Zawartość metali w pyle unoszącym się w powietrzu była wyjątkowo wysoka — nie na tyle, by zmusić rodowitych mieszkańców Graysona do noszenia masek, ale wystarczająca, by wszyscy urodzeni na planetach o mniejszej zawartości ciężkich metali w atmosferze mieli powody do obaw.
Admirał Eskadry Zielonej Hamish Alexander, trzynasty earl White Haven wyznaczony na dowódcę ósmej Floty, urodził się i wychował na planecie Manticore i był jednym z tych, którzy mieli tego dnia powody do obaw. Co prawda czuł się nieco głupio, będąc jedynym na lądowisku człowiekiem w masce, ale prawie wiek służby w Royal Manticoran Navy nauczył go szacunku do warunków dyktowanych przez rozmaite środowiska. Nie miał nic przeciwko temu, by czuć się głupio, jeśli taka była cena uniknięcia zatrucia kadmem czy ołowiem unoszącym się w powietrzu.
Poza tym że jako jedyny nosił maskę, był także jedyną postacią ubraną w czarno-złocisty uniform Królewskiej Marynarki. Ponad połowa obecnych nosiła się po cywilnemu (w tym dwie kobiety ubrane w tradycyjne na Graysonie suknie), pozostali zaś należeli do dwóch formacji. Ponieważ obie grupy były prawie równe liczebnie, wokół znajdowało się tyle samo zielonych mundurów Gwardii Harrington, co granatowo-błękitnych Marynarki Graysona. Nawet jego adiutant, porucznik Robards, nosił ten ostatni, co początkowo Alexandra nieodmiennie zaskakiwało. Dotąd przyzwyczajony był, iż przedstawiciele sojuszniczych flot przybywali do Gwiezdnego Królestwa i stanowili mniejszość w dowodzonych przez niego formacjach. Tym razem było odwrotnie, ale w końcu się do tego przyzwyczaił, a od początku przyznawał, że tym razem zmiana jest jak najbardziej sensowna. Powód był prosty — 8. Flota miała być pierwszym związkiem taktycznym Sojuszu złożonym w większości z okrętów nie należących do Royal Manticoran Navy. Biorąc pod uwagę „starszeństwo” RMN, oczywistym było, iż to z jej szeregów wywodził się dowódca, ale dwie trzecie mających wejść w jej skład okrętów należało albo do dynamicznie się rozwijającej Marynarki Graysona, albo do znacznie mniej licznej, ale także szybko rosnącej w siłę Floty Erewhon. Dlatego też White Haven stworzył swój sztab w oparciu o oficerów graysońskich, co zresztą zajęło mu ostatni miesiąc.
I przyznawał, że był pod wrażeniem tego, czego dowiedział się w tym czasie o Marynarce Graysona. Jej rozwój był tak gwałtowny, że gdyby nie pomoc Gwiezdnego Królestwa Manticore, zabrakłoby oficerów do obsadzenia wszystkich jednostek. I tak ponad dwanaście procent kadry zostało „wypożyczonej” przez Royal Manticoran Navy. Ogólnie widać było brak doświadczenia, ale z drugiej strony dowódcy graysońscy byli także niezwykle kompetentni i to w specyficzny, można by rzec agresywny sposób. Dowódcy eskadr czy zespołów nie przyjmowali niczego na wiarę i z zasady nie zakładali wersji optymistycznej, wiedząc, jak błyskawicznie awansowali ich podkomendni i jak są w związku z tym niedoświadczeni. Dlatego ćwiczyli i szkolili ich oraz podległe formacje bezlitośnie, a ich rozkazy zarówno taktyczne, jak i manewrowe były tak jasne i precyzyjne, że czasami dawały wręcz „mechanicznie precyzyjne” rezultaty. White Haven przyzwyczajony był do tradycji panującej w RMN, która oczekiwała po swych dowódcach wyższego szczebla inicjatywy, samodzielności i wyobraźni, ale przyznawał, że jest to dobra metoda w przypadku doświadczonej marynarki mającej wypróbowaną kadrę. W tak „młodej” flocie jak Marynarka Graysona dokładniejsze rozkazy były koniecznością, a to, że formacje manewrowały w podręcznikowy niekiedy sposób, było mniejszym złem, niż gdyby gubiły szyk lub miały inne podobne kłopoty. A o takie byłoby niezwykłe łatwo, gdyby oficerowie flagowi zakładali, że podwładni zrozumieją ich niedostatecznie jasno sprecyzowane zamierzenia. Przez cały ten czas nie zdarzyło się to ani razu, co było godnym podziwu osiągnięciem.
Natomiast największy podziw i zadowolenie Hamisha Alexandra wywołało inne odkrycie. Mianowicie to, że Marynarka Graysona polegała w znacznie większej mierze na rzeczywistych ćwiczeniach niż na symulacjach komputerowych. I to mimo znacznie wyższych kosztów, zwłaszcza amunicji, gdyż najczęściej strzelano ostrą, nie ćwiczebną. Co prawda RMN miała dokładnie takie same preferencje, ale Admiralicja od wielu lat musiała zbyt zaciekle walczyć o każdego dolara z parlamentem, by móc sobie pozwolić na taką rozrzutność. Dowodzący graysońską flotą admirał Matthews nie miał tego problemu — zarówno Protektor Benjamin, jak i przytłaczająca większość członków obu izb parlamentu nie szczędzili ani pieniędzy, ani poparcia. Mogło to wynikać z faktu, iż w ciągu ostatnich ośmiu lat standardowych system Yeltsin czterokrotnie był terenem walk, podczas gdy układu Manticore nie zaatakowano bezpośrednio od prawie trzystu standardowych lat. White Haven uważał jednak, iż takie nastawienie było w sporej części zasługą kobiety, której przybycia właśnie oczekiwali.
Uśmiechnął się leciutko na tę myśl. Lady Honor Harrington, hrabina Harrington, była co prawda jedynie mianowanym kapitanem z listy, jeśli chodzi o oficjalny stopień w Royal Manticoran Navy, i cieszyła się wśród domorosłych polityków niektórych partii opinią niebezpiecznej i niezdyscyplinowanej wariatki. Ale tutaj, na Graysonie, była przede wszystkim pełnym admirałem Marynarki Graysona i zastępcą głównodowodzącego oraz patronką Harrington: jednym z osiemdziesięciu przedstawicieli najwyższej arystokracji rządzących planetą. Była też najbogatszą osobą w całej historii planety, jedynym żywym posiadaczem Star of Grayson — najwyższego odznaczenia za męstwo — oraz kobietą, która uratowała cały system od zagłady i podboju, i to nie raz, lecz dwa razy. Sam White Haven cieszył się dużym szacunkiem tak mieszkańców, jak i floty planety, jako że to on ostatecznie podbił Masadę, będącą odwiecznym zagrożeniem dla Graysona, oraz wygrał trzecią bitwę o Yeltsin, ale nadal pozostał obcokrajowcem. Honor Harrington natomiast stała się jedną z nich, więcej — czy zdawała sobie z tego sprawę czy nie, została niemalże świętą, patronką graysońskiej floty.
White Haven podejrzewał, że nie miała o tym najmniejszego pojęcia, choćby dlatego że podobna myśl nigdy by jej nawet nie przyszła do głowy. Tym niemniej była to prawda, o czym doskonale wiedział i on, i każdy oficer RMN, któremu zdarzyło się współpracować z Marynarką Graysona. Trudno byłoby zresztą nie zorientować się, skoro podstawą każdej innowacji taktycznej czy zasad szkolenia były prawie że sakramentalne słowa: „lady Harrington uważa” lub „lady Harrington postąpiłaby”. Tak bezkrytyczne przyjęcie zasad postępowania i działania jednej osoby, jakkolwiek kompetentna by ona była, musiałoby przerażać, gdyby nie to, że idol floty graysońskiej miał zwyczaj ciągłego podawania w wątpliwość własnych pomysłów i poszukiwania lepszych rozwiązań. I tę podstawę swej osobowości Honor w jakiś sposób (White Haven nie miał pojęcia jaki) zdołała przekazać oficerom, tak entuzjastycznie tworzącym swą flotę na jej obraz i podobieństwo. I był naprawdę wdzięczny, że jej się to udało.
Naturalnie tutaj miała znacznie większe możliwości działania, gdyż RMN żadnemu admirałowi nie dałoby aż takiej swobody, niemniej jej osiągnięcia robiły duże wrażenie. Matthews przyznał się w prywatnej rozmowie, że gotów był użyć wszystkich sposobów, byle wciągnąć Honor w szeregi Marynarki Graysona, i White Haven nie dziwił mu się. Niewiele flot mogło równać się pod względem doświadczenia z Królewską Marynarką, a niewielu oficerów RMN pod tym względem dorównywało Harrington. Jej umiejętności zawodowych nie kwestionowali nawet najgorsi polityczni wrogowie, co mówiło samo za siebie. Każda więc flota znajdująca się w pozycji Marynarki Graysona dałaby wiele, by tak wybitny oficer znalazł się w jej szeregach i podzielił z pozostałymi wiedzą i doświadczeniem. To, że wszyscy mieszkańcy Graysona wcześniej widzieli ją w akcji, jedynie zwiększało to pragnienie. Stąd też wywarła taki wpływ na proces szkolenia i doktrynę użycia całej floty i to był równocześnie powód, dla którego nie miała prawa zdać sobie sprawy, jak silnie odcisnęła swe piętno na oficerach, załogach i całej flocie. Przyjęto jej podejście do tematu i pomysły z taką gotowością, że najprawdopodobniej z jej punktu widzenia wyglądało to tak, jakby to ona dostosowała się do już istniejących zasad. Było to zupełnie zrozumiałe, niemniej na swoistą ironię losu zakrawał tego skutek. W ten sposób bowiem Marynarka Graysona stała się bliższa ideałowi Królewskiej Marynarki niż ona sama.
Dawało to także unikalną i zupełnie nową perspektywę spojrzenia i oceny samej Honor Harrington. Hamish Alexander aż za dobrze znał menażerię najczęściej przyczepiających się do kogoś takiego osobników, od pochlebców i karierowiczów zaczynając, na wpatrzonych w bohatera jak w obrazek bezmyślnych naśladowcach kończąc. Jednych i drugich spotkał w szeregach graysońskiej floty, ale w zadziwiająco niewielkiej liczbie. Inną natomiast, równie godną podziwu kwestią była szeroka i różnorodna grupa jej zwolenników i pomocników. Kobieta, która urodziła się na innej planecie i znalazła w teokratycznym społeczeństwie od wieków zdominowanym przez mężczyzn, musiała być naprawdę kimś niezwykłym, skoro zyskała poparcie i przyjaźń tak rozmaitych osób. A zdobyła grono oddanych przyjaciół i zwolenników nie tylko w szeregach floty, ale praktycznie wszędzie, i byli to rzeczywiście bardzo różni ludzie. Od starego i konserwatywnego Howarda Clinkscalesa, który został zarządcą domeny Harrington, przez reformatora Benjamina IX rządzącego planetą, wielebnego Jeremiaha Sullivana, głowę Kościoła Ludzkości Uwolnionej, kanclerza Henry’ego Prestwicka będącego doświadczonym politykiem, aż do byłych oficerów Ludowej Marynarki takich jak obecny tu admirał Marynarki Graysona Alfredo Yu. White Haven spotkał Honor pierwszy raz po drugiej bitwie o Yeltsin — ranną, pełną żalu i poczucia winy. Wówczas jednak był jej bezpośrednim dowódcą i dzieliła ich naprawdę duża różnica zarówno stopnia, jak i pozycji społecznej. Teraz była mu równa (przynajmniej jeśli chodziło o Marynarkę Graysona), a jako patronka stała wyżej w hierarchii społecznej, mimo że jej tytuł był zupełnie świeży, a jego należał do najstarszych w całym Królestwie Manticore.
Hamish Alexander nie należał do osób, które czułyby się przytłoczone przez kogokolwiek. Zaliczał się do wąskiego grona osób mogących prywatnie zwracać się po imieniu do królowej i cieszył się zasłużoną reputacją najlepszego stratega Sojuszu. Potwierdzały ją w pełni jego osiągnięcia i zdawał sobie z tego sprawę, podobnie jak i z faktu, iż naprawdę nie było lepszego od niego w jakiejkolwiek znanej flocie w galaktyce. Nie był arogancki, a przynajmniej nie starał się być, i nie wywyższał się, ale miał świadomość własnej wartości i nie udawał fałszywie skromnego. Wiedział jednak również, że Honor rozpoczęła karierę bez atutu w postaci arystokratycznego nazwiska czy rodziny pilnującej, by jej kariera przebiegała bez opóźnień i kłopotów przez nią samą nie zawinionych.
On sam w większości zapracował na awanse własnymi osiągnięciami, ale nie krył bynajmniej przed sobą, że fakt urodzenia się w tej akurat rodzinie dał mu okazje, które co prawda potrafił wykorzystać, ale których najprawdopodobniej by nie miał w innych okolicznościach. Pozycja i wpływy rodu dały mu przewagę zwłaszcza w początkowym okresie służby. Tego Honor nigdy nie miała. A na Graysonie pokazała, kim jest i co potrafi osiągnąć, jeżeli tylko nikt z małpią złośliwością nie będzie jej przeszkadzał. Dla kogoś takiego jak earl White Haven było to prawie że upokarzające. A przynajmniej mogłoby być, gdyby był to ktoś o innym charakterze.
On znacznie bardziej ją podziwiał, niż jej zazdrościł. Była prawie o połowę od niego młodsza, a pięła się w górę błyskawicznie. Fakt — wysoce pomocna w tak szybkiej karierze była wojna, która ogarnęła ten rejon przestrzeni. Podobnego konfliktu tak pod względem skali, jak i konsekwencji galaktyka nie oglądała od wieków. Nie była to bowiem wojna, którą mógł zakończyć wynegocjowany pokój czy podbój którejś ze stron. W tej wojnie przegrany zostanie nie tylko pokonany, lecz i zniszczony. Walka trwała już sześć lat standardowych i mimo pasma sukcesów Sojuszu i jego zdobyczy terytorialnych jej zakończenie nie majaczyło nawet na horyzoncie. W społeczeństwie od trzech pokoleń używającym prolongu, dzięki któremu średnia długość życia wzrosła do ponad trzystu lat standardowych, awanse w każdym rodzaju sił zbrojnych, zwłaszcza na najwyższe stanowiska, musiały być procesem powolnym. W przypadku Royal Manticoran Navy w okresie poprzedzającym wybuch wojny przebiegał on znacznie szybciej niż na przykład we flocie Ligi Solarnej z uwagi na jej gwałtowny rozwój. Prawdziwe jednakże przyspieszenie tempa awansów nastąpiło po rozpoczęciu walk, a to z tego prostego powodu, że nawet odnoszący zwycięstwa admirałowie giną czasami, zaś tempo wzrostu liczebnego floty potroiło się od chwili wybuchu wojny. Nawet nie próbował przewidywać, w jakim stopniu ktoś taki jak Honor może zakończyć służbę, jeżeli przeżyje, ma się rozumieć. Ani też jaki będzie miał wpływ na jej przebieg i przyszłość Królewskiej Marynarki oraz Gwiezdnego Królestwa. To ocenią dopiero przyszłe pokolenia historyków, ale ani przez chwilę nie wątpił, że jeśli Honor pożyje wystarczająco długo, to taki wpływ wywrze, i to istotny.
Pytania związane z jej przyszłością nurtowały Hamisha od chwili zjawienia się na Graysonie. Być może dlatego, że Honor stała się w pewnym sensie jego gospodynią, gdyż wspaniałomyślnie zaproponowała mu gościnę w Harrington House na cały czas pobytu. Było to rozsądne, jako że Alvarez Field, czyli główna baza planetarna Marynarki Graysona, w której mieściło się Centrum Symulacji Taktycznych imienia Bernarda Yanakova, oddalona była od domeny Harrington zaledwie o trzydzieści minut lotu. A dopóki przynajmniej większość okrętów wchodzących w skład 8. Floty nie znajdzie się fizycznie w systemie Yeltsin, przeważającą część ćwiczeń sztabu i obecnych już jednostek można było prowadzić jedynie w symulatorach. I ani preferencje samego White Havena, ani całej Marynarki Graysona nie miały na to najmniejszego wpływu.
Dlatego też Hamish Alexander powinien mieszkać gdzieś w pobliżu, a domena Harrington idealnie się do tego nadawała. Honor zaprosiła go, by zamieszkał w jej oficjalnej siedzibie i centrum administracyjnym, jakie stanowił Harrington House, mimo że sama chwilowo przebywała w Gwiezdnym Królestwie. Skorzystał z tego zaproszenia i to nie dlatego, że stanowiło nieoficjalny wyraz aprobaty dla jego stosunków z Marynarką Graysona. Nie potrzebował takiej aprobaty, zresztą wątpił, by Honor w ogóle o czymś podobnym pomyślała, ale równocześnie nie widział powodu, dla którego nie miałby skorzystać z nadarzającej się okazji, a za wyborem takiego lokum przemawiały w dodatku logistyka i lenistwo.
Być może właśnie dlatego, że jej nie było, a on mieszkał w jej domu i miał kontakt z jej służbą, oficerami, zarządcą i członkami ochrony, odkrył aspekty osobowości Honor, których istnienia nie byłby w stanie nawet podejrzewać w innych warunkach. Miał dziewięćdziesiąt trzy standardowe lata i wiele w życiu widział, ale teraz pozostawał pod wrażeniem, by nie rzec pod urokiem kobiety, z którą rozmawiał ledwie kilkanaście razy. Tak na dobrą sprawę prawie jej nie znał, ale z drugiej strony miał poczucie, że poznał ją tak dobrze jak niewiele osób w życiu, i po części nie mógł się doczekać, by porównać wyobrażenie z rzeczywistością.
Honor Harrington rozsiadła się wygodniej w fotelu i robiła co mogła, by nie parsknąć śmiechem, obserwując wysiłki majora Andrew LaFolleta, zastępcy dowódcy Gwardii Harrington i szefa jej osobistej ochrony. Z majora widać było głównie wypięty tyłek i parę nóg, gdyż reszta znajdowała się pod parą foteli umieszczonych bliżej dziobu pinasy, na które miała doskonały widok.
— Mówię ci, Jason, wyłaź! — rozległa się spod foteli zduszona prośba. — Za minutę wejdziemy w atmosferę i nie będzie ci tam wygodnie. To jak będzie: wyjdziesz?
Odpowiedziało mu wesołe bleeknięcie.
LaFollet zaklął, wyczołgał się spod foteli i siadł na pokładzie.
Był potargany, ale spojrzenie, jakie posłał podkomendnym, wręcz zapraszało do choćby jednego słowa komentarza. Był to próżny trud, pozostali bowiem członkowie osobistej ochrony Honor co do jednego zajęci byli wpatrywaniem się we wszystko poza nim. Miny mieli przy tym poważne, wykazując podziwu godne opanowanie, by nie rzec determinację.
LaFollet obserwował ich przez chwilę z gasnącą nadzieją w oczach. Potem westchnął, uśmiechnął się ironicznie i przeniósł wzrok na brązowo-białego treecata zwiniętego w kłębek na fotelu sąsiadującym z zajmowanym przez Honor, i oświadczył:
— Nie żebym się czepiał, ale może byś się wzięła do roboty i wyciągnęła go stamtąd!
— Ma rację, Sam — poparła go Honor, uśmiechając się coraz szerzej. — W końcu to twój syn. I w przeciwieństwie do majora gabarytami pasujesz pod fotel.
Samantha spojrzała na nią z rozbawieniem i pokazała w uśmiechu ostre, śnieżnobiałe kły. Dwa małe łepki zwieńczone sterczącymi uszami uniosły się sennie z ciepłego gniazda, jakie tworzyło jej ciało zwinięte wokół pary kociąt, toteż delikatnie acz zdecydowanie wcisnęła je chwytną łapą na poprzednią pozycję. I spojrzała na kremowo-szarego treecata rozciągniętego wygodnie na kolanach Honor. Jedynie Honor była w stanie wychwycić echo ich telepatycznej rozmowy, ale nawet ona nie potrafiła usłyszeć jej treści. Nikt natomiast nie miał cienia wątpliwości, co też Samantha powiedziała Nimitzowi, gdyż ten westchnął, zastrzygł uszami na znak zgody i zeskoczył na pokład.
Przemaszerował do foteli, pod które próbował wczołgać się LaFollet, i położył się, wspierając głowę na skrzyżowanych łapach. Następnie wbił wzrok w ciemność panującą pod siedziskami i Honor ponownie poczuła echo czyichś myśli zmieszane z dumą, rozbawieniem i zdecydowaniem emanującymi od Nimitza.
Z tego co wiedziała, żaden inny człowiek nie był w stanie wyczuć emocji treecatów, nie mówiąc już o odbieraniu emocji innych ludzi za ich pośrednictwem. Ona to potrafiła, ale mimo niezwykłej siły więź łącząca ją z Nimitzem była zbyt zagmatwana, by umiała dzięki niej odczytać jego myśli. Tym razem zorientowała się jednak, iż Nimitz stara się wysyłać myśli proste i jasne, co było zupełnie zrozumiałe, jako że ich odbiorcą był czteromiesięczny kociak.
Przez kilkanaście sekund nic się nie działo, po czym spod foteli dobiegło pełne rezygnacji westchnienie i wyłonił się łepek będący miniaturową kopią Nimitza, a należący do Jasona. James MacGuiness ochrzcił tak najbardziej awanturniczo nastawionego kociaka w dowód uznania dla jego ciągłych i samodzielnych wypraw badawczych. W sumie Honor powinna była się spodziewać, że nowe, nieznane terytorium, jakim była pinasa Marynarki Graysona, okaże się nieodpartą pokusą przynajmniej dla niego. Wszystkie treecaty należały do ciekawskich, a zwłaszcza młode, ale zacięcie, z jakim tej skłonności oddawała się cała czwórka kociąt, bywało przerażające. Jason był najgorszym utrapieniem, gdyż po prostu był najodważniejszy i lubił samodzielne wyprawy badawcze. Honor nie mogła się nadziwić, jakim cudem treecaty dożywają pełnoletności, jeśli w swym naturalnym środowisku zachowują się podobnie. Te nie żyły w dzikiej puszczy i na dodatek wszyscy ludzie obecni na pokładzie pinasy odruchowo ich pilnowali i uważali na nie.
I nie tylko ludzie. Nimitz złapał Jasona prawą chwytną łapą, a niemal równocześnie brązowo-biała samica pojawiła się na oparciu innego fotela z kolejnym podróżnikiem w zębach. Nie zważając na jego protesty, zręcznie przeskoczyła z oparcia na oparcie i błyskawicznie dostarczyła ciężko niezadowolonego młodego z powrotem w zasięg łap Samanthy. Honor rozpoznała w niezadowolonym kociaku Achillesa — jedynie trochę ustępującego bratu eksplorera.
Obserwując całe to pedagogiczne polowanie, doszła do wniosku, że najprawdopodobniej nawet MacGuiness nie zdaje sobie sprawy, jak rzadkiego wydarzenia jest świadkiem. Treecaty, które adoptowały ludzi, prawie nigdy nie łączyły się w pary i nie rozmnażały, a jeśli już taki ewenement miał miejsce, matki wracały na planetę, by urodzić i wychować młode pod opieką klanu, z którego pochodziły albo one, albo ich partnerzy. Poza rangersami należącymi do Sphinx Foresty Commission naprawdę niewielu ludzi miało okazję zobaczyć małe treecaty, a nikt — z tego co wiedziała — nie był dotąd świadkiem urodzenia i wychowania kociąt w ludzkiej społeczności.
A tak właśnie postąpili Nimitz i Samantha, zaskakując zarówno Honor, jak i Royal Manticoran Navy. Ta ostatnia już dość dawno zmuszona była ustanowić konkretne zasady na wypadek zaistnienia tak rzadkiego zjawiska jak ciężarny treecat połączony więzią z członkiem załogi któregoś z należących do niej okrętów. Dlatego właśnie Honor osiem miesięcy temu, czyli zaraz po powrocie z Konfederacji Silesiańskiej, otrzymała przydział do służby w obrębie systemu Manticore. W ten sposób Samantha przestała być narażona na jakiekolwiek ryzyko zwiększonego napromieniowania i znalazła się w bezpośredniej bliskości Sphinxa, z którego pochodziła. Fakt, że Honor nigdy nie została przez nią adoptowana, nieco skomplikował sytuację, ale śmierć adoptowanego przez nią człowieka po tym, jak Nimitz został jej partnerem, przeważyła szalę. On i Honor byli bowiem jedyną rodziną, jaka jej pozostała, i choć był to wypadek bez precedensu, Admiralicja uznała, że Honor należy się urlop macierzyński przyznawany adoptowanemu przez samicę, a nie samca człowiekowi. Przy okazji umożliwiło to przydzielenie Honor do Komisji Rozwoju Uzbrojenia na okres tegoż urlopu. Było to wysoce rozsądne posunięcie, jako że i tak musiałaby spędzić sporo czasu, zdając komisji relację, jak sprawdziły się najnowsze pomysły dotyczące praktycznego użycia nowych czy też poważnie zmodernizowanych rodzajów uzbrojenia, z jakimi miała do czynienia. Jej doświadczenia w tej kwestii były unikalne, gdyż była jedynym oficerem, który dowodził eskadrą krążowników pomocniczych wyposażonych w owe nowinki techniczne. Ku swemu zaskoczeniu Honor nader miło wspominała ten właśnie okres.
Jednakże pomimo wszelkich wysiłków Królewskiej Marynarki Samantha uporczywie odmawiała współpracy w kwestii ułatwienia jej życia. Zresztą być może należało się tego spodziewać, bo jak dowiedziała się Honor, prawie wszystkie samice, które adoptowały ludzi, wybrały rangersów i nigdy nie opuściły Sphinxa. Dane na ten temat co prawda nie były w idealnym porządku i nie musiały być kompletne, ale większość adopcji została zarejestrowana i opisana. Z tych informacji jasno wynikało, iż w czasie ponad pięciu wieków standardowych, jakie minęły od pierwszego kontaktu ludzi i treecatów, jedynie osiem samic adoptowało kogoś innego niż rangersów Służby Leśnej. W tej liczbie znajdowała się Samantha. Już to chociażby powinno jej powiedzieć, że jest mało prawdopodobne, by Sam czuła się zobowiązana do przestrzegania jakichkolwiek „normalnych” zwyczajów, ale i tak zaskoczyło ją, gdy Nimitz całkiem jednoznacznie dał jej do zrozumienia, że Samantha wraz z młodymi chce jej towarzyszyć w podróży na Grayson.
Według Honor był to zły pomysł. Ona, a więc i Nimitz mieli wkrótce po powrocie otrzymać przydział do normalnej liniowej służby, co oznaczało, że Samantha pozostanie sama z czterema przedsiębiorczymi kociakami na obcej planecie. I to co gorsza na planecie, której środowisko w niewidoczny sposób było zabójcze nawet dla dorosłego treecata. A co najgorsze ona i młode byliby jedynymi treecatami na całej planecie, toteż Sam zostałaby pozbawiona opieki czy rady starszych i bardziej doświadczonych przedstawicielek swego gatunku, pomagających zwykle w wychowaniu młodych na Sphinxie.
Próbowała to obojgu wytłumaczyć i była pewna, że Nimitz zrozumiał, o co jej chodzi. Nie miała jednakże pewności, czy dotarło to do Samanthy mimo pośrednictwa Nimitza, jako że nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Albo telepatia zawiodła, albo Sam okazała się bardziej nieodpowiedzialna, niż Honor dotąd sądziła.
O tym, że wnioski te są fałszywe, Honor przekonała się na tydzień przed odlotem na Grayson. Nigdy nie zastanawiała się, jaką pozycję w klanie zajmuje Samantha. Była znacznie młodsza od Nimitza, i Honor odruchowo przyjęła, że ktoś tak młody nie może być specjalnie ważny, zwłaszcza w klanie, do którego trafił poprzez „małżeństwo”. Zmuszona była raczej radykalnie przewartościować swoją ocenę, gdy pewnego ranka na progu zjawiło się osiem treecatów należących do klanu Nimitza, w tym trzy samice i do tego starsze niż Samantha.
Kiedy rozległ się dzwonek u drzwi liczącego sobie pięćset lat rodzinnego domu stojącego u podnóża gór Copper Wall i MacGuiness otworzył je, Honor przez moment była pewna, że ma przywidzenia. A potem, gdy osiem treecatów wmaszerowało do domu, że to pomyłka. Dopiero widok Nimitza i Samanthy witających ich niczym oczekiwanych gości, i to w dodatku gości mile widzianych, przekonał ją, że wrażenie było całkowicie błędne. Cała ósemka dostojnie wkroczyła do jadalni, zajęła miejsca przy stole i spoglądała na nią wyczekująco, a ona była tak otumaniona tym, co widziała, że dopiero zdecydowana interwencja Nimitza przypomniała jej o dobrych manierach. Przedstawiła się gościom, a Mac udał się do szklarni po dodatkowe zapasy selera.
Każdy z treecatów potwierdził z powagą jej samoprezentację, a Honor zdecydowała się złamać kolejny zwyczaj. Dotąd uznawano za nieuprzejmość nadawanie treecatom imion, dopóki nie dokonały adopcji, ale teraz zjawiło się ich zbyt wiele, by można było uniknąć niesamowitego zamieszania, nie nazywając ich jakoś od razu. Biorąc pod uwagę jej upodobanie do historii marynistyki i marynarek wojennych pływających po ziemskich morzach przed wiekami, trudno było się dziwić, że samce otrzymały następujące imiona: Nelson, Togo, Hood, Farragut i Hipper. Z samicami było trudniej, gdyż przyjęło się, by dobierać im imiona pasujące do osobowości, a poznanie tych ostatnich wymagało czasu. Dlatego też dopiero po paru dniach doszła do wniosku, że może wybrać dla nich stosowne imiona.
Sprawę załatwiła w znacznej części hierarchia panująca w grupie. Najstarsza została Herą, gdyż wszystkie treecaty z wyjątkiem Nimitza słuchały jej poleceń bez sprzeciwów. Jej zastępczyni i doradczyni stała się Atheną, trzecia zaś, niewiele starsza od Samanthy, za to najbardziej zadziorna, otrzymała imię Artemis. Ona też zajęła się uczeniem kociąt podstawowych zasad śledzenia i polowania.
Treecaty przyjęły nowe imiona z radosną aprobatą, co rozwiało obawy Honor. Zajęły się także zadomawianiem się, jakby od zawsze stanowiły część rodziny i miały na zawsze w niej pozostać.
Treecaty znajdowały się pod szczególną ochroną, co więcej — Dziewiąta Poprawka do Konstytucji Gwiezdnego Królestwa Manticore gwarantowała im specjalny status jako rdzennym, obdarzonym świadomością mieszkańcom planety Sphinx. Prawa przyznające im własność ponad jednej trzeciej powierzchni planety i chroniące przed jakimkolwiek wykorzystaniem były, łagodnie rzecz ujmując, stanowcze i wszechstronne, ale ich twórcy nigdy nie podejrzewali nawet zaistnienia sytuacji podobnej do tej. Więź adopcyjna prawnie miała taki sam status jak małżeństwo, na czym oparto przepisy Admiralicji dotyczące urlopów macierzyńskich. To, że Samantha nie adoptowała Honor, już spowodowało, iż sprawa należała do precedensowych, jako że nigdy nie było człowieka posiadającego dwa treecaty. Ponieważ stanowiły one parę, sprawa budziła powszechne zrozumienie i nie wywoływała rozbieżności w ocenie. Natomiast wieść, że ta sama osoba ma jeszcze osiem treecatów, przekraczała granice pojmowania niektórych urzędników. Nikt nigdy nie rozważał nawet sytuacji, w której jeden człowiek staje się odpowiedzialny za dziesięć treecatów (kociaków nie licząc) i na dodatek ma zamiar wywieźć je poza planetę. To przekraczało wyobraźnię nie tylko urzędników.
Dlatego też pewnego popołudnia w posiadłości Harringtonów zjawił się tuzin rangersów zdecydowanych uratować osiem „dzikich” treecatów przed porwaniem. Ich zdecydowanie okazało się jednak niczym w porównaniu z determinacją ratowanych, nie życzących sobie kategorycznie żadnego ratunku. Nie wiadomo, czym by się to zakończyło, gdyby dwóm rangersom nie towarzyszyły ich treecaty, które jednoznacznie dały do zrozumienia, iż uważają, że przyjaciele Samanthy i Nimitza mają pełne prawo udać się z kim chcą i gdzie chcą, a ludziom nic do tego. Naturalnie poza wybranymi przez samych zainteresowanymi.
Rangersi wycofali się mocno ogłupiali, a Foresty Commission zdecydowała całkiem rozsądnie dać sobie spokój z całą sprawą. Do akcji przystąpiła natomiast Admiralicja, która najwyraźniej potrzebowała nieco więcej czasu, żeby otrząsnąć się z szoku. Podjęte działanie było zgodne z filozofią niektórych wojskowych, głoszącą, że wszystko da się załatwić rozkazem. Honor otrzymała takowy, nakazujący jej pozostawienie Samanthy z klanem Nimitza. To jeszcze była w stanie zrozumieć, jako że pierwotnie miała taki zamiar. Za przesadę uznała jednakże ciąg dalszy rozkazu zabraniający jej wstępu z jakimkolwiek innym niż Nimitz treecatem na pokład okrętu, który miał ją przewieźć na Graysona.
Na nieszczęście dla ich Lordowskich Mości regulamin nie wymagał, by oficerowie czy członkowie załóg musieli korzystać w takich sytuacjach z transportu wojskowego. Kiedy Honor upewniła się, że treecaty jak najpoważniej chcą udać się wraz z nią, poszukała innych środków transportu. W pierwszym momencie chciała wynająć kabinę na liniowcu pasażerskim, potem zaczęła rozważać wyczarterowanie niewielkiej cywilnej jednostki. Najrozsądniejsze rozwiązanie, które zresztą nawet przez myśl jej nie przeszło, podsunął Willard Neufsteiler zarządzający jej finansami. Poradził mianowicie, by kupiła sobie stosowny statek.
Ponieważ niewielkie, nie uzbrojone i nie wyposażone w najnowsze oprzyrządowanie statki cywilne kosztowały w granicach siedemdziesięciu milionów dolarów, pomysł wydał się jej, łagodnie mówiąc, ekstrawagancki, dopóki Willard nie uświadomił jej dwóch rzeczy. Pierwszej — że jest aktualnie posiadaczką ponad trzech i pół miliarda dolarów, i drugiej — że kupienie statku na firmę, czyli na Sky Domes Ltd., w sumie nawet się opłaci. Ponieważ firma zarejestrowana była na Graysonie, Honor jako patronka zwolniona była z opłat rejestracyjnych, zakup taki dawał zaś prawo do sporego odpisu podatkowego w Królestwie Manticore. Ponadto był w stanie wynegocjować dość atrakcyjną cenę, gdyż Hauptman Cartel wymieniał właśnie część swej floty. W ten sposób Honor stała się właścicielką prawie nowej i nieco większej niż się spodziewała jednostki, która na dodatek miała mieć całkiem sensowne wykorzystanie w przyszłości. Jak wytłumaczył jej Willard z kalkulatorem w ręku, jej zwiększająca się zasobność wymuszała coraz więcej przelotów między Graysonem a Manticore. Trasę tę musieli pokonywać zarządzający rozmaitymi gałęziami firmy oraz sam Willard, a posiadanie własnego statku nie dość, że dawało większą elastyczność w dysponowaniu czasem i uniezależniało ich od tego, czy będą miejsca na liniowcu pasażerskim, to w dodatku na dłuższą metę będzie tańsze. A w miarę upływu czasu i wzrostu jej majątku statek będzie coraz bardziej użyteczny.
I tak ku swemu sporemu zaskoczeniu i zadowoleniu powróciła na Graysona nie na pokładzie okrętu wojennego którejś z dwóch flot i nie w towarzystwie jednego treecata, ale na pokładzie własnego jachtu RMS Paul Tankersley o masie pięćdziesięciu tysięcy ton w towarzystwie czternastu treecatów. Jacht należał do klasy Star Falcon i okazał się wygodniejszy, niż się spodziewała. Dopiero w trakcie podróży zorientowała, się co tak naprawdę zrobiła.
A ni mniej, ni więcej, tylko pomagała treecatom dokonać pierwszej w dziejach ich gatunku inwazji planetarnej. Przyjaznej co prawda, ale jednak inwazji. Nimitz i reszta jego klanu, o ile nie cała populacja treecatów, doszli bowiem najwyraźniej do wniosku, że czas skolonizować inną niż rodzinna planetę. A to samo w sobie oznaczało olbrzymią zmianę w ich stosunkach z ludźmi i udowadniało niezbicie, że są istotami znacznie inteligentniejszymi, niż nawet Honor podejrzewała (o reszcie ludzkości nie wspominając). Wiedziała, że przynajmniej Nimitz zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogła nieść tocząca się wojna dla jego rasy. Wielokrotnie miał okazję oglądać, do czego jest zdolna ludzka broń, przynajmniej w starciach między okrętami. Było całkiem możliwe, że inne treecaty widziały skutki użycia podobnego uzbrojenia przeciwko celom planetarnym i podzieliły się tą wiedzą. Możliwe także było, że Nimitz po prostu domyślił się ewentualnych skutków na podstawie tego, co sam widział. Zawsze wiedziała, że był inteligentniejszy od większości przedstawicieli jej własnego gatunku, toteż spytała go wprost, czy powodem tego nadzwyczajnego zachowania jest obawa przed zagrożeniem natury militarnej. Jak zwykle nie całkiem zrozumiała jego odpowiedź, ale to co najważniejsze, czyli potwierdzenie, było całkowicie jasne.
Zarówno on, jak i Samantha doskonale wiedzieli, co dla zamieszkujących planetę oznacza użycie przeciwko celom znajdującym się na jej powierzchni broni nuklearnej czy energetycznej. Wiedzę tę przekazali klanowi Nimitza i zdecydowano — tu Honor nie była pewna, czy zdecydował tak klan, czy cała populacja treecatów — że najwyższy czas zabezpieczyć się przed ewentualnym zniszczeniem Sphinxa lub jego części. Jak podejrzewała, w niedługim czasie inni ludzie znajdą się w podobnej co ona sytuacji i będą pomagali treecatom w przesiedleniu się na Manticore i Gryphona. A to z kolei nasuwało inne nieodparte wnioski: od dawna była przekonana, że treecaty są znacznie inteligentniejsze, niż to okazują, podobnie jak podejrzewała, że są telepatami. To ostatnie także nie ulegało już wątpliwości, przynajmniej dla niej. Ukrywanie prawdziwego poziomu inteligencji miało masę zalet z ich punktu widzenia i było wysoce logiczne. Żaden człowiek adoptowany przez treecata nigdy nie wątpił w siłę czy prawdziwość łączącej ich więzi. Ona sama wiedziała, że Nimitz kocha ją równie gorąco i szczerze jak ona jego. Ale liczba treecatów, które adoptowały ludzi, stanowiła ledwie drobną część całej ich populacji i Honor sądziła, że pełnią one także rolę zwiadowców i obserwatorów.
Nie wiedziała tego na pewno, ale przypuszczała, że Nimitz przy każdej okazji, gdy tylko znajdował się na Sphinxie, zdawał relację klanowi z tego, co przeżył i co widział od ostatniego pobytu na planecie. Być może treecaty na samym początku zdecydowały się zbierać jak najwięcej wiadomości o ludziach, którzy nieświadomie, ale jednak dokonali inwazji na ich planetę. Biorąc pod uwagę to, jak z jednej strony niszcząca, a z drugiej pomocna była ludzka technika, obserwowanie i uczenie się od ludzi było z pewnością sensownym posunięciem. Co prawda nigdy nie spytała Nimitza, czy zdaje takie relacje czy też nie, ale skoro ona opowiadała o swych przeżyciach czy doświadczeniach innym ludziom, głupotą byłoby sądzić, że on nie robił tego z członkami własnej rodziny. Poza tym nie miała nic przeciwko temu, by tak właśnie postępował.
Natomiast decyzja o utworzeniu pozaplanetarnej kolonii sugerowała zdolność treecatów do abstrakcyjnego myślenia na takim poziomie, jakiego nikt dotąd nie podejrzewał. Nie dość, że musiały przeprowadzić całkiem zaawansowaną analizę zagrożenia, o którym jedynie słyszały, to jeszcze stworzyć strategię na przyszłość, czyli myśleć perspektywicznie, do czego zdolnych było niewielu ludzi. Kiedy fakt ten przedostanie się do publicznej wiadomości, wszyscy „eksperci” od treecatów zmuszeni będą raczej radykalnie zmienić podejście do nich i wnioski co do stopnia ich rozwoju. A zwłaszcza te próbujące wyjaśnić, dlaczegóż to siedmioro spośród ostatnich dziewięciorga władców Gwiezdnego Królestwa Manticore zostało adoptowanych w czasie swych pierwszych wizyt na Sphinksie. Myśl ta wywołała jej złośliwy uśmieszek — jeśli bowiem słusznie podejrzewała, treecaty od dawna znacznie lepiej orientowały się w ludzkiej strukturze władzy i polityki, niż ktokolwiek ośmielił się przypuścić.
Ona tymczasem miała do załatwienia inne, bardziej palące kwestie związane z ich decyzją o imigracji. Bezwzględną korzyścią z tejże decyzji wynikającą było to, iż Samantha i Nimitz mieli do dyspozycji naprawdę liczną grupę nianiek, co było o tyle istotne, że ich przychówek wykazywał oszałamiającą wręcz energię i samodzielność. Nowo przybyłe treecaty wykazywały znacznie większą skłonność do interakcji z ludźmi niż większość ich „dzikich” pobratymców. Honor dotąd nie sprawdzała, jak będą reagowały na większy tłum, ale ani Mac, ani dwunastu członków jej osobistej ochrony nie stanowiło dla nich najmniejszego problemu. Co więcej, każdy z przybyszów formalnie przywitał się z każdym z ludzi, przedstawiony oficjalnie przez Nimitza lub Samanthę. Większość wzorem Nimitza przyjęła zwyczaj podawania prawej chwytnej łapy, reszta strzygła uszami lub machała ogonem w geście powitania i to tak, że nie można było inaczej go zinterpretować.
Z równym spokojem goście przenieśli się na pokład jachtu, gdzie dokładnie przestrzegali instrukcji Honor, by nigdzie nie zapuszczali się bez towarzystwa człowieka. Nie ulegało wątpliwości, że podobnie jak Nimitz czy Samantha doskonale rozumieją, iż ludzka technika może zabić przez przypadek, nie tylko celowo. Nie dość, że same unikały takiego zagrożenia, to starannie pilnowały kociaków, i to z niesłabnącą uwagą.
Zadanie okazało się nieco trudniejsze na pokładzie pinasy, raz dlatego, że małe oswoiły się już z wnętrzem jachtu, natomiast pinasę potraktowały jako doskonały plac zabaw, po drugie dlatego, że przelot trwał ledwie pół godziny. W przedziale pasażerskim nic nie mogło im zagrażać, za to było wiele kryjówek i nowości do zwiedzania. Opiekunowie robili co mogli, o czym świadczyło choćby dostarczenie Achillesa przez Herę z powrotem pod opiekę Samanthy, ale bywały chwile, zwłaszcza na samym początku lotu, gdy treecatów było wszędzie pełno. Korzystając z chwilowego spacyfikowania młodego pokolenia, Honor kolejny raz zastanowiła się, jak też mieszkańcy Graysona zareagują na tę pierwszą udaną w dziejach planety inwazję.
Osadnicy na Graysonie od samego początku mieli przeciwko sobie całe środowisko naturalne, które można było uznać za wysypisko toksycznych odpadów. Enklawy, w których ludzie mogli żyć, utrzymywano jedynie dzięki stałym i wytężonym wysiłkom. Od początku wprowadzono też drakońską kontrolę urodzeń utrzymywaną przez ponad milenium. W ciągu ostatnich trzystu lat sytuacja zaczęła się poprawiać, ale o radykalnej zmianie na lepsze można było mówić zaledwie od dziesięciu lat. Gdy Grayson przyłączył się do Sojuszu Manticore, posiadał już własne farmy orbitalne i przemysł tamże zlokalizowany. Natomiast ich rozwój nastąpił dopiero po napływie technologii z Gwiezdnego Królestwa, sytuacja zaś na powierzchni planety uległa poprawie, gdy pewien młody inżynier nazwiskiem Gerrick przedstawił swej patronce propozycję budowy całych farm i miast pod kopułami. Dotąd znajdowały się pod nimi jedynie poszczególne budynki, natomiast teraz dzięki dostępowi do nowych, wytrzymalszych materiałów i lepszych technik budowlanych możliwe stało się budowanie znacznie większych konstrukcji. Plan ten jednak przekraczał możliwości finansowe domeny Harrington. Nie przekraczał natomiast prywatnych możliwości hrabiny Harrington i w ten sposób powstała firma Grayson Sky Domes, Ltd. Od początku swego istnienia cierpiąca na nadmiar zamówień.
Był to jeden z powodów, dla których prywatny majątek Honor rósł prawie w postępie geometrycznym. Jak jej to kiedyś próbował tłumaczyć Willard, kiedy kapitał obrotowy przekroczy pewną wielkość graniczną, jest to właściwie proces samonapędzający się. Nadal tego nie pojmowała, choć zaczynała powoli orientować się w zawiłościach gospodarowania i korzystania z naprawdę dużych pieniędzy. Głównym zarządcą jej finansów i majątku pozostał jednak Neufsteiler — zawodowiec z wieloletnią praktyką. Dla mieszkańców Graysona sukces Sky Domes oznaczał szybki przyrost bezpiecznych przestrzeni mieszkalnych, a to z kolei — znaczne złagodzenie odwiecznych restrykcji dotyczących liczby mieszkańców w ogóle, a liczby urodzeń w szczególności.
A teraz w tę mieszankę miała trafić pierwsza grupa treecatów, czyli drugi inteligentny gatunek istot. Naturalnie większość mieszkańców Graysona dopiero po długim czasie zorientuje się, że treecaty są rzeczywiście gatunkiem inteligentnym, ale mogło to trwać krócej, niż sądziła. A na pewno szybciej, niż zrozumieją to obywatele Gwiezdnego Królestwa. Nimitz na Graysonie był zbyt widoczny, a po próbie zamachu na Benjamina zbyt popularny, by jego inteligencja mogła zostać nie zauważona. Nikt też, kto widział go w akcji (a dzięki powtarzaniu nagrania w mediach do upojenia widzieli wszyscy), nie traktował go jak maskotki, kotka kanapowego czy innego domowego zwierzątka. Niewielu obywateli Królestwa Manticore nie mieszkających na Sphinksie miało okazję zobaczenia treecata, za to wszyscy słyszeli o ich istnieniu, dlatego też stanowiły coś pozornie dobrze znanego i od dawna zaszufladkowanego. Stąd obywatelom Manticore znacznie trudniej będzie się przestawić na odmienne ich traktowanie. Dla mieszkańców Graysona będą to nowe i fascynujące istoty, które dopiero należy poznać, by wyrobić sobie o nich zdanie, a dla obywateli Gwiezdnego Królestwa były codziennością, o której zdanie od dawna mieli wyrobione.
Tak dla Honor, jak i dla Nimitza planeta pełna ludzi gotowych traktować treecaty tak, jak na to zasługują, była miłą odmianą. Honor liczyła, iż ludzie ci szybko zorientują się, że mają do czynienia z forpocztą inwazji, a nie z fanaberią zamożnej i mogącej sobie na to pozwolić kobiety. Na szczęście do jej praw jako patronki Harrington należało decydowanie, ilu i jakich emigrantów wpuścić na teren domeny. W początkowym okresie kolonizacji Graysona oznaczało to także obowiązek decydowania, który z mieszkańców musi umrzeć, gdyż konieczne było utrzymanie populacji w równowadze umożliwiającej przeżycie przy dostępnych w domenie środkach. Honor była niezwykle wdzięczna losowi, że od dawna nikt już nie musiał wypełniać tego obowiązku. Mimo to Grayson pozostał planetą, której mieszkańcy zdecydowani byli dostosowywać liczebność populacji do możliwości z konsekwencją, która wywołałaby zapewne zachwyt najbardziej radykalnych „zielonych” działających na Ziemi w okresie poprzedzającym loty kosmiczne. W takie właśnie warunki Honor zamierzała wprowadzić treecaty.
Na szczęście populacja treecatów wzrastała znacznie wolniej, niż można by sądzić, zwłaszcza na podstawie faktu, iż cztery młode w jednym miocie stanowiły normę. A to dlatego, że samica była kotna nie częściej niż co osiem do dziesięciu lat standardowych. Ponieważ treecaty żyły około dwustu lat standardowych, a płodne pozostawały przez jakieś sto pięćdziesiąt, i tak jedna para mogła spłodzić imponującą liczbę potomków, ale trwało to dość długo. Na Graysonie społeczności obu ras będą musiały żyć razem w enklawach pozbawionych naturalnego, zabójczo trującego środowiska. Co powinno mieć ciekawe skutki, jeżeli chodzi o liczbę adopcji…
Honor uśmiechnęła się i natychmiast spoważniała — nawet przy wzroście liczby adopcji treecaty i tak będą musiały znaleźć sobie niszę ekologiczną w tym nowym, radykalnie odmiennym od puszczy środowisku. Z tego co o nich wiedziała, była pewna, że to zrobią, i to w sposób, który uczyni z nich cenionych obywateli planety. Tymczasem jednak musiała użyć swej pozycji, by prawnie zapoczątkować ich kolonię w domenie Harrington. Biorąc pod uwagę fascynację i dumę z „ich” Nimitza wykazywaną dotąd przez jej mieszkańców, spodziewała się, że początki te będą wyglądały nie najgorzej.
A w głębi duszy obawiała się nawet, iż największym problemem może okazać się zbyt mała liczba treecatów w okolicy.
Pinasa wylądowała z delikatną precyzją.
Pilot wyłączył napęd antygrawitacyjny, zablokował cumy elektromagnetyczne i kolejno wygasił resztę systemów pokładowych, podczas gdy oczekujący na lądowisku cierpliwie stali poza żółtym kręgiem oznaczającym rejon zagrożenia przy tym manewrze. Dopiero na samym końcu odblokował i otworzył drzwi śluzy prowadzącej na zewnątrz.
W normalnych okolicznościach w tym momencie orkiestra zaczęłaby grać „Marsz Patrona”. Ponieważ jednak lady Harrington dawno już kategorycznie określiła, przy jakich to wyjątkowych okazjach orkiestra może grać, i zakazała przy wszystkich innych nawet jej obecności na lądowisku, popierając zakaz nader obrazowymi groźbami tego, co spotka zainteresowanych w razie jego nieprzestrzegania na płycie nadal panowała błoga cisza.
Gdy nad drzwiami śluzy rozbłysło zielone światło, jako pierwsi do stóp rampy podeszli najdostojniejsi z oczekujących, Katherine Mayhew i Howard Clinkscales. W drugiej parze szli Miranda LaFollet i White Haven jako najwyższy rangą przedstawiciel Gwiezdnego Królestwa Manticore. Tak jak White Haven się spodziewał, lady Harrington pojawiła się na szczycie rampy z treecatem na ramieniu. Czego się jednak nie spodziewał, to tego, że ubrana będzie w mundur Royal Manticoran Navy, a nie Marynarki Graysona. Sprawiło mu to przyjemność, lecz zaskoczyło podwójnie — gdy widział ją ostatnim razem, miała na kołnierzu złotą planetę, a na rękawie cztery wąskie galony, czyli dystynkcje kapitana z listy. Teraz kołnierz jej kurtki mundurowej zdobiły dwie planety, czwarty zaś galon był znacznie szerszy.
Oznaczało to awans na komodora, o którym wcześniej nie wiedział, a teraz przyjął z zadowoleniem. Co prawda nadal nie był to stopień, na który już dawno zasłużyła, ale przynajmniej zrobiono krok we właściwą stronę. A na dodatek świadczyło to niezbicie o osłabnięciu politycznej wendety rozpętanej przez opozycję.
Zauważył też, że do dotychczasowych odznaczeń, czyli Gwiazdy Graysona, Manticore Cross, Order of Gallantry, Monarszego Podziękowania i CGM z okuciem przybyły jej Saganami Cross i Medal Prezydencki Sidemore, tworząc imponującą kolekcję. To był również powód do radości, choć z drugiej strony doskonale i lepiej niż inni zdawał sobie sprawę, jakim kosztem każda z tych blaszek i wstążek została zdobyta. Sam miał aż zbyt wiele koszmarów w szczególnie złe noce, by nie wiedzieć, jak ciężko ona za nie płaciła.
Z ponurego nastroju wyrwało go zachowanie Katherine, która podbiegła do Honor, miast kroczyć dostojnie, jak wypadało pierwszej żonie Protektora Benjamina. Katherine Mayhew była drobnej budowy nawet jak na standardy graysońskie, a więc niższa od Honor o dobre pięćdziesiąt centymetrów. Jej wyszywana klejnotami suknia ostro kontrastowała z czarnym, zdobionym złotem uniformem RMN, ale obie razem wcale nie wyglądały głupio czy dziwnie, a w ich zachowaniu nie było nic sztucznego. Była to autentyczna przyjaźń, dalece wykraczająca poza oficjalnie zażyłe stosunki, jakich należało się spodziewać po żonie głowy państwa i jednym z jego najpotężniejszych wasali oraz sprzymierzeńców.
A potem Honor przywitała się z Clinkscalesem i Hamish Alexander uniósł brwi, nie mogąc zapanować nad zaskoczeniem, lady Harrington uściskała bowiem starego dinozaura. Taki pokaz publicznej zażyłości między przedstawicielami różnych płci był niesamowitą wręcz rzadkością na Graysonie, a Honor nie bardzo w jego opinii pasowała do wizerunku kogoś robiącego gesty „pod publikę”. W tym momencie dostrzegł wyraz twarzy Howarda Clinkscalesa i zrozumiał, że nie był to żaden propagandowy gest.
Nadal przetrawiał tę informację, gdy w drzwiach pinasy pojawił się drugi treecat. Przez moment White Haven przyjął, że jest to partnerka Nimitza, ale prawie natychmiast zmuszony był zmienić zdanie, gdyż w ślad za nim pojawił się trzeci, a zaraz potem czwarty i następne. Cała procesja treecatów dostojnie zeszła po rampie. Cztery niosły w pyskach próbujące się uwolnić kociaki, a White Haven gapił się na to osłupiały. Nikt nie wspomniał mu, że coś podobnego ma się zdarzyć; dopiero po dłuższej chwili dostrzegł równie osłupiałe miny reszty obecnych i zrozumiał, że nie tylko jemu. Poczuł trudną do opanowania chęć, by się roześmiać — Honor Harrington ponownie pokazała, że dar stawiania na głowie status quo nadal jej nie opuścił.
Honor uśmiechnęła się, słysząc, jak Katherine traci głos w połowie zdania. Zastanawiała się, czy nie uprzedzić przynajmniej najbliższych, na co się zanosi, ale zrezygnowała z tego. Paul Tankersley był szybką jednostką jak wszystkie jachty tej klasy, będące cywilną wersją jednostek kurierskich poprzedniej generacji. Nie nadawał się do przewozu większych ładunków, był za to idealny do przewozu wiadomości lub niewielkich grup osób. A to oznaczało, że najszybszy z obecnie używanych kurierów pocztowych mógł dotrzeć na Graysona jedynie nieco wcześniej niż dobę przed nim. Ponieważ sama nie była do końca pewna, jaka będzie reakcja mieszkańców planety, zdecydowała, iż całkowita niespodzianka będzie lepszym rozwiązaniem, zwłaszcza iż będzie przy niej obecna. Nadal była o tym przekonana, ale poczuła falę niepewności, gdy na lądowisku zapadła cisza wywołana widokiem procesji. Treecaty zaś zeszły z rampy, ustawiły się w równy szereg i usiadły na czterech łapach. Te, które nie były zajęte kociakami chcącymi jak najszybciej znaleźć się na ziemi, spokojnie przyglądały się zebranym.
A zebrani przyglądali się im.
— Howard, Katherine — Honor przerwała ciszę — pozwólcie mi przedstawić najnowszych mieszkańców domeny Harrington. Są to: Samantha, partnerka Nimitza, i jej przyjaciele: Hera, Nelson, Farragut, Artemis, Hipper, Togo, Hood i Athena. Kocięta to: Jason, Cassandra, Achilles i Andromeda. A wy pozwólcie, że wam przedstawię Howarda Clinkscalesa, Katherine Mayhew, Mirandę LaFollet, earla Whi…
I zamilkła w pół zdania, gdyż w tym momencie oczy Farraguta i Mirandy spotkały się. Dzięki łączącej ją z Nimitzem więzi Honor poczuła szok przypominający psychiczny ekwiwalent ciosu młotkiem. W następnej sekundzie Farragut wystartował w stronę Mirandy niczym szaro-kremowa błyskawica. Gdy znalazł się dwa metry od niej, skoczył i Honor usłyszała, jak Andrew LaFollet wciąga z gwizdem powietrze. Doskonale wiedział, co potrafią z człowieka zrobić pazury i kły treecata, i miał już ostrzec siostrę, gdy zrozumiał, że ta nie potrzebuje żadnego ostrzeżenia. Jej oczy stały się wielkie, okrągłe, błyszczące wewnętrznym blaskiem, pełne zaskoczenia i radości. Odruchowo wyciągnęła ramiona, a Farragut wskoczył w nie tak naturalnie, jakby robił to od dawna. Miranda przytuliła go natychmiast i powietrze wypełnił basowy, pełen zadowolenia pomruk, gdy on objął ją za szyję chwytnymi łapami i w ekstazie pocierał policzkiem o jej policzek.
— Proszę, proszę! — mruknęła Honor, co zabrzmiało niesamowicie głośno w panującej ciszy. — Widzę, że przynajmniej ich nie trzeba już sobie przedstawiać.
Miranda nawet nie podniosła głowy, nadal wpatrzona w Farraguta.
Za to Katherine odchrząknęła i spytała:
— Czy to jest to, co myślę, że jest?
Honor przytaknęła ruchem głowy, a potem wyjaśniła:
— W rzeczy samej. Właśnie byłaś świadkiem pierwszej adopcji mieszkańca Graysona przez treecata ze Sphinxa… i nikt nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie piorun uderzy następnym razem.
— To rzeczywiście jest zupełnie przypadkowe, milady? — spytał Clinkscales tonem, w którym dało się wyczuć leciutką, gdyż dobrze maskowaną przez lata dyscypliny zazdrość.
Honor wzruszyła ramionami.
— I tak, i nie. To znaczy z naszego punktu widzenia jest przypadkowe, z ich nie, ale niestety nie jesteśmy w stanie domyślić się, jakimi kryteriami się kierują — wyjaśniła. — Z moich obserwacji wynika, że każdy z nich ma indywidualny system ocen, i wątpię, by wiedział, kogo adoptuje, nim spotka właściwą osobę. Przynajmniej dotyczy to przeważającej większości.
— Rozumiem… — Howard oderwał wzrok od Mirandy i Farraguta, spojrzał na pozostałe, siedzące w rządku treecaty i wziął się w garść. — Witamy w domu, milady. Jestem wprost zachwycony pani widokiem, i to z kilkunastu różnych powodów. Przyznaję, że jednym z ważniejszych jest sterta papierów, która zebrała się w czasie pani nieobecności.
— Howard, jesteś sadystą — oceniła z uśmiechem Honor. — Zawsze to podejrzewałam, teraz mam pewność. Ale tak szybko nie zaciągniesz mnie do biura… Witam, milordzie. Miło pana znów widzieć.
Ostatnie słowa skierowane były do earla White Havena i towarzyszyła im wyciągnięta na powitanie dłoń.
— Przyjemność jest obustronna, milady — odparł White Haven, ujmując jej rękę.
Technicznie rzecz ujmując, komodor Harrington powinna powitać admirała White Havena zgodnie z wymogami regulaminu. Natomiast patronka Harrington i to we własnej domenie była osobą znacznie ważniejszą niż zwyczajny earl, czyli powitanie każdego poza Protektorem powinno być monarsze. Honor instynktownie zachowała się tak, by połączyć elementy stosowne dla każdej z tych funkcji, i zrobiła to z taką naturalnością i wdziękiem, że Hamish Alexander był pełen podziwu.
Ostatnim razem gdy z nią rozmawiał, także na Graysonie, namawiając ją, by wróciła do służby w Królewskiej Marynarce, dostrzegł, jak wydoroślała i dojrzała w roli feudalnej władczyni. A raczej dzięki tej roli i związanym z nią obowiązkom. Teraz stwierdził, że proces dojrzewania posunął się znacznie dalej, i ciekaw był, czy ona zdaje sobie sprawę ze wszystkich aspektów zmian, które w niej zaszły.
— Przepraszam za to całe zamieszanie — dodała Honor. — Ich Lordowskie Moście przekazały mi rozkazy i wiadomości dla pana, ale obawiam się, że przez najbliższe pół godziny będę zajęta powitaniami. A potem muszę dopilnować rozmieszczenia treecatów w Harrington House, więc zmuszona jestem prosić pana o cierpliwość i wyrozumiałość. Da się pan przekonać i poczeka na przesyłkę, dopóki nie załatwię tego, co najpilniejsze?
— Naturalnie, milady — odparł White Haven z uśmiechem.
I puścił jej dłoń.
— Dziękuję, milordzie — powiedziała z uczuciem.
I skierowała się ku fali pragnących powitać jaw domu lokalnych dygnitarzy, gwardzistów i oficerów Marynarki Graysona.