać i coś zjeść.

— Nie wcześniej?

— Muszę być w fabryce androidów w Duluth.

— Nie jedź tam…

— To niemożliwe, słyszałaś przecież. Zresztą, on ma rację, powinienem to zobaczyć.

— Spędzać popołudnie w fabryce!

— Tak trzeba. Śpij dobrze, a gdy się obudzisz, nie będziesz już pamiętać o tym wypadku. Czy zaprogramować dla ciebie kolacje wspomnień?

— Znasz moje zdanie na temat manipulowania pamięcią…

— Tak, wybacz mi… Musisz już iść.

— Kocham cię…

— Kocham cię — dał znak androidom, by wprowadzili ją do kabiny przekaźnika.

Został teraz sam, jeśli nie liczyć dwóch Bet, które obsługiwały aparaturę centrum kontroli pod nieobecność Watchmana. Przeszedł do prywatnego biura Thora, zamknął za sobą drzwi i włączył wideofon — ekran się rozjaśnił. Manuel włączył kod zakłóceniowy, praktycznie uniemożliwiający podsłuch, a potem wybrał numer Lilith Meson, Alfy z dzielnicy androidów w Sztokholmie.

— Manuel? — zdziwiła się. — Skąd dzwonisz?

— Z wieży. Spóźnię się.

— Bardzo?

— Dwie lub trzy godziny.

— Nie wiem, jak to wytrzymam…

— Nic na to nie poradzę. Jego Wysokość rozkazał mi udać się do Duluth i muszę to zrobić.

— Nawet mimo tego, że tak ułożyłam swój plan pracy, by dziś wieczorem być razem z tobą?

— Nie mogę tego powiedzieć ojcu. Posłuchaj, to tylko kilka godzin… Wybaczysz mi?

— A co innego mogę zrobić? Ale to raczej głupio iść zaglądać do kadzi, skoro mógłbyś…

— Noblesse oblige, kochanie… Zresztą, chcę dowiedzieć się więcej o androidach, od kiedy ty i ja… Wiesz, że jeszcze nigdy nie byłem w takich zakładach?

— Nigdy?

— Nigdy. Nie interesowało mnie to, a teraz chcę się dowiedzieć, co właściwie kryje się pod twoją piękną, szkarłatną skórą. Oto okazja, by zobaczyć, jak KRUG SYNTHETICS tuzinami produkuje Lilith…

— Na pewno chcesz się tego dowiedzieć? — zapytała z naciskiem.

— Chcę wiedzieć o tobie wszystko — odparł poważnie. — Na dobre i na złe, więc wybacz mi spóźnienie… W Duluth dowiem się bardzo wiele o tobie. Kocham cię.

— Kocham cię — powiedziała Alfa Lilith Meson do syna Simeona Kruga.


* * *

11.58. Duluth


Główne zakłady na Ziemi KRUG SYNTHETICS LTD. (były jeszcze cztery inne oraz wiele pomocniczych) zajmowały budynek o długości kilometra nad brzegiem Jeziora Górnego; wewnątrz były laboratoria, zajmujące się kolejnymi fazami produkcji androidów. Manuel czuł się jak cesarz na defiladzie, oceniający swych podwładnych. Poruszał się pojazdem-kulą, wygodnym jak macica, przemieszczającym się po płynnej drodze wzdłuż budynku, ponad stanowiskami pracy. Towarzyszył mu dyrektor zakładów, Nolan Bompensiero, człowiek, energiczny czterdziestolatek, który — mimo iż był jednym z najbliższych współpracowników Kruga — wyglądał na zdenerwowanego i widocznie obawiał się niezadowolenia Manuela. Nie miał przecież pojęcia, do jakiego stopnia wizyta ta nudzi młodego Kruga, który ani myślał sprawiać kłopoty pracownikom swego ojca. Manuel myślał bowiem jedynie o Lilith, która urodziła się tutaj.

W każdym dziale fabryki Alfa-dyrektor funkcyjny wsiadał do pojazdu i towarzyszył dwóm mężczyznom aż do końca działu, za który był odpowiedzialny. Większość procesów przeprowadzano pod nadzorem Alf; zakłady zatrudniały w sumie zaledwie pół tuzina ludzi. Wszystkie Alfy były tak samo zdenerwowane, jak Bompensiero.

Manuel przemierzył najpierw pomieszczenia, gdzie syntezowano nukleotydy DNA, komórki życia; tylko jednym uchem słuchał wyjaśnień Bompensiero, od czasu do czasu wychwytując zrozumiałe zdanie.

— …woda, amoniak, metan, cjanowodór i inne składniki chemiczne. Używamy wyładowań elektrycznych, by stymulować formacje złożonych struktur organicznych… Dodaje się fosfor…

— …bardzo prosty proces, wręcz prymitywny… Odtworzenie klasycznego eksperymentu Millera z 1952 roku. Nauka średniowieczna…

— …DNA determinuje strukturę protein komórki. Żywa komórka wymaga setek protein, większość z nich to enzymy, biologiczne katalizatory…

— …proteina jest łańcuchem molekularnym, zawierającym około dwustu aminokwasów, połączonych w specyficznym porządku…

— …kod każdej proteiny zawarty jest w jednym genie, który z kolei jest tylko punktem molekuły linearnej DNA…

— …to wszystko, jak zapewne pan wie — przepraszam, że powtarzam te proste rzeczy…

— Ależ proszę bardzo! — uspokoił go Manuel.

— …a w kadziach wytwarzamy nukleotydy, które przemieniamy w binukleotydy, następnie łączymy w łańcuch DNA, kwas nukleinowy, określający kompozycję…

„Lilith wyszła z tych kadzi? Lilith wyszła z tej cuchnącej, chemicznej mazi?”

Pojazd ślizgał się łagodnie; Alfa wysiadł, jego miejsce zajął następny, ukłoniwszy się nisko. Bompensiero zauważył:

— Tworzymy podstawy DNA, model formy życia, jaką chcemy uzyskać, ale potem żywa materia musi sama się powielać, bowiem nie możemy stworzyć androida komórka po komórce. Jak pan oczywiście wie, DNA nie bierze bezpośrednio udziału w syntezie protein — rolę pośrednika spełnia inny kwas nukleinowy, RNA, który przenosi informacje genetyczne, zawarte w DNA…

— …cztery jednostki podstawowe lub podjednostki chemiczne, ułożone według różnych kombinacji: adenina, guanina, uracil, cytozyna…

— …w kadziach — można nieomal wyobrazić sobie tworzące się łańcuchy — synteza protein przebiega pod kontrolą cząsteczek komórkowych, zwanych rybosomami, które są na pół proteinami, a na pół RNA: adenina, guanina, uracil i cytozyna. Kod każdej proteiny przenoszony jest przez jeden gen i przybiera formę triad czterech składników RNA. Rozumie pan?

— Oczywiście — odparł Manuel, który wciąż widział Lilith, pływającą w kadziach.

— I tak jest tutaj. Adenina, adenina, cytozyna, cytozyna, cytozyna, guanina, uracil, uracil, guanina, AAC, CCG, UUG prawie jak liturgia. Istnieją sześćdziesiąt cztery podstawowe kombinacje RNA, dzięki którym otrzymujemy dwadzieścia aminokwasów. Mógłbym panu wyrecytować całą listę: AAA, AAG, AAC, AAU, AGA, AGG, AGC, AGU, ACA…

Alfa, który im towarzyszył, zakaszlał i przycisnął ręce do brzucha z wyrazem bólu na twarzy.

— Tak? — zapytał Bompensiero.

— Kłopoty z trawieniem — odparł Alfa. — Proszę mi wybaczyć.

Bompensiero ponownie zwrócił się do Manuela.

— Potem mieszamy proteiny, tworząc żywe molekuły tak, jak to robi matka-natura, tylko tam proces wywoływany jest poprzez fuzję dwóch gamet płciowych, my natomiast przeprowadzamy syntezę komórek podstawowych. Stosujemy ludzką strukturę genetyczną, bo chcemy, aby nasze produkty wyglądały jak ludzie, choć moglibyśmy tworzyć na przykład świnie, ropuchy, konie czy jakiekolwiek inne formy życia. Wybieramy kod i hop! Model naszego końcowego produktu jest taki, jaki chcemy!

— Oczywiście, nie powtarzamy kodu genetycznego ludzi we wszystkich szczegółach — dodał Alfa.

Bompensiero żywo kiwnął głową.

— Mój przyjaciel poruszył ważną kwestię. Od początku syntezy androidów, pański ojciec zadecydował — ze względów społecznych — że androidy powinny być odróżnialne na pierwszy rzut oka, dokonaliśmy więc pewnych modyfikacji kodu. Czerwona skóra, brak owłosienia, inna epiderma — to zmiany wprowadzone właśnie w tym celu. Ponadto wprowadzono pewne zmiany, by usprawnić ciało… Skoro możemy bawić się w bogów, dlaczego nie robić tego porządnie? Zlikwidowaliśmy wyrostek robaczkowy, zmieniliśmy strukturę kostną pleców, aby wyeliminować problemy spowodowane naszą wadliwą konstrukcją, zmysły są wyostrzone, wprowadzono optymalną równowagę pomiędzy mięśniami i tkanką tłuszczową dla celów estetycznych oraz wytrzymałości i szybkości. Po co robić brzydkie androidy? Po co androidy leniwe? Niezręczne?

— Chce pan powiedzieć, że androidy są doskonalsze od ludzi? — zapytał Manuel.

Bompensiero wyglądał na zmieszanego i wahał się nie wiedząc, jakie są poglądy Manuela w kwestii praw dla androidów. Wreszcie zdecydował się:

— Fizycznie bez wątpienia są doskonalsze… Tak je zaprogramowaliśmy, by były piękniejsze, silniejsze i zdrowsze. W pewnym sensie zrobiono, to samo dla ludzi w ostatnich dwóch pokoleniach, ale nad ludźmi nie ma takiej kontroli z powodu obiekcji natury humanitarnej. Należy jednakże pamiętać, że androidy są sterylne, a większość z nich jest w pewnym stopniu ograniczona intelektualnie, nawet Alfy — wybacz, przyjacielu — wykazują bowiem niewiele uzdolnień twórczych.

— Zapewne — zgodził się Manuel i wskazał na urządzenia pod nimi.

— Co to jest?

— Kadzie duplikacyjne. Tutaj mnożą się łańcuchy nukleinowe materii i w każdej kadzi znajduje się „zupa z zygot”, powstałych dzięki syntezie proteinowej. Czy wyrażam się jasno?

— Oczywiście — odparł Manuel, wpatrujący się z zafascynowaniem w różową ciecz w kadziach; wydawało mu się, iż dostrzega małe cząsteczki materii, choć wiedział, że to złudzenie.

Pojazd przesuwał się cicho wzdłuż budynku; dotarli do kolejnego działu i zobaczyli rząd metalowych skrzyń, połączonych rurami.

— Oto żłobek — powiedział Bompensiero. — To są sztuczne macice, w każdej z nich znajduje się tuzin embrionów w odżywczym roztworze. W Duluth wytwarzamy Alfy, Bety i Gammy, różnice jakościowe pomiędzy tymi modelami wprowadzane są już podczas procesu syntezy, a tutaj chodzi tylko o inne rodzaje odżywek. Po lewej stronie pomieszczenia Alf, po prawej Bet, a w następnej sali są same Gammy.

— Jakie są pomiędzy nimi proporcje?

— Jedna Alfa na sto Bet i tysiąc Gamm. Tak na samym początku postanowił pański ojciec i odpowiada to zapotrzebowaniu.

— Ojciec zawsze myślał perspektywicznie — powiedział Manuel.

Zastanowił się, jaki byłby świat bez androidów Kruga. Chyba podobny… Zamiast niewielkiej elity ludzi, jednolitej kulturowo, obsługiwanej przez komputery, roboty i androidy byłaby równie niewielka elita, obsługiwana przez roboty i komputery — tak czy inaczej w dwudziestym trzecim wieku życie byłoby łatwe.

Niektóre tendencje powstały w ciągu ostatnich stuleci, o wiele wcześniej niż pierwszy android wynurzył się z kadzi. Wszystko zaczęło się od poważnego zmniejszenia się liczby ludzi pod koniec dwudziestego wieku: wojny i powszechna anarchia wyniszczyły miliony w Azji i Afryce, w Ameryce Południowej i na Bliskim Wschodzie, do tego głód, a w krajach uprzemysłowionych presja społeczna i środki antykoncepcyjne wywarły ten sam skutek. Po zahamowaniu przyrostu naturalnego nastąpił gwałtowny spadek liczby ludności planety.

Prawie zupełne zaniknięcie proletariatu było faktem bez precedensu. Skoro spadek liczby ludności szedł w parze z zastępowaniem człowieka przez maszyny niemal we wszystkich dziedzinach, ludzie, którzy nie mogli zaoferować nowemu społeczeństwu żadnego talentu, znudzili się dalszą reprodukcją gatunku. Liczba osób bez wykształcenia topniała z pokolenia na pokolenie; temu procesowi darwinowskiemu towarzyszyło najpierw dyskretne, a potem jawne zachęcanie do stosowania sterylizacji. Gdy masy stały się mniejszością, prawa genetyczne wzmogły te tendencje i ci bez uzdolnień nie otrzymywali zezwoleń na reprodukcję. Ludzie przeciętni mogli mieć co najwyżej dwoje dzieci i tylko ci nadzwyczaj utalentowani mogli powiększać szeregi rasy ludzkiej, dzięki czemu populacja utrzymywała się na mniej więcej stałym poziomie. W ten sposób intelektualiści zawładnęli Ziemią.

Zmiany te zaszły na skalę całej planety. Przekaźniki zmieniły świat w jedną wioskę, gdzie wszyscy mówili tym samym językiem i podobnie myśleli, doszło do przemieszania genetycznego i kulturalnego ludzkości. Enklawy przeszłości pozostały tu i ówdzie jako atrakcje turystyczne, ale pod koniec dwudziestego pierwszego wieku nie było już różnic w wyglądzie fizycznym i zwyczajach mieszkańców Karaczi, Kairu, Minneapolis, Aten, Addis Abeby, Rangoonu, Pekinu i Canberry. Przekaźniki zniszczyły dawne granice narodowe i pojęcie zwierzchności terytorialnej.

Ta kolosalna zmiana socjalna spowodowała jednakże olbrzymi brak siły roboczej. Roboty nie nadawały się do wielu zajęć, były doskonałymi robotnikami w przemyśle, ale nie sprawdzały się w roli służących bądź kucharzy. Zróbcie lepsze roboty, proponowali niektórzy, ale inni marzyli o sztucznych ludziach. Technicznie wydawało się to wykonalne, bowiem ektogeneza, czyli chów dzieci poza organizmem matki, dzieci powstałych z zakonserwowanej spermy i jajeczek, stosowana była od dawna, zwłaszcza przez kobiety, które nie chciały znosić niewygód ciąży. Ektogeni, zrodzeni z kobiety i mężczyzny, choć poza macicą byli zbyt ludzcy, by służyć jako narzędzia, trzeba więc było stworzyć androidy i to właśnie zrobił Krug. Dał światu sztucznych ludzi, inteligentnych, zdolniejszych od robotów, o złożonej osobowości i całkowicie łagodnych, których nie trzeba było zatrudniać, a po prostu kupować, bowiem prawo uznało ich za dobra, a nie za osoby. Krótko mówiąc, byli niewolnikami. Manuel uważał, że należało zadowolić się robotami — o robotach można było myśleć jak o przedmiotach i tak samo je traktować, natomiast androidy wywoływały zażenowanie przez swoje zbytnie podobieństwo do ludzi, możliwe też, że w końcu nie zechcą dłużej akceptować swego statusu.

Pojazd przemierzał kolejne sale żłobka, ciche, ciemne i puste. Każdy android spędzał dwa pierwsze lata w skrzyni, bowiem na osiągnięcie takiego wzrostu, na który człowiek potrzebował dwudziestu miesięcy, im wystarczało kilka tygodni. W niektórych salach inkubatory były otwarte, a robotnicy-Bety przygotowywali kolejne porcje zygot.

— W tej sali mamy grupę dojrzałych androidów, gotowych do narodzin — powiedział Bompensiero. — Czy chce pan tam zejść i to zobaczyć?

Manuel skinął głową. Bompensiero wcisnął przycisk i pojazd delikatnie zsunął się po rampie. Manuel dostrzegł grupę Gamm, stłoczonych wokół skrzyni.

— Odsączono płyn odżywczy. Od dwudziestu minut androidy w skrzyni oddychają po raz pierwszy w życiu powietrzem. Waśnie otwieramy luk… Proszę podejść bliżej, panie Krug.

Manuel zajrzał do wnętrza inkubatora i dostrzegł tuzin dorosłych androidów, sześciu kobiet i sześciu mężczyzn; wszystkie miały opadnięte szczęki i puste spojrzenia, ich ramiona i nogi poruszały się słabo, wyglądały na słabe i bezbronne.

„Lilith…” — pomyślał Manuel. — „Lilith…”

Stojąco obok niego Bompensiero szeptał mu do ucha:

Przez dwa lata androidy osiągnęły pełną dojrzałość fizyczną, co u ludzi trwa trzynaście do piętnastu lat. Jest to kolejna modyfikacja genetyczna, wprowadzona przez pańskiego ojca, nie produkujemy dzieci-androidów.

— Słyszałem, że istnieje produkcja dzieci-androidów powiedział Manuel. — Dla kobiet, które nie mogą…

— Nie mówmy o tym! — ostro przerwał mu Bompensiero, po czym zdał sobie sprawę, komu udzielił reprymendy i dodał znacznie spokojniej: — Nic nie wiem na ten temat. W tych zakładach nic podobnego nie ma miejsca.

Gammy uniosły dwunastkę nowonarodzonych androidów i przeniosły je do olbrzymich maszyn, pół-foteli, pół-pancerzy. Mężczyźni byli muskularni i smukli, kobiety szczupłe i zgrabne, ale było w nich coś obrzydliwego. Wszystkie były zupełnie pasywne, nagie i wilgotne, nie reagowały, gdy umieszczano je w dziwnych maszynach — ich twarze w ogóle nie zmieniały wyrazu.

— Jeszcze nie potrafią posługiwać się mięśniami — wyjaśnił Bompensiero. — Nie potrafią wstawać, chodzić, robić cokolwiek. Ta aparatura będzie stymulować rozwój ich mięśni i po miesiącu będą już samodzielne. A teraz może wróćmy do pojazdu…

— Te androidy, które widzimy, to oczywiście Gammy? — przerwał mu Manuel.

— Alfy.

— Ależ… One wyglądają jak idioci!

— Dopiero co się narodziły. Przecież nie mogą programować komputerów po wyjściu ze żłobka…

Powrócili do pojazdu.

„Lilith…”

Manuel oglądał młode androidy, stawiające pierwsze kroki, upadające, śmiejące się i wstające, by spróbować jeszcze raz; zwiedził sale, gdzie uczono androidy, jak kontrolować stolec; zobaczył uśpione Bety, otrzymujące pierwsze cechy charakteru i uczące się myśleć. Potem założył kask i wysłuchał taśmy lingwistycznej. Edukacja androida, jak mu powiedziano, trwała rok dla Gammy, dwa lata dla Bety i cztery dla Alfy — najwyżej sześć lat od poczęcia do dojrzałości. Manuel nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy z szybkości tego procesu. Po tym, czego się dowiedział, androidy wydały mu się o wiele mniej ludzkie. Władczy Thor Watchman mógł mieć najwyżej dziesięć lat. A urocza Lilith Meson miała… Siedem lat? Osiem? Manuel poczuł nagłą, nieodpartą chęć opuszczenia zakładów.

— Mamy grupę Bet gotową — powiedział Bompensiero. — Dzisiaj przechodzą ostatnie testy. Może chciałby pan to zobaczyć?

— Nie. Ta wizyta była fascynująca, ale zabrałem już panu i tak zbyt wiele czasu. Ponadto oczekują mnie gdzie indziej…

Bompensiero nie wyglądał na zmartwionego takim obrotem sprawy.

— Jak pan sobie życzy… Oczywiście, jeśli kiedykolwiek pan zechce…

— Gdzie są kabiny przekaźników?


* * *

22.41. Sztokholm


Podczas skoku do Europy Manuel stracił resztę dnia. Na tej półkuli był teraz lodowaty wieczór, niebo było gwiaździste i wiał wilgotny wiatr. Aby nikt go nie rozpoznał, Manuel wynurzył się z publicznego przekaźnika w hallu starego GRAND HOTELU, następnie pobiegł do kabiny koło Opery Królewskiej, skąd przeniósł się do eleganckiej dzielnicy Osternialm, zamieszkiwanej przez androidy. Teraz zszedł ku Birger Jarlsgaten i wszedł do dziewiętnastowiecznego budynku, w którym mieszkała Lilith; przed wejściem do środka rozejrzał się, czy nikogo nie ma na ulicy. W hallu jakiś robot zapytał go, czego sobie życzy.

— Idę do Alfy Lilith Meson — odparł Manuel.

Robot przepuścił go do windy, która wwiozła go na piąte piętro. Lilith powitała go na progu; miała na sobie długą suknię z ultrafioletu, film monomolekularny, nie zakrywający konturów jej ciała. Rzuciła się w jego ramiona, rozchylając usta.

Zobaczył ją — kawałek mięsa w kadzi.

Zobaczył ją — masa nukleotydów, dzielących się na komórki.

Zobaczył ją, nagą i mokrą, z tępym spojrzeniem, wyciąganą ze żłobka.

Zobaczył ją, rzecz wykonaną przez ludzi.

Rzecz. Rzecz. Rzecz. Rzecz.

Lilith.

Znał ją od pięciu miesięcy, kochankami byli od trzech. Przedstawił ich sobie Thor Watchman — Lilith była własnością Kruga.

Przytuliła swoje ciało do Manuela. Podniósł rękę i dotknął jej piersi: była ciepła, żywa i prawdziwa, a sutka stwardniała pod dotykiem jego palców. Prawdziwa.

Rzecz.

Wsunął język miedzy jej wargi i poczuł smak produktów chemicznych. Adenina, guanina, cytozyna, uracil. Poczuł zapach kadzi. Przedmiot. Piękna rzecz w kształcie kobiety.

Odsunęła się od niego i zapytała:

— Byłeś w fabryce?

— Tak.

— I dowiedziałeś się o androidach więcej niż chciałeś?

— Nie, Lilith.

— Patrzysz na mnie jakoś inaczej… Nie możesz przestać myśleć o tym, czym jestem naprawdę?

— Nieprawda. Kocham cię, Lilith, nic się nie zmieniło. Kochani cię! Kocham cię!

— Chcesz się czegoś napić? A może masz ochotę na „trawkę”? Wyglądasz na zmęczonego…

— Miałem ciężki dzień, nic nie jadłem od rana. Po prostu muszę odpocząć, to wszystko.

Pomogła mu zdjąć ubranie, wcisnęła klawisz aparatu Dopplera i jej suknia zniknęła. Jej skóra była jasnoczerwona, jeśli nie liczyć ciemnych sutek; miała duże piersi, wąską talię i kształtne biodra. Jej piękno było nieludzko doskonałe i Manuel przełknął ślinę.

— Czułam, że się zmieniłeś, twój dotyk jest inny — powiedziała ze smutkiem. — Był w nim… Strach? Obrzydzenie?

— Nie.

— Aż do dzisiejszego wieczoru byłam dla ciebie czymś egzotycznym, ale ludzkim — jak Buszmenka. Umieszczałeś mnie w innej kategorii ludzi… Ale teraz myślisz, że zakochałeś się w pierwiastkach chemicznych i może uważasz, że taki związek jest zboczeniem?

— Lilith, błagam cię, przestań… To tylko twoja wyobraźnia…

— Czyżby?

— Jestem tutaj, obejmuję cię, mówię, że cię kochani. Może twoje kompleksy…

— Manuelu, co powiedziałbyś rok temu o człowieku związanym z androidem?

— Wiele znanych mi osób…

— Co byś o nim powiedział? Co byś pomyślał? Jakich użyłbyś słów?

— Nigdy o tym nie myślałem. Po prostu nie interesowało mnie to.

— Coś kręcisz! Obiecaliśmy sobie, że nigdy nie będziemy kłamać jak inni, pamiętasz? Nie możesz zaprzeczyć, że we wszystkich środowiskach stosunki seksualne z androidami uważane są ze perwersję — to chyba ostatnia perwersja, jaka w ogóle istnieje. Czy nie mam racji? Odpowiedz…

— Zgoda — spojrzał w jej oczy (nigdy nie widział kobiety o takich oczach) i powiedział: — Większość ludzi uważa, że jest to coś wulgarnego, perwersja… Niektórzy porównują to do masturbacji, zabawy z plastikową lalką. Kiedy słyszałem takie rzeczy zawsze myślałem, że to bzdury, efekt zacofania. Oczywiście, sam nigdy nie miałem uprzedzeń antyandroidalnych, inaczej nie zakochałbym się w tobie…

Coś szepnęło mu w duszy: „Pamiętaj o ludziach!”, spojrzał na podłogę i po chwili dodał buńczucznie:

— Przysięgam ci, Lilith, że nigdy nie czułem się zawstydzony sypianiem z androidem i wbrew temu, co twierdzisz, nic takiego teraz nie czuję. Aby ci to udowodnić…

Przyciągnął ją do siebie i przesunął dłonią po jej ciele od piersi do bioder; rozchyliła uda i położył rękę na wzgórku Wenus, tak gładkim, jak u dziecka. Poczuł nagle, że gdy dotyka jej skóry, po raz pierwszy w życiu zawodzi go męskość. Tak gładka skóra… Spojrzał na jej nagą płeć bez owłosienia — nie dlatego, że była wygolona, ale jak u dziecka… Jak u… androida. Ponownie zobaczył kadzie… Powiedział sobie, że to nie grzech kochać androida i zaczaj ją głaskać; zareagowała tak, jak zrobiłaby to normalna kobieta: zwilgotniała. Przycisnął ją mocniej do siebie i wtedy wydało mu się, że widzi swego ojca. Stary diabeł, magik! Zrobić taki produkt! Mówiący, chodzący, uwodzący, dyszący!

„A ja kim jestem? Też produktem! Mieszaniną związków chemicznych! Adenina, guanina, cytozyna, uracil! Urodzony w kadzi-macicy! W czym tkwi różnica? Jesteśmy jednością…”

Powróciła żądza i wszedł w nią gwałtownie; w ekstazie biła go piętami po łydkach. Tarzali się w uniesieniu.

Kiedy skończyli i powrócili do rzeczywistości, Lilith powiedziała:

— Zachowałam się naprawdę jak idiotka…

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Scena, którą ci urządziłam… Gdy starałam się wmówić ci pewne rzeczy…

— Nie myśl już o tym, Lilith…

— Ale miałeś rację, to ja mam kompleksy. Może czuję się winna z powodu tego romansu? Może chcę, abyś myślał o mnie jak o gumowym przedmiocie? Zapewne podświadomie tego właśnie chcę…

— Ależ nie!

— Nic na to nie poradzimy. To jest w powietrzu, którym oddychamy i tysiące razy przypomina się nam, że nie jesteśmy prawdziwi.

— Jesteś tak samo prawdziwa jak ludzie, a od niektórych na pewno prawdziwsza.

„Od Clissy…” — pomyślał i zapytał:

— Nigdy nie widziałem cię tak spiętej, Lilith… Co się stało?

— Ta twoja wizyta w fabryce… Do dziś byłam pewna, że nie jesteś jak inni, pewna, że nawet przez sekundę nie zastanawiałeś się nad sposobem mojego powstania, że jest coś złego w tym, co robimy. Bałam się zmian w twoim zachowaniu po obejrzeniu cyklu produkcyjnego w zakładach… A gdy tu przyszedłeś, byłeś jakiś dziwny, zimny… — wzruszyła ramionami. — To bzdury. Nie jesteś jak inni, Manuelu, jesteś Krugiem. Nie musisz wywyższać się, poniżając innych, nie dzielisz świata na ludzi i androidy, nigdy tego nie robiłeś. Zwiedzenie kadzi nie mogło tego zmienić…

— Oczywiście, że niczego nie zmieniło — powiedział poważnym tonem jak zawsze, gdy kłamał. — Androidy są ludźmi, nigdy nie myślałem inaczej i nie będę myśleć inaczej. Jesteś piękna, kocham cię… Wszyscy, którzy mówią, że androidy to rasa niższa, są niebezpiecznymi wariatami.

— Popierasz postulaty równouprawnienia androidów?

— Oczywiście!

— To znaczy… Alf? — zapytała przebiegle.

— Ja… Ech…

— Wszystkie androidy powinny być równe ludziom, ale Alfy mają być równiejsze?

— Żartujesz sobie?

— Jestem za prerogatywami dla Alf. Czy uciskana grupa etniczna nie może być podzielona na kasty? Och! Kocham cię, Manuelu! Nie bierz serio wszystkiego, co mówię!

— To będzie dość trudne… Nie jestem zbyt błyskotliwy i nigdy nie wiem, czy nie żartujesz… Ale na mnie już czas.

— Ledwie co przyszedłeś!

— Przykro mi, naprawdę…

— Spóźniłeś się, pół godziny straciliśmy na rozmowę… Zostań jeszcze choć godzinę, Manuelu!

— Żona czeka na mnie w Kalifornii. Od czasu do czasu ja także muszę stosować się do konwenansów.

— Kiedy cię zobaczę?

— Niedługo…

— Pojutrze?

— Chyba nie, ale niedługo… Zadzwonię wcześniej. Ubrał się szybko. Słowa Lilith szumiały mu w głowie: „Nie jesteś jak inni, Manuelu!” Czy to prawda? Czy to było możliwe? Okłamał ją — był pełen uprzedzeń, wizyta w Duluth zatruła jego duszę. Cóż, być może siłą woli opanuje swoje reakcje… Zastanawiał się, czy tego właśnie wieczora nie odnalazł swego powołania. Co by się stało, gdyby syn Simeona Kruga zaczął walczyć o równouprawnienie androidów? Manuel-playboy przemieniony w Manuela-krzyżowca? Może, może… To był piękny cel, nareszcie jakiś cel! Lilith odprowadziła go do drzwi, a gdy objęli się na pożegnanie, Manuelowi przypomniał się Nolan Bompensiero tłumaczący, jak uczy się androidy kontrolowania czynności fizjologicznych. Odsunął od siebie Lilith. — Do zobaczenia — powiedział i wyszedł.


* * *

16.44. Kalifornia


Wyskoczył z kabiny przekaźnika wprost do atrium swego domu; Słońce zaczęło już zachodzić nad Pacyfikiem. Trzy androidy pospieszyły mu na spotkanie.

— Gdzie jest pani Krug? — zapytał.

— Na plaży — odparł służący Beta.

Manuel przebrał się szybko i ruszył na plażę. Clissa bawiła się wśród fal, śmiała się i uderzała rękami o wodę. Nie zauważyła go jeszcze, gdy znalazł się tuż przy nim; w porównaniu z Lilith wydawała się strasznie dziecinna, wąskie biodra, płaskie pośladki, małe piersi, delikatny trójkąt ciemnych włosów…

„Wybrałem sobie dziecko na żonę!” — pomyślał. — „A lalkę z gumy na kochankę!”

— Clissa! — zawołał. Odwróciła się gwałtownie.

— Przestraszyłeś mnie!

— Bawisz się z falami? Czy nie jest za zimno?

— Wiesz przecież, że dla mnie nigdy nie jest za zimno! Podobała ci się fabryka androidów?

— To było interesujące… A ty? Widzę, że czujesz się już lepiej.

— Lepiej? A byłam chora? Popatrzył na nią z ciekawością.

— Dzisiaj rano… Tam, w wieży… Byłaś zdenerwowana, gdy…

— Ach! O tym prawie już zapomniałam… Mój Boże, to było straszne! Która godzina, Manuelu?

— Szesnasta czterdzieści osiem.

— Więc niedługo będę musiała się ubrać… Musimy zdążyć na przyjęcie w Hong Kongu.

— Na razie tam jest wcześnie rano, mamy czas…

— Więc chodź popływać ze mną, woda nie jest zbyt chłodna.

— Musimy się najpierw przywitać — powiedział. — Kocham cię.

Obejmując żonę zastanawiał się, która z jego dwóch kobiet jest sztuczna. Trzymając Clissę w objęciach nic nie czuł… Pociągnęła go za rękę do wody; popływali chwilę i Manuel wyszedł na piasek, trzęsąc się z zimna. O zmierzchu wypili razem drinka w atrium.

— Wydajesz się trochę nieobecny… — zauważyła Clissa.

— To wina tych skoków w przekaźnikach — to bardziej męczące niż twierdzą lekarze.

Na wieczorne przyjęcie Clissa włożyła bezcenny skarb, kolię z czarnych pereł. Sonda KRUG ENTERPRISES, przemierzywszy siedem i pół roku świetlnego od Ziemi, zebrała je na Gwieździe Volkera, zimnej, szarej i umierającej, a Krug podarował je Clissie. Jaka inna kobieta mogła pochwalić się naszyjnikiem z gwiazd? Ale w świecie Clissy cuda były czymś nużąco codziennym i ani ona, ani Manuel nie zwracali specjalnej uwagi na kolię. Z przyjęcia wrócili o świcie, zaprogramowali sobie osiem godzin snu i udali się na spoczynek do sypialni. Manuel czuł się bardzo zmęczony…

Загрузка...