ROZDZIAŁ XXVII

— Wiadomość z Tepesa, towarzyszu admirale.

Lester Tourville uniósł głowę, słysząc głos porucznika Fraisera, przerwał rozmowę z kapitanem Bogdanovichem i komisarzem Honekerem i spytał:

— Jaka jest jej treść, Harrison?

Jego głos brzmiał zupełnie naturalnie, co jeszcze podkreślało napięcie, gdyż znajdowali się o dwadzieścia cztery minuty świetlne od gwiazdy typu G3 zwanej Cerberus B.

— Tepes będzie kontynuował lot na orbitę parkingową Hadesu, a my mamy wejść na orbitę parkingową Cerberusa B3, towarzyszu admirale — zameldował oficer łączności, odchrząknął i dodał: — Jest też dopisek sygnowany osobistym kodem towarzyszki sekretarz Ransom. Poleca w nim, by pan, towarzysz komisarz Honeker oraz kapitan Bogdanovich i komandor Foraker udali się pinasą na powierzchnię Hadesu, tak by być tam jutro rano o dziewiątej zero zero.

— Pięknie, psiakrew — warknął z niesmakiem Bogdanovich.

Uczucie to podzielali wszyscy członkowie sztabu Tourville’a — ich rozkazy nakazywały towarzyszyć Tepesowi aż do Hadesu i zmiana ich treści teraz była równie głupia co obraźliwa.

— Chcą utrzymać okręt floty tak daleko od swego królestwa, jak tylko mogą — dodał Bogdanovich. — Pewnie boją się, że ostrzelamy obóz Charon czy coś równie cholernie ważnego!

W jego głosie oprócz pogardy kryła się nienawiść, której śladu nie pozwoliłby sobie ujawnić miesiąc temu. No ale miesiąc temu Bogdanovich mógł mieć jeszcze nadzieję…

Podobnie jak pozostali. I dlatego Honeker nawet okiem nie mrugnął, słysząc ten ton. Miał dość czasu, by zrozumieć, że jego los jest tak samo przesądzony jak los Tourville’a i reszty. Właściwie mógłby o to mieć pretensję do admirała, ale nie miał — podjął decyzję świadomie i dobrowolnie i nadal był przekonany, że to oni mieli rację, a nie Ransom. Jej uporczywe dążenie, by zamordować Harrington pod płaszczykiem wymierzania sprawiedliwości, skończy się katastrofą dla wszystkich, nie tylko dla tych, którzy próbowali do tego nie dopuścić. Liga Solarna wścieknie się prawie tak samo jak Królestwo Manticore, co będzie miało natychmiastowe odzwierciedlenie w przemycie technologii. Honeker podejrzewał, że patrzące nań jak dotąd przez palce władze zablokują drogi, które pozostaną po tym, jak poszczególne rządy planetarne skończą się wycofywać z nieoficjalnej współpracy. I tym razem blokada będzie skuteczna, bo dopilnuje tego Marynarka Wojenna Ligi Solarnej, której oficerowie zareagują tak jak wszyscy normalni oficerowie każdej floty. Czyli tak jak Tourville. A poza tymi pragmatycznymi powodami, dla których należało powstrzymać Ransom, istniała jeszcze jedna kwestia: takie postępowanie było po prostu moralne.

I dlatego, choć bał się konsekwencji, Everard Honeker nie żałował swej decyzji poparcia poczynań Tourville’a ani nie miał do niego żalu czy pretensji, że zwrócił się z prośbą o wsparcie. Cała ta sytuacja miała jeszcze uboczny (co nie znaczyło nieważny) efekt. Honeker pojawił się na pokładzie poprzedniego okrętu flagowego Tourville’a Ras Alin, by szpiegować na rzecz UB i Komitetu, i choć polubił główny obiekt swych obserwacji, nigdy nie zapomniał, że jest strażnikiem agresywnego i odważnego oficera. Pamiętał cały czas, że musi zachować dystans, uważnie obserwować jego poczynania, by wykryć jak najwcześniej pierwsze oznaki wskazujące na brak wiarygodności. Potem, gdy razem przeszli na nowy okręt, sytuacja pozostała właściwie bez zmian.

Teraz ta izolacja zniknęła — może dlatego, że Honeker wiedział, iż obaj są skończeni, może z innych, głębszych powodów, ale jedno nie ulegało wątpliwości: poczuł z tego powodu ogromną ulgę. I w znacznej mierze, z czego także zdawał sobie sprawę, była ona spowodowana tym, że nie musiał już okłamywać innych, a przede wszystkim siebie, by usprawiedliwić poczynania władz, które, jak od dawna był przekonany, nie mogły zostać usprawiedliwione. Zdradzając go i skazując za to, że próbował spełnić swój obowiązek, władze nie dość, że udowodniły ostatecznie własne zidiocenie, to udowodniły też idiotyzm systemu i uwolniły go w ten sposób od jakichkolwiek powiązań ze sobą czy z nim. W końcu zrozumiał, że „politycznie niepewni”, tacy jak Lester Tourville czy jego sztab, robili więcej dla sprawy, której, jak dotąd wierzył, służył Komitet, i byli znacznie uczciwszymi ludźmi niż ci, którzy decydowali o ich losie. Taka na przykład Ransom do pięt nie dorastała żadnemu z nich i nigdy nie miała szans dorosnąć.

Tourville z oczywistych przyczyn nie znający przemyśleń Honekera po prostu kiwnął głową na znak zgody, gdyż Bogdanovich bezwzględnie miał rację. Cały system Cerberus był monumentalnym pomnikiem instytucjonalnej paranoi i obecnych służb bezpieczeństwa Ludowej Republiki. Ale prawdziwa skala widoczna była dopiero z bliska.

Jego koordynaty nie były znane Ludowej Marynarce, a jego położenia nie zaznaczono na żadnej mapie. Count Tilly był w stanie dotrzeć tu wyłącznie dlatego, że po decyzji Ransom Vladovich polecił, by do komputera astronawigacyjnego krążownika przesłano pewne fragmentaryczne informacje. Od momentu podjęcia decyzji o wykorzystaniu planety nazwanej Hades (oficjalnie Cerberus B2) jako planety więziennej wszystkie dane o systemie planetarnym, a zwłaszcza jego położeniu były jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic w całej Ludowej Republice. A to był dopiero pierwszy poziom ochrony.

Tourville przez wszystkie lata służby nie widział systemu planetarnego tak strzeżonego jak ten. Naturalnie znał systemy bardziej ufortyfikowane, jak choćby Haven, ale pierwszy raz zetknął się z takim, który zamieniono w jedną gigantyczną pułapkę ogniową. Dane, którymi dysponował, nie były pełne, ale musiały zawierać to co najważniejsze, gdyż każdy wlatujący w głąb systemu okręt zostałby błyskawicznie zniszczony, gdyby wykonał choćby jeden niewłaściwy manewr. W skład obrony nie wchodziła bowiem ani jedna forteca ogniowa czy inne załogowe umocnienia, co najlepiej dowodziło paranoicznej podejrzliwości bezpieki.

Gęsto było natomiast od min. Zaczynając od starych kontaktowych min nuklearnych przeznaczonych do niszczenia promów, kutrów rakietowych i innego drobiazgu, poprzez miny bojowe wszelakich typów aż do samo napędowych platform artyleryjskich i wyrzutni rakiet. Otaczały planetę i jej trzy księżyce tak gęsto, że można było prawie po nich przejść, ale i w zewnętrznych partiach systemu było ich sporo.

Tourville podejrzewał też, że na planecie i powierzchni księżyców zainstalowano jeśli nie automatyczne stanowiska artyleryjskie, to na pewno liczne wyrzutnie rakiet. Skromnie licząc, obrona dysponowała siłą ognia równą sile eskadry superdreadnoughtów. I całe to uzbrojenie było zdalnie sterowane z centrum ogniowego mieszczącego się na powierzchni planety w obozie Charon. W całym systemie nie było nie dość, że żadnej bazy orbitalnej, to nawet stacji przeładunkowej na orbicie, która niezmiernie ułatwiłaby dostarczanie zaopatrzenia i więźniów. Wszystko w promieniu dobrej minuty świetlnej od Hadesu znajdowało się w krzyżowym ogniu pokrywających się wielokrotnie systemów uzbrojenia, ale nie było wśród nich choćby jednego posiadającego ludzką załogę.

Naturalnie pola minowe i autosystemy ogniowe były tańsze i nie powodowały problemów związanych z wymianą załóg. Tourville mógł zrozumieć ten argument, podobnie jak i decyzję o utajnieniu położenia systemu. Decyzja ta przesądziła o braku fortyfikacji — skoro flota nie miała wiedzieć, gdzie jest Hades, nie mogła dostarczać ludzi do jego obrony. A bezpieka tylu wyszkolonych ludzi nie miała. Natomiast nie tłumaczyło to braku stacji przeładunkowej: personel do jej obsługi można było bez problemów znaleźć we własnych szeregach tak przed wojną, jak i obecnie. Skoro stacji nie było, logiczny powód mógł być tylko jeden — odpowiedzialni za obronę osiągnęli ten poziom manii prześladowczej, że nie ufali nikomu, nawet własnym ludziom, na tyle, by mieć ich nad głowami na orbicie.

Tourville oczywiście nie wiedział, czy to był właściwy powód, i wątpił, by kiedykolwiek miał się dowiedzieć, ale to akurat mało go wzruszało. Większą zagadkę stanowiło to, po co w ogóle zadano sobie tyle trudu, by w tak bezsensowny sposób bronić systemu. Jedynym skutecznym sposobem obrony systemu planetarnego jest wsparcie fortyfikacji orbitalnych i pól minowych elementem ruchomym, czyli okrętami. Skoro nie zdecydowano się na użycie Ludowej Marynarki, cała reszta była bezużyteczna, każda planeta ma bowiem jedną taktyczną wadę — nie może robić uników i atakujący zawsze dokładnie wie, gdzie się ona znajduje. A to oznacza, że pojedynczy krążownik, i to niekoniecznie liniowy, wystarczyłby ciężki, może wyrąbać sobie rakietami drogę na orbitę, pozostając cały czas poza zasięgiem ognia obrońców. Wystarczą do tego w zupełności głowice nuklearne odpalane z dużej odległości przekraczającej zasięg napędów i docierające do celu jako pociski balistyczne.

Kilkanaście z nich, detonując w odpowiedniej kolejności, powinno wystarczyć. A kilkadziesiąt wystarczyłoby na pewno do utorowania okrętowi drogi. Co więcej, nawet nowoczesne systemy ekranujące nie były w stanie zapobiec choćby czasowym skutkom EMP przy takiej koncentracji wybuchów nuklearnych, a to oznaczało unieszkodliwienie platform ogniowych, które nie zostały zniszczone. I to na czas potrzebny na dotarcie na orbitę. Stanowiska ogniowe na powierzchni przynajmniej częściowo przetrwałyby bombardowanie, ale kiedy zaczną strzelać, staną się nieruchomym celem. Okręt może zostać trafiony podczas tej wymiany ognia, ale w końcu i tak wygra. Każdy taktyk wiedział, że ostatecznie żadne fortyfikacje orbitalne nie sprostają atakowi mobilnych sił.

Wytłumaczenie mogło być tylko jedno — ten, kto zaplanował ten kosztowny idiotyzm, nie zadał sobie trudu zasięgnięcia opinii specjalistów. W pokrętny sposób było to nawet logiczne, bo trudno było prosić o radę ludzi, których podejrzewano o to, że mogą zaatakować system. Bo gdyby Ludowej Marynarki o to nie podejrzewano, dlaczego ukrywano by przed nią położenie systemu Cerberus?

Tourville przyznawał całkowitą rację szefowi swego sztabu — paranoicy zarządzający tym przybytkiem nigdy nie pozwolą zbliżyć się do Hadesu żadnemu okrętowi poza swoim własnym. Dlatego Count Tilly miał czekać na orbicie parkingowej Cerberusa B3, czyli w odległości siedemnastu minut świetlnych od Hadesu. Przez to on, Honeker, Bogdanovich i Foraker będą zmuszeni do trzygodzinnego lotu pinasą, by dotrzeć do celu. Jedyną korzyść stanowiło to, że Count Tilly pozostanie poza zasięgiem ognia systemów obronnych. A w obecnej sytuacji Lester Tourville całkiem poważnie uznał to za duży plus.

— Doskonale — odezwał się w końcu. — Zakładam, że kapitan Hewitt został już o tym poinformowany?

Fraiser, do którego skierowane było pytanie, przytaknął.

Tourville wzruszył ramionami i dodał:

— W takim razie, Harrison, zechciej poinformować towarzyszkę sekretarz, że otrzymaliśmy jej wiadomość.

Wszyscy obecni na pomoście flagowym zwrócili uwagę na fakt, że Tourville nie kazał Fraiserowi potwierdzić otrzymanych rozkazów, co było równoznaczne z zapewnieniem, że je wykona. Nikt też łącznie z Honekerem nie przeoczył czegoś innego: według obowiązujących w Ludowej Marynarce (podobnie zresztą, jak i w innych flotach) zasad samo potwierdzenie otrzymania wiadomości było obelgą pod adresem nadawcy, i to nawet nie bardzo maskowaną. Oczywiście istniała spora szansa, że Ransom o tym nie wiedziała, ale oznaczało to przede wszystkim, że Tourville ma gdzieś, czy ona o tym wie czy nie.

Count Tilly wziął nowy kurs i kontradmirał Tourville zaczął się przyglądać głównemu ekranowi wizualnemu, na którym rósł powoli obraz planety Cerberus B3.


* * *

Horace Harkness drgnął, słysząc bipnięcie chronometru schowanego pod poduszką. Wsunął go tam po nastawieniu na budzenie na wszelki wypadek — jego wewnętrzny zegar działał całkiem dobrze, ale tym razem sprawa była zbyt ważna i wolał nie ryzykować, że zaśpi. Słysząc drugie bipnięcie, zaklął w duchu i czym prędzej sięgnął pod poduszkę, by wyłączyć chronometr. Co prawda poduszka powinna skutecznie stłumić dźwięk, ale nigdy nic nie wiadomo, a w nocnej ciszy odgłosy lepiej się niosły…

Założył chronometr na rękę, odetchnął głęboko i z pewnym zdziwieniem stwierdził, że serce bije mu szybciej. Cóż, nadeszła chwila prawdy, a obiektywnie rzecz biorąc, plan wcale nie był taki dobry… prawdę mówiąc, był rozpaczliwy. Ale równocześnie jedyny, na jaki wpadł, więc nie miał specjalnego wyboru.

Oblizał usta i usiadł na podłodze, po czym wolno i ostrożnie wstał. Od samego początku uparł się sypiać w skarpetkach, dzięki czemu teraz przemieszczał się po podłodze zupełnie bezszelestnie. Widoczność zapewniała nocna lampka nad łóżkiem Candlemana, która paliła się zawsze. Ani głęboki, powolny oddech Heinricha Johnsona, ani pochrapywanie Hugh Candlemana nie zmieniły się, nim dotarł do posłania pierwszego. Teraz przyszła pora na to, czego najbardziej nie lubił…

Wziął głęboki oddech i zaatakował.

Lewą dłonią złapał śpiącego za podbródek i szarpnął w górę, wbijając tył jego głowy w poduszkę, a kantem prawej uderzył w wygiętą i odsłoniętą krtań. Johnson zdążył otworzyć oczy, ale nie rozbudził się do końca, gdy jego krtań została zmiażdżona. Zaczął się dziko rzucać, próbując dokończyć oddech, którego zaczął nabierać, ale nie miał już prawa się tego doczekać; to, że gorączkowo łapał się za szyję, nie miało najmniejszego znaczenia. Harkness puścił go i skoczył ku drugiemu posłaniu — towarzysz kapral Heinrich Johnson był już bowiem trupem, tylko jeszcze o tym nie wiedział.

Candleman poruszył się, słysząc dziwne odgłosy, ale nie były one na tyle głośne, by go natychmiast postawić na nogi, gdyż śmierć Johnsona, choć gwałtowna, była w sumie cicha. Nadal był półprzytomny, gdy Harkness złapał go oburącz za głowę i przekręcił ją gwałtownie. Rozległ się trzask głośniejszy od dźwięków wydawanych przez Johnsona i Candleman znieruchomiał ze złamanym karkiem.

Po paru sekundach Johnson również znieruchomiał i ucichł i Harkness odetchnął z ulgą. Po czym przymknął oczy i z pewnym trudem przełknął ślinę. Nie pierwszy raz zabił, ale dawno nie zdarzyło mu się zrobić tego gołymi rękoma. W dodatku komuś, kogo poznał osobiście; a do tego jeszcze we śnie. Takie zabójstwo było najtrudniejsze — łatwo było je wykonać, ale trudno zdecydować się na nie i żyć później ze świadomością. Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie zabił we śnie gołymi rękoma kogoś, kogo znał. W tym jednak przypadku była to jedyna kombinacja gwarantująca, że zdoła załatwić obu, a oni nie zdążą podnieść alarmu.

Poza tym jakkolwiek dobrze by się z nimi piło i planowało kolejny przekręt, obaj byli funkcjonariuszami UB, a Johnson kapralem za wdzięk i urok osobisty nie został. Co prawda o tym akurat mowy nie było, ale na pewno mieli krew na rękach, i to nie przelaną w walce z uzbrojonym wrogiem. Teraz we wszechświecie było przynajmniej o dwóch bandziorów mniej… Zdawał sobie sprawę, że to w części także próba znalezienia usprawiedliwienia, ale znał siebie dość dobrze i wiedział, że aż tak bardzo nie musi się starać, by coś wymyślić…

Otworzył oczy i zajął się następnym punktem programu, czyli szafkami obu zabitych. Były naturalnie zamknięte, ale Harkness otwierał już w życiu niejeden zamek elektroniczny, a teraz miał dodatkową przewagę, jako że wielokrotnie obserwował właścicieli szafek przy tej czynności i zapamiętał obie kombinacje. Drzwi stanęły otworem i Harkness uśmiechnął się ze złośliwą satysfakcją — w obu znajdowało się to, co było dla niego najważniejsze: broń zabitych.

Najpierw sprawdził pulser Johnsona — magazynek był pełen, zasilacz całkowicie naładowany.

Zapiął pas z kaburą na biodrach i sprawdził ładownice: zapasowe magazynki i zasilacze także były w pełni załadowane. Potem zrobił to samo z bronią i ładownicami Candlemana, ale jego pas z kaburą przewiesił przez pierś z prawego ramienia, by kabura znalazła się nad lewym biodrem. Na koniec złapał worek na brudy i wsadził doń kurtkę mundurową oraz spodnie kaprala. Zamknął obie szafki, wziął swój minikomp i podłączył go do gniazda w ścianie.

Teraz nie musiał już niczego sprytnego wymyślać — użył po prostu kodu dostępu Johnsona i wszedł w system. Gdyby komputery zwracały uwagę na takie rzeczy, komputer pokładowy Tepesa byłby zaskoczony tym, jak w ciągu paru godzin wzrosły zdolności towarzysza kaprala Heinricha Johnsona numer SN UB10020531HV. Ponieważ komputery tego nie robią, nie zwrócił uwagi. Harkness szybko dotarł do ścieżki dostępu, którą założył tego dnia tam, gdzie potrzebował, i zrzucił z pamięci minikompa pracowicie napisane przez siebie programy.

Wolał nie ryzykować wcześniejszego ich wgrania, by przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń tych paru specjalistów, jacy musieli znajdować się na pokładzie, dlatego też teraz stracił trochę czasu na zgranie komend czasowych z zegarem pokładowym, gdyż kolejność w paru przypadkach była istotna, a zwłoka czasowa wręcz kluczowa. Odważył się, bo musiał dziś wieczorem dokonać tylko jednej zmiany, i teraz zaczął od jej sprawdzenia. Wszystko było na miejscu, program włączył się osiemnaście i pół minuty temu, tak jak powinien, i Harkness uśmiechnął się niczym głodny tygrys. Tysiące rzeczy mogło nadal pokrzyżować mu plany, ale to, czy ten etap się uda, niepokoiło go najbardziej.

Wysłał polecenie aktywacji do wszystkich wpisanych przed chwilą programów i czekał.

Pozornie nic się nie wydarzyło i nikt na pokładzie nie miał prawa niczego zauważyć, ale w elektronicznych trzewiach okrętu kilkanaście programów uległo pewnym, najczęściej drobnym i krótkim modyfikacjom. Niektóre w istocie nie były drobne czy krótkie, a parę wręcz podstawowych i długich, ale Harkness miał tygodnie na ich przygotowanie i sprawdzenie. Wszystkie zostały przyjęte i uruchomiły się bądź spokojnie czekały na rozkaz, by to zrobić, i Harkness odetchnął z ulgą, widząc kolejno wyświetlające się na ekranie potwierdzenia.

Zadowolony wyszedł z systemu, odłączył minikomp i wsunął go do kieszeni. Teraz przyszedł czas na trochę gimnastyki — podszedł do kratki systemu cyrkulacji powietrza i zajął się jej demontażem. Wiedział, że będzie ciasno, ale to akurat najmniej go w tej chwili martwiło.


* * *

Warner Caslet wyprostował plecy i ramiona, gdy winda zatrzymała się i drzwi się otworzyły. Ostatnie cztery tygodnie były gorsze, niż się spodziewał i to nie tyle z uwagi na jakieś wyjątkowo nieprzyjemne zdarzenia, ile z powodu prawie kompletnej bezsilności. Dokładnie wiedział, co ma spotkać Harrington i jej oficerów, i mógł na to poradzić dokładnie tyle samo co na to, co zamierzała z nim samym zrobić Ransom. W sumie był nawet zaskoczony tym, że jak dotąd nie zrobiła nic, choć mogło to wynikać z wrodzonej złośliwości — w końcu i tak nie miał dokąd uciec, a im dłużej był „oficerem łącznikowym”, tym większe mógł mieć nadzieje, że uda mu się wyjść cało z opresji. Tym większym szokiem będzie więc pozbawienie go tych złudzeń, gdy psychopatka uzna to za stosowne.

Czas ten prawdopodobnie się zbliżał, jako że Tepes miał właśnie przekroczyć pas obrony Hadesu. Za nieco ponad pół godziny powinien się znaleźć na orbicie parkingowej planety. Caslet wiedział o tym, choć teoretycznie nie miał prawa znać tych informacji. Nie rozumiał zresztą dlaczego, jeżeli naturalnie nie brać pod uwagę manii UB przejawiającej się ukrywaniem wszystkiego, co w jakikolwiek sposób dotyczyło Urzędu Bezpieczeństwa. Ta tajemnica nie była akurat zbyt pilnie strzeżona i poznał ją bez większego trudu. A ponieważ wiedział też, co nastąpi potem, zdecydował się złożyć kolejną wizytę Alistairowi McKeonowi i Andreasowi Venizelosowi.

Naturalnie nie powinien tego robić. Co prawda do jego oficjalnych obowiązków należało czuwanie nad kondycją więźniów, ale celowe szukanie dodatkowego z nimi kontaktu jedynie zmniejszało jego i tak niewielkie szansę na przetrwanie. O ile je oczywiście jeszcze miał… Zdawał sobie z tego sprawę, ale niczego to nie zmieniało — po prostu nie był w stanie nic na to poradzić.

Pomimo swego oficjalnego statusu nie zdołał uzyskać dostępu do lady Harrington. Nie była jeńcem wojennym, więc nie miała prawa go obchodzić. To właśnie usłyszał, gdy próbował dowiedzieć się, w jakim jest stanie. Odmowy udzielono mu w tak jednoznaczny sposób, że nie odważył się ponowić próby. Natomiast kontaktu z jeńcami (bo taki status mieli pozostali mimo oświadczenia Ransom) nikt mu nie zabraniał. Mógł ich odwiedzać, kiedy mu na to tylko przyszła ochota. Może dlatego, że nikogo nie prosił o zgodę — skorzystał z przywileju rangi i oficjalnego statusu, by za pierwszym razem przejść przez nieśmiałe protesty porucznika odpowiedzialnego za ich bezpieczeństwo, a potem już nikt mu na drodze nie stawał.

Obawiał się, że towarzysz porucznik doniesie o pierwszym jego pojawieniu się i wynikną z tego reperkusje, ale albo tego nie zrobił, albo też jego przełożeni (czyli de facto Ransom) uznali, że pozwolą mu pogrążyć się własnym postępowaniem. Blok więzienny był monitorowany — na korytarzach i w celach znajdowały się kamery i nagrania z nich pochodzące mogły być ostatecznym dowodem jego nielojalności. No bo jaki uczciwy oficer Ludowej Marynarki odwiedzałby wrogów ludu częściej, niż wymagały tego jego obowiązki? Te nagrania mogły okazać się gwoździem do jego trumny w czasie procesu… o ile naturalnie ktokolwiek będzie zawracał sobie głowę urządzaniem mu takowego.

Wyprostowany wyszedł z windy i kiwnął głową czterem dyżurnym strażnikom siedzącym przy konsoli w połowie długości korytarza. Wszyscy odruchowo wyprostowali się, słysząc, że winda się zatrzymała, po czym widząc, że to tylko on, odprężyli się i sięgnęli po kubki z kawą. Niezależnie od tego, co na temat Casleta głosiła plotka, a co mogło, lecz nie musiało okazać się prawdą, był tylko oficerem floty, więc nie było się czym, a raczej kim przejmować. Świadczyło o tym dobitnie zachowanie dowodzącego zmianą sierżanta, który podszedł do niego.

— Czym mogę służyć, towarzyszu komandorze? — spytał, nawet nie zadając sobie trudu, by zasalutować.

— Chciałbym pomówić z najstarszym rangą więźniem, towarzyszu sierżancie Innis — odparł, ignorując to, Caslet.

Innis wzruszył wymownie ramionami i mruknął:

— Nie moja sprawa, nie mój kłopot.

Ale przywołał gestem jednego z podkomendnych i poprowadził gościa ku zamkniętym i wyposażonym w skomplikowany zamek drzwiom. Nim do nich doszli, jedna z siedzących przy kawusi postaci wstała, wzięła ze stojaka strzelbę i podeszła do drzwi, stając o pięć kroków od nich i celując w nie. Dopiero wtedy Innis wybrał odpowiednią kombinację, przyłożył kciuk do czytnika i otworzył drzwi.

— Ej tam, pobudka! — wrzasnął. — Gościa macie, obiboki!

Światło w celi zapalało się automatycznie wraz z otwarciem drzwi i Caslet poczuł się nieco winny, widząc, jak jeńcy budzą się w środku nocy pokładowej. Poczucie winy było jednak niewielkie, bo gdyby poczekał do rana, mógłby się już z nimi nie zobaczyć.

Kiwnął głową podoficerowi i wszedł do celi, by Innis mógł zamknąć za nim drzwi. Po czym spokojnie przeczekał falę ziewnięć i przeciągnięć towarzyszącą budzeniu się. Tym razem proces przebiegał znacznie szybciej, jako że wszyscy zdawali sobie sprawę, iż musi istnieć poważna przyczyna jego obecności o tak nietypowej porze.

Kiedy pierwszy raz tu przyszedł, powitanie było, łagodnie rzecz ujmując, chłodne, za co ich nie winił — spodziewał się jeszcze gorszego, ponieważ nie wiedział, że w celi siedzi także „pułkownik” LaFollet. Ten rozpoznał go i przedstawił pozostałym, a sposób, w jaki to zrobił, poinformował ich, że mają do czynienia z wyjątkiem od reguły, jeśli chodzi o korpus oficerski Ludowej Marynarki. Od tego czasu Caslet zdołał prawie zaprzyjaźnić się z McKeonem. Venizelos pozostał najbardziej podejrzliwy, ale podobnie jak pozostali był zbyt wdzięczny za medykamenty dostarczone przez Casleta dla Nimitza, by nadal okazywać mu wrogość.

Ledwie pomyślał o treecacie, odruchowo podszedł do posłania LaFolleta, w nogach którego znajdowało się gniazdo z kocy, w którym leżał Nimitz. Na jego widok treecat podniósł się, ale bez dawnej płynnej gracji. Jego kości, jak się okazało, zrastały się o wiele szybciej od ludzkich, ale ponieważ nikt na pokładzie Tepesa nie był zainteresowany w dostarczeniu Montoyi potrzebnych narzędzi, a Caslet nie miał do nich dostępu, nie zrosły się do końca właściwie. Nimitz odzyskał większość sił, ale jego strzaskane środkowe ramię i łapa zrosły się krzywo i nie miały pełnej swobody ruchu. Montoya był bowiem w stanie złożyć je jedynie w przybliżonej pozycji. Niemniej treecat mógł się poruszać o własnych siłach, choć na wpół stulone uszy i wyraz zielonych oczu wskazywały jednoznacznie, że każdy ruch sprawia mu ból. Co bynajmniej nie znaczyło, że przestał się ruszać lub ograniczył tę czynność do minimum. Teraz siadł na tyle prosto, na ile było to możliwe, gdyż źle zrośnięte kości ciągnęły go w bok, i bleeknął na powitanie.

To, że Nimitz go lubił i ufał mu, stanowiło ostateczny argument, dzięki któremu jeńcy zaakceptowali Casleta. Ponieważ sam także lubił treecata, podrapał go za uszami, nim odwrócił się do McKeona.

— Przepraszam, że was obudziłem — powiedział cicho — ale uznałem, że chcielibyście wiedzieć wcześniej… za czterdzieści minut znajdziemy się na orbicie Hadesu. Czas pokładowy trochę się różni od planetarnego, ale za kolejne dwie godziny w obozie Charon zacznie świtać i przyjdą po was… sądziłem, że wolelibyście wiedzieć z wyprzedzeniem…


* * *

Harkness pokonał ostatni zakręt i zrobił przerwę. Leżał rozciągnięty na brzuchu. Po chwili wyjął z kieszeni minikomp i włączył go. Na ekranie pojawił się wycinek systemu wentylacyjno-technicznego skopiowanego z planów okrętu, pokazujący szczegółowo miejsce, w którym się znajdował. Widząc rezultat, chrząknął cicho z zadowoleniem.

Większość szczurów lądowych uważa, że okręt wojenny to solidne kawały stopu otaczające kabiny i korytarze, podczas gdy — podobnie jak ludzkie ciało — każdy statek kosmiczny czy okręt pełen jest kanałów, którymi biegną kable energetyczne, płynie woda, powietrze i inne ingrediencje niezbędne do funkcjonowania sztucznego świata. Natomiast w przeciwieństwie do ludzkiego ciała znajdują się tam także przejścia techniczne umożliwiające kontrole czy naprawy, zaprojektowane tak, by człowiek mógł się nimi poruszać, a nawet robić coś jeszcze poza przemieszczaniem się (najczęściej zresztą na czworakach).

Oczywiste jest, że takie przejścia i tunele inspekcyjne przyprawiały projektantów o ból głowy, bo wszystkie musiały być poprzecinane automatycznymi włazami hermetycznymi, zamykającymi się równocześnie z grodziami w razie utraty hermetyczności przez jakiś fragment okrętu. Bez nich jednakże nie funkcjonowałby żaden statek kosmiczny, a to oznaczało, że ktoś, kto miał doświadczenie w korzystaniu z nich, dysponował planem i miał dość czasu, mógł dotrzeć wszędzie, gdzie chciał, nie używając wind i korytarzy. Harkness spełniał wszystkie trzy wymogi.

I dlatego teraz z zadowoleniem wyłączył minikomp, schował go do kieszeni i przeczołgał się ostatnie parę metrów do kratki wentylacyjnej, a potem nad nią, tak by oprzeć się o nią stopami. Przerzucił worek przez ramię i wyjął oba pulsery z kabur. Nie był dokładnie tam, gdzie chciał, ale bliżej już się nie dało. Kratka umiejscowiona była w korytarzu z dala od wind. Co prawda do kontroli klawiszy był kawałek, ale windy znajdowały się po przeciwnej jej stronie. Po tej stronie korytarz kończył się ślepo, więc nikt nie spodziewał się żadnego zagrożenia. Minusem było to, że nie sposób było zobaczyć wcześniej, co go czeka, czyli pozostawał skok w ciemno. Spędził dość dużo czasu, oglądając obraz z kamer zainstalowanych na korytarzu, i wiedział, czego powinien się spodziewać, ale niespodzianka zawsze mogła się zdarzyć.

A Harkness nie cierpiał niespodzianek.

Teraz i tak nie miał wyboru — westchnął głęboko i kopnął obunóż z całych sił.


* * *

— Dlaczego on z nimi tyle czasu przesiaduje, sierżancie? — spytał towarzysz kapral Porter.

— A cholera go wie — odparł uprzejmie towarzysz sierżant Calvin Innis, sięgając po kubek z kawą.

Towarzyszka szeregowa Donatelli dostrzegła jego gest i przysunęła kubek w zasięg jego ręki, za co podziękował jej skinieniem głowy. Potem ponownie spojrzał na Portera i wyjaśnił:

— Wiem, że jest tym całym „oficerem łącznikowym od jeńców”, no to może się z nimi widywać tak długo, jak długo ktoś mi nie powie, że się nie może widywać. I gówno mnie obchodzi, po co do nich tak często przyłazi. A jakby wyszło, że nie ma prawa przyłazić, to dopiero będzie miał przesrane, jak się stary o tym dowie.

— A będzie! — zgodził się entuzjastycznie towarzysz szeregowy Mazyrak, czwarty członek zmiany. — Chcecie, zrobimy zakłady, kiedy zamieszka u nas w wolnej celi?

Obaj z Innisem wymienili złośliwo-porozumiewawcze uśmiechy, po czym towarzysz sierżant zarechotał i uniósł kubek. Potrzebował kofeiny, bo choć pełnił służbę dopiero od godziny, był to najgorszy — w jego przynajmniej odczuciu — dyżur, gdyż przypadał w samym środku nocy. Ilekroć go miał, przez dwa dni chodził potem niedospany, choć wiedział, że to głupie, bo pory dnia i nocy na okręcie były czysto umowne — nic poza godziną na chronometrze nie zmieniało się. Jednak zawsze w czasie takiego dyżuru czuł się zmęczony i dlatego kawa była mile widziana…

Głośny łomot skutecznie przerwał mu tok myślowy; podskoczył i obficie oblał się kawą. Zaklął soczyście, gdy gorący płyn dotarł do skóry, wolną ręką odruchowo sięgając ku bolącemu miejscu, i zaczął się odwracać, gotów zrugać ofiarę, która wywołała całe to zamieszanie.

Dopiero kiedy zaczął odwracać głowę, jego umysł też zaczął pracować, doganiając wydarzenia. I zamarł w pół ruchu, odwracał się bowiem w prawo, a źródło hałasu znajdowało się z lewej strony, tyle że z prawej były windy, całą trójkę podkomendnych miał przy sobie, a z lewej był tylko ślepy korytarz. Skoro Donatelli siedziała, a Porter i Mazyrak opierali się łokciami o konsolę, to kto w takim razie do nagłej i niespodziewanej…

Nigdy nie dokończył tej myśli, gdyż kątem oka zauważył odbijającą się od podłogi kratkę systemu cyrkulacji powietrza i kogoś, kto zeskakuje z jego wylotu na korytarz. Nie miał dość czasu, by rozpoznać, że to podoficer-zdrajca, gdy postać trzymająca w każdej dłoni ciężki pistolet pulsacyjny nacisnęła spusty i towarzysz sierżant Calvin Innis wraz z podkomendnymi zginęli rozszarpani trzymilimetrowego kalibru strzałkami, nadal nie mogąc wyjść z zaskoczenia.

Загрузка...