Howard Clinkscales był już w tym wieku, w którym zdecydowanie nieczęsto czuł się nieswojo przy publicznych wystąpieniach. Karierę zaczął jako zwykły rekrut w Gwardii Protektora. Nie jako kadet, ale jako zwykły gwardzista. Było to sześćdziesiąt siedem standardowych lat temu. Mając trzydzieści sześć lat, był już brygadierem gwardii odpowiedzialnym za zabezpieczenie całego pałacu. Jeszcze za życia ojca Benjamina IX awansował na generała i szefa planetarnej służby bezpieczeństwa oraz nieoficjalnego członka rodziny Mayhewów. Po drodze miał do czynienia z rozmaitymi sytuacjami, od oficjalnych bali do seryjnych morderców i innych świrów przez spiski, zamachy i zdrady. Nauczył się dawno temu traktować je wszystkie podobnie i nie przejmować się zbytnio niczym.
Co bardziej zaskakujące, nauczył się też w podobny sposób (czyli z marszu) podchodzić do fundamentalnych wręcz zmian społecznych zachodzących na planecie. A o to nikt, kto znał go przed przystąpieniem Graysona do Sojuszu Manticore, nigdy by go nie podejrzewał. Kiedy podpisano traktat, miał prawie osiemdziesiąt lat. Trudno było wówczas znaleźć na Graysonie bardziej zatwardziałego tradycjonalistę. Nawet najlepsi przyjaciele nie nazwaliby go też genialnym — nie był głupcem i nauczył się sporo nowych rzeczy w życiu, ale wybitnym umysłem nie był na pewno. Dlatego też tak wielu spodziewało się po nim braku jakiegokolwiek zrozumienia dla reform wstrząsających zasadami społecznymi, które znał od dziecka.
Ci, którzy tak sądzili, przeoczyli trzy cechy, które stanowiły nieodłączną część jego charakteru. Niewyczerpalną energię, niewzruszone poczucie obowiązku i niezłomną uczciwość. Najważniejsze w tym przypadku okazało się to ostatnie, gdyż była to osobista czy też wewnętrzna uczciwość. Wiele osób potrafi bowiem rozdzielić uczciwość zawodową związaną z obowiązkami od prywatnej. Najczęściej zawodowo są bez zarzutu, gorzej rzeczy mają się w życiu osobistym. Howard Clinkscales należał do tych rzadziej spotykanych, co oznaczało, że nie mógł nie dostrzec prawdy tylko dlatego, że mu ona nie odpowiadała, podobnie jak nie mógł latać bez antygrawitatora.
Dlatego właśnie Benjamin IX wyznaczył go na zarządcę domeny Harrington, czyli na zastępcę Honor w czasie jej nieobecności. Jego poczucie obowiązku stanowiło gwarancję, gdyż nie do pomyślenia było, by Clinkscales postępował inaczej, niż najlepiej jak potrafił w interesie swej patronki i jej domeny. Fakt, że reszta konserwatystów wiedziała, iż prywatnie podziela ich poglądy, jedynie zwiększał jego wartość jako zarządcy domeny Harrington. Skoro on mógł wykonywać swe obowiązki i żyć, pomagając wprowadzać w życie zmiany, z którymi się nie zgadzał, inni też mogą. Clinkscales miał stanowić przykład — a przynajmniej Protektor miał nadzieje, że to tak zadziała.
Naturalnie udało się jedynie częściowo. Clinkscales jako zarządca oczywiście wywarł stosowne wrażenie na co bardziej rozsądnych konserwatystach, ale na prawdziwych fanatykach nie, bo na nich nic nie mogło zrobić wrażenia. Zwłaszcza na tych z podbudową religijną. Natomiast mianowanie go miało pewien skutek, którego Benjamin nie przewidział, a prawdę mówiąc, gdyby ktoś mu o nim wcześniej powiedział, uznałby to za niemożliwe. Otóż choć Clinkscales nie przemienił się w radykalnego reformatora (od takiej możliwości nadal wszystkim włosy dęba stają), to zaczął dostrzegać zalety zmian zachodzących na Graysonie. I to właśnie dlatego, że z racji swej pozycji miał regularny kontakt z Honor, a równocześnie musiał nadzorować olbrzymią ilość szczegółów związanych z tworzeniem nowej domeny i to pierwszej od siedemdziesięciu dwóch standardowych lat. Zmusiło go to nie tylko do wdrożenia w życie reform, ale i do poznania kobiety, która była ich przyczyną. A przy tej okazji odkrył, że jej zdolności, odwaga i poczucie obowiązku przynajmniej dorównują jego. To ostatnie było zresztą najważniejszym czynnikiem.
To, że w tak późnym wieku potrafił tak radykalnie zmienić zapatrywania i stosunek do wielu spraw, zasługiwało na uznanie, choć oczywiście sam do tego tak nie podchodził. Uważał, że nadal jest konserwatystą usiłującym powściągać co bardziej ekstremalne żądania reformatorów, a to, że w wielu przypadkach ich wyprzedzał, nawet mu przez myśl nie przeszło. Honor parokrotnie z dużym (i starannie ukrywanym) rozbawieniem obserwowała jego irytację z powodu „durniów” próbujących przeszkodzić we wprowadzaniu w życie zmian.
Gdyby ktoś zebrał się na odwagę, by go spytać, dlaczego popiera te zmiany, dostałby prostą odpowiedź — bo taki był jego obowiązek względem patronki. Gdyby ów ktoś miał więcej odwagi niż zdrowego rozsądku i wymusił uzasadnienie, mógłby usłyszeć, że jego wsparcie wynika też z oddania kobiecie, która, jak się przekonał, zasługuje na szacunek. Powiedziane by to było w raczej bezpośredni sposób i okraszone wściekłym spojrzeniem.
Czego na pewno nie zdołałby ktoś taki się dowiedzieć mimo zgoła samobójczego uporu, to tego, że Clinkscales widział w Honor wojownika, przywódcę, swoją panią lenną i córkę (choć miał też rodzone).
Po prawdzie był z niej dumny może i bardziej niż z rodzonych, ale zabiłby każdego, kto ośmieliłby się to głośno powiedzieć, gdyż jak wielu głęboko uczuciowych ludzi zadawał sobie dużo trudu, by ukryć przed światem swe uczucia. W jego przypadku było to zrozumiałe, gdyż uczucia stanowią słaby punkt policjanta, lukę w jego pancerzu, którą łatwo wykorzystać. Clinkscales nauczył się je maskować na długo przedtem, nim stał się szefem planetarnej służby bezpieczeństwa. Natomiast nigdy nie oduczył się tego nawyku, co naturalnie nie znaczyło, że nie ma uczuć.
I to był główny powód, dla którego czuł się nieswojo przy tej konkretnej okazji. Honor powinna być tu osobiście, a co gorsza był pewien, że powody, które mu podała jako przyczynę nagłego przyspieszonego odlotu, nie były prawdziwe. Albo raczej nie były najważniejsze, bo to nie one spowodowały zmianę planów. Były zgodne z prawdą — nigdy nie słyszał zresztą, by Honor kłamała w jakiejkolwiek sprawie, natomiast miała zwyczaj nie mówić wszystkiego i był pewien, że w tej kwestii tak właśnie postąpiła. Instynkt policjanta poparty wieloletnim doświadczeniem w podobnych sprawach się nie mylił.
I to go martwiło — była jego patronką, więc jego obowiązkiem było wiedzieć, co mogło ją wystraszyć, i zająć się tym problemem. A skoro nie były w stanie zmusić jej do ucieczki z planety machinacje tej pary zakamieniałych mend, Burdette’a i Marchanta, to coś, co zdołało do tego doprowadzić, tym bardziej wymagało uważnego zbadania.
Natomiast musiał uczciwie przyznać, iż nie był to jedyny powód jego niepokoju. Obserwując lądujący prom, zdawał sobie sprawę, że mógł nawet dobrze się czuć w tym nowym, reformowanym świecie, ale w głębi serca pozostał staromodnym graysońskim patriarchą. Nauczył się przyznawać, że istnieją w galaktyce kobiety (i parę urodzonych na Graysonie nawet się do nich zaliczało), które dorównują mu, a nawet w nielicznych przypadkach przewyższają możliwościami. Natomiast zawsze pozostawało to teorią, jak długo kogoś takiego nie poznał i nie przekonał się, że to prawda. Dopiero wówczas był w stanie w to uwierzyć tak do końca. Zdawał sobie sprawę, że to głupie, i starał się, by podejście takie nie miało wpływu na jego postępowanie, ale wiedział, że nigdy całkowicie tego nie przezwycięży.
I to właśnie stanowiło drugi problem, gdyż lądujący prom przywoził kogoś, o kim Clinkscales wiedział, że jest jedną z najinteligentniejszych i najzdolniejszych osób, jakie zdarzyło mu się spotkać. Tylko że tą osobą była kobieta… i matką jego patronki, w związku z czym — czy wiedziała o tym czy nie — była jedną z dwustu lub trzystu najważniejszych osób na całej planecie. Świadomość ta wcale nie była pomocna, podobnie jak wiedza, gdzie niewiasta ta się urodziła i wychowała.
Doktor Allison Chou Harrington pochodziła bowiem z Beowulfa w systemie Sigma Draconis. A zasady moralne panujące w społeczeństwie Beowulfa mogły zjeżyć włosy na głowie przeciętnemu obywatelowi Gwiezdnego Królestwa Manticore. Przeciętny mieszkaniec Graysona z punktu by wyłysiał. Clinkscales był pewien, a przynajmniej miał taką mocną nadzieję, że do tej reputacji w znacznej mierze przyczyniły się plotki, ale nie dało się ukryć, że kryło się w nich sporo prawdy. Beowulf słynął z rozmaitych pomysłowych rozwiązań dotyczących małżeństwa i seksu w równym stopniu co z najlepszych w galaktyce lekarzy i postępu w medycynie…
Prom wylądował, przerywając mu rozmyślania. Drzwi śluzy otworzyły się, rampa wysunęła i Clinkscales uśmiechnął się kwaśno. Po czym spojrzał na Mirandę LaFollet. Odpowiedziała nieco niepewnym uśmiechem, za to siedzący obok niej treecat bleeknął radośnie. Clinkscales dopiero poznawał Farraguta, ale już miał okazję się przekonać, że jego poczucie humoru dziwnie przypominało poczucie humoru Nimitza. Tyle że Nimitz spędził czterdzieści lat wśród ludzi i nauczył się wielu rzeczy, a oduczył innych, Farragut zaś miał to jeszcze przed sobą. Jak na razie wyszło na to, że uwielbia robić dowcipy, tylko że niestety dość niskich lotów. Miranda co prawda tłumaczyła mu długo i namiętnie, jakie zasady obowiązują przy publicznych wystąpieniach, ale to był jego debiut, więc trudno było stwierdzić, czy to doń trafiło czy nie. Pozostało mieć jedynie nadzieję…
Przestał myśleć o Farragucie, gdy orkiestra zagrała hymn Harrington. Tylko patron witany był Marszem Patronów, natomiast każdy członek jego rodziny hymnem domeny. Warknięty głośno rozkaz wyprężył niczym struny dwa szeregi gwardzistów tworzące prosty szpaler od lądowiska do windy i schodząca po rampie postać zamarła na moment.
Clinkscales wytrzeszczył oczy, widząc Allison Harrington. Wiedział, że jest niższa od córki, ale nie był przygotowany na widok kogoś tak filigranowego. Była niższa od większości graysońskich kobiet! Z trudem mieściło mu się w głowie, że urodziła córkę górującą nad praktycznie wszystkimi w okolicy.
Oczywiste było, że nikt nie uprzedził jej o oficjalnym powitaniu, za co Clinkscales sklął się w duchu. Powinien był tego dopilnować i nie tłumaczyło go, że takie powitanie było normą, jako że gość nie był do tej normy przyzwyczajony. Oczywiście, gdyby Honor była obecna, uroczystość byłaby znacznie skromniejsza — tego można było być pewnym, biorąc pod uwagę jej podejście do podobnych okazji. Określenie „absurdalne zamieszanie” należało do łagodnych. Ponieważ jednak jej nie było, Clinkscales nie mógł odstąpić od pełnej ceremonii, gdyż mogłoby to zostać odebrane jako obraza. Natomiast mógł dopilnować, by doktor Harrington została uprzedzona, czego ma się spodziewać.
Teraz było już na to za późno i pozostało mu liczyć na jej zdolność improwizacji. Okazało się na szczęście, że ją posiada — zamarła tylko na moment, po czym wyprostowała się i w dalszą drogę ruszyła już wolniej i majestatyczniej. Clinkscales, Miranda i Farragut wyszli jej na spotkanie. Miranda nie miała dość siły, by nosić treecata na ramieniu, tak jak robiła to Honor, ale Farragutowi to nie przeszkadzało. Kroczył obok niej z dumną miną i uniesionym jeszcze dumniej ogonem, zupełnie jakby cała ta pompa była na jego cześć. I jakby mu się słusznie należała.
Zgrali się prawie idealnie — komitet powitalny dotarł do stóp rampy o dwa kroki wcześniej niż doktor Harrington. Ta stanęła przed nimi i przyjrzała im się kolejno z dziwnie radosnym błyskiem w migdałowych oczach.
— Pan musi być lordem Clinkscalesem — powiedziała, wyciągając dłoń, którą ten ucałował.
— Do pani usług, milady — odparł.
— Milady? — powtórzyła Allison Harrington, uśmiechając się, przez co na jej policzkach pojawiły się dołeczki. — Widzę, że Honor miała rację: spodoba mi się tu!
Zanim Clinkscales zdołał cokolwiek powiedzieć, wyciągnęła rękę ku Mirandzie, dodając:
— Ty jesteś Miranda, tego jestem pewna. Uścisnęły sobie dłonie, po czym doktor Harrington pochyliła się i przyjrzała uważnie treecatowi.
— Jeżeli się nie mylę, to to jest Farragut.
I także podała mu dłoń.
Treecat uścisnął ją zupełnie poważnie, tak jak robił to Nimitz, a Allison uśmiechnęła się:
— Nie pomyliłam się! Czy mam uważać, że jedno z was miało wątpliwą, ale w sumie przyjemność zostać adoptowanym?
— Ja miałam, milady — przyznała Miranda.
Uśmiechnęła się przy tym, ale w jej głosie nadal brzmiało echo niedowierzania i zachwytu równocześnie. Allison wyprostowała się i lekko uścisnęła jej ramię.
— Naprawdę się cieszę — powiedziała cicho. — To wspaniały związek.
— Dziękuję, milady. Wiem.
Clinkscales słuchał tej wymiany zdań z mieszanymi uczuciami. Jeśli brać pod uwagę stare zasady uprzejmości, Miranda zachowywała się co najmniej niestosownie — no bo jakże to tak, żeby zwykła kobieta witała tak ważnego gościa. Tyle że zgodnie z tymi samymi zasadami gościem tym byłby mężczyzna, a nie „zwykła kobieta”. A poza tym stare zasady już nie obowiązywały. A on był zadowolony, że Miranda przejęła obowiązki powitalne, ponieważ dzięki temu mógł spokojnie przyjrzeć się i ocenić gościa.
Jeden rzut oka wystarczał, by zidentyfikować ją bez cienia wahania jako matkę Honor. Przede wszystkim po oczach — wielkich, ciemnych i migdałowego kształtu. Ale nie tylko. Doktor Harrington miała naprawdę piękną twarz o delikatnych rysach, ale na tyle nieidealną, by nie mieć wątpliwości, że proporcje i cała reszta są dziełem natury, a nie chirurga plastycznego. Honor miała podobne rysy, tylko to, co u matki było delikatne, u niej było wyraziste i zbyt ostro zarysowane, by można ją było uznać za piękną w klasycznym rozumieniu tego słowa. Wyglądało to tak, jakby ktoś wydestylował siłę i zdecydowanie z rysów matki, dzięki czemu odsłonił ukrytego pod delikatnością jastrzębia. Mimo to podobieństwo było tak wyraźne, że nie można było się pomylić.
Były natomiast i różnice, jak należało się spodziewać. Choćby dlatego, że Allison Harrington była o dwa lata standardowe starsza od Howarda Clinkscalesa, co ten uświadamiał sobie z najwyższym trudem. Do wieku i wyglądu Honor zdążył się już przyzwyczaić, ale patronka była na szczęście młodsza od niego, i to sporo. Jej matka nie była, a przeczyło temu wszystko, co widział — długie, czarne włosy bez śladu siwizny czy młoda, pozbawiona zmarszczek twarz. Podejrzewał też, że jej charakter odpowiada wyglądowi, i wiedział, że z zaakceptowaniem tego będzie miał największe problemy. Dobrze że choć wyglądała na starszą od córki. Prolong wynaleziono właśnie na Beowulfie i to na tyle dawno, by Allison została — jako druga generacja — poddana pełnemu procesowi. Dzięki temu wyglądała na nieco młodszą od Mirandy. A w oczach miała diabelskie zgoła błyski, których widok powodował, iż Clinkscales już był nerwowy.
Tłumaczył sobie, że zachowuje się jak przewrażliwiony głupiec — jakkolwiek wyglądałaby kobieta, na którą patrzył, miała prawie dziewięćdziesiąt lat standardowych i na dodatek była szanowanym lekarzem, jednym z najlepszych genetyków w całym Gwiezdnym Królestwie Manticore. I matką patronki. Ostatnią rzeczą, jaka mogła przyjść jej do głowy, było jakiekolwiek zachowanie, które choć odrobinę trąciłoby skandalem. Jednak im bardziej to sobie wmawiał, tym mniej mógł ignorować ów błysk w oczach czy też sposób, w jaki była ubrana.
Nie był na bieżąco z modą obowiązującą w Królestwie Manticore, a Honor nigdy nie widział w cywilnych rzeczach innych niż tradycyjny graysoński strój. Jej matka natomiast nie była w mundurze i nie nosiła sukni. Ubrana była w krótką kurtkę typu bolerko głęboko błękitnej barwy i dopasowaną bluzkę z kremowego ziemskiego jedwabiu, która musiała kosztować paręset dolarów… i mimo że nieprzezroczysta, była niewiarygodnie wręcz cienka. Biżuterię miała skromną, lecz elegancką, a srebro doskonale kontrastowało z jej opalenizną. Spodnie były równie eleganckie i dopasowane co kurtka…
Żadna graysońska kobieta w czasach poprzedzających Sojusz nie odważyłaby się publicznie wystąpić w stroju tak dalece odkrywającym figurę. A w żaden sposób nie można go było uznać za mundur. W przypadku munduru nikt nie mógł powiedzieć złego słowa (przynajmniej publicznie i mając ku temu jakiekolwiek uzasadnione podstawy, o czym przekonali się durnie, którzy próbowali), bo za krój uniformu Royal Manticoran Navy Honor Harrington nie była odpowiedzialna. Natomiast jej matka była w pełni odpowiedzialna za to, co nosiła, i nic nie mogło tłumaczyć te…
W tym momencie zdał sobie sprawę z biegu własnych myśli i aż nim zatrzęsło. Na całe szczęście tylko wewnętrznie. Allison Harrington nie musiała się z niczego tłumaczyć, i to nie dlatego, że była matką Honor. W jej ubiorze nie było bowiem absolutnie nic „nieprzyzwoitego”. To tylko jemu tak się wydawało. A on był starym, zakamieniałym durniem w sprawach kobiecej mody! Poza tym miała pełne prawo ubierać się według zasad obowiązujących w Gwiezdnym Królestwie, bo w nim właśnie mieszkała. A jeśli ktoś na Graysonie był na tyle głupi, zakłamany czy też zacofany, że nie potrafił tego zaakceptować, to to już był jego problem, a nie jej.
Odetchnął głęboko i poczuł, jak wraz z tlenem wpływa w niego spokój i odprężenie. W sumie to nawet dobrze się stało, że na chwilę odezwały się stare przekonania, bo doprowadzenie samego siebie do porządku nastąpiło na samym początku i szybko. I pomogło mu uspokoić nieuzasadnione obawy dotyczące charakteru gościa.
No, prawie uspokoić…
Gdyby nie ten błysk w oczach… tak podobny, a równocześnie tak różny od błysku pojawiającego się w oczach Honor. Na Graysonie kobiet rodziło się trzy razy więcej niż mężczyzn, a ponieważ przez prawie tysiąc lat jedyną możliwą karierą dla kobiety było zostanie żoną i matką, to nawet przy obowiązującej poligamii konkurencja była ostra. Mimo pozorów uprzejmości wojnę o pozycje toczono z wprawą i entuzjazmem i Clinkscales podobne błyski widział w zbyt wielu damskich oczach. Co prawda zazwyczaj należały one do niewiast młodych, szukających chwały pierwszego podboju, a oczy Allison Harrington jako jedyny element jej osoby na młode i naiwne nie wyglądały, ale za to miały wyraz spokojnej pewności siebie wynikającej z długoletniego doświadczenia, no i niebezpiecznie złośliwego poczucia humoru.
I to go właśnie niepokoiło.
Nie miał wątpliwości, że była równie kompetentna w swej specjalności zawodowej jak Honor w swojej, ale już było dlań oczywiste, że bardzo się poza tym różnią. I choć był tym zaskoczony, to jakaś jego część nie mogła wprost doczekać się, by zobaczyć jej konfrontację z konserwatystami. Reszcie jego osoby włosy się na tę myśl jeżyły. Podziwiał jej chęć do życia, upór i zdecydowanie, by nie dać się zaszufladkować według czyjegoś widzimisię.
Uświadomił też sobie, że choć starcie będzie długie i może mieć rozmaity przebieg, to jego finał jest oczywisty. Ponieważ doktor Harrington i patronka Harrington, mimo iż fizycznie tylko dwie, miały przewagę liczebną nad resztą planety.
— …a to jest pani gabinet, milady — zakończyła Miranda, wprowadzając ją do dużego, luksusowo urządzonego pokoju.
Allison Harrington weszła, rozejrzała się i uniosła brwi w niemym podziwie. Komputer i moduł łączności stojące na biurku były nawet lepsze niż te, które miała w domu na Sphinxie, ale to jej akurat nie zaskoczyło — Honor obiecała najnowocześniejsze wyposażenie i dotrzymała słowa. Natomiast cała reszta umeblowania wyglądała niczym z królewskiego pałacu. Klinika genetyczna imienia Jennifer Chou była najlepiej wyposażona ze wszystkich, jakie widziała, a widziała ich sporo. Honor nazwała ją na cześć swej babci ze strony matki i rzeczywiście nie oszczędzała na niczym. Fakt, jej fortuna urosła do takich rozmiarów, że mogła sobie pozwolić na podobny gest, ale Allison i tak była z niej dumna. Podejrzewała, że niewielu osobom, które było na to stać, przyszłoby do głowy w ten sposób spożytkować pieniądze. Oficjalnie nazywało się to inwestycją, ale wiadomo było, że Honor złamanego dolara na tym nie zarobi ani też nie odzyska wyłożonej kwoty. Jedyną korzyścią będą wyniki medyczne i poprawa stanu zdrowia graysońskich dzieci.
— Mam nadzieję, że się pani podoba, milady — odezwała się Miranda niepewnie.
Przywróciło to Allison do rzeczywistości i uświadomiło jej, że stoi i gapi się niczym cielę na malowane wrota albo inna wrona na drewniane pięć centów. Uśmiechnęła się i zapewniła radośnie:
— Oczywiście, że mi się podoba! Honor obiecała, że mi się spodoba, a zawsze była prawdomówną dziewczynką.
Mówiąc to, obserwowała spod oka Mirandę, która lekko drgnęła, słysząc, jak mówi o Honor jako o „dziewczynce”. Tak jak podejrzewała, jej córkę traktowano tu z taką estymą, że był najwyższy czas co nieco ją odbrązowić, choć oczywiście nie zaraz zszargać jej opinię. Zbyt dobrze znała Honor, by nie wiedzieć, że nadmiar szacunku i pozłoty jest dla niej duszący. Podobnie jak dla każdego normalnego człowieka.
Poza tym uważała, że Honor zbyt poważnie podchodzi do życia, w związku z czym wyjdzie jej tylko na zdrowie, gdy po powrocie dowie się co ciekawszych szczegółów o gościnnych występach rodzicielki.
Myśl ta omal nie wywołała jej radosnego chichotu — obie były przekonane, że brzmi on jak śmiech nieletniej smarkuli, a drobna postura Allison jeszcze to podkreślała. Nie żeby ktoś, kto jej się dokładniej przyjrzał, wziął ją kiedyś za dziecko, ale najpierw było ją słychać, a dopiero potem widać. Ta myśl znów omal nie wywołała ataku śmiechu, a opanowanie go doprowadziło do podejrzliwie-zatroskanego spojrzenia Mirandy, najprawdopodobniej podejrzewającej jakąś zapaść zdrowotną.
Allison machnęła uspokajająco ręką, woląc chwilowo nie ryzykować mówienia, i zajęła się zwiedzaniem gabinetu. Jednakże tylko część uwagi poświęcała stoliczkom, fotelom i reszcie, gdyż wspominała zarazem sześćdziesiąt lat przeżyte w Gwiezdnym Królestwie i zacierała ręce (w wyobraźni ma się rozumieć), planując podbój kolejnej planety.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że reszta zasiedlonej przez ludzi galaktyki uważa mieszkańców Beowulfa za pozbawionych krzty moralności libertynów myślących prawie wyłącznie o nowych perwersjach seksualnych. Czasami zastanawiała się, jakim cudem Beowulf stał się niekwestionowanym posiadaczem tytułu najbardziej dekadenckiej planety w galaktyce, skoro panujące choćby na Ziemi zwyczaje były dokładnie takie same. Może powodem była reputacja najlepszego miejsca do rozwoju medycyny — w tym wypadku całkowicie zgodna z prawdą. Proces prolongu był tylko najsłynniejszym z osiągnięć przedłużających życie i wspomagających zdrowie, jakie miała na koncie żyjąca tam społeczność badawczo-medyczna. W ten sposób Beowulf oddziaływał bezpośrednio na każdego człowieka żyjącego w galaktyce, i to w istotniejszy sposób niż Ziemia. Być może dlatego jego mieszkańcy musieli w oczach reszty wyrastać ponad przeciętność. Ich pech, że z nieznanych powodów uwagę przyciągnęły praktyki seksualne, a nie pasja do grawitacyjnej odmiany polo dajmy na to.
Niezależnie zresztą od powodów, gdy zakochała się w studencie z Gwiezdnego Królestwa, wiedziała, że będzie musiała przenieść się do innego świata tak fizycznie, jak i psychicznie. Alfred Harrington studiował na Uniwersytecie Semmelweissa jako stypendysta Royal Manticoran Navy i uprzedził ją lojalnie, że będzie to musiał odpracować co najmniej piętnastoma latami służby. Naturalnie nie był wieśniakiem z zabitej dechami dziury gdzieś na końcu znanej galaktyki. Królestwo Manticore w rozwoju kulturalnym, naukowym czy technicznym mogło równać się z Ligą Solarną, należało także do najbogatszych państw w galaktyce, ale Alfred nie pochodził z Manticore, najprawdopodobniej w niczym nie ustępującej Beowulfowi, lecz ze Sphinxa. A Sphinx był i bardziej prymitywny, i znacznie bardziej purytańsko-zaściankowy, co narzeczony wyjaśniał jej uczciwie i dokładnie. Uprzedzał, że jeżeli się pobiorą, to biorąc pod uwagę jego zobowiązania wobec RMN, nie będzie miała innego wyjścia, jak przeprowadzić się na Sphinxa, co nieuchronnie prowadziło do konfrontacji ze społeczeństwem, w którym wyrósł.
Gdyby w te tłumaczenia wkładał mniej serca, uspokoiłaby go z uśmiechem, że jest dorosła i da sobie radę. A tak była zbyt ujęta jego troską, by okazać rozbawienie. Zapewniła go więc ze śmiertelną powagą, że została uprzedzona, co docenia, i wierzy, że przetrwa, skoro będzie musiała.
Sprawy naturalnie nie wyglądały aż tak tragicznie, jak je opisał, gdyż renoma mieszkańców Beowulfa była przesadzona, i to mocno. Sprawa sprowadzała się bowiem nie do tego, że każdy dupczył się z każdym gdzie i kiedy popadło, tylko do tego, że społeczeństwo było niezwykle tolerancyjne i nie osądzało żadnego stylu życia czy preferencji seksualnych, jak długo nie zmuszało się innych do uczestnictwa w tymże trybie życia czy preferencjach. Gdyby ona sama miała jakieś określone a rzadko spotykane preferencje, nigdy nie przyjęłaby jego oświadczyn, podobnie jak nie zrobiłaby tego, podejrzewając, że chce ją wtłoczyć w styl życia zbyt ją ograniczający. Co i tak nie zmieniało w niczym jej opinii, iż mieszkańcy Sphinxa za bardzo tłamszą w sobie popęd seksualny i pod tym względem oszukują sami siebie.
Podobnie zresztą naprawdę poważnie martwił ją całkowity brak życia seksualnego Honor przed związkiem z Paulem Tankersleyem. Nic w tej kwestii nie zrobiła, ma się rozumieć, bo mogłoby to mieć jedynie jeszcze gorsze skutki, ale problem cały czas istniał. No, prawie nic, ale ta jedyna próba była obowiązkiem każdej matki.
Co zaś się tyczyło jej własnych upodobań, to nigdy nie ciągnęło jej do związku innego niż monogamiczny, ale, ma się rozumieć, nie ogłaszała tego publicznie. Wtedy bowiem życie straciłoby sporo radości. Już sam fakt, że pochodziła z Beowulfa, procentował zszokowanymi spojrzeniami z ukosa co bardziej pruderyjnych obywateli Sphinxa, a jej wrodzona złośliwość po prostu nie mogła przepuścić takiej wspaniałej okazji.
Po prawie siedemdziesięciu latach udoskonalania wrodzonych umiejętności potrafiła grać na pruderyjnych zakłamańcach niczym mistrz skrzypek na stradivariusie i nadal sprawiało jej to niesamowitą uciechę. Wykorzystywanie ich uprzedzeń, zahamowań, stereotypów i fobii było prawie równie zabawne jak prowokowanie. W tym ostatnim także doszła do maestrii, balansując tuż obok granicy, ale nigdy jej nie przekraczając.
No a poza tym oddziaływała na całe to kołtuństwo leczniczo — porządny atak nagłej cholery od czasu do czasu podnosił ciśnienie i wpływał korzystnie na krwiobieg. Z czysto medycznego punktu widzenia rozumie się.
Naturalnie nie zamierzała aż tak daleko posuwać się na Graysonie — musiała bowiem brać pod uwagę Honor i jej pozycję w tym społeczeństwie. Co oczywiście nie znaczyło, że zamierzała być grzeczna tak do końca. Honor trochę żywych uczuć też wyjdzie na zdrowie. Dopiero po śmierci Paula i pojedynku z Youngiem dowiedziała się, czego to ścierwo próbowało w Akademii. Zrozumiała, jak ten incydent wpłynął na opinię córki o samej sobie. Zrozumiała też wiele spraw, których pojęcie uniemożliwiły jej wcześniej tak jej własne wychowanie, jak i zaniknięcie się w sobie Honor, ale nadal uważała, że córka podchodzi do życia zbyt poważnie. Od śmierci Paula minęło ponad pięć lat standardowych — jakkolwiek głęboko by się kochali, nadszedł czas, by zaczęła ponownie żyć własnym życiem. Najwyraźniej potrzebowała jakiegoś bodźca (czyli wstrząsu), więc postanowiła jej go zapewnić. W końcu obowiązkiem matki jest dbać o córkę, prawda?
A skoro na Sphinksie patrzyli na nią krzywo tylko dlatego, że pochodziła z Beowulfa, to na Graysonie powinno być jeszcze gorzej. Miłą niespodziankę stanowiło to, że Miranda najwyraźniej dobrze się czuła w jej towarzystwie, gdyż Miranda była kluczowym elementem funkcjonowania tak Harrington House, jak i całej domeny. Gdyby nie poczuła się dobrze, Allison musiałaby stracić sporo czasu i wysiłku, by to zmienić, ponieważ bez jej pomocy miałaby znacznie utrudnione zadanie. W tej sytuacji podejrzewała, że łatwo jej pójdzie zdobycie w Mirandzie sprzymierzeńca, gdy rozpocznie atak na resztę Graysona.
A biorąc pod uwagę nieobecność Honor, mogła bez przeszkód poświęcić się temu, by przeprowadzić go naprawdę dobrze. To było zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, dlatego postanowiła nie marnować czasu.
Rozsiadła się w wygodnym fotelu i wskazała Mirandzie drugi, stojący po przeciwnej stronie stolika. Ledwie Miranda usiadła, Farragut naturalnie usadowił się na jej kolanach, co wywołało pełen zrozumienia i nieco nostalgiczny uśmiech Allison.
— Pamiętam, jak Honor pierwszy raz przyniosła do salonu Nimitza. Możesz mi nie wierzyć, ale prolong w trzecim pokoleniu powoduje dość późny wzrost u dzieci. Miała około szesnastu lat, kiedy tak naprawdę wystrzeliła w górę… kiedy Nimitz ją adoptował, oboje byli prawie równej długości, że się tak wyrażę. A ona uparła się nosić go wszędzie. Przez pewien czas zaczęłam się obawiać o sprawność jego kończyn.
— Farragut nie jest aż tak leniwy, milady — odparła z uśmiechem Miranda i podrapała treecata za uszami, na co zareagował pełnym zadowolenia mruczeniem.
— Przynajmniej na razie — zgodziła się Allison. — Treecaty są bezwstydnie leniwymi hedonistami potrafiącymi wykorzystywać ludzi, więc uważaj na siebie.
— Będę, milady — obiecała Miranda, nie przestając się uśmiechać.
— Właśnie. Chciałabym prosić cię o przysługę — Allison zmieniła temat. — A nawet dwie, tak prawdę mówiąc.
— Oczywiście, milady. O co chodzi?
— Po pierwsze o to, żebyś przestała mi „milejdzić” — oznajmiła Allison i uśmiechnęła się złośliwie, widząc minę rozmówczyni. — Nie żeby mnie to obrażało czy coś w tym guście, ale całe życie spędziłam jako normalny, uczciwy człowiek i ile razy tak się do mnie zwracasz, odruchowo chcę się obejrzeć, żeby sprawdzić, do kogo mówisz.
Miranda przyglądała jej się przez chwilę, po czym zapadła się wygodniej w fotel, założyła nogę na nogę i wzięła Farraguta na ręce.
— To może być trudniejsze, niż się pani wydaje — powiedziała w końcu. — Pani córka jest patronką, pierwszą patronką w dziejach Graysona. A zasady zachowań wobec patronów i ich rodzin stanowią jeden z nienaruszalnych punktów dobrego wychowania i etykiety graysońskiej. Oczywiście musieliśmy wprowadzić pewne zmiany choćby dlatego, że nim lady Harrington została patronką, jedynym właściwym tytułem w rozmowie z patronem był „milord”, ale zmodyfikować inne zasady… Powiedzmy, że mieszkańcy Graysona potrafią być nieco uparci.
— Skoro tak, to publicznie niech zostanie, ale kiedy jesteśmy same, będę się upierać przy swoim. Języka nie złamiesz na „Allison” albo „Ally”, możesz mi wierzyć: jeszcze nikomu się to nie udało — uparła się Allison. — A co się tyczy waszego uporu, to coś o tym słyszałam od Honor, co jest zresztą idealnym przykładem zasady „przyganiał kocioł garnkowi”. Jeżeli się nie mylę, to nie jesteście bardziej uparci od mojej córeczki, a w takim wypadku cierpliwością i dobrocią, jak to mawiają, powinno nam się udać stosownie przeprogramować mieszkańców Graysona w ciągu jakiegoś… no, mniej więcej stulecia.
Miranda najpierw lekko poczerwieniała, potem wytrzeszczyła oczy, słysząc ton i logikę wywodu, a na koniec parsknęła śmiechem. Allison poczekała, aż się uspokoi, i powiedziała znacznie poważniejszym tonem, przyglądając jej się uważnie.
— Co zaś się tyczy drugiej uprzejmości, to zastanawiam się, czy mogłabyś mnie oświecić, dlaczegóż to Honor opuściła Graysona wcześniej, niż planowała?
— Przepraszam, ale nie rozumiem, mi… Allison.
— Doskonale ci wyszło — pochwaliła Allison.
— Co? — spytała ostrożnie Miranda.
— Udanie całkowitego zaskoczenia — wyjaśniła uprzejmie zapytana.
Tym razem Miranda zaczerwieniła się uczciwie.
— Aha! — ucieszyła się Allison. — Wiedziałam! Był jakiś konkretny powód!
— Nie… A przynajmniej nie taki, o którym by ze mną dyskutowała.
— Dyskutowała? — powtórzyła Allison; jej głos brzmiał w tym momencie zupełnie jak głos Honor.
Obie miały zwyczaj koncentrować się na najistotniejszej części zdania. Miranda zauważyła to mimochodem, skupiając się na tym, co mogła, a raczej co powinna powiedzieć, nie zdradzając zaufania Honor. To, że ta nigdy słowem nie wspomniała nawet o rzeczywistym powodzie przyspieszonego odlotu, tylko utrudniało podjęcie decyzji… wtuliła policzek w futro Farraguta, rozważając, jak powinna postąpić.
— Milady — powiedziała w końcu nader oficjalnie. — Jestem osobistą służącą pani córki i podobnie jak lord Clinkscales czy mój brat Andrew mam obowiązek szanować jej tajemnice i strzec ich przed każdym… nawet przed jej własną matką.
Jej słowa zaskoczyły Allison. Co prawda był to kolejny dowód uczciwości Mirandy, o której już miała dobrą opinię, ale akurat nie o to jej tym razem chodziło. Potwierdziło się bowiem to, czego była prawie pewna — że niespodziewanie zaszło coś naprawdę ważnego, i to raczej natury prywatnej, a nie służbowej, co skłoniło Honor do przyspieszonego opuszczenia Graysona. Musiało to być nagłe, gdyż Honor jej nie uprzedziła, a umawiały się, że osobiście oprowadzi ją po klinice. Na dodatek wiedziała, że Honor bardzo chciała to zrobić, podobnie jak powitać ją na Graysonie. A prywatnej natury, bo gdyby chodziło o coś służbowego, ktoś by jej to wyraźnie powiedział. Patrząc na Mirandę, doszła do smutnego wniosku, że z tego źródła niczego się nie dowie.
— No dobrze — odezwała się po chwili. — Nie będę cię cisnąć i dziękuję za lojalność wobec Honor.
Miranda skinęła głową, bardziej dziękując za obietnicę niż za komplement.
Allison pokiwała głową i wstała.
— Przechodząc do spraw bardziej palących — oznajmiła energiczniej, zmieniając równocześnie temat. — Jak rozumiem, jesteśmy dziś wieczór zaproszone na kolację do lorda Clinkscalesa i jego małżonek?
— Tak, mi… Allison. I mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale nie odważę się mówić ci przy nich po imieniu — przyznała uczciwie Miranda.
— A tym akurat się nie martw — roześmiała się Allison. — Chodzi mi o coś zupełnie innego w związku z tym zaproszeniem.
— Tak? — spytała ostrożnie Miranda, gdyż ton głosu rozmówczyni brzmiał podejrzanie radośnie.
Allison uśmiechnęła się złośliwie.
— A tak. Widzisz, jako że nie miałam jakoś okazji sprawić sobie graysońskiej sukni, musiałam coś wybrać ze starych zapasów, pakując się do wyjazdu, i potrzebuję porady.
Miranda zaczęła się obawiać tego, co zaraz usłyszy, a uśmiech Allison stał się znacznie szerszy. I znacznie bardziej złośliwy.
— Wiesz, obawiam się, że moda w Królestwie i tutaj trochę się różni, więc wolałabym nie zrobić z siebie pośmiewiska. Jak myślisz, która wieczorowa suknia będzie stosowniejsza: ta bez pleców czy ta z rozcięciem do uda?