— To co mamy w planach na dzisiaj? — spytał pogodnie Horace Harkness rozparty w komfortowym fotelu i pokiwał palcem bez buta (zdjętego dla wygody) na bliższego „anioła stróża”.
Od chwili jego przejścia na stronę wroga przydzielono mu na stałe dwóch pilnujących — towarzysza kaprala Heinricha Johnsona i towarzysza szeregowego Hugh Candlemana. Powód ich ciągłej obecności był oczywisty — mieli go zniechęcić do jakichkolwiek niewłaściwych zachowań, zajęć czy pomysłów. Wybrano ich też z oczywistych dla Harknessa powodów — obaj byli masywni, silni i dobrze wyszkoleni w sztuce demontażu bliźnich gołymi rękoma. Prywatnie podejrzewał co prawda, że mógłby ich jeszcze paru rzeczy nauczyć, ale nie miał zamiaru próbować. To mniej więcej wyczerpywało zasób ich użytecznych umiejętności, ale cóż: nie można mieć wszystkiego.
— Niewiele… chyba — Johnson nie był aż tak szeroki w barach jak Harkness, za to o pół głowy wyższy.
I w mundurze robił naprawdę duże wrażenie.
Teraz wyjął z kieszeni kurtki mundurowej notes, włączył go i sprawdził, co się wyświetliło na ekranie, po czym ogłosił:
— O trzynastej trzydzieści masz następny nagrywany wywiad… potem towarzysz komandor Jewel chce z tobą pogadać o waszych systemach łączności… będzie punkt siedemnasta. A poza tym masz całkowicie wolny czas. Wygląda na to, że cię polubili — ocenił, chowając notes.
— A czego tu nie lubić? — spytał Harkness z leniwym uśmiechem.
Obaj ubecy ryknęli śmiechem. Zdobycz taka jak bosmanmat Horace Harkness nie zdarzała się specom od propagandy Ludowej Republiki często, a fakt, że był artylerzystą o specjalności rakiet i wiedział sporo o nadajnikach do łączności z prędkością większą od prędkości światła, robił z niego jeszcze cenniejszą zdobycz, gdyż nie tylko propagandową, ale także praktyczną — stanowił bowiem źródło cennych informacji. Skutki te były całkowicie poza zasięgiem zrozumienia i zainteresowania Johnsona i Candlemana, którzy mieli własne powody do radości z racji obecności Harknessa. Były one odmienne, by nie rzec wręcz sprzeczne z interesami Ludowej Marynarki jako takiej.
— I co, udało ci się już coś zrobić z Farley’s Crossing? — spytał Candleman.
Uśmiech Harknessa z leniwego stał się złośliwy.
— Oj, niedowiarki — prychnął. — Powiedziałem, że poprawię wasze szansę? Powiedziałem. No to macie.
I cisnął mu wyjęty z kieszeni chip.
Candleman złapał go zręcznie i obejrzał z miną wskazującą, że spodziewa się gołym okiem odczytać jego zawartość. Z tego co Harkness wiedział na jego temat, mogło tak być rzeczywiście.
— Jak to działa? — spytał Johnson, nie ruszając się z drugiego fotela.
Harkness wzruszył ramionami i wyjaśnił:
— Inaczej niż poprzednio, bo sprawa jest bardziej skomplikowana. Gra ma znacznie więcej wariantów i zmiennych możliwości, a wersja dla wielu graczy jeszcze dodatkowo wszystko komplikuje. Więc zamiast zrobić tak, żebyście byli w stanie przewidzieć wynik, zorganizowałem wszystko w ten sposób, żebyście grając, mogli go wymusić.
— Eee? — spytał inteligentnie Candleman.
Harkness stłumił rozpaczliwy jęk i uśmiechnął się promiennie.
Teoretycznie rzecz biorąc, obaj jego stróże mieli średnie wykształcenie, a Johnson zaliczył nawet dwa lata studiów. Praktycznie jednak obaj byli Dolistami i korzystali z systemu szkolnictwa będącego efektem długoletniej polityki edukacyjnej Ludowej Republiki. Nikt nie twierdził, że niemożliwe było uzyskanie w ten sposób rzetelnego wykształcenia, ale wymagało to od ucznia zainteresowania i wykorzystania dostępnych środków do samokształcenia, ponieważ po latach osiągnięć w imię „demokratyzacji studentów” ani system, ani żaden z nauczycieli nie był zdolny do nauczenia kogokolwiek czegokolwiek.
Podstawowym problemem każdego systemu edukacyjnego jest to, że uczniowie chcący się uczyć należą do prawdziwych rzadkości. Bez odpowiedniego wyjaśnienia przeważająca większość młodzieży nie widzi powodu, dla którego miałaby marnować czas na coś tak nużącego jak nauka. Co prawda zawsze znajdują się wyjątki, ale większość istot ludzkich uczy się na podstawie doświadczeń, nie kazań, i dlatego jak długo ktoś na własnej skórze nie doświadczy mankamentów swoich braków w wykształceniu, rzadko odczuwa potrzebę poprawy jego poziomu. Stworzenie pędu do wiedzy u młodzieży wymaga całej organizacji i jasnego stanowiska starszych powtarzających i udowadniających, że trzeba się uczyć i że przynosi to korzyści. A tego potrzebowała cała społeczność Dolistów, gdyż Dola, którą im państwo regularnie wypłacało, absolutnie nie zależała od poziomu wykształcenia. Poza tym po co komu było potrzebne wykształcenie, skoro i tak nic nie robił?
Legislatorzy zadawali sobie także sporo trudu, by jak najpowszechniej rozpropagować odpowiedź, że po nic, gdyż wiedza jest niebezpieczna. Nie potrzebowali wykształconych Proli, bo ci mogliby chcieć mieć coś wspólnego ze sprawowaniem władzy, a jak długo stypendium wystarczało na taki poziom życia, do jakiego przywykli, nie czuli potrzeby domagać się, dajmy na to, udziału w podejmowaniu decyzji politycznych. A do tego przecież sprowadzał się układ zawarty między ich przodkami i rodami Legislatorów — w zamian za „zatroszczenie się o ich potrzeby” obywatele Republiki oddali prawo podejmowania wszelkich decyzji w ręce ludzi już sprawujących władzę. I dopóki obie strony miały to, czego chciały, nikomu nie zależało na zmianie czy poprawie czegokolwiek.
Ogólny wydźwięk tego samobójczego paktu i jego skutki na wielką skalę były z punktu widzenia Harknessa kwestią czysto akademicką, natomiast indywidualne przypadki dotyczyły go jak najbardziej, jako że Johnson i Candleman byli typowymi przedstawicielami społeczeństwa, do którego należeli. Oznaczało to, że obaj byli takimi niedouczonymi ignorantami, że mało kto w Królestwie Manticore zdołałby w to uwierzyć, nie widząc żywych tego przykładów. Takich, którzy ledwie potrafili liczyć albo jak Candleman byli w zasadzie analfabetami, bo choć znali litery, nie potrafili zrozumieć, co czytają.
Tacy ludzie w nowoczesnych siłach zbrojnych mieli nader ograniczone wykorzystanie, gdyż obsługa, nie mówiąc już o naprawie rozmaitych urządzeń, była dość skomplikowana i wymagała od operatorów czy techników przynajmniej ogólnej znajomości zasad elektroniki, cybernetyki, teorii grawitacji i paru pokrewnych dyscyplin. Każdego można było w stosunkowo krótkim czasie wyszkolić do obsługi urządzenia, ale nie oznaczało to, że potrafi on wykorzystać w pełni jego możliwości, a kiedy się cokolwiek zepsuje, będzie już zupełnie bezradny. Poziom wiedzy takich ludzi, czego obaj ubecy byli przykładem, był taki jak kogoś, kto uważa, że zna się na matematyce, bo potrafi zrobić zakupy i nie dać się oszukać przy wydawaniu reszty. O tym, dlaczego naciśnięcie tego a nie innego klawisza powoduje taki a nie inny efekt, nie mieli bladego pojęcia i nawet nie odczuwali potrzeby, by to wiedzieć.
Dlatego właśnie większość przeglądów i drobnych napraw na okrętach Ludowej Marynarki wykonywali oficerowie lub starsi stopniem podoficerowie, flota bowiem jeszcze w okresie przedwojennym, chcąc mieć kompetentnych techników, musiała wyszkolić ich samodzielnie. A członkowie załóg brani z poboru zbyt krótko pełnili służbę, by przejść pełne szkolenie. Dlatego najpierw uczono ich obsługi, a dopiero potem naprawy. W praktyce okazywało się, że czas i wysiłek na to potrzebne opłacają się jedynie w przypadku zawodowych wojskowych.
Marines mieli z tym podobny problem, choć na mniejszą skalę, gdyż zasilane zbroje i broń wsparcia także wymagały specjalistów, a lepiej było, by nie mieli z nimi kontaktu techniczni ignoranci, bo straty tym wywołane mogły być zbyt duże. Czasy, gdy dawało się robić dobrych żołnierzy z technicznych analfabetów, przeminęły bezpowrotnie wraz z bronią powtarzalną, ale Marines byli formacją zawodową, a ich wyposażenie było mniej skomplikowane, toteż zdołali osiągnąć wyższy poziom taktycznej kompetencji w swych szeregach, choć naprawa i konserwacja nadal stanowiły najsłabszą stronę i chroniczny problem.
Na znaczne pogorszenie tego stanu rzeczy wpłynęły ciężkie straty w ludziach, którą obie formacje poniosły w początkowym okresie wojny, oraz czystki, które nastąpiły po przejęciu władzy przez Komitet. Ten ostatni, próbując uratować sytuację, powołał do służby rezerwistów, ale było to rozwiązanie na krótką metę — jedynym realnym sposobem było szkolenie poborowych, zanim trafią na okręty, by osiągnęli choćby przyzwoity poziom umiejętności technicznych. W Komitecie było dość trzeźwo myślących członków, by zdać sobie z tego sprawę, a Ransom zdołała sprzedać pomysł tłumowi.
W wyniku tego kierowana swoistą logiką banda pasożytów, dla zachowania przywilejów, z powodu których rozpoczęto tę wojnę, z ochotą rezygnowała ze swego dotychczasowego trybu życia, by nauczyć się, jak walczyć i wspierać wojsko. Gdyby ktoś przekonał ich do nauki i pracy przed rozpoczęciem działań, do wojny w ogóle by nie doszło, ale cóż…
Póki co jednakże ludzi wykształconych było za mało, a potrzebowało ich nie tylko wojsko, ale także przemysł i balansowanie przydziałami między siłami zbrojnymi a przemysłem zbrojeniowym cały czas stanowiło poważny problem dla administracji i Komitetu. Sytuacja ulegała poprawie, i to szybciej niż uwierzyliby pewni siebie przywódcy Sojuszu, ale w przewidywalnej przyszłości nie zmieni się na tyle, by rozwiązać problem.
Kłopotów z kadrą nie miał jedynie Urząd Bezpieczeństwa, raz dlatego że dość wykształconego ścierwa (lub szczerych patriotów) garnęło się w jego szeregi, a dwa że potrzeba ich tam było znacznie mniej. Johnson i Candleman na ten przykład nie byli umysłowo ociężali czy opóźnieni w rozwoju. Z ich mózgami było wszystko w porządku, tylko nikt nie umożliwił im pełnego wykorzystania posiadanego potencjału. Byli ignorantami, nie idiotami, ale UB do liniowych formacji czy straży więziennej nie potrzebowała wybitnych umysłów. Potrzebowała solidnych, bezmyślnych i wykonujących rozkazy osiłków zdolnych łamać gnaty i strzelać do wrogów ludu wskazanych przez towarzyszy oficerów. Siedemdziesiąt pięć do osiemdziesięciu pięciu procent funkcjonariuszy UB podpadało pod kategorię „towarzysz łamignat” i wymagało krótkiego jedynie przeszkolenia. W porównaniu do średniej Johnson i Candleman plasowali się w czołówce (zwłaszcza ten pierwszy wybijał się ponad przeciętność).
Co w niczym nie zmieniało brutalnej prawdy, że żadnego nie przyjęto by do służby na jakimkolwiek okręcie Królewskiej Marynarki, na który Harkness kiedykolwiek dostał przydział. Powód był prosty — ignorancja w pewnym momencie przechodziła w idiotyzm, bo trudno było spodziewać się, by ktoś nawet i niegłupi potrafił uniknąć niebezpieczeństwa, o istnieniu którego nikt go nie ostrzegł. Taki ktoś wśród załogi był groźniejszy od sabotażysty.
A obaj stróże Harknessa w tej właśnie chwili udowadniali, że osiągnęli tę linię graniczną.
— Widzicie — wyjaśnił Harkness nadal z uśmiechem. — Farley’s Crossing nie jest podobny do tych gierek, które już dla was poprawiłem. To w sumie uproszczona wersja symulatora treningowego floty, a to znaczy, że parametry programu są znacznie bardziej skomplikowane niż w innych. Dociera?
Zrobił przerwę i czekał.
Candleman spojrzał na Johnsona — ten kiwnął głową, więc Candleman podniesiony na duchu skupił ponownie uwagę na Harknessie, przyglądając mu się z takim zaufaniem i tak kompletnym brakiem zrozumienia, o czym mowa, że obiektowi jego adoracji aż się głupio zrobiło. Harkness, mając za sobą tyle lat służby na różnych okrętach, wyszedł z założenia, że każdy, kogo przydzielą mu na anioła stróża, zgodzi się i to z radością na propozycję ustawienia pokładowych gier tak, by mógł więcej wygrywać. I na tym oparł cały swój pomysł. Połączenie nudy, chciwości i czysto ludzkiej chęci bycia lepszym od innych dawało ten sam efekt na każdym okręcie RMN, na którym służył, więc tak samo musiało być i na okrętach Ludowej Marynarki oraz UB. Okazało się, że na Tepesie czynniki te działały jeszcze skuteczniej, natomiast on miał dodatkowe szczęście, że trafiła mu się akurat ta parka. Candleman był tak tępy, że litość brała, a Johnson, choć całkiem kompetentny w tym co robił, był starym spekulantem i dobrym przemytnikiem, więc u niego chciwość dominowała. A obaj nie mieli dość wiedzy, by zrozumieć, jakie mogą być konsekwencje wpuszczenia Harknessa do pokładowego banku gier.
Harkness zresztą też nie od razu wyrwał się z tą propozycją, wychodząc z założenia, że jest staranniej obserwowany nie tylko przez tych dwóch. Znając też podejrzliwość Ransom (ze słyszenia, ale doświadczenia to potwierdzały), dopuszczał możliwość prowokacji, nie żeby towarzyszka Sehieton coś podejrzewała, ale mogła to zrobić dla zasady. Dlatego najpierw starannie sprawdził, czy jego opiekunowie są faktycznie tacy tępi, czy tylko udają, a równocześnie ciężko pracował na reputację wiarygodnego zdrajcy. Czyli robił wszystko, co mu kazali towarzysze oficerowie UB. Nagrał kilkanaście wywiadów i oświadczeń, w których przyznawał się do popełnienia dowolnych (wymyślanych przez przesłuchujących) zbrodni wojennych na rozkaz przełożonych, jak też innych, których był świadkiem, w wykonaniu tychże przełożonych. Zamówienia były różne, jak mu wyjaśniono, na rozmaite okazje. Nagrał też apele propagandowe, w których jak najpoważniej wzywał rodaków do zdrady i dezercji, posługując się napisanymi tekstami i śmiejąc się w kułak, bo nikt normalny nie miał prawa zrozumieć bełkotu o wrogach klasowych, imperialistycznych wyzyskiwaczach i innych takich, od których aż się tam roiło. Odbył też kilka posiedzeń z towarzyszem komandorem Jewelem, którego na początku ostrzegł, że jest zwykłym technikiem i generatory impulsów grawitacyjnych owszem konserwował i przeglądał, ale teorię, która doprowadziła do ich skonstruowania, rozumie gorzej niż słabo. Potem już spokojnie odpowiadał na pytania, jak co działa, przynajmniej w jego pojęciu. Z tego co wiedział, na pewno zwiększył stan wiedzy wroga na ten temat, ale żadnych rewelacyjnych tajemnic mu nie przekazał, bo z pytań wynikało, że ktoś był pierwszy i wróg to co najważniejsze już wie.
Według własnych wyliczeń popełnił tak ze trzydzieści rozmaitych odmian zdrady i kolaboracji, stawiając się tym samym w sytuacji, w której powrót do domu był niemożliwy, a co najmniej zdecydowanie niezdrowy. Doprowadził jednak do tego, o co mu chodziło — przestano go traktować podejrzliwie, mając dowody jego szczerych intencji, i w nagrodę stopniowo zwiększano jego swobodę ruchów, aż mógł chodzić prawie po całym okręcie. Wyjątek stanowiły kwatery oficerskie (no i Ransom naturalnie), blok więzienny i stanowiska uzbrojenia oraz wszystko, co było z tym związane. Ustalił też stan umysłowy obu stróżów, a ci ze swej strony traktowali pilnowanie go jako czystą formalność.
Kiedy Harkness uznał, że wystarczająco się oswoili, zaczął opowiadać o swoich osiągnięciach w walce z celnikami i oficerami w kwestii tego, co wolno mieć na okręcie, a co nie. W krótkim czasie zaczęli się wymieniać opowieściami z Johnsonem, a w jeszcze krótszym ten ostatni zrozumiał, że ma do czynienia albo z mistrzem, od którego należy się uczyć, albo z największym łgarzem w znanym wszechświecie. Sprawdził to, zasięgając ostrożnie rady odnośnie, pewnych swoich operacji, i dzięki wskazówkom Harknessa w ciągu paru dni zarobił o dwadzieścia procent więcej niż zwykle. Teraz już nie miał wątpliwości, że trafił mu się maestro, którego poziomu nigdy nie osiągnie, ale równocześnie i bratnia dusza.
Reszta szła już w sposób naturalny, jako że największe zyski ciągnął z hazardu, do którego wykorzystywano pokładowe gry. Szefem całego przedsięwzięcia był towarzysz sierżant sztabowy Boyce, a Johnson był jednym z jego głównych pomagierów. Ponieważ hazard był surowo zabroniony na pokładach wszystkich okrętów UB, dochody były tym większe i tym bezpieczniejsze — nikt nie zaryzykowałby donosu, bo sam odpowiadałby za złamanie przepisów. Ponieważ towarzysz sierżant był osobnikiem przedsiębiorczym i ciągle szukał nowych sposobów zdobycia gotówki, Harkness podsunął mu parę pomysłów i pomógł Johnsonowi zwiększyć dochody z samego hazardu o czterdzieści procent. Boyce był tak tym zachwycony, a równocześnie tak zajęty wdrażaniem nowych operacji w życie, że dał Johnsonowi wolną rękę w kwestii hazardu, zastrzegając sobie jedynie stosowny procent od zysku.
A to oznaczało, choć o tym Boyce nie wiedział, że dał wolną rękę Harknessowi, który na dodatek nie miał żadnych kłopotów z preparowaniem gier, ponieważ okazało się to nieporównywalnie prostsze, niż się spodziewał. Prawdę mówiąc, był zaskoczony tym, jak stare są te gry i jak śmiesznie prosto zabezpieczone. Kilka było nawet wariantami gier, z jakimi zetknął się z pięćdziesiąt standardowych lat temu, zaczynając karierę w Royal Manticoran Navy. Wiedział co prawda, że Ludowa Marynarka ma gorszy sprzęt, a więc i gorsze oprogramowanie, ale nie sądził, że aż tak. Przynajmniej w dziedzinie gier pokładowych.
Niepodważalną zasadą było, że każda gra, którą da się zmanipulować, zostanie przerobiona, i to najszybciej jak tylko da się to osiągnąć. Dlatego też gry na okrętach Królewskiej Marynarki były regularnie sprawdzane przez informatyków, i to nie należących do załogi. A co ważniejsze układający zarówno je, jak ich zabezpieczenia zdawali sobie sprawę, że spora grupa inteligentnych, doświadczonych i nader dobrze wyszkolonych ludzi wykorzysta swoje umiejętności, by przełamać te zabezpieczenia, i robili co mogli, by im to utrudnić.
W Ludowej Republice nie przejmowano się tym aż tak, a w Ludowej Marynarce było znacznie mniej dobrych specjalistów. W UB jeszcze mniej. I dlatego gry pokładowe, jak też ich banki miały zabezpieczenia wręcz śmieszne dla kogoś, kto uczył się fachu na blokadach antywłamaniowych stosowanych w Królewskiej Marynarce. Harkness zaczął delikatnie od zmiany stosunku szans na korzyść komputera (czyli Johnsona) w kilku grach karcianych i w paru wariantach kości. Nie musiał nic więcej robić, by udowodnić Johnsonowi, że potrafi zrealizować, co obiecał. Dalej poszło już bez najmniejszych trudności.
Cała sprawa była ryzykowna, ale z tym pogodził się na samym początku, gdy wpadł w przebłysku geniuszu na pomysł. I nie chodziło oczywiście o to, że zmienił zasady gier, bo to była dziecinada, ale o to, że żeby je zmienić, musiał uzyskać dostęp do banku danych, w którym się znajdowały. Gdyby przełożeni Johnsona odkryli, że świeży zdrajca ma dostęp do komputerów pokładowych, konsekwencje byłyby zdecydowanie niemiłe. Na szczęście Johnson miał wszelkie powody, by także dbać o zachowanie całej sprawy w tajemnicy. I nie miał zielonego pojęcia, że z zupełnie innych niż Harkness powodów.
Jeśli chodziło o obu ubeków, to dla nich bank gier był po prostu bankiem gier — komputerem, w którym znajdowały się gry. Do głowy żadnemu nie przyszło, bo się na tym nie znali, że komputer ten stanowi część systemu komputerowego okrętu, a ponieważ sami nie potrafili wejść nawet tam, gdzie znajdowały się gry, nie podejrzewali, że w ten sposób można uzyskać dostęp do całego systemu. Wręcz przeciwnie sprawa wyglądała w przypadku Harknessa, bosmanmat Horace Harkness, był bowiem hakerem-artystą z wieloletnią wprawą. Od dawna doskonalił swe umiejętności, i to nie na jakichś głupich grach, ale na systemie komputerowym kadr Royal Manticoran Navy. I to w ten sposób, że nie dość, że nikt się tego nie spodziewał, to jeszcze nie zostawił żadnego śladu swej działalności. Wszystko zaczęło się po placówce Basilisk, gdy poznał Scotty’ego Tremaine’a. Polubił chłopaka i chciał go dalej pilnować, a wiadomo było, jak przypadkowo wyglądają przydziały, gdy okręt idzie na dłużej do doku albo gdy zainteresowani awansowali. Nie zdążył z pierwszym przydziałem po powrocie, gdyż miał zbyt wiele innych spraw na głowie, jako że zdecydował się zakończyć większość robionych na boku interesów, a zabezpieczenia systemu okazały się lepsze, niż podejrzewał. Jednak już po roku osiągnął to, co chciał, i od tej pory zawsze dostawał przydział tam gdzie Scotty. I nikt nawet nie podejrzewał, w jaki sposób to osiągał. Dla kogoś, kto zdołał złamać zabezpieczenia programowe tajnej bazy danych kadr RMN (i to wielokrotnie), zabezpieczenia mające powstrzymać technicznych analfabetów były wręcz śmieszne.
I dlatego przez ostatnie dwa tygodnie Harkness buszował sobie po systemie komputerowym krążownika liniowego Tepes, Nie zmieniał niczego, by nie zostawiać żadnych śladów, ale zgromadził olbrzymią ilość informacji tak o okręcie, jak i o jego załodze, miejscu przeznaczenia i procedurach operacyjnych. Oraz naturalnie o tym, kiedy dotrą do celu. Dzięki temu zdołał opracować dokładny plan i napisać niezbędne programy na minikompie dostarczonym przez Johnsona. I zabezpieczyć je tak, żeby nikt nie podejrzewał ich istnienia, nie mówiąc już o dostaniu się do nich.
Wybitną pomoc stanowiło to, że Johnson i Candleman traktowali jego hakerskie wyczyny z nabożną czcią niczym czarną magię i doskonale rozumieli, że potrzebny mu spokój i samotność, by mógł się skupić. Co prawda musieli znajdować się z nim w jednej kabinie, ale starali się jak mogli trzymać wtedy od niego z daleka i traktowali niczym maga zajętego tajemnymi rytuałami. Nie musiał dzięki temu tracić czasu na wybiegi i ukrywanie tego, co naprawdę zabierało mu najwięcej czasu, bo nikt mu przez ramię nie zaglądał. I tak napisał program zmieniający natychmiast obraz wyświetlany na ekranie na coś niewinnego na wypadek, gdyby któryś zrobił się ciekawski, ale jak dotąd nie musiał go ani razu użyć.
W sumie okazało się, że zakończył przygotowania prędzej, niż zakładał, a ponieważ działać mógł dopiero, gdy dotrą do celu, zaczęło mu się nudzić. Naturalnie wprowadzanie zmian w grach zajmowało jedynie niewielki ułamek czasu spędzanego przy komputerze, ale o tym jego stróże nie mieli pojęcia i byli przekonani, że cały czas pracowicie spełnia ich prośby. Żeby nie wzbudzić podejrzeń, nie mógł nagle skrócić tego czasu, i dlatego zaproponował im modyfikację najbardziej skomplikowanej gry na pokładzie, czyli Farley’s Crossing. Była to niezwykle uproszczona, ale jednak symulacja taktyczna odtwarzająca ostatnią wielką bitwę stoczoną przez flotę Ligi Solarnej. Gra przewidziana była na rozmaite opcje — w najbardziej rozszerzonej wersji mogło w nią grać po każdej stronie po dziesięciu graczy mających pod rozkazami ponad sześćset okrętów. Była o kilkanaście poziomów trudniejsza od wszystkich pozostałych i, jak zakładał, wprowadzenie stosownych zmian powinno zająć mu akurat tyle czasu, ile miał do zabicia.
Przewidywania pokryły się z praktyką, za to teraz musiał wyjaśnić, co zrobił i jak mają z tego korzystać najbardziej zainteresowani.
— Widzicie, ten program ma olbrzymią ilość wariantów i zmiennych, a ponieważ każdy okręt może być kontrolowany przez innego gracza, nie przez komputer, to jeszcze utrudnia sprawę. Dlatego musiałem to załatwić ostrożnie i delikatnie, bo każdy chwyt na chama zostałby zauważony przez innego gracza, i to raczej prędzej niż później. Jasne jak dotąd?
Candleman naturalnie nic nie odpowiedział, ale Johnson kiwnął głową.
— Rozumiem — przytaknął. — Gdyby, dajmy na to, rozkaz przybycia w wariancie Tango zawsze kazał faworyzować Ligę albo gdyby okręty któregoś gracza przestały wykonywać jego rozkazy, ktoś zacząłby coś podejrzewać.
— Właśnie! — ucieszył się Harkness, że zaoszczędzało mu to wyjaśnień. — Więc zrobiłem tak: kiedy użyjecie którejś z zapisanych na chipie tożsamości, rozpoczynając grę, komputer da wam fory. Musicie ich używać z wyczuciem, ale macie następujące możliwości: kiedy naciśnięcie dwukrotnie klawisz ognia w trudnej sytuacji, komputer doda pięćdziesiąt procent do normalnego prawdopodobieństwa trafienia, według którego ocenia skuteczność strzałów.
— To lubię! — Candleman prawie pojaśniał ze szczęścia.
— Tak sobie myślałem, że ci się spodoba — przyznał Harkness z uśmiechem. — Tylko nie przesadzajcie. Poza tym poprawiłem też kontrolę uszkodzeń, tak aby każdy raz trafiony okręt doznał mniejszych uszkodzeń niż powinien, ale nad tym muszę jeszcze popracować. Mam jeszcze jeden pomysł, ale to na później… Natomiast zapamiętajcie sobie: w tę grę musicie za każdym razem grać inaczej i wykorzystywać to, co zrobiłem, kiedy będzie okazja. No ale nie zmienia to faktu, że dzięki tym małym poprawkom powinniście paru narwańców oskubać na cacy.
— Też tak myślę — zgodził się Johnson z szerokim uśmiechem. — Dziękujemy, Harkness.
Odebrał Candlemanowi chipa, podrzucił go parę razy w dłoni i po chwili namysłu dodał:
— Porządny z ciebie chłop, Harkness. I jesteś wart każdego centa działki, jaką dostajesz.
— Miło, że tak myślisz. — Harkness także się uśmiechnął. — Lubię wiedzieć, że na coś zapracowałem. I zawsze pamiętam o przyjaciołach.