Honor opuściła Graysona pięć dni po przybyciu na niego. Próba wywiązania się z obowiązków w tak krótkim czasie, znacznie zresztą krótszym od przewidywanego, postawiła administrację domeny i służbę w Harrington House na głowie. I nadal czuła się winna z tego powodu. Zwłaszcza że wszyscy, od Howarda Clinkscalesa zaczynając, spodziewali się, że będzie na Graysonie co najmniej cztery tygodnie. To i tak byłby niezwykle pracowity okres, jako że waga problemów, które zebrały się w czasie jej długiej nieobecności, wymagała jej osobistej uwagi i podjęcia rozwiązań. I miała świadomość, że pozostawiła zbyt wiele spraw nie załatwionych.
Ale wiedziała też, jak zdolnym zarządcą jest Clinkscales. Pod wieloma względami znacznie lepiej nadawał się do kierowania domeną niż ona sama. A poza tym konklawe, potwierdzając jej status patronki, oficjalnie uznało jej status oficera Royal Manticoran Navy obciążonego określonymi obowiązkami. Oznaczało to częste i długie nieobecności w domenie. Czyli, mówiąc inaczej, dostała możliwość wyrwania się z Graysona w imię obowiązków służbowych i doskonałego zastępcę, któremu mogła zwalić na głowę codzienny ładunek problemów mających związek z zarządzaniem domeną.
Spoglądając przez okno pinasy na niebo przechodzące z niebieskiego w czarne i gładząc Nimitza powolnymi, łagodnymi ruchami, próbowała wmówić sobie, że jest spokojna. Treecat zwinięty na jej kolanach i mruczący cicho także sprawiał takie wrażenie. W obu przypadkach było to mylące i mogło zwieść jedynie postronnego obserwatora. Czuła emocje Nimitza w głębi swego umysłu, wiedziała, że zna jej emocje i uważa na nią… i nie jest w stanie jej zrozumieć.
Zamknęła oczy i oparła się wygodniej, czując jego słaby, ale ciągle obecny niepokój. Nie było w nim zarzutów czy pretensji, bo sam nie bardzo wiedział, jak do tego podejść — pierwszy raz bowiem nie był w stanie zrozumieć jej emocji i postępowania. Wielokrotnie zdarzyło się, że pewne zasady moralne czy filozoficzne, którymi kierowali się ludzie, okazały się dla treecata dziwne lub zupełnie niezrozumiałe. Podobnie rzecz się miała z niektórymi odmianami rozrywek, jak na przykład pływaniem, którego zalety były dla Nimitza kompletną zagadką. Ale wówczas nie rozumiał, dlaczego Honor to czy tamto czuje, a nie tego, co czuje. Taka sytuacja zdarzyła się pierwszy raz.
Honor nie bardzo to zaskoczyło, gdyż sama tego nie wiedziała. Jedyne, czego była pewna, to tego, że czuje się coraz bardziej niewygodnie i niezręcznie w obecności Hamisha Alexandra.
I to nie z powodu czegoś, co powiedział lub zrobił, lecz jedynie z powodu tego, co czuł. A o to naprawdę nie sposób było mieć do niego pretensji. Jego zachowania pozostały idealnie właściwe, ale przebłyski podziwu nie zniknęły. Nie zmieniło się też ich nasilenie — musiał nad sobą naprawdę doskonale panować, ale istniały cały czas. Wyglądało to tak, jakby jakaś jego część automatycznie je tłumiła, nie czekając na sprawdzenie, czy są czy nie, ale nie potrafił pozbyć się ich całkowicie. Ona natomiast wiedziała, że podziw ten nadal jest obecny, i miała ochotę przekształcić go w coś, dzięki czemu rezonans, którego doświadczyła, zacząłby w pełni istnieć.
A raczej pewna jej część tego chciała.
Pierwszy raz jej więź z Nimitzem była w równym stopniu darem i przekleństwem, gdyż jak bardzo by tego nie chciała, nie mogła po prostu nie wiedzieć, co White Haven czuje. Gdyby nie Nimitz, nawet by jej przez myśl nie przeszło żadne podejrzenie, a tak każdy wzrost jego zainteresowania niweczył jej wysiłki, by zapanować nad własnymi uczuciami.
Podobnie złe było pierwsze parę miesięcy w początkowym okresie rozwijania przez Nimitza jej zdolności postrzegania emocji innych przy pomocy łączącej ich więzi. Próbowała wytłumaczyć mu, by tego nie robił, gdyż to niewłaściwe, by nie powiedzieć nieuczciwe w jakiś sposób… czuła się jak podglądacz szpiegujący ludzi, którzy nawet nie zdawali sobie sprawy, że ktoś może być w stanie coś takiego zrobić.
Nimitz nie przestał, bo nigdy nie zrozumiał, dlaczego ona tak uważa. I stopniowo Honor pojmowała, że nie był w stanie z tego prostego powodu, że treecaty zawsze w ten sposób odbierały czy to siebie nawzajem, czy ludzi. Emocje innych zawsze były dla nich widoczne i po prostu nie mogły ich nie zauważać, podobnie jak nie były w stanie przestać oddychać.
W ten sposób przegrała i przestała być ślepa. I stopniowo zapomniała, że kiedyś w ogóle tak było. Przyzwyczaiła się do wyczuwania emocji innych i do tego, że polega na nich w ogólnej ocenie danej osoby i jej zamiarów. Nie wydawało jej się to już szpiegowaniem, dlatego że każdy człowiek dosłownie świecił swymi emocjami, a Nimitz przekazywał je tak, jak sam je czuł. Czasami dodawał własny komentarz, ale nigdy nie tłumił ani nie wzmacniał przekazu. Nauczyła się prawie nie zwracać na nie uwagi, ale to nie oznaczało, że mogła ich nie widzieć. Przywodziło jej to na myśl powiedzenie jednego z bardziej przeludnionych ziemskich społeczeństw z okresu poprzedzającego kolonizację międzyplanetarną. Zdaje się, że chodziło o Japończyków, ale nie była pewna. Powiadali oni, że nagość się widzi, ale się jej nie zauważa. To samo stało się z nią — widziała emocje innych, ale ich nie zauważała, jak długo świadomie się na tym nie skupiła. Tym razem było inaczej — to, co wywołało owe zgranie i rezonans między nimi, zniszczyło także ową wyrobioną zdolność w przypadku Hamisha Alexandra. Zdołała zapanować nad swymi zachowaniami i zewnętrznie się z tym nie zdradzić, ale wewnętrznie czuła się tak, jakby balansowała na linie. Niemożność znalezienia racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego tak się czuje, doprowadzała ją do jeszcze większego szału.
Tak samo zresztą jak ta ucieczka. Bo uciekała i wiedziała, że to dodatkowo ogłupiało Nimitza… Niespodziewanie przyszło jej do głowy, że mógł nie zrozumieć jej uczuć, gdyż sam zupełnie jasno odbierał emocje. Treecaty zawsze dokładnie wiedziały, co czuli adoptowani, ale nie co myśleli. Dzięki więzi z Nimitzem wiedziała, że uczucia są jasne i czytelne zupełnie jak obrazy malowane podstawowymi barwami. Mogły być skomplikowane lub tak wymieszane, że nie sposób było zidentyfikować wszystkie, ale z głównymi nigdy nie było problemu. Może właśnie dlatego treecaty były takie bezpośrednie, dzięki czemu miały w życiu mniej problemów. Nimitz na przykład, będąc na jej miejscu, zabiłby niesławnej pamięci Pavela Younga jeszcze na wyspie Saganami i miałby problem z głowy. W końcu skoro wszystkie uczucia każdego treecata były widoczne dla pozostałych, to oszustwo na nic by się nie przydało — ba, żadnemu by nawet do głowy nie przyszło. Podobnie jak ukrywanie uczuć.
Być może ta jaskrawość i jednoznaczność ludzkich uczuć ukrywała przed nimi te bardziej skomplikowane albo staranniej ukrywane, zwłaszcza jeśli osoba, która je czuła, sama nie wiedziała, co czuje, i jeszcze intensywnie nad nimi rozmyślała. Być może też treecaty nie wykształciły zdolności pośredniej interpretacji uczuć na podstawie zachowań, na czym polegała większość ludzi. Skoro nie musiały analizować tego, co inni czują, nie wyrobiły sobie tej umiejętności i dlatego Nimitz nie był w stanie rozpoznać uczuć, których ona sama nie potrafiła rozgryźć. Była to intrygująca hipoteza, ale nie dawała odpowiedzi czy rozwiązania. Ani też nie pomagała w wytłumaczeniu Nimitzowi, dlaczego ucieka. Sobie zresztą też nie potrafiła tego wyjaśnić, przez co czuła się zdecydowanie źle. Jakby nie wypełniała do końca swych obowiązków. A mimo tego i mimo poczucia winy za zwalenie, i to bez uprzedzenia, kupy spraw na głowy współpracowników czuła też ulgę. I to było najsilniejsze uczucie. Musiała odgrodzić się jakoś od earla White Haven. Najprostszym rozwiązaniem było fizyczne rozdzielenie, bo dawało ono spokój i czas potrzebne jej na dojście do ładu z samą sobą. Być może jemu ta separacja umożliwi przezwyciężenie tego, co do niej zaczął czuć. Część niej (ta, która uznała ucieczkę za najlepsze rozwiązanie) chciała, by tak właśnie było, ale druga miała nadzieję, że tak nie będzie. Obie natomiast były zgodne co do tego, że musi dojść do ładu ze swymi emocjami i zrozumieć, co się z nią dzieje. I że nie zdoła tego osiągnąć, pozostając z nim pod jednym dachem.
No a w żaden sposób nie mogła go wyrzucić z Harrington House. Co prawda stosunkowo łatwo dałoby się wymyślić pretekst, który nie byłby nieuprzejmy, ale wyłącznie na publiczny użytek. Nie istniał sposób wywiedzenia w pole samego admirała, a po prostu nie mogła zdobyć się na to, by obrazić niczemu nie winnego człowieka. To rozwiązanie, które wybrała, było lepsze, prostsze i równie skuteczne. I nie wzbudzające podejrzeń. Miała objąć dowództwo 18. Eskadry Krążowników, a pięć z ośmiu wchodzących w jej skład okrętów znajdowało się już w systemie Yeltsin. Na dodatek cała eskadra, jak długo nie zostanie oficjalnie przekazana do składu 8. Floty, pozostawała częścią Floty Ojczyźnianej Marynarki Graysona. Dlatego też poprosiła admirała Matthewsa o przyspieszenie powołania jej do aktywnej służby. Matthews, choć zaskoczony, nie zadawał żadnych pytań ani tym bardziej nie próbował z nią dyskutować, a jego sztab przygotował stosowne rozkazy znacznie szybciej, niż miała nadzieję.
I dlatego obecnie wraz z Nimitzem znajdowała się w drodze na swój nowy okręt flagowy — ciężki krążownik Jason Alvarez.
Odetchnęła głęboko i gdy otworzyła oczy, była już spokojna. Gotowa do objęcia nowego dowództwa zarówno fizycznie, jak i psychicznie. I ulżyło jej, gdy poczuła znajomy ciężar odpowiedzialności spychającej inne problemy gdzieś w podświadomość. Nie zniknęły całkowicie, lecz upchnięte w jakiś kąt dawały jej czas. I to przy odrobinie szczęścia wystarczający, by zdążyła je poustawiać na właściwych miejscach. Albo by same się poustawiały.
Cichy, melodyjny dźwięk ostrzegł, iż pinasa rozpoczyna ostateczne podejście. Honor wyjrzała przez okno, gdyż pilot zbliżał się do okrętu po spirali, tak by mogła spokojnie obejrzeć swoją nową jednostkę flagową.
Krążownik tkwił nieruchomo na orbicie parkingowej, błyskając białymi i zielonymi światłami pozycyjnymi, jak przystało na „zakotwiczoną” jednostkę. Przy masie nieco ponad trzystu czterdziestu tysięcy ton stanowił niespełna pięć procent wielkości jej poprzedniego okrętu. Ale HMS Wayfarer był przerobionym frachtowcem — wielkim, nieopancerzonym i powolnym, z uzbrojeniem upchniętym wszędzie, gdzie się dało, a Alvarez był rasowym okrętem wojennym — smukłym, szybkim, opancerzonym i wyposażonym w zdublowane systemy. Jak każdy ciężki krążownik, zaprojektowano go z myślą o samotnych rajdach — szybkich atakach i ucieczkach — i mimo iż był znacznie mniejszy od krążownika pomocniczego, jakim był Wayfarer, cechował się znacznie większą wytrzymałością na uszkodzenia, był znacznie zwrotniejszy i nieporównanie szybszy.
Był też okrętem rozpoczynającym zmiany w koncepcji budowy okrętów wojennych. Co prawda główne uzbrojenie nadal umieszczone było na jednym pokładzie wzdłuż obu burt, ale miał znacznie mniejszą ilość ambrazur niż ciężkie krążowniki Royal Manticoran Navy. Powód był prosty: Alvarez był pierwszym zaprojektowanym i zbudowanym na Graysonie ciężkim krążownikiem. Fakt, całe wyposażenie elektroniczne i uzbrojenie antyrakietowe były dokładnie takie same jak ciężkich krążowników RMN klasy Star Knight, która zresztą stanowiła podstawę do modyfikacji. Natomiast reszta uzbrojenia była wynikiem doktryny wykształconej w Marynarce Graysona. Sporo pewności siebie wymagało odejście od specyfikacji obowiązujących w starszych i większych flotach o długoletnim doświadczeniu przez flotę nie mającą żadnych tradycji i doświadczeń pozasystemowych. Marynarka Graysona robiła to jednak od samego początku i uzbrojenie Alvareza było tego najlepszym przykładem. Miał on mniej niż połowę dział energetycznych krążowników klasy Star Knight, co znacznie zmniejszało ilość celów, które mógł równocześnie ostrzeliwać, i w niewielkim stopniu odbijało się na możliwościach obrony przeciwrakietowej. Ta ostatnia różnica była nieduża, ale mogła okazać się istotna, jako że większość okrętów używała burtowych dział energetycznych jako wsparcia sprzężonych działek laserowych w ostatniej fazie obrony antyrakietowej. Jednak dzięki tym zmianom na okręcie zamontowano o dwadzieścia procent więcej wyrzutni rakiet i grasery o mocy większej niż standardowo montowane na krążownikach liniowych. Zdrowy rozsądek podpowiadał, iż ciężki krążownik nie miał szans w starciu z krążownikiem liniowym, ale Honor podejrzewała, że w przypadku Jasona Alvareza zdrowy rozsądek mógł się mylić.
Nie żeby miała jakikolwiek, nawet najmniejszy zamiar to sprawdzać. Jak dotąd przeżyła więcej niż wystarczającą liczbę starć z silniejszym przeciwnikiem i miała serdecznie dość nierównych pojedynków, ale nie wszystko od niej zależało…
Uśmiechnęła się z autoironią, rozglądając się po otaczającej krążownik przestrzeni. Pinasa leciała już prosto ku wlotowi na pokład hangarowy na śródokręciu, toteż widok miała naprawdę dobry. Choć ich orbity parkingowe wyznaczono dość ciasno, okręty eskadry i tak znajdowały się na tyle daleko od siebie, by gołym okiem widać je było jedynie jako rozbłyski słonecznego światła odbijającego się od kadłubów. Dokładnie widoczny był tylko jeden okręt — leżący mniej niż trzydzieści kilometrów za lewą ćwiartką rufową Alvareza, HMS Prince Adrian. Dowodził nim drugi według starszeństwa oficer eskadry wyznaczony na jej zastępcę. Na myśl o nim Honor uśmiechnęła się naprawdę ciepło i szeroko.
Prince Adrian był starszy, mniejszy i słabiej uzbrojony od jej okrętu flagowego. Ale kapitan Alistair McKeon dowodził nim od ponad sześciu lat standardowych i jeśli był w Królewskiej Marynarce okręt z lepiej zgraną załogą, to Honor o takim jeszcze nie słyszała. A w dodatku wiedziała, że w obu flotach — Manticore i Graysona — nie znajdzie bardziej godnego zaufania kapitana okrętu i przyjaciela.
Prince Adrian zniknął przesłonięty przez kadłub Jasona Alvareza i pilot pinasy wyłączył napęd, przechodząc na silniki manewrowe. A Honor wyciągnęła spod lewego naramiennika beret i rozprostowała go, nadając mu właściwy kształt. I przestała się uśmiechać, gdyż beret był czarny… Po raz pierwszy od dwudziestu jeden standardowych lat obejmowała dowództwo jako oficer Royal Manticoran Navy, nie dowodząc równocześnie żadnym okrętem. A w Królewskiej Marynarce jedynie kapitanom okrętów przysługiwało prawo noszenia białych beretów. Świadomość tego, że najprawdopodobniej już nigdy nie będzie miała prawa do białego beretu, choć nie była niespodziewana, nadal pozostała przykra. Zdawała sobie sprawę, że i tak miała szczęście, dowodząc aż tyloma okrętami, iloma dowodziła, ale wiedziała też, że zawsze będzie tęsknić za jeszcze jednym… i że nigdy tej tęsknoty nie zaspokoi.
Taka niestety była cena awansu i osiągnięcia zbyt wysokiego jak na dowodzenie pojedynczym okrętem stopnia. Nałożyła wprawnymi ruchami beret i poprawiła go, gdy pinasa została wciągnięta na pokład hangarowy. Delikatny wstrząs świadczący o zaczepieniu mechanicznych cum i kolejny cichy dźwięk oznaczający zakończenie cumowania prawie zbiegły się ze sobą. Uniosła Nimitza, sadzając go na prawym ramieniu, odruchowo sprawdziła, czy spod beretu nie wymknęły się kosmyki splecionych w warkocz i upiętych włosów, i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, przesunęła delikatnie palcami po sześciu złotych gwiazdkach wyszytych na prawej piersi kurtki mundurowej. Każda oznaczała dowództwo okrętu zdolnego do lotów w nadprzestrzeni.
Kapitan Thomas Greentree z Marynarki Graysona dowodzący ciężkim krążownikiem Jason Alvarez robił co mógł, by wyglądać na spokojnego, czekając, aż lady Harrington stanie na pokładzie jego okrętu. Był z niego dumny i pewny, że wypełni każde zadanie, ale też świadom, czyim okrętem flagowym ma zostać jego krążownik. Miał swoje zastrzeżenia do dziennikarzy i mediów Gwiezdnego Królestwa, uważał, że są w przytłaczającej większości bandą chamów goniących za sensacją i gotowych poświęcić dla niej wszystko i każdego. Uważał też, że przezwanie Honor Harrington „Salamandrą” jest obelgą, na którą nie zdobyłby się wobec kobiety żaden mężczyzna posiadający choćby resztki dobrego wychowania. Natomiast spokoju nie dawało mu to, że przezwisko jest tak trafnie dobrane. Fakt, nikt z mieszkańców Graysona nawet by o nim nie pomyślał, no ale skoro inni już je nadali, to dlaczego by go nie używać. Jemu samemu zdarzyło się to parę razy, za co miał zresztą potem pretensję do samego siebie, ale nie zmieniało to faktu, że pasowało.
Tyle że niezupełnie z tego powodu, który mieli na myśli pismacy — bo to nie lady Harrington była przyciągana przez najgorętszy ogień bitewny, tylko w jakiś sposób to ona ten ogień przyciągała. Była niczym albatros ze starych ziemskich legend — ptak sprowadzający sztorm.
Udowadniała co prawda za każdym razem, że potrafi radzić sobie z tymi sztormami, ale ta jej umiejętność dzięki temu nie zniknęła, a jedynie robiła coraz większe wrażenie. A Marynarka Graysona lepiej niż jakakolwiek inna wiedziała, jak zasłużona i jak ciężko zapracowana jest ta reputacja. Greentree był dumny, że to jego okręt został wybrany na jej jednostkę flagową, ale miał świadomość, że z zaszczytem wiązało się ryzyko nieosiągnięcia poziomu, do którego była przyzwyczajona.
No a poza tym spodziewał się, że będzie miał jeszcze ze trzy tygodnie na osiągnięcie tego poziomu. Jego okręt niedawno opuścił stocznię po poważnej modernizacji, w trakcie której między innymi wymieniono całkowicie wyposażenie do walki radioelektronicznej. Nowe systemy były znacznie lepsze i dawały większe możliwości, ale nadal sprawiały pewne problemy techniczne typowe dla każdego nowego sprzętu. Inżynierowie likwidowali je kolejno, w związku z czym oficerowie taktyczni dopiero zaczynali niezbędne treningi w symulatorach.
Podobne, choć mniej drastyczne zmiany zaszły we wszystkich działach poza mostkiem — za to ostatnie zresztą Greentree był szczerze wdzięczny losowi. Ogólnie zresztą był zadowolony ze wszystkich zmian, ale wiedział, że przez nie w tej chwili nie dysponuje w pełni sprawnym bojowo okrętem z załogą na najwyższym poziomie wyszkolenia. Szczęście że cały sztab lady Harrington był już na pokładzie. No i dobrze, że miała reputację dowódcy nie stojącego nad głową kapitana okrętu, póki ten nie upora się z podobnymi problemami wynikającymi nie z jego winy. Dzięki temu oraz obecności pełnego sztabu będzie miała aż zbyt wiele zajęć, by nie musieć nie zauważać wewnętrznego chaosu panującego na jego okręcie, póki on sobie z nim nie poradzi.
A przynajmniej miał taką nadzieję.
W następnym momencie przestał o tym myśleć, widząc, jak wachta trapowa pręży się niczym na paradzie. Rozbrzmiały pierwsze dźwięki „Marsza Patronów” wygrywane na trąbce i lady Harrington ukazała się w wylocie korytarza, łapiąc zielony uchwyt i z gracją przekraczając granicę pokładowej grawitacji. Wylądowała tuż przed wymalowaną na pokładzie linią oznaczającą umowny jej zasięg i zasalutowała.
W ślad za nią na pokładzie stanęło trzech jej gwardzistów.
— Proszę o pozwolenie wejścia na pokład — powiedziała dźwięcznym sopranem.
Thomas Greentree urodził się i wychował na Graysonie. Szczerze starał się dostosować do nowych realiów, ale należał do zdominowanej przez mężczyzn kultury, w której tak brzmiący głos nie miał prawa rozbrzmiewać na pokładzie okrętu wojennego. Na szczęście miał także pełną świadomość, że ten konkretny głos miał prawo rozbrzmiewać wszędzie gdzie chciał i żadnemu graysońskiemu oficerowi nawet by się nie przyśniło, by to kwestionować.
Dlatego też wyprężył się jak struna, oddając honory z kadecką zgoła precyzją.
— Pozwolenia udzielam, milady! — oznajmił donośnie i podszedł do wymalowanej na pokładzie linii, wyciągając prawicę. — Witamy na pokładzie, milady.
To ostatnie dodał już normalnym tonem. Po czym starannie ukrył zaskoczenie siłą i zdecydowaniem jej uścisku.
— Dziękuję, kapitanie Greentree — Honor rozejrzała się po nienagannie umundurowanej wachcie trapowej i warcie honorowej oraz po lśniącym wręcz pokładzie hangarowym i dodała: — Widzę, że Alvarez nadal jest najlepszym krążownikiem w Marynarce Graysona.
— Ja też tak uważam, milady — potwierdził.
Dzięki Nimitzowi wyczuła lekką niepewność, gdy wygłaszał to zdanie, ale towarzyszyła jej determinacja, by jak najszybciej zmienić ten stan rzeczy. Był on zupełnie zrozumiały, biorąc pod uwagę, że okręt dopiero co przeszedł modernizację. Kapitańska chęć powrotu do normy, czyli do ideału, była w pełni uzasadniona — krążownik rzeczywiście cieszył się doskonałą reputacją, a Thomas Greentree był jej świadom znacznie bardziej niż ona. A w przeciwieństwie do ostatniego razu, gdy obejmowała dowództwo graysońskiej eskadry, tym razem zdołała odrobić zadanie domowe i zapoznać się z aktami personalnymi większości oficerów swego przyszłego okrętu flagowego.
Nawet pobieżne ich przejrzenie rodziło pewność, że dział personalny nie wybrał ich przypadkiem, a zwłaszcza dotyczyło to jej kapitana flagowego. Porucznik Greentree służył jako asystent oficera technicznego na krążowniku Covington, okręcie flagowym admirała Matthewsa i równocześnie jedynym graysońskim krążowniku, który ocalał z pierwszej próby podbicia systemu Yeltsin dokonanego oficjalnie przez fanatyków z Masady. Kiedy Grayson przystąpił do Sojuszu, Greentree został wysłany do Gwiezdnego Królestwa na przyspieszony Kurs Zaawansowanej Taktyki — regularnego elementu szkolenia oficerów RMN przewidzianych na stanowiska flagowe. Po powrocie na Graysona objął dowództwo pierwszego nowo zbudowanego niszczyciela. Jego osiągnięcia w zwalczaniu piratów obficie występujących wówczas w okolicach systemu Yeltsin nadal robiły wrażenie. Wyróżnił się także jako dowódca dywizjonu lekkich krążowników w Czwartej Bitwie o Yeltsin. Ogólnie sądząc z jego przebiegu służby, należał do tych nielicznych oficerów, którzy zwyczajowo robili więcej, niż leżało to w standardowych granicach ich obowiązków, co zasługiwało na uznanie i szacunek.
Pierwsze wrażenie przy osobistym spotkaniu to potwierdzało, podobnie zresztą jak ocena Nimitza. Greentree był masywny i niski, niższy od niej o co najmniej piętnaście centymetrów. Choć w rzeczywistości o dziesięć lat od niej młodszy, wyglądał na znacznie starszego. Długie, brązowe włosy przetykała siwizna, a wokół brązowych oczu widniały wyraźne zmarszczki. Powód był prosty: Grayson uzyskał dostęp do procesu prolongu, gdy on sam był już zbyt stary, by móc mu się poddać. Nie żywił jednak urazy do tych, którzy mieli więcej szczęścia i nadal wyglądali młodo (na przykład do niej). Poruszał się w sposób świadczący, że dużo czasu spędzał na ćwiczeniach fizycznych, co w przypadku kapitana okrętu nie było wcale tak prostą sprawą, jak mogłoby się wydawać. Jego ruchy świadczyły też o dużej pewności siebie i w jakiś sposób przypominał jej starszą wersję Paula. Nie fizycznie, lecz z racji aury solidności i lojalności.
W sumie póki co nie miała do niego zastrzeżeń, co było dobrym znakiem, gdyż jako jej kapitan flagowy miał być jej zastępcą do spraw taktycznych. To jego zadaniem, bardziej niż McKeona, była realizacja jej planów i zmiana zamiarów w działanie. I to udane. Przebieg jego służby jak najbardziej kwalifikował go do tego, ale zawsze istniała możliwość, że dokumenty nie całkiem pokrywają się z praktyką. Albo, co zdarzało się częściej, że różnica charakterów czy osobowości, której nie dało się w żaden sposób przewidzieć, uniemożliwi im wzajemne zrozumienie i stworzenie zespołu, który w teorii powinien być wręcz doskonały. Jej ostatni kapitan flagowy był prawie podręcznikowym tego przykładem. Trudno było im współpracować, nie z jego winy, a wyłącznie dlatego, że Honor nie mogła zapomnieć, że to właśnie on jeszcze jako oficer Ludowej Marynarki dowodził okrętem, który zabił Raoula Courvosiera. Na szczęście Alfredo Yu miał tyle uczciwości i innych zalet, że czas do spółki z Nimitzem pomogły jej zwalczyć uprzedzenia. A to właśnie działania Yu zdecydowały o zwycięskim zakończeniu Czwartej Bitwy o Yeltsin.
Pomijając zrozumiałe napięcie wynikające z pierwszego spotkania z nowym dowódcą, Greentree był pełen wiary we własne możliwości, swoich podkomendnych i swój okręt. I to w spokojny, budzący zaufanie sposób.
Teraz wskazał na żylastego, czarnowłosego młodzieńca w mundurze komandora.
— Mój pierwszy oficer, komandor Marchant, milady — przedstawił.
Marchant był nadzwyczaj młody jak na posiadaną rangę, i to nawet biorąc pod uwagę młody wiek większości oficerów Marynarki Graysona. W przeciwieństwie do swego kapitana był wystarczająco młody, by zostać poddanym pełnemu procesowi prolongu. Przebieg jego służby niewątpliwie robił wrażenie. Jednak gdy podawał jej dłoń, jego twarz z zaskakująco zielonymi oczyma była kamienna, a jego emocje wskazywały na to, że przyjął postawę obronną. Honor z trudem zapanowała nad mięśniami własnej twarzy, by nie uśmiechnąć się ze zrozumieniem.
— Panie komandorze — powitała go zupełnie naturalnym głosem.
— Milady — odparł pełnym napięcia, ale i szacunku tonem doskonale odzwierciedlającym jego stan ducha.
Doskonale go rozumiała, gdyż z jego akt personalnych dowiedziała się, że Solomon Marchant był dalekim, ale jednak kuzynem zmarłego i nie opłakiwanego Edmonda Marchanta. Ciężkie warunki panujące na planecie sprawiły, że struktury rodowe były skomplikowane, a więzi rodzinne silne. Rodzina Marchantów, jak zresztą każda, była liczna i koligacje miała naprawdę przedziwne. Większość jej członków była porządnymi obywatelami; to nie ich wina, że trafiła się między nimi taka parszywa owca. Nie zmieniało to faktu, że osiągnięcia fanatycznego eks-kapłana najpierw próbującego zdyskredytować, a potem zabić patronkę Harrington, by przeszkodzić w reformach Protektora Benjamina, były takie, że pewien cień musiał paść i na innych członków rodziny.
Jednym z tych, którzy tak uważali, był właśnie Solomon, który najprawdopodobniej nawet nie znał kuzyna, a na pewno nie miał nic wspólnego z jego działalnością. Nie zmieniało to w niczym faktu, że czuł się winny i spodziewał się, że Harrington będzie go obwiniać za czyny i charakter krewniaka. Nie miał naturalnie pojęcia o tym, że Honor zna jego uczucia, a ona nie mogła nic na ten temat powiedzieć, bo to jedynie pogorszyłoby sprawę.
— Miło mi pana poznać, komandorze — odezwała się. Uzasadnienie pańskiej propozycji zmian w taktyce konwojowania opublikowane w „Proceedings” zrobiło na mnie wrażenie. Chciałabym o tym z panem porozmawiać bardziej szczegółowo.
— A… naturalnie, milady — w głosie Marchanta nic się nie zmieniło, ale napięcie jakby nieco zelżało.
Ocieplenie stosunków między nimi z pewnością będzie wymagało czasu, ale wyglądało na to, że wybrała właściwy sposób.
— Tego oficera, jak sądzę, nie trzeba pani przedstawiać, milady — odezwał się Greentree, wskazując na drugiego z oczekujących tuż za nim.
Komandor, na którego wskazał, ubrany był w mundur Royal Manticoran Navy i nie należał do wysokich nawet jak na standardy graysońskie. Uniform był szyty na miarę, a ciemnowłosy, smukły Andreas Venizelos nosił go z pewnością siebie i wdziękiem, których mógł mu pozazdrościć każdy szanujący się treecat.
— W rzeczy samej nie trzeba, kapitanie — przyznała Honor, wyciągając rękę ku Venizelosowi i uśmiechając się naprawdę szeroko. — Cudownie znów cię widzieć, Andy. Chyba wpadam w nałóg spotykania starych znajomych w swoim sztabie, ilekroć okazuje się, że mam takowy.
— Też tak słyszałem, ma’am — odparł Venizelos z podobnym uśmiechem.
Widok tego uśmiechu sprawił Honor prawdziwą ulgę — nie każdy oficer byłby zadowolony, musząc oddać dowództwo lekkiego krążownika na rzecz przydziału sztabowego. Fakt: Venizelos i tak musiał trafić do jakiegoś sztabu na kolejną turę, co zdecydowano na długo nim Honor otrzymała dowództwo Osiemnastej Eskadry Krążowników. Jej jedyną ingerencją było złapanie go do własnego sztabu.
Zwyczajowo jedynie admirałowie i wiceadmirałowie mogli mieć kapitanów jako szefów sztabów, choć zdarzało się, że i jakiś kontradmirał dostawał kapitana na to stanowisko, jeśli był ulubieńcem kogoś w Admiralicji. Jako zwykły komodor Honor mogła liczyć wyłącznie na komandora porucznika czy komandora, toteż ledwie dowiedziała się, że Venizelos jest „do wzięcia”, natychmiast o niego poprosiła. Natomiast decyzja, by nabrał jeszcze doświadczenia sztabowego przed mianowaniem na kapitana, została podjęta wcześniej i wyżej. Była pewna, że o tym wiedział. Natomiast nie miała pewności, czy zdawał sobie sprawę, co oznacza ten konkretny przydział. Szefostwo sztabu sojuszniczej eskadry, w skład której wchodziły okręty należące do trzech różnych flot, będzie niezastąpionym doświadczeniem, bardzo cennym w dalszej karierze. Najwyraźniej dział personalny RMN zamierzał awansować go na stopień flagowy znacznie szybciej, niż Andy mógł podejrzewać.
— No i dobrze! — oceniła.
Po czym złączyła dłonie na plecach i przez kilka sekund przyglądała się nowym współpracownikom. Potem pokiwała głową i oznajmiła:
— Jak tylko będę miała okazję trochę się roztasować, chciałabym poznać resztę pańskich starszych oficerów, kapitanie Greentree… i resztę sztabu także, Andy.
— Oczywiście, milady — potwierdził Greentree. — Mogę panią zaprowadzić do kwatery?
— Dzięki, kapitanie. To miło z pana strony — zgodziła się Honor.
Warta honorowa Marines w przepisowych białych rękawiczkach sprezentowała broń, gdy Honor zrobiła pierwszy krok. Greentree i Marchant towarzyszyli jej, idąc przepisowe pół kroku z tyłu i w bok. Obejrzała się i z trudem stłumiła radosny chichot na widok procesji maszerującej jej śladem. W następnej parze za obydwoma oficerami Marynarki Graysona szli bowiem LaFollet i Venizelos. Potem MacGuiness pilnujący dwóch stewardów trzeciej klasy objuczonych jej podręcznym bagażem, a na końcu James Candless i Robert Whitman stanowiący wraz z LaFolletem jej osobistą obstawę.
Honor zdążyła się już przyzwyczaić do roli gwiazdy, ale nadal uważała za absurdalne, że tylu ludzi uznaje za swój obowiązek chodzenie za nią krok w krok. Miała jednakże również świadomość, że nic nie jest w stanie na to poradzić.
Pozostało mieć jedynie nadzieję, że winda okaże się wystarczająco pojemna…