ROZDZIAŁ XX

Hamish Alexander poczuł się tak, jakby ktoś rąbnął go w splot słoneczny.

Opadł na fotel, nie spuszczając wzroku z twarzy Nathana Robardsa, i w przestronnej kabinie admiralskiej superdreadnoughta Marynarki Graysona Benjamin the Great zapadła cisza przerywana jedynie tykaniem zabytkowego zegara. Zegar był prezentem od Cromarty’ego, co Hamish przypomniał sobie zdziwiony, że akurat w tej chwili przyszło mu to na myśl. Dopiero po paru sekundach uświadomił sobie, że szuka czegoś… czegokolwiek… co pozwoliłoby mu oderwać się od właśnie usłyszanej wieści. Tykanie jednak tylko podkreślało ciszę panującą w kabinie. W końcu powtórzył:

— Uznana za zaginioną?

Nawet w jego uszach zabrzmiało to głucho, jakby mówił ktoś inny.

— Tak, milordzie. Mam tu wiadomość od admirał Sorbanne — Robards wyciągnął ku niemu elektrokartę trzymaną dotąd pod pachą tak, jakby chciał się jej natychmiast pozbyć.

White Haven potrząsnął przecząco głową.

— Później — powiedział, opuścił wzrok i odchrząknął. — Później ją przeczytam, Nathan. Streść mi to, co najważniejsze.

Ku jego zaskoczeniu głos prawie wrócił mu do normy.

— Wstępny raport admirał Sorbanne nie zawiera zbyt dużo faktów, milordzie — ostrzegł Robards, ale White Haven tylko kiwnął głową, więc położył elektrokartę na biurku i zaczął mówić: — Ludowa Marynarka, tak jak już nas informowała dama Madeleine, odbiła system Adler. Jeszcze nie wiemy, czy chwilowo, czy na dłużej. Zniszczyli przy tej okazji prawie wszystkie stacjonujące tam okręty dowodzone przez komodor Yeargin. Lady Harrington nie wiedziała o tym, toteż nie miała podstaw, by podejrzewać wrogą obecność w systemie Adler. Z nie całkiem jasnych powodów odwiedziła kapitana McKeona, którego okręt, Prince Adrian, leciał jako czujka przed konwojem. Po wyjściu z nadprzestrzeni w systemie Adler zorientowała się, że system wpadł w ręce wroga, który urządził w nim zasadzkę. Poleciła kapitanowi McKeonowi odciągnąć okręty wroga od przewidywanego punktu wyjścia konwoju z nadprzestrzeni. Wysłała też sondę z rozkazem nakazującym kapitanowi Greentree natychmiastowy powrót do nadprzestrzeni i dalej do systemu Clairmont. Przekazała też, że ma zamiar udać się do Clairmont, gdy tylko będzie w stanie. Prince Adrian, gdy ostatni raz go widziano, leciał w stronę granicy wejścia w nadprzestrzeń kursem umożliwiającym nawiązanie z nim walki tylko jednemu okrętowi wroga: ciężkiemu krążownikowi lub krążownikowi liniowemu. Wymiana ognia rakietowego powinna być krótka, ale…

Robards urwał, odchrząknął i dodał ciszej:

— To wszystko, co wiemy, milordzie. Kiedy kurier odlatywał z Clairmont, HMS Prince Adrian miał pięćdziesiąt godzin opóźnienia i admirał Sorbanne uznała go oficjalnie za zaginiony.

— Rozumiem… — White Haven wbił spojrzenie w blat biurka i odetchnął głęboko. — Dziękuję, Nathan. Zostaw wiadomość od damy Madeleine, przeczytam ją później.

— Dobrze, milordzie.

Robards położył elektrokartę na biurku, odwrócił się i wyszedł.

Gdy zamknęły się za nim drzwi, kabinę ponownie wypełniła cisza, a White Haven przez naprawdę długą chwilę siedział bez ruchu, wsłuchując się w regularne tykanie zegara…

Sam nie wiedział, ile okrętów zostało uznanych za zaginione przez lata jego służby, by w końcu się odnaleźć. Na pewno było ich wiele, więcej niż pozostało zaginionych czy zniszczonych, jak się potem okazywało. W tej jednak chwili nie mógł sobie przypomnieć żadnego z nich… i miał na dodatek przekonanie, że Prince Adrian nie będzie do nich należał i nie powróci.

Po szoku przyszło zdziwienie — wstał i zaczął spacerować po kabinie, zastanawiając się, jaki mógł być przebieg wydarzeń. Honor była zbyt dobra, by dać się pokonać jednemu ścigającemu ją okrętowi Ludowej Marynarki… McKeon zresztą też, więc odpowiedź była tylko jedna, a raczej jedna z rozszerzeniem…

Zasobniki holowane, o których go ostrzegała… tyle że zasobniki nie mogły zostać użyte przez ścigający ich okręt, bo Honor znała jego położenie i była zbyt ostrożna. Zasobniki spowalniały holujący je okręt, a tego nigdy by nie przeoczyła. I wpadłaby na najlogiczniejszy powód, dla którego tamten osiąga mniejsze przyspieszenie, niż powinien. A gdyby się tego domyśliła, znalazłaby też sposób na wymanewrowanie go tak, by uniknąć lub poważnie osłabić pierwszą najgorszą salwę… A więc zasobniki musiał mieć drugi okręt czekający bez użycia napędu gdzieś w pobliżu kursu Prince Adriana. I na pewno ekranowany elektronicznie.

Była to jedyna rzecz, przed którą nie sposób się ustrzec, gdyż takiego okrętu nie da się wykryć. O tym, jakie są szanse zaistnienia takiej sytuacji, nie było sensu myśleć — mogły być astronomicznie wręcz małe, ale były. Teraz właśnie taka sytuacja się zdarzyła. Nie można uniknąć zagrożenia, o którym się nie wie lub dowiaduje za późno… i w ten sposób człowiek staje się celem… On sam wielokrotnie ostrzeliwał przeciwnika z zaskoczenia i wiedział, jak wygląda taka lawina rakiet. Bez trudu mógł sobie wyobrazić, co się działo na pokładzie Prince Adriana, gdy zaczęły detonować te, które przedarły się przez obronę antyrakietową…

Odwrócił się ku ścianie, na której wisiał naturalnej wielkości portret patrona okrętu — Benjamina Wielkiego. „Uznany za zaginiony” — oficjalna formułka tłukła mu się po mózgu… zacisnął pięści, zastanawiając się, czy Honor żyje czy nie… nawet jeśli żyła, była jeńcem…

Przypomniał sobie rozmowę z admirałem Matthewsem oraz wątpliwości dotyczące siebie i swoich uczuć. Nigdy nie znalazł na nie odpowiedzi — wpierw odsunął je na bok, nie chcąc ich szukać, a teraz… cóż, teraz najprawdopodobniej nigdy nie pozna odpowiedzi. Wpatrując się w orzechowe oczy postaci na portrecie, wiedział także, że zawsze będzie czuł się winny tego, co się stało. Bo Honor nie wpadłaby w zasadzkę, nie eskortując konwoju, a eskortowała go dlatego, że wcześniej zgłosiła się do służby, co nie nastąpiłoby, gdyby owej nocy w bibliotece nie zdradził, co czuje. I dlatego, choć nikt inny o tym nie wiedział i się nie dowie, to właśnie on był winien temu, co się zdarzyło.

Nie wiedział, jak długo stał wpatrzony w oblicze od dawna nieżyjącego władcy wiszące nad biurkiem. Władcy, którego imię nosił okręt będący jego jednostką flagową. W końcu odetchnął głęboko i otrząsnął się.

Nie było powodu zakładać, że Honor nie przeżyła. Wielokrotnie udowodniła, że posiada nieprzeciętną wolę przetrwania, a z prawie każdego zniszczonego okrętu ktoś się ratował. Najczęściej zresztą była to większość załogi. Dopóki więc (o ile kiedykolwiek to nastąpi) jej śmierć nie zostanie oficjalnie potwierdzona, dla niego będzie żyła.

Odwrócił się od portretu i wrócił za biurko. Sięgnął po elektrokartę zostawioną przez Robardsa, ale cofnął rękę. Mogła poczekać, aż skończy przeglądać dzisiejszy stos papierów. Nigdy nie sądził, że pewnego dnia czytanie dokumentów związanych z tworzeniem nowej floty i uruchomieniem jej dowództwa wyda mu się miłym zajęciem.

Teraz zabrał się do tego z energią kogoś, kto gotów jest na wszystko, byle uciec choć na chwilę przed dręczącymi go demonami.


* * *

Thomas Theisman powiesił kurtkę mundurową byle jak na oparciu krzesła, zdjął buty i oparł stopy o miedziany stolik do kawy. Rozpięta pod szyją bluza i szklanka bursztynowego płynu, w którym pływał lód, dopełniały obrazu. Ponieważ nawet admirałów Ludowej Marynarki nie stać było obecnie na oryginalną ziemską whisky, musiał zadowolić się lokalną podróbką. Nie pijał na tyle często, by mieć jakiś podręczny zapas, ale kwatermistrz stanął na wysokości zadania i załatwił jakąś imitację rozlewaną na miejscu. O jej jakości świadczył najlepiej fakt, że pierwsza szklanka pozbawiła go smaku, skutecznie znieczulając kubeczki smakowe. A to, co wypił potem, miotało się po żołądku, najwyraźniej nie mogąc tam znaleźć stosownego miejsca. Natomiast jako ogłupiacz i psychiczne znieczulenie trunek spisywał się nie najgorzej, a to było najważniejsze. Theisman upił kolejny łyk i następny raz sklął na czym świat stoi pechowy zbieg przypadków.

Cordelia Ransom przebywała już w systemie Barnett od dziesięciu dni, nim zjawił się kurier z meldunkiem od Tourville’a i Theisman miał już przebłyski nadziei. Jej ekipy łaziły wszędzie, wtykały nos i obiektyw, gdzie się tylko dało, i pałętały się wszystkim pod nogami, wprowadzając niewyobrażalne wręcz zamieszanie. Zaczynali denerwować swoją tępotą i nachalnością nawet zwykły personel, o oficerach już nie wspominając. A kontrwywiad po dwóch pierwszych dniach działał w zasadzie tylko dla spokoju sumienia — wszyscy zajmujący się tym zorientowali się bowiem, że o zachowaniu jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa czy przeprowadzeniu solidnej cenzury nagrań nawet nie ma co marzyć. „Goście” byli gorsi niż zagraniczni dziennikarze.

Theisman zaczął żałować, że nie są to czasy poprzedzające wynalezienie żagli Warshawskiej. Wtedy życie musiało być znacznie przyjemniejsze, bo teraz kurier mógł potrzebować i miesięcy na przelot, ale niestety zawsze w końcu docierał do celu. Co oznaczało, że nie dało się spokojnie pożyć w izolacji od najrozmaitszej maści pismaków, reporterów i dziennikarzy. Największe agencje, takie jak United Faxes Intergalactic, Reuters of Beowulf czy Interstellar News Service, mające siedziby na terenie Ligi Solarnej już były namolne i wścibskie. Im jednak można było zakazać wstępu, a w razie konieczności złapać jednego z drugim dziennikarzynę i wyrzucić na zbity pysk, konfiskując nagranie. I to mimo tej ich całej „wolności prasy” i innych dupereli. Bezczelna hołota wyobrażała sobie, że skoro ma legitymację prasową, zalicza się do grona bogów, i przebudzenia bywały dla niektórych szokiem. Ze dwa tygodnie temu pilnujący bazy Marines złapali dwóch takich cwaniaków ukrytych w ładowni promu. Jeden był z UFI, drugi z INS, a obaj umyślili sobie dostać się na pokład superdreadnoughta, na który prom miał dostarczyć zapasy, żeby przeprowadzić wywiady z członkami załogi.

Jednak z takimi próbami ochrona i kontrwywiad radziły sobie skutecznie, natomiast przedstawiciele własnej propagandy okazali się tak radośnie bezmyślni (i mieli takie poparcie w osobie Ransom), że Theisman zaczął się ich bać. Wywiad Ludowej Marynarki i Urząd Bezpieczeństwa poświęcały dużo czasu i pieniędzy, by agenci rekrutujący się z neutralnych państw nagrywali dla nich informacje i inne materiały faktograficzne emitowane przez agencje informacyjne działające na terenie Gwiezdnego Królestwa. Tygodnie, a czasami miesiące trwało, nim materiały te docierały do nich i poddawane były analizom. Ale zawsze udawało się znaleźć w nich coś użytecznego, choćby jakiś szczegół dopełniający istotną układankę. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że agencje wywiadowcze strony przeciwnej robiły to samo, a to oznaczało, że należało bardzo uważać, co się pokazuje i mówi, by przypadkowym ujęciem czy zdaniem nie pogrzebać wielu miesięcy wysiłków w celu utrzymania tajemnicy.

Jeżeli choć dziesiąta część tego, co nakręcili podwładni Ransom, zostanie wyemitowana, to prościej będzie podsumować, co nie zostało zdradzone z tajemnic dotyczących obrony systemu Barnett i nowych odmian uzbrojenia zainstalowanego na okrętach mających pecha znaleźć się w systemie. Ponieważ Theisman nic nie mógł na to poradzić, potraktował to jak nieuchronny kataklizm, ale i tak co o tym pomyślał, cholera go trzęsła.

Z drugiej strony zaczęło mu świtać, że być może nie został jeszcze spisany na straty. Co prawda Ransom byłaby doskonałą pokerzystką, ale spędziła z nim zbyt wiele czasu na rozmowach i nagrała tyle materiału, że byłoby to czyste marnotrawstwo, gdyby został przeznaczony na straty wraz z systemem. Scenariusze tych rozmów wzmacniały te podejrzenia. Co prawda była to prymitywna i nachalna propaganda, niemniej jednak przedstawiała go jako bohatera, i to co się zowie. Gdyby zdecydowano, że ma zginąć na posterunku, byłoby to marnotrawstwo czasu i energii, a poza tym śmierć bohatera nie wpływa dobrze na morale cywilów, zwłaszcza kiedy to bożyszcze tłumów, czyli sama Cordelia Ransom, kreowała go na bohatera Ludowej Republiki.

Flaki mu się wywracały na myśl, że zostanie paladynem Komitetu, ale jeżeli taka była cena przeżycia, mógł się poświęcić. Istniała co prawda druga możliwość, nad którą wolał się nie rozwodzić — że ma być pośmiertnym bohaterem.

Jakkolwiek by było, nim na to wpadł, minęło sporo czasu, a potem nie bardzo miał głowę, by nad tym dumać, gdyż los spłatał mu kolejnego figla i dodał problemów bardziej palącej natury. Gdyby bowiem Ransom tu nie było, gdy przybył kurier od Tourville’a, nie dowiedziałaby się o jego meldunku, a o całej sprawie usłyszałaby na tyle późno, że miałaby znacznie utrudnione, o ile wręcz nie uniemożliwione jakiekolwiek działania na szkodę zainteresowanych. A tak…

Zaklął w duchu i upił solidny łyk. Alkohol eksplodował w żołądku, ale poza tym nie miał już większego wpływu — najwidoczniej osiągnął granicę skuteczności jako środek uspokajający. Teraz mógł być skuteczny jedynie jako środek nasenny. Westchnął głęboko i zapadł się wygodniej w fotel.

Nie miał pojęcia, jak Tourville zdołał przekabacić swojego komisarza i nakłonić go do współpracy, ale z treści meldunku jasno wynikało, że mu się to udało. Zamierzał wysłać wszystkich jeńców wraz z oficerami do obozu jenieckiego w systemie Tarragon będącego w jurysdykcji Ludowej Marynarki. Obozy jenieckie nie przypominały ośrodków wypoczynkowych, ale w przeciwieństwie do UB Ludowa Marynarka z oczywistych powodów traktowała jeńców porządnie. Co więcej przy tym właśnie obozie znajdowało się jedno z biur Komisji do spraw Jeńców Wojennych Ligi Solarnej sprawdzającej, czy jeńcy traktowani są zgodnie z konwencją denebską. Do biura tego trafiały od razu listy wszystkich osadzonych w obozie jeńców, dzięki czemu władze Gwiezdnego Królestwa w ciągu paru tygodni dowiedziałyby się wszystkiego o losie Prince Adriana… a Honor Harrington byłaby bezpieczna.

Naturalnie nie powstrzymałoby to UB przed zabraniem jej, ale jak dotąd Urząd Bezpieczeństwa pozostawiał jeńców w rękach wojska, jeśli już tam trafili. Nawet gdyby w tym przypadku próbował zmienić tę zasadę, los Harrington byłby już powszechnie znany, a jej pozycja i sława stanowiłyby dodatkową ochronę. Nawet rzeźnicy z UB nie byli aż tak głupi, by spróbować źle ją traktować, wiedząc, że wszyscy ich obserwują. Ktoś, być może nawet sama Ransom, zrozumiałby, jaką okazję propagandową dałoby to Sojuszowi i jakie kłopoty mogło sprawić w stosunkach z Ligą Solarną.

Niestety obecność Ransom zniweczyła cały plan Tourville’a. A jej polecenia wywołały u Theismana zimny dreszcz. Poleciła bowiem wysłać do systemu Tarragon tylko członków załogi oraz młodszych oficerów i podoficerów, a resztę, czyli najważniejszych jeńców, dostarczyć do Barnett. Tego należało się spodziewać, biorąc pod uwagę, iż wśród nich znajdowała się Harrington. Natomiast najgorsze było to, że Ransom zakazała informować kogokolwiek tak o tym, jak w ogóle o wzięciu jej do niewoli. Zakaz obejmował nie tylko inspektorów Ligi czy władze Królestwa Manticore, ale także resztę Ludowej Marynarki. Nikt nie miał prawa wiedzieć, że Honor jest jeńcem, a to w Ludowej Republice mogło nasuwać tylko i wyłącznie jeden, zdecydowanie alarmujący wniosek.

Bezpieka działająca za rządów Legislatorów była wystarczająco wszechmocna i napawająca strachem. Proces uznano za upierdliwy detal techniczny, którym nie ma sensu sobie głowy zawracać, a wszyscy słyszeli szeptane ze strachem opowieści o kimś, kogo „zniknęła” bezpieka czy Policja Higieny Psychicznej. Tak to właśnie określano — „zniknęła” albo „ktoś został zniknięty”. Ubecja była znacznie gorsza — nikt niczego nie musiał szeptać, bo Urząd Bezpieczeństwa chciał, żeby wszyscy wiedzieli o aresztowaniach i karach. A procesy przestały być upierdliwym drobiazgiem — stały się starannie reżyserowanym cyrkiem propagandowym opartym nieodmiennie na przyznaniu się oskarżonych do winy i legalizującym każde bezprawie UB. Naturalnie procesy toczyły się jedynie w określonych wypadkach. Niezależnie zresztą czy do procesu doszło czy nie, pierwszy etap był zawsze taki sam — najpierw ofiara „znikała”, a potem zastanawiano się, co z nią dalej zrobić. Na proces zawsze można było dostarczyć ją już odpowiednio „przygotowaną” do występu. A jeśli procesu nie było, to zniknięcie po prostu z czasowego stawało się wieczne.

Nie wierzył, by Ransom miała takie właśnie zamiary wobec Harrington, gdyż to rozwiązanie posiadało zbyt wiele wad, które musiała dostrzegać. Powtarzał to sobie do znudzenia, ale w głębi duszy wcale nie był o tym przekonany. W ciągu ostatnich lat popełniono zbyt wiele idiotyzmów w imię rewolucji i dobra ludu. Przelano zbyt wiele krwi tylko dlatego, że bezmózgowi psychopaci, którzy nagle stali się ważni, mogli to bezkarnie zrobić.

A on nie chciał, żeby coś podobnego przytrafiło się Honor Harrington.

Wypił następny, mniejszy łyk, zamknął oczy i przycisnął chłodne szkło do czoła. Opary alkoholu zniosły pewne blokady, które sam sobie nałożył, i dzięki temu był w stanie kontynuować proces myślowy biegnący w kierunku, którego na pewno nie rozważałby na trzeźwo…

Szanował Harrington. Co więcej — zawdzięczał jej życie własne i swojej załogi, gdyż pozwoliła mu się poddać, mając wszelkie powody, by po prostu rozstrzelać jego okręt. Zresztą zawsze postępowała podobnie z jeńcami. Warnera Casleta odesłała do Ludowej Republiki, ponieważ uważała, że ma wobec niego dług wdzięczności. Kapitan Stephen Holtz i czterdziestu sześciu ocalałych członków załogi Achmeda żyło tylko dlatego, że wysłała pinasę, by zdjąć ich z wraku w sytuacji, gdy nie wiedziała, czy system podtrzymywania życia jej ciężko uszkodzonego okrętu wystarczy dla tych, którzy przeżyli z jej załogi. I odesłała ich wraz z Casletem.

Ludowa Marynarka miała wobec niej dług honorowy, a Thomas Theisman osobisty, co tylko wzmacniało jego przekonanie, że Honor Harrington jest osobą, którą Ludowa Republika musi traktować z szacunkiem, jeżeli chce, by jej jeńcy byli poprawnie traktowani. A sama…

Od strony drzwi rozległ się sygnał oznaczający, że ktoś chce wejść. Zirytowany odstawił szklankę i nacisnął klawisz interkomu w poręczy fotela.

— Tak? — warknął.

— Chciałabym z panem porozmawiać, towarzyszu admirale — rozległ się kobiecy głos i Theisman siadł prosto, rozpoznając, że należy do Ransom.

Czas zdawał się zatrzymać, zmieniając sekundę w wieczność i dając mu dość czasu, by pojął, jakim szczytem głupoty było sięgnięcie po alkohol w czasie, gdy Ransom przebywała w tym samym systemie planetarnym.

Zaraz potem wieczność się skończyła i instynkt samozachowawczy zaczął działać. Głupota głupotą, ale samooskarżenia nie uratują go przed konsekwencjami. Uratować go mogło tylko działanie, więc wziął się w garść i wstał.

— Moment, towarzyszko sekretarz! — oznajmił głośno, wkładając buty i zapinając bluzę mundurową.

A zaraz potem sięgnął po inhalator.

Nie cierpiał tego wynalazku, choć przyznawał, że jest skuteczny. Na szczęście rzadko go potrzebował, ale przekonał się na trzecim roku akademii, że przy piciu dobrze jest mieć go pod ręką. Od owego wieczoru sądził, że nic gorszego nie może go po pijanemu spotkać. Teraz zmienił zdanie. Uniósł inhalator do nosa, nacisnął guzik i wciągnął głęboko powietrze.

Nagły atak kaszlu zgiął go we dwoje — wiedział, że nastąpi, ale jego organizm był nań zupełnie nieprzygotowany. Na dodatek głowa zdawała się puchnąć i przez moment był pewien, że umiera. Potem pozostało jedynie pragnienie, by się gdzieś położyć i spokojnie umrzeć. Natomiast umysł wyklarował mu się prawie całkowicie, a pokój przestał się kręcić. Za to żołądek zaczął, ale to był znacznie mniejszy problem.

Wsunął inhalator do kieszeni spodni i złapał kurtkę mundurową. Już miał ją włożyć, gdy zmienił zdanie. W końcu był w swojej prywatnej kabinie, a suka nie uprzedziła o wizycie, więc nie musiał być w pełnym mundurze. Gdyby był, podkreśliłby jedynie to, jak bardzo się jej boi.

Odwiesił kurtkę na wieszak, wziął głęboki oddech i nacisnął klawisz otwierający drzwi.

Cordelia Ransom stanęła w progu i natychmiast go przekroczyła, a w ślad za nią zrobiło to dwóch ochroniarzy. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się im Theisman stwierdził, że jest to inna para niż ci, którzy zazwyczaj jej towarzyszyli. Najwidoczniej występowali niczym papużki nierozłączki w niewymiennych duetach.

— Dobry wieczór, towarzyszko sekretarz — powitał ją. — Nie spodziewałem się pani.

— Zdaję sobie z tego sprawę — odparła, przekrzywiając głowę i obrzucając błyskawicznym spojrzeniem wiszącą kurtkę, stojącą na stoliku butelkę i niedopitą szklankę z resztkami lodu. — Przepraszam, że przeszkadzam bez uprzedzenia, ale chciałam przedyskutować parę spraw. Na osobności.

— Naprawdę? — spytał uprzejmie.

Po inhalacji łupało mu pod czaszką, lecz ból pomagał logicznie myśleć. Spojrzał znacząco na ochroniarzy. Mógł sobie zaoszczędzić wysiłku — Ransom nie zrozumiała subtelnej aluzji. A przynajmniej tak się zachowywała. Ochronę, traktowała jak umeblowanie ruchome, a więc uważała, że są sami. Do Theismana w tym momencie coś dotarło — być może był to skutek starcia zawartości inhalatora z oparami alkoholowymi tłukącymi mu się jeszcze po organizmie. Zrozumiał coś, co było tak oczywiste, że aż trudne do zauważenia: obecność ochrony nie miała nic wspólnego z tym, że Ransom czuła się w najmniejszym choćby stopniu zagrożona przez kogokolwiek. Byli obecni po prostu dlatego, że ona była na tyle ważna, że miała do nich prawo — byli widomym dowodem jej pozycji i władzy. Trofeum, z którym pod żadnym pozorem nie zamierzała się rozstać.

— Naprawdę — powiedziała poważnie, całkowicie nieświadoma tego, co go właśnie olśniło.

Theisman zaprosił ją szerokim gestem, by wybrała sobie fotel, i spytał:

— Nalać pani drinka?

— Dziękuję, ale proszę się nie krępować.

— Chwilowo przeszła mi ochota — poinformował ją Theisman i poczekał, aż Ransom usiądzie, nim opadł na swój fotel. — W czym mogę pomóc, towarzyszko sekretarz?

— Chciałam z panem przedyskutować postępowanie towarzysza kontradmirała Tourville’a — oznajmiła.

Theisman poczuł, jak coś lodowatego maszeruje mu po kręgosłupie.

— A o co konkretnie pani chodzi, towarzyszko sekretarz? — spytał tonem pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu, co przyszło mu ze sporym trudem.

— Nie podoba mi się jego próba umieszczenia jeńców pod wojskową kuratelą.

— Obawiam się, że nie bardzo nadążam za panią. Jeńcy, o których mowa, znajdują się od samego początku pod wojskową kuratelą. Zameldował o ich wzięciu i o zamiarze dostarczenia prosto do obozu jenieckiego w systemie Tarragon.

— Niech pan ze mną nie igra, towarzyszu admirale — ostrzegła lodowato. — Lojalność wobec podwładnych to podziwu godna zaleta, ale doskonale pan wie, o co mi chodzi. Ta Harrington nie jest zwykłym jeńcem wojennym, z czego obaj zdajecie sobie sprawę. Jej złapanie ma duże znaczenie polityczne, a więc to, co się z nią stanie, to decyzja polityczna, nie militarna i nie wojsku o tym decydować!

— Towarzyszko sekretarz, zgodnie z konwencją denebską…

— Mam gdzieś konwencję denebską! — wrzasnęła Ransom. — Konwencja denebską została podpisana przez Legislatorów, nie przez reprezentantów ludu, a lud nie jest związany żadnymi archaicznymi pozostałościami plutokratycznej przeszłości. A już na pewno nie wtedy, gdy toczy walkę o przeżycie z innymi plutokratycznymi imperialistami! To jest wojna ideologiczna i nie ma w niej miejsca na kompromis! Dlaczego, do cholery, wojskowi nie mogą tego zrozumieć?! To nie jest kolejna wojenka kliki wojowników w typie „honorowego przeciwnika”! To jest walka klasowa, rewolucyjne zmagania, których jedynym możliwym do przyjęcia zakończeniem jest nie pokonanie, ale unicestwienie naszych wrogów, bo jeśli nie zrobimy tego teraz, to oni przy następnej okazji zrobią to z nami! Zdławią rewolucję i ponownie zniewolą lud, wykorzystując go tak jak dotąd. Jedyną naprawdę ważną sprawą jest zwycięstwo, a jedynie ci, którzy mają polityczną wizję i odwagę, by to przyznać, mają szansę je osiągnąć i przetrwać. Komitet Bezpieczeństwa Publicznego ma taką wizję i nie będziemy odrzucać narzędzia, które może pomóc nam je urzeczywistnić, z powodu jakiegoś nic nie wartego świstka, którego na dodatek nigdy nie podpisaliśmy!

Theisman siedział, słuchał i zastanawiał się, czy naprawdę wytrzeźwiał. To, co słyszał i widział, było rodem z pijackiego koszmaru — Ransom wyglądała i mówiła z autentycznym zapałem, jakby wierzyła we własne słowa, co było absurdalne. To, co właśnie wygłosiła, było całkowicie zgodne z oficjalną wersją propagandową i równocześnie stekiem bzdur i nonsensów. O czym najlepiej powinna wiedzieć osoba odpowiedzialna za przygotowanie i przedstawienie takiego bełkotu motłochowi. Przecież sama w to nie wierzyła!?

— Teoretycznie trudno się z tym nie zgodzić — odparł ostrożnie — ale uważam, że są pewne praktyczne konsekwencje… powiedzmy taktyczne, a nie fundamentalne, które należałoby także wziąć pod uwagę.

Ransom zacisnęła usta, ale nie przerwała mu, więc pomasował łupiącą tępo skroń i kontynuował, nadal zachowując dalece posuniętą ostrożność:

— Konkretnie, towarzyszko sekretarz, wydaje mi się, że zwykli członkowie załóg i część podoficerów RMN wierzy w system, za który walczy, i uznaje konwencję denebską za istotny element tego systemu. Jeśli naruszymy…

— Nonsens! — przerwała mu zniecierpliwiona. — Och, mogę się zgodzić, że wielu przedwojennych zawodowców wierzy w te brednie. W końcu to najemnicy wystarczająco głupi czy chciwi, czy też ogłupieni, że zgłosili się na ochotnika, by za pieniądze służyć swoim imperialistycznym ciemięzcom! Ale odkąd rozpoczęła się wojna, ich flota musiała zacząć brać ludzi z poboru i w miarę upływu czasu coraz więcej poborowych z masowego zaciągu trafia na ich okręty, dokładnie tak jak my musieliśmy to zrobić. Teraz z pewnością większość załóg stanowią poborowi z ludu, a oni nie wierzą w podobne kłamstwa wyzyskiwaczy imperialistycznych. Zrozumieją wkrótce, że stali się ofiarami wojny przeciwko takim samym jak oni, wojny prowadzonej przez ich naturalnych wrogów wyłącznie dla zysku. A kiedy to zrozumieją, zwrócą się przeciwko swym ciemięzcom, tak jak my to zrobiliśmy!

Theismanowi ręce opadły.

W przenośni, choć niewiele brakowało, by w rzeczywistości też.

Odkrył bowiem tajemnicę, która była w stanie przerazić — Ransom rzeczywiście wierzyła w wymysły podległej jej propagandy!

W tym momencie naprawdę zaczął żałować, że nie wybrał innej pory na pijaństwo. Wziął głęboki oddech i spróbował dojść do ładu z tą rewelacją, nie pokazując tego po sobie.

To, co właśnie odkrył, było nieprawdopodobne — Ransom była doskonałą manipulatorką i demagogiem. Od samego początku rewolucji była w stanie wmówić Prolom wszystko i skłonić ich do robienia dokładnie tego, co chciała. Idealnie wyczuwała zmieniające się nastroje, nawet jeśli zmiany były szybkie, i dostosowywała się do nich, zawsze będąc o krok przed masą.

Natomiast to, że kiedyś tak było, nie oznaczało, że musiało być nadal. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, przez te lata doprowadziła do sytuacji, w której nie musiała już przewidywać nastrojów, bo sama je kształtowała. Co prawda nadal nie tłumaczyło to w pełni konfliktu między cynicznym demagogiem, za jakiego dotąd ją uważał, a zaangażowanym ideologiem, którego właśnie zobaczył, ale mogło tłumaczyć oderwanie od rzeczywistości. Skoro nie musiała przewidywać, a mogła kreować, to zaczęła wierzyć w fikcję, którą stworzyła. Jak też i w to, że jest nieomylna.

I to był drugi i ważniejszy powód. A że jak najbardziej możliwy, sam miał okazję się przekonać na przykładach wielu dowódców wyższego stopnia poznanych podczas kariery zawodowej. I dlatego było to aż tak przerażające. Ktoś, kto przez lata miał władzę i lubił ją, i kogo nie sposób było sprawdzić, gdyż miał zbyt silną pozycję, często tracił zdolność rozróżniania między rzeczywistością a wersją oficjalną, którą sam stworzył. Tym bardziej jeśli robił to stopniowo i długo. Znał sporo oficerów z rodzin legislatorskich, którzy w raportach opisywali stan rzeczy lekko tylko zbliżony do prawdy, ale nader dla nich samych wygodny. Ponieważ dzięki wpływom rodzinnym nikt nie odważył się takich meldunków kwestionować, w miarę upływu czasu oba poziomy zlały się w jeden. Przeszli z etapu rozróżniania kłamstw wobec dowództwa do autentycznej wiary, że mówią prawdę, i przekonania, że jeśli powiedzą, że to jest prawda, to tak się stanie w realnym świecie, który ich otacza.

A nikt w całej Ludowej Republice Haven poza Pierre’em i Saint-Justem nie miał na tyle silnej pozycji, by odważyć się powiedzieć Ransom, że opowiada bzdury czy żyje w świecie iluzji. Gorzej — cały aparat UB robił co mógł, by dostosować rzeczywistość do jej wymysłów i zlikwidować wszelką krytykę. Zdradą przecież było kwestionowanie jedynej słusznej wizji i proroctw oficjalnej propagandy, którą kierowała właśnie Ransom!

Wstrząsnęło nim to solidnie, gdyż okazało się, że szaleństwo sięgało głębiej, niż sądził — przynajmniej jeden członek rządzącego Ludową Republiką triumwiratu był nie w pełni władz umysłowych. No bo jak inaczej określić kogoś, kto widział świat przez pryzmat własnych wymysłów i na tej podstawie podejmował decyzje. Decyzje mające wpływ na losy miliardów ludzi i na losy Republiki.

— Nie mogę wypowiadać się w imieniu wszystkich oficerów Ludowej Marynarki, towarzyszko sekretarz — odezwał się, gdy tylko był w stanie zrobić to spokojnie — natomiast mogę oświadczyć, że nigdy nie kwestionowałem konieczności cywilnej kontroli nad wojskiem.

Dobierał słowa niezwykle wręcz starannie, mając pewność, że nigdy dotąd nie znajdował się w większym niebezpieczeństwie. Nie miał wyjścia, gdyż chcąc przetrwać, musiał doprowadzić Ransom do zmiany punktu widzenia. Nie mógł tego osiągnąć, otwierając jej oczy, więc należało tak przekręcić interpretację rzeczywistości, by jej chory umysł to przyjął. Ból głowy i ataki nudności nie pomagały w tym, ale umysł miał niezwykle jasny i myślał z szybkością i precyzją nieczęsto osiąganą w normalnych warunkach, czyli całkowicie na trzeźwo.

— Moja troska o przestrzeganie postanowień konwencji denebskiej wynika ze zrozumienia podejścia do tego tematu inspektorów i całej Ligi Solarnej oraz ze wskazówek natury politycznej, jakie otrzymałem.

Wszystko to było prawdą, choć niekoniecznie całą.

— Jakich „wskazówek natury politycznej” — zażądała podejrzliwie wyjaśnień.

— Oficjalne wystąpienia i ogłoszenia w mediach zawsze podkreślały, że traktujemy jeńców „właściwie”. Jest to określenie, którego większość państw używa na opis działań zgodnych z zasadami konwencji denebskiej. Nikt co prawda tego u nas nie powiedział, ale implikacja jest jednoznaczna, gdyż nikt także nigdy nie ogłosił, że przestają nas obowiązywać zasady określone w tej konwencji. Wiem, że wszyscy inspektorzy Ligi, z którymi miałem okazję rozmawiać, dokładnie w ten sposób interpretują oficjalne stanowisko Ludowej Republiki. Zdaję sobie sprawę, że dezinformacja odgrywa istotną rolę w działaniach wojennych, ale w tej sprawie nie było żadnych dyrektyw sugerujących, że mamy inne zamiary. W tych warunkach jedynym wnioskiem, do jakiego mogłem dojść, jest ten, że faktycznie konwencja denebska obowiązuje w postępowaniu z jeńcami, i taką też interpretację przekazałem podkomendnym. Gdybym polecił im zachowania innego rodzaju, w moim rozumieniu oznaczałoby to sprzeciwienie się oczywistym zamiarom Komitetu. Dlatego też towarzysz kontradmirał Tourville zachował się jak najbardziej lojalnie i zgodnie z otrzymanymi instrukcjami.

— Rozumiem… — Ransom opadła na oparcie fotela, założyła nogę na nogę i dodała już znacznie cieplejszym tonem: — Nie pomyślałam, że ta sprawa może być w ten sposób rozumiana, towarzyszu admirale. Poruszył pan kwestię, której Komitet nie przeanalizował wystarczająco dokładnie, jak się okazuje. Rzeczywiście należy wydać stosowne oświadczenie, by wszyscy dowódcy wiedzieli, jakie jest nasze stanowisko w tej materii… zawsze tak robiliśmy, jeśli następowały zmiany, i prawdę mówiąc, nie wiem, jak mogło nam to umknąć w tym przypadku. Wniosek jest oczywisty: będziemy musieli z towarzyszem sekretarzem Saint-Justem zająć się tym, jak tylko wrócę na Haven, by szybko wydać stosowne dyrektywy.

— Jestem pewien, że Komitet podejmie właściwą decyzję, towarzyszko sekretarz — oświadczył Theisman, mając nadzieję, że Pierre i Saint-Just okażą więcej zdrowego rozsądku. — W takim razie, czy można zasugerować, jak należałoby postępować w międzyczasie, czyli do pojawienia się tego oficjalnego stanowiska?

— Naturalnie — zgodziła się Ransom prawie uprzejmie.

— Dziękuję, towarzyszko sekretarz. — Theismanowi udało się zapanować nad odruchem otarcia czoła i ciągnął dalej, starając się, by brzmiało to rozsądnie i nieprowokująco równocześnie. — Z czysto pragmatycznego powodu sądzę, że opłaci nam się przestrzeganie zasad konwencji denebskiej w stosunku do większości jeńców i niewymaganie czy też niezezwalanie, by lokalni dowódcy mogli podejmować inne decyzje bez poleceń płynących z góry. Moment, towarzyszko sekretarz: nie sugeruję, by w indywidualnych, określonych przypadkach decyzje polityczne nie były podejmowane. Chodzi mi o większość jeńców i uważam, że przestrzeganie konwencji daje trzy korzyści. Po pierwsze, wojsko wymaga określonych, generalnych zasad, na których może oprzeć swoje działania. Komisarze są naturalnie pomocni w interpretacji poszczególnych kwestii, ale bez ogólnych, powszechnie obowiązujących zasad postępowania grozi nam, że każdy dowódca floty, grupy wydzielonej czy nawet eskadry może znaleźć się w sytuacji, gdy będzie musiał podjąć decyzję dotyczącą tego, co zrobić z jeńcami, i obawiam się, że doprowadzi to do chaosu. Jeżeli natomiast utrzymamy zasady zawarte w konwencji, wszyscy lokalni dowódcy będą postępowali tak samo. Jeżeli zaistnieją indywidualne przypadki wymagające zmiany takich zasad, stosowne polecenia czy wytyczne zawsze mogą zostać przesłane odpowiedniemu dowódcy w późniejszym czasie.

Przerwał, a Ransom przytaknęła z pewną niechęcią i spytała:

— A inne zalety, o których pan wspomniał, panie admirale?

— Drugą są korzyści propagandowe oraz eliminacja zagrożenia mogącego wyniknąć z oficjalnego odstąpienia od przestrzegania zasad konwencji. Konwencja denebska jest istotna dla władz zarówno Sojuszu, jak i Ligi Solarnej. Nie chodzi o to, czy władze te są legalnymi reprezentacjami ludu czy nie — w tej chwili i w najbliższej przyszłości to one będą decydować. A chwilowo dzięki przychylnym decyzjom władz Ligi otrzymujemy rozwiązania techniczne istotne dla dalszego prowadzenia wojny. Jeżeli odrzucimy konwencję, nasi przeciwnicy w Lidze przedstawią nas w najgorszym możliwym świetle, co może położyć kres tej pomocy. Poza tym może także spowodować znaczny wzrost woli walki Królewskiej Marynarki. Zrobimy z załóg fanatyków wolących śmierć od kapitulacji, bo nie wiadomo, co ich spotka, kiedy się poddadzą. Jeżeli natomiast będziemy przestrzegać zasad konwencji, możemy w dalszym ciągu przedstawiać samych siebie jako naturalnych sojuszników społeczeństwa Gwiezdnego Królestwa. Proszę pamiętać, że jedynie około dwudziestu procent jeńców stanowią oficerowie, a i tak nie wszyscy pochodzą z arystokracji czy plutokracji. Oznacza to, że ponad osiemdziesiąt procent jeńców, którzy skorzystają na naszym przestrzeganiu zasad konwencji, pochodzi z innych klas społecznych niż ta, z którą walczymy. Podkreślając przestrzeganie konwencji, wzmacniamy poczucie solidarności wśród naszych naturalnych sprzymierzeńców klasowych i mówimy im, że będą bezpieczni, gdy się poddadzą… lub gdy przejdą na naszą stronę.

— Hmm… — Ransom podrapała się z namysłem po nosie i powoli kiwnęła głową. — W tym coś jest, towarzyszu admirale… Naturalnie jeśli zdecydowalibyśmy się przestrzegać oficjalnie tej konwencji, będziemy musieli starannie wybierać przypadki, w których się z tą bzdurą nie zgadzamy. Inaczej propaganda wroga uczepi się takiego indywidualnego przypadku, twierdząc na tej podstawie, że generalnie je łamiemy.

— Takie niebezpieczeństwo istnieje, towarzyszko sekretarz — zgodził się Theisman, naturalnie nie dodając, że to właśnie był główny powód jego propozycji. — Nie twierdzę zresztą, że znam wszystkie odpowiedzi czy problemy z tym związane. Po prostu mówię pani, jak to wygląda z mojej perspektywy.

— Rozumiem, towarzyszu admirale. A trzecia zaleta?

— Mówiąc prosto, jest to kwestia wzajemności. Traktując jeńców zgodnie z konwencją, możemy domagać się, by nasi ludzie wzięci do niewoli byli w ten sam sposób traktowani przez przeciwnika, który będzie musiał traktować ich przynajmniej tak dobrze jak my albo straci w wojnie propagandowej. A to da nam dwie rzeczy. Po pierwsze uważam, że mamy moralny obowiązek dopilnować, by nasi ludzie walczący w tej ludowej wojnie byli dobrze traktowani w każdych okolicznościach, także po złapaniu przez wroga. Po drugie wzmocni to morale Ludowej Marynarki: ludzie zawsze lepiej walczą, jeśli są pewni swej przyszłości i nie jest to perspektywa samych nieprzyjemności, jeśli już znajdą się w rękach wroga.

W ostatniej chwili ugryzł się w język, by nie powiedzieć, że jak dotąd Królewska Marynarka wzięła do niewoli dziesięć czy piętnaście razy więcej jeńców, więc ma się na kim mścić jakby co. Komuś, kto widział świat tak, jak chciał go widzieć, lepiej było nie przypominać, że w rzeczywistości nie wygląda on w ten sposób.

— Rozumiem… — powtórzyła Ransom.

Złączyła wsparte na poręczach fotela dłonie i przyglądała się Theismanowi długo i z namysłem. Odpowiedział jej podobnym spojrzeniem, ignorując rozwijającą się szybko rewoltę żołądka.

— Muszę przyznać, towarzyszu admirale — odezwała się wreszcie Ransom — że jestem pod wrażeniem pańskiej argumentacji. Szkoda, że dotąd był pan tak, hm… apolityczny. Przydałby się nam oficer flagowy potrafiący tak logicznie analizować sytuację z wojskowego punktu widzenia.

— Apolityczność wynika z przekonania o braku talentów i umiejętności predystynujących do politycznej kariery — odparł Theisman, podając wspaniałomyślnie jakieś dziesięć procent prawdy.

— Nie jestem tego taka pewna. Propagandowy aspekt problemu uchwycił pan doskonale.

— Usłyszeć to od pani to prawdziwy komplement, towarzyszko sekretarz, ale nie jestem pewien, czy mogę się zgodzić z tą oceną — odparł ostrożnie, uważając, by niczym nie zasugerować, że to „doskonałe uchwycenie” wynikało prawie wyłącznie z jej ślepoty w tej sprawie. — Sądzę, że po spokojnym przeanalizowaniu moich obserwacji dojdzie pani do wniosku, że wszystkie wynikają z rozważenia wyłącznie militarnych skutków podejścia do konwencji. Obawiam się, że poza te ramy nie jestem w stanie wyjść. Zdaję sobie na przykład sprawę, że moje zrozumienie naszej sytuacji gospodarczej czy politycznej jest bardziej niż ograniczone. Pamięta pani naszą rozmowę w dniu pani przybycia? Całe dorosłe życie spędziłem w wojsku i wśród wojskowych i uważam, że powinienem pozostać przy zajęciu, które znam najlepiej, tym bardziej że toczymy naprawdę ważną dla nas wszystkich wojnę.

— Może ma pan rację… szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę pańskie osiągnięcia bojowe, przeniesienie pana do stolicy może nie być rozsądnym posunięciem. Wygranie wojny wymaga politycznego kierownictwa, ale także oficerów zdolnych przełożyć dyrektywy na udane akcje bojowe.

Theisman skinął potwierdzająco głową, ale nie odezwał się. Ransom tymczasem przesunęła dłońmi po poręczach fotela i przyznała:

— Dał mi pan do myślenia, towarzyszu admirale. Nie jest wykluczone, że zbyt pospiesznie odrzuciłam konwencję, uznając ją za bezużyteczną. Nadal co prawda nie widzę żadnego powodu, dla którego mielibyśmy uznać, że obowiązuje nas przeżytek wymyślony i podpisany przez wrogów klasowych, jeżeli wygodniej nam będzie tak zdecydować. Ale przekonał mnie pan, że nie byłoby rozsądne zrobienie tego bez starannego rozważenia konsekwencji.

Theisman ponownie jedynie skinął głową, woląc się nie odzywać. Żołądek zaczynał wygrywać i w jego głosie na pewno dałoby się usłyszeć napięcie i wysiłek, którymi powstrzymywał się przed wymiotowaniem. A te Ransom mogła zupełnie opacznie zinterpretować. Wyglądało jednak na to, że wysiłek się opłacił… chyba że Ransom jeszcze coś wymyśli, do czego bezwzględnie była zdolna.

— W każdym razie — dodała, wstając — teraz z pewnością nie jest właściwy czas, by oficjalnie odrzucić konwencję denebską.

Theisman poczuł ulgę tak dużą, że ledwie zdołał wstać — kolana miał dziwnie miękkie i mało pomocne w wykonywaniu jakichkolwiek ruchów.

Ransom jednakże jeszcze nie skończyła:

— Co zaś się tyczy wypadków, w których zdecydujemy się ją naruszyć, to ma pan całkowitą rację, towarzyszu admirale: musimy być ostrożni i starannie wybierać oficjalne wytłumaczenie.

Dobrze się stało dla Theismana, że gdy to powiedziała, była odwrócona do niego plecami, gdyż nie zdołał w pełni zapanować nad mięśniami twarzy i przez moment gościł na niej wyraz tak czystej nienawiści, że nie można go było z niczym pomylić.

— Tak — powiedziała już bardziej do siebie, gdy odprowadzał ją do drzwi — to będzie wymagało przemyślenia… może powinniśmy scentralizować całą biurokrację związaną z jeńcami. Moglibyśmy przyjąć zasadę, że listy wszystkich jeńców są dostępne dla inspektorów Ligi wyłącznie w siedzibach przedstawicielstw, powiedzmy… departamentu do spraw jeńców wojennych. Ładnie brzmi, prawda? Można by też ograniczyć ich kontakty i swobodę poruszania się tylko do planet, na których znajdowałyby się takie przedstawicielstwa. Oficjalnymi powodami byłyby względy bezpieczeństwa i usprawnienie oraz zorganizowanie systemu w celu zapewnienia jeńcom właściwej opieki. I to nawet byłaby prawda… no, może nie cała, ale nie bądźmy drobiazgowi. A w ten sposób nawet nie musimy przyznawać, że wzięliśmy do niewoli kogoś, kogo nie chcielibyśmy w niej oficjalnie trzymać. Naprawdę szkoda, że wcześniej na to nie wpadłam: znacznie uprościłoby to obecny problem.

Ransom zatrzymała się przy drzwiach z rozmarzonym, lodowatym uśmiechem i podała na pożegnanie dłoń Theismanowi. Ten z trudem, ale panował już nad mimiką twarzy.

— Naprawdę dziękuję za pomoc, towarzyszu admirale! — oznajmiła z entuzjazmem Ransom. — Pomógł pan w znaczącym stopniu całemu wysiłkowi wojennemu. Jeżeli będzie pan miał jakieś inne cenne pomysły, proszę się nimi ze mną podzielić!

Uścisnęła mu dłoń, błysnęła w uśmiechu zębami i wyszła.

W ślad za nią podążyli ochroniarze, a on czekał uprzejmie, aż się za nimi drzwi zamknęły.

Ledwie zdążył do łazienki, gdy jego żołądek wreszcie postawił na swoim i pozbył się swej zawartości.

Загрузка...