ROZDZIAŁ XIX

Wiceadmirał Sorbanne obeszła biurko i wyciągnęła rękę do gościa. Jedno spojrzenie na jej biurko wystarczyło, by zrozumieć, że obowiązków dowódcy stacji Clairmont przybyło, a nie ubyło po stracie systemu Adler. Po jej minie tego widać nie było — na twarzy miała bowiem wyłącznie wyraz współczucia.

— Kapitanie Greentree — powiedziała cicho i wskazała gestem fotele stojące wokół stolika. — Proszę usiąść.

— Dziękuję, damo Madeleine.

Greentree zjawił się ze zwyczajową grzecznościową wizytą przed odlotem, jako że miał wraz z resztą 18. Eskadry wrócić do systemu Yeltsin. Wyglądał upiornie — ściągnięta twarz, podkrążone oczy i zapadnięta w sobie postać. Nawet nienagannie odprasowany i wyczyszczony mundur w jakiś sposób zdawał się na nim wisieć jak na kołku. Jego zachowanie pasowało do wyglądu — wykonał polecenie, ale usiadł sztywno na brzeżku fotela, trzymając złączone nogi i czapkę na kolanach, jakby mebel był wrogiem, któremu należy się przeciwstawić. Napięcie emanowało z niego tak silnie, że nie sposób go było nie wyczuć.

Sorbanne usiadła w drugim fotelu, decydując, że jednak nie każe nic przynieść. Gość nie był w nastroju do pogawędki i nie miało sensu ani przedłużanie wizyty, ani też udawanie, że jest to towarzyska okazja. Na pewno byłby uprzejmy, ale żadne z nich nie czułoby się dobrze, toteż nie należało przeciągać struny.

Zamiast tego zagaiła bez wstępów:

— Jestem pewna, że domyśla się pan, dlaczego pana tu zaprosiłam, kapitanie Greentree — próbowała nie mówić oficjalnym tonem, ale nie udało jej się to, o czym najlepiej świadczyło nagłe stwardnienie jego rysów. — Obawiam się, że wieści nie są dobre… nawet przy uwzględnieniu największego możliwego marginesu na najpowolniejszy przelot Prince Adrian powinien tu dotrzeć dwa dni temu. Obawiam się, że o trzynastej zero zero lokalnego czasu zostanie oficjalnie uznany za zaginiony.

— Zaginiony… — powtórzył Greentree i opuścił dłoń na czapkę.

Zacisnął pięści, aż mu kostki pobielały, i odetchnął głęboko. Sorbanne pochyliła się nad stolikiem i położyła mu dłoń na kolanie.

— To nie pańska wina, kapitanie — powiedziała łagodnie. — Zrobił pan dokładnie to, co powinien… i dokładnie to, co lady Harrington chciała, by pan zrobił. Mój sztab i ja sama przeanalizowaliśmy zapisy sensorów pokładowych pańskiego okrętu dotyczące sytuacji taktycznej w systemie Adler w momencie, gdy znalazł się pan w normalnej przestrzeni. Nawet gdyby natychmiast wyruszył pan na pomoc Prince Adrianowi, nie miałoby to żadnego wpływu na jego los.

— Mogłem mimo wszystko spróbować — szept pełen wyrzutu był tak cichy, że wątpliwe było, aby Greentree zdał sobie w ogóle sprawę, że coś powiedział.

Sorbanne zdecydowała się jednak uznać, że tak było i że słowa były adresowane do niej.

— Oczywiście, że mógł pan mimo wszystko próbować — oznajmiła tak ostro, że spojrzał na nią zaskoczony. — Ludzie zawsze mogą próbować, ale oficer marynarki musi wiedzieć, kiedy tego nie robić. Na przykład wtedy, kiedy próba taka jest łatwiejszym wyjściem dla niego i jest dobra dla jego reputacji czy sumienia, ale oznacza niewypełnienie obowiązku. Jestem pewna, że spotka pan sporo idiotów, których tam nie było, a którzy będą uważać, że powinien pan lecieć na ratunek lady Harrington niezależnie od tego, co panu rozkazała. Bez wątpienia też oszczędziłby pan sobie takich wyrzutów, gdyby pan spróbował. Ale oboje wiemy, jakkolwiek bolesne byłoby przyznanie się do tego, że byłaby to błędna decyzja.

Poczekała, aż jej słowa do niego dotrą, nim zaczęła mówić ponownie, nie próbując nawet robić tego spokojnie czy beznamiętnie:

— Nawet gdyby lady Harrington kategorycznie nie rozkazała panu natychmiastowego powrotu do nadprzestrzeni, i tak nie zdążyłby pan uratować Prince Adriana, gdyż był on zbyt daleko. Nim dotarłby pan na miejsce starcia, Prince Adrian albo zdążyłby dolecieć do granicy nadprzestrzeni i wejść w nią, albo zostałby zmuszony do walki. W obu przypadkach nie miałby pan żadnego wpływu na jego losy, natomiast gdyby pan próbował, ryzykowałby pan, że pańskiemu okrętowi przytrafi się coś podobnego jak Prince Adrianowi. Bo najprawdopodobniej natknął się on na jednostkę Ludowej Marynarki czekającą bez ruchu w pobliżu trasy przelotu; takiej żaden sensor nie wykryje. A pana głównym obowiązkiem tak jako kapitana flagowego, jak i zgodnie z treścią rozkazu lady Harrington było bezpieczne wyprowadzenie konwoju z pułapki, jaką stał się Adler, i dopilnowanie, by dotarł cało tutaj. Będzie pan bez wątpienia miał do czynienia ze sporą grupą ludzi spekulujących, „co by było gdyby”. Nie wszyscy nawet będą głupi, ale oboje jesteśmy dorośli i wiemy, że znajdą się wśród nich niesprawiedliwi i okrutni. Niech pan nie zaczyna w ten sposób oceniać siebie jako pierwszy.

— Ale co ja mam powiedzieć ludziom na Graysonie? — jęknął Greentree. — Straciłem patronkę, ma’am!

— Nikogo pan nie stracił, kapitanie! — warknęła Sorbanne. — Lady Harrington spełniła swój obowiązek dokładnie tak samo, jak pan spełnił swój. Wybierając karierę oficera marynarki, była świadoma ryzyka wiążącego się z tym zajęciem. Przyjmując dowództwo eskadry w czasie wojny, była tego jeszcze bardziej świadoma. Zdecydowała się także dobrowolnie użyć Prince Adriana jako przynęty, by odciągnąć wroga od konwoju. Z żadną z tych decyzji nie miał pan nic wspólnego. Prawda?

— Wiem — przyznał po chwili. — I wiem, że pani ma rację… i dziękuję, że mi to pani powiedziała… kiedyś na pewno będzie to dla mnie wiele znaczyć, ale teraz… teraz wszystko, o czym mogę myśleć, to mieszkańcy Graysona. I nie chodzi o to, że będą mnie obwiniać, ale o to, że stracili ją. Bo my wszyscy ją utraciliśmy, a to… to się po prostu wydaje niemożliwe!

— Wiem — Sorbanne westchnęła i przeczesała palcami włosy. — Zawsze tak się wydaje, jeśli chodzi o najlepszych, zgadza się? Wydają się niepodobni do nas: niezwyciężeni… prawie nieśmiertelni. Ich magia zapewnia im bezpieczeństwo i szczęśliwy powrót, bo tak musi być. Bo są zbyt ważni, byśmy mogli ich stracić. Ale prawda jest inna… nie są niezwyciężeni ani nieśmiertelni… nikt nie jest. A gdy w końcu ich zabraknie, reszta musi sobie jakoś z tym poradzić i dalej działać. I znaleźć następcę.

— Wątpię, żebyśmy tym razem zdołali to ostatnie — ocenił trzeźwo Greentree i uśmiechnął się smutno. — Och, poradzimy sobie i przeżyjemy, ma’am. Pochodzimy z Graysona i wiemy co nieco o tym, jak przetrwać. Ale nie znajdziemy nikogo, kto byłby w stanie ją zastąpić… kto byłby taki jak ona. Będziemy uboższym społeczeństwem, damo Madeleine, a ci, którzy ją znali, zawsze będą się zastanawiać, co zdołalibyśmy osiągnąć, gdybyśmy jej nie utracili.

— Może próby osiągnięcia poziomu, którego, jak sądzicie, spodziewałaby się po was, zainspirują was do osiągnięcia wyższego — zasugerowała łagodnie Sorbanne. — Niewielu może poszczycić się podobną spuścizną. A poza tym nie należy od razu zakładać, że „ją utraciliśmy”. Wszystko, co w tej chwili wiemy, to że Prince Adrian nie powrócił z misji. Naturalnie należy założyć najgorsze, ale nawet jeśli okręt zostaje zniszczony w walce, prawie zawsze część załogi przeżywa. A na podstawie tego, co wiem o lady Harrington, sądzę, że miałaby dość odwagi, by wziąć na siebie odpowiedzialność za poddanie okrętu. Wątpię, by zdecydowała się na walkę do końca, wiedząc, że nie może jej wygrać, i wiedząc też, że konwój jest już bezpieczny. Uważam, że istnieje przynajmniej pięćdziesiąt procent szans na to, że żyje i jest jeńcem wojennym.

— Ma pani prawdopodobnie rację, ma’am — przyznał Greentree. — I mam taką nadzieję… Ale Ludowa Republika nie traktuje jeńców najlepiej, a przyznaję, że gdybym należał do Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, to takiego oficera jak lady Harrington nie chciałbym szybko uwolnić, obojętnie na kogo mógłbym go wymienić. Biorąc zaś pod uwagę, jak długo ta wojna może potrwać, upłynie wiele lat, zanim wróci.

— Obawiam się, że w tej ostatniej kwestii jesteśmy zgodni — przyznała z westchnieniem Sorbanne — ale wiele lat to i tak krócej niż nigdy, kapitanie.

— Prawda, ma’am. Krócej.

Greentree jeszcze przez długą chwilę przyglądał się swojej czapce, potem wstał i wsunął ją pod lewe ramię.

— Dziękuję pani, admirał Sorbanne — powiedział, wyciągając rękę, gdy wstała. — Doceniam to, że poświęciła pani czas na osobiste spotkanie. I dziękuję za radę. Słuchając mojego skamlenia, pewnie odniosła pani wrażenie, że zapomnieliśmy o tym, iż lady Harrington była również poddaną Korony. Zapewniam, że tak nie jest, ma’am. Zdajemy sobie sprawę, jak bardzo Królewskiej Marynarce będzie jej także brak.

— Będzie — przytaknęła Sorbanne, ściskając jego dłoń. — Do zobaczenia, kapitanie Greentree: pan musi wrócić na Graysona, ja muszę zająć się organizowaniem spraw tu na miejscu. Do pana prywatnej wiadomości: kończę przygotowania do rozpoznania walką systemu Adler. Wyślemy tam dwie eskadry krążowników liniowych, więc jeśli Ludowa Marynarka poważnie nie wzmocniła swych sił w tym systemie, wykopiemy ich z powrotem do Barnett czy dokądkolwiek, skąd przybyli.

— Szkoda, że nie mogę wziąć w tym udziału, ma’am.

— Też tego żałuję, ale… — wzruszyła wymownie ramionami.

Greentree puścił jej dłoń i kiwnął głową. Odwzajemniła jego gest, a gdy odwracał się ku drzwiom, dodała, zatrzymując go w pół kroku:

— Jeszcze jedno, kapitanie. Z tego co wiem o panu, ma pan zwyczaj robić to, co uważa pan za swój obowiązek, niezależnie od tego jak nieprzyjemne by to było… Chcę, żeby pan wiedział, że dwie godziny temu wysłałam do systemu Yeltsin kuriera z oficjalnym komunikatem uznającym lady Harrington za zaginioną w akcji.

— Rozumiem… — Greentree, który zdążył odwrócić się ku niej, przyglądał jej się przez chwilę, wziął głęboki oddech i powiedział: — Rozumiem, damo Madeleine i dziękuję, choć chyba nie powinienem… Naprawdę jestem wdzięczny.

— Nie powiem, że nie ma za co, bo wolałabym, aby nikt nie musiał nikogo informować o jej zaginięciu, ale skoro już tak się stało… — urwała i wzruszyła wymownie ramionami.

Greentree pokiwał głową, zgadzając się z nią, i powiedział:

— W takim razie do zobaczenia, ma’am.

I wyszedł.

Chwilę po tym, jak zamknęły się za nim drzwi, Madeleine Sorbanne, nadal na nie spoglądając, odetchnęła głęboko i powiedziała miękko:

— Powodzenia, kapitanie.

Po czym wyprostowała się, zrobiła w tył zwrot i podeszła do biurka i piętrzących się na nim problemów.


* * *

Trzydzieści minut później po wzięciu głębokiego oddechu kapitan Thomas Greentree wysiadł z windy na pokładzie swego okrętu i zmusił się do marszu normalnym krokiem. Mimo to, idąc korytarzem, wiedział, że zdradza go nieruchoma, niczym wykuta z kamienia twarz. Nic nie był w stanie na to poradzić, a prawdę mówiąc, nawet nie wiedział, czy chciałby, to bowiem, co miał zrobić, było jakby próbą generalną przed tym, co go czeka po powrocie do systemu Yeltsin. Poza tym wyraz jego twarzy doskonale odpowiadał samopoczuciu, gdyż w piersiach miał coś, co przypominało zamarznięty granitowy głaz.

Skręcił za róg i odwrócił na moment wzrok od stojącej pod ścianą postaci w zielonym uniformie. Normalnie wartę przy drzwiach prowadzących do pomieszczeń zajmowanych przez lady Harrington pełnili James Candless lub Robert Whitman jako młodsi członkowie jej bezpośredniej ochrony. Kiedy jednak nie było jej na pokładzie, obowiązki przejmowali inni gwardziści dowodzeni przez zastępcę LaFolleta, Simona Mattingly’ego. Kapral Mattingly mógł postawić na warcie, kogo chciał, ale mimo że podoficerowie mieli inne obowiązki, teraz trzymał wartę osobiście. Stał wyprężony niczym na paradzie, w idealnie wyczyszczonym mundurze, którego guziki i wszystkie metalowe elementy wręcz lśniły. Założył nawet złoty akselbant z herbem Harrington noszony przez członków Osobistej Gwardii Harrington jedynie przy najformalniejszych okazjach.

Greentree na ten widok zacisnął zęby, ale nie zwolnił kroku.

Doskonale rozumiał wiadomość przekazywaną całemu wszechświatowi przez milczącego gwardzistę. Obecność Mattingly’ego nie była po prostu dopełnieniem formalności, było to wypełnienie codziennego obowiązku, gdyż jego patronka nie odeszła, była jedynie nieobecna. Kiedy wróci, znajdzie go na stanowisku niezależnie od tego, jak długo by ta nieobecność trwała. Simon Mattingly będzie pełnił wartę wraz z innymi gwardzistami jak długo będzie trzeba, i robiąc to, w jakiś sposób pomoże jej wrócić.

Greentree zatrzymał się o dwa kroki od niego.

Mattingly zasalutował i spytał rzeczowo:

— Mogę w czymś pomóc, kapitanie?

— Tak. Chciałbym rozmawiać ze stewardem MacGuinessem.

— Moment, panie kapitanie.

Mattingly nacisnął przycisk umieszczonego w ścianie interkomu. Obaj czekali. Minęło kilkanaście sekund — znacznie więcej niż zazwyczaj — gdy w głośniku rozległ się głos, który Greentree ledwie zdołał rozpoznać:

— Tak? — zabrzmiało ciężko i głucho.

Mattingly spojrzał wymownie na kapitana, nim powiedział cicho:

— Kapitan Greentree chciałby z tobą rozmawiać, Mac. Zapadła chwila ciszy.

A potem drzwi się otworzyły.

Mattingly już nic nie powiedział, tylko ponownie zasalutował, gdy Greentree przekroczył próg. MacGuiness stał w otwartych drzwiach kuchni z podejrzanie zapuchniętymi oczyma, ale gość nie miał najmniejszego zamiaru tego komentować. MacGuiness wyglądał dokładnie odwrotnie niż Mattingly — miał opuszczone ramiona i po raz pierwszy, odkąd Greentree go znał, wyglądał na swój wiek. Stał, jakby ktoś wypuścił z niego całą energię, z bezwładnie opuszczonymi rękoma, jakby zapomniał, do czego służą, i pomarszczoną nagle twarzą, na której każda zmarszczka była wyrazem żalu i rozpaczy. Dotąd czepiał się kurczowo nadziei, że będą jednak jakieś dobre wieści, jakby samą nadzieją mógł je sprowadzić.

— Dzień dobry, kapitanie — powitał go, próbując się uśmiechnąć. — Podać coś do picia? Jestem… jestem pewien, że lady Harrington życzyłaby sobie…

Urwał i zacisnął pięści. A kapitana zalało irracjonalne poczucie winy — to wyraz jego twarzy zdławił MacGuinessowi słowa w ustach. Widać to było po tym, że twarz stewarda stężała, a on sam drgnął niczym uderzony. Greentree odetchnął głęboko i powiedział to, co musiał powiedzieć:

— Admirał Sorbanne oficjalnie uznała dziś HMS Prince Adriana za zaginiony — oznajmił zwięźle, próbując zaoszczędzić tamtemu wstępów i rozwlekłości, które jedynie bolałyby bardziej, ale MacGuiness i tak zbladł.

Greentree położył mu dłoń na ramieniu.

— Przykro mi — powiedział znacznie łagodniej. — Ale nie załamuj się, lady Harrington została tylko uznana za zaginioną w akcji, musimy poczekać na informacje od inspektorów Ligi czy władz Republiki, zanim będziemy wiedzieli coś więcej. Chciałem… chciałem, żebyś dowiedział się ode mnie, a nie z plotek.

— Dziękuję, sir — szepnął MacGuiness, zamrugał gwałtownie i rozejrzał się po pustej kabinie. — Nie wydaje się…

Urwał, zacisnął zęby i odwrócił głowę, kryjąc twarz przed spojrzeniem kapitana.

— Dziękuję, że mi pan powiedział, sir — oświadczył dziwnym, zduszonym głosem. — Jeśli mi pan wybaczy, mam… mam coś do zrobienia…

I szybko przeszedł do drzwi prowadzących do sypialni lady Harrington.

Greentree przez kilka sekund przyglądał się im, gdy już zamknęły się za MacGuinessem, nim westchnął ciężko, odwrócił się i podszedł do drzwi wejściowych. Wiedział, że Mattingly domyślił się z jego zachowania, jakie wieści przynosi, ale to nie zdejmowało zeń obowiązku porozmawiania także z gwardzistą. Jakkolwiek było, musiał przekazać wszystkim ludziom lady Harrington wiadomość, której nikt nie chciał usłyszeć.


* * *

James MacGuiness siedział na krześle w sypialni Honor Harrington ze wzrokiem wbitym w wysadzaną klejnotami pochwę Miecza Harrington wiszącego nad kryształową gablotką zawierającą Klucz Harrington i Gwiazdę Graysona.

Nie poruszał się i nie wydawał żadnego dźwięku, ale po jego policzkach toczyły się łzy.


* * *

Honor z westchnieniem uniosła głowę znad książki, którą przez ostatnią godzinę udawała, że czyta, i potarła oczy. Jeszcze przez chwilę siedziała, potem odłożyła książkę, zdjęła nogi z wąskiego posłania i wstała. Parę kroków doprowadziło ją na środek kabiny, którą dzieliła z Marcią McGinley, Geraldine Metcalf i Sarah DuChene. Przystanęła na moment, odetchnęła głęboko i zaczęła ćwiczyć.

McGinley uniosła głowę znad szachownicy i obserwowała ją bez słowa, po czym spojrzała na DuChene i uniosła pytająco brwi. Sarah przytaknęła gestem i obie dołączyły do Honor, która odsunęła się nieco w bok, by zrobić im trochę więcej miejsca. We trójkę zaczęły krążyć wokół siebie niczym w dziwnym tańcu, a Metcalf obserwowała je, nie ruszając się z posłania. Na to, by wszystkie cztery ćwiczyły kata nie było miejsca, toteż jedna zawsze musiała czekać na swoją kolej.

Nimitz natomiast nie musiał czekać na nic, a marnująca się całkiem dobra para wolnych i pozostających w bezruchu kolan była zbyt dużym wyzwaniem. Dlatego błyskawicznie przeskoczył z nóg posłania Honor na posłanie Metcalf, domaszerował do niej i rozwalił się jak długi na jej kolanach, równocześnie wykręcając się brzuchem do góry. Było to tak nachalne domaganie się pieszczot, że Geraldine zachichotała.

Honor obserwująca towarzyszki spod oka żałowała, że w kabinie nie ma więcej wolnego miejsca, bo to, które było, prawdę mówiąc, nie starczało jej na porządne ćwiczenie. A w dodatku musiała cały czas uważać na pozostałe kobiety, żeby którejś nie wyrządzić krzywdy. Mimo niewygód spowodowanych tłokiem w sumie była zadowolona z towarzystwa — przynajmniej w części zapobiegało destrukcyjnemu wpływowi poczucia bezradności, które stopniowo, ale stale ją przytłaczało. Żadna z nich zresztą nie chciała być tutaj, ale dzięki brakowi miejsca nie została odizolowana tylko z Nimitzem w małej kabinie, jak wymagała tego uprzejmość i co niechybnie stałoby się na większym okręcie.

Pomimo różnicy stopni McGinley, Metcalf i DuChene były najbliższymi jej rangą jeńcami płci żeńskiej, a ponieważ fizyczną niemożliwością było zapewnienie komukolwiek z wziętych do niewoli prywatnej kabiny, kapitan Bogdanovich (przepraszając zresztą w imieniu kontradmirała Tourville’a) umieścił je wszystkie razem. Count Tilly był krążownikiem liniowym, więc rzeczywiście nie było na nim wiele wolnego miejsca, a kabina, którą zajmowały, zaprojektowana dla sześciu młodszych oficerów, była i tak znacznie przyjemniejsza od celi w okrętowym areszcie.

Z początku Metcalf i DuChene źle się czuły (łagodnie rzecz ujmując) z powodu znalezienia się razem z Honor i Nimitzem. Zdawały się uważać, że z ich winy została pozbawiona prywatności, na którą według nich zasługiwała, a różnica stopni tylko to podkreślała. Honor robiła co mogła, żeby wybić im to przekonanie z głów, ale bez pomocy McGinley zapewne by się jej nie udało. Ani Geraldine, ani Sarah nie służyły z nią dotąd i jeśli nie liczyć przelotnych w sumie kontaktów, gdy odwiedzała Prince Adriana, wszystkie trzy były dla siebie obcymi osobami i gdyby były tylko we trzy, najprawdopodobniej nadal obwiniałyby same siebie o różne rzeczy. Marcia McGinley natomiast stanowiła swoisty łącznik — z jednej strony miała ten sam stopień co one, z drugiej była oficerem operacyjnym Honor, a więc drugim co do ważności członkiem jej sztabu, i zdążyła całkiem dobrze poznać lady Harrington. Stopniowo rozciągnęła tę znajomość na Metcalf i DuChene. Nadal co prawda czuły się nieco nieswojo, ale na to już nic nie można było poradzić, natomiast po paru pierwszych dniach przestały się winić za to, na co nie miały żadnego wpływu.

Dodatkowy problem stanowiło to, że Honor nie tylko miała wyższy stopień i była ich dowódcą. Była też najstarszym rangą oficerem wśród jeńców, co automatycznie powodowało konieczność pewnego psychicznego odseparowania od reszty. Nie mogła liczyć, że towarzyszki uznają ją za jedną ze swoich, ale wypracowały najwygodniejsze możliwe wzajemne relacje i była im za to wdzięczna, gdyż w jej obecnej sytuacji jakakolwiek stabilizacja była mile widziana. Kontaktu z innymi jeńcami praktycznie nie miała i to także zżerało ją wewnętrznie. Nie wiedziała bowiem, co dokładnie dzieje się z ludźmi, za których nadal czuła się odpowiedzialna. W połączeniu ze strachem o to, co przyniesie przyszłość, była to destrukcyjna mieszanka…

Nimitz natomiast nie miał podobnych problemów i był prawie zadowolony. To znaczy każdy poza Honor uznałby, że jest w pełni zadowolony, gdyż jako urodzony oportunista jak zwykle znalazł sobie kogoś do wykorzystania. Honor wiedziała dzięki łączącej ich więzi, że czuje się złapany w pułapkę i że to mu nie daje spokoju. Co się zaś tyczy zachowań, to znając McGinley, zaczął od niej domagać się czesania czy głaskania, po czym łaskawie i bezwstydnie objął tym obowiązkiem pozostałe dwie panie oficer. Honor może i byłaby zazdrosna, gdyby nie zorientowała się, że zabawę zmienił w coś w rodzaju terapii zajęciowej dla nich i że jego zachowanie w znacznej części przyczyniło się do przełamania początkowych blokad i uprzedzeń Metcalf i DuChene.

Poza tym obserwowanie, jak skutecznie manipuluje innymi, „wyciągając” ich z depresji, pomagało jej zapomnieć o własnej. Choćby chwilowo. Zresztą jej współtowarzyszki nie były jedynymi, które znalazły się pod urokiem treecata. Shannon Foraker na przykład odwiedzała go (i Honor) tak regularnie, że Honor zaczęła się o nią obawiać. Zbytnie bowiem zaprzyjaźnienie się z oficerem Royal Manticoran Navy mogło dla oficera Ludowej Marynarki mieć przykre konsekwencje. Czuła się trochę winna, że nie dała tego Shannon do zrozumienia, ale za bardzo cieszyły ją jej wizyty. A potem Tourville zdecydował się wyznaczyć Shannon Foraker na swego oficera łącznikowego z jeńcami i problem sam się rozwiązał.

Wybór był doskonały, jeżeli Tourville’owi chodziło o kogoś, kto dopilnuje właściwego traktowania jeńców. W tym względzie mógł Foraker spokojnie zaufać. Honor podejrzewała, iż Tourville miał jeszcze inny powód i że to on był istotniejszy. Shannon bowiem mimo awansu nic się nie zmieniła — pozostała taka, jaką Honor poznała w Konfederacji Silesjańskiej, i oczywiste było, że chce się odwdzięczyć za traktowanie, jakiego zaznała na pokładzie HMS Wayfarer. Problem polegał na tym, że to, co w większości flot uznano by za godne pochwały honorowe intencje, w ogarniętej rewolucyjnym szałem Ludowej Marynarce mogło okazać się nader niebezpieczne. Ponieważ Foraker dostała rozkaz dopilnowania dobrego traktowania jeńców, niebezpieczeństwo to przestało istnieć, jako że nawet w Ludowej Marynarce paranoja nie osiągnęła jeszcze stopnia, w którym prześladowano by kogoś za wykonanie otrzymanego rozkazu.

Było mało prawdopodobne, by Shannon zorientowała się w rzeczywistych motywach kontradmirała Tourville’a (zakładając, że Honor odgadła je prawidłowo, ma się rozumieć), bo nadal zachowała dziecinną zgoła niewinność w podejściu do otoczenia. To zresztą stanowiło istotny składnik jej uroku. Shannon nie była głupia, ale niezdolna (albo też tak bardzo tego nie chciała, że na to samo wychodziło) poddawać swego zachowania naciskom ideologicznym szalejącym w Ludowej Marynarce. Wydawała się nie posiadać śladu konstruktywnej paranoi, która pozwalała innym oficerom przeżyć ten obłędny trójskok po polu minowym, i aż strach było myśleć, jak by skończyła, gdyby nie posiadała umiejętności i talentu tak wysoko cenionych przez przełożonych.

Honor złapała się na tym, że obawia się o jej przyszłość, co było nienormalne, bo raz że Shannon była oficerem wrogiej floty, i to w zasadzie dzięki niej i pechowi Honor trafiła do niewoli, a dwa że sama miała przed sobą znacznie gorsze perspektywy. Trudno jej było jednakże traktować Shannon Foraker jako naprawdę niebezpiecznego przeciwnika, wiedząc, że to ona dopilnowała kucharzy, by Honor dostawała większe i bardziej energetyczne posiłki, poświęcała swój wolny czas na grę w szachy z Marcią, dokarmiała Nimitza selerem albo zorganizowała Metcalf jej własne przybory malarskie uratowane z kabiny na HMS Prince Adrian.

Shannon poza tym mogła nie całkiem zdawać sobie sprawę z potencjalnego ryzyka jej grożącego, ale za to była świadoma, czego Honor boi się najbardziej, i zrobiła w tej sprawie, co mogła. Nie tylko sprowadziła innych, by poznali Nimitza, który wiedząc, o co toczy się gra, wspinał się na szczyty uroku, czyli przekupywał ich swymi wdziękami, w czym miał wieloletnią wprawę, ale też wielokrotnie „wypożyczała” go pod pozorem ćwiczeń. Przedstawiała go tylu ludziom na pokładzie, ilu tylko się dało, przekonując ich tym samym (przy aktywnej współpracy Nimitza), że treecat nie stanowi dla nich zagrożenia.

Honor była jej za to wdzięczna, choć nie miała zbytnich złudzeń co do skuteczności jej wysiłków, po tym jak Tourville poinformował ją, że jest w pełni świadom fizycznych możliwości treecata jako zabójcy. Miało to miejsce w czasie jednego z obiadów, na które regularnie zapraszał oprócz swoich oficerów trzech najstarszych rangą jeńców, czyli ją, McKeona i LaFolleta. Dawało to Honor okazję porozmawiania z nimi, choć Andrew wybitnie męczył się w trakcie posiłków. Gospodarzowi zaś umożliwiało różne rzeczy, między innymi nieoficjalne przekazywanie jej pewnych informacji, jak choćby tego, że wywiad Ludowej Marynarki dysponuje wcale kompletną teczką z informacjami na jej temat.

W pierwszym momencie zupełnie ją to zaskoczyło. Nie dlatego, by nie znała tej praktyki — sama wielokrotnie korzystała z podobnych, rutynowo kompletowanych materiałów o oficerach, co do których wywiad RMN uznał, że są wystarczająco ważni, by to robić, ale dlatego, że nie sądziła, iż sama za kogoś takiego została uznana przez przeciwnika. Po namyśle przyznała, że było to nawet logiczne z punktu widzenia Ludowej Marynarki, ale nadal uważała to za przesadę. Jakkolwiek było, w skład zebranych materiałów wchodziło nagranie z pewnego posiłku w pałacu Protektora na Graysonie, które swego czasu graysońskie media puszczały na okrągło. Sądząc z paru rzuconych od niechcenia uwag Tourville’a, widział je, a nikt, kto zobaczył w akcji żywą piłę łańcuchową, jaką był wówczas Nimitz, nie mógł wziąć go za udomowione zwierzątko czy niegroźną żywą maskotkę. Tourville najwyraźniej nie czuł się zagrożony, ale wątpiła, czy inni, którzy widzieli, jak Nimitz zabija zamachowców, będą podzielali jego stosunek do niego.

Fakt istnienia jej teczki miał też inną konsekwencję — powodował, że perspektywa rozdzielenia z Nimitzem stawała się wysoce prawdopodobna. I nawet trudno było się temu dziwić — gdyby to ona odpowiadała za jeńców, także nie byłaby uszczęśliwiona, gdyby któryś miał maskotkę potrafiącą bez trudu zabijać ludzi. Ta świadomość nie wpłynęła dodatnio na jej samopoczucie; dodała czarnych barw do i tak mrocznie rysującej się przyszłości.

A przyszłość, choć nie do końca pewna, była ponura. Być może tym bardziej ponura właśnie z uwagi na niepewność, było to bowiem coś, do czego nie przywykła i z czym szczególnie trudno było jej sobie poradzić. Po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że gdyby ktoś chciał wymyśleć sytuację obracającą jej zalety przeciwko niej samej, nie mógłby wybrać lepszej niż ta, w której właśnie się znalazła. Wydanie rozkazu poddania okrętu spowodowało, że jej poczucie obowiązku względem Królewskiej Marynarki i samej Królowej przemieniło się z siły w osłabiające poczucie winy. Podobnie rzecz się miała z poczuciem odpowiedzialności i lojalności (zawsze działającym w dwie strony) wobec podkomendnych. Robiła co mogła i dzięki uczciwości i honorowi takich oficerów jak Foraker i Tourville jej ludzie nie ucierpieli. Ale nie w tym kryło się sedno ona sama nie będzie mogła uczynić nic, by ich ochronić, kiedy tylko znajdą się poza zasięgiem władzy Tourville’a. A nie ulegało wątpliwości, że to nastąpi.

A ponad wszystko wybijała się troska o Nimitza. Ich więź stanowiąca przez ponad czterdzieści lat jej życia opokę, podstawę stabilizacji i miłości, na którą mogła liczyć nawet w najgorszych momentach, teraz stała się największym zagrożeniem. Mogła stracić Nimitza. Mogli jej go nie tylko zabrać, ale i zabić. Mógł to zrobić pierwszy z brzegu oficer odpowiedzialny za transport jeńców czy klawisz w obozie. A ona nie mogła go obronić. Mogła tylko z nim zginąć. I to wszystko mogła jedynie ukryć przed podwładnymi, poradzić na to nie była w stanie nic.

I dlatego jej strach rósł niczym źródło zakażenia, którego nie da się zdezynfekować. A rosnąc, niszczył ją coraz bardziej — zżerał siłę woli, poczucie własnej wartości i to, kim była. Mogła tylko próbować go ignorować… nie myśleć… i udawać, że go nie ma… wiedząc doskonale, że to nieprawda.

I to właśnie niszczyło ją kawałek po kawałku zupełnie jak wolno działająca trucizna. Nienawidziła własnej bezsilności i przerażenia. Nie tylko dlatego, że ją osłabiały, ale także dlatego, że uniemożliwiały jej robienie tego, co powinna, dla tych, na których swym rozkazem sprowadziła podobny los.

Podejrzewała, że jedynie Alistair i Andrew, i być może Marcia wiedzieli, co się z nią dzieje, a przynajmniej miała nadzieję, że nikt inny się nie zorientował. I tak wystarczająco złe było to, że najlepiej ją znający byli zmuszeni do zajmowania się jej słabościami i problemami, mając dość własnych zmartwień i powodów do obaw. Gdyby…

Ponure rozmyślania przerwał jej sygnał dobiegający od strony drzwi. Uniosła głowę, wdzięczna, że coś wybiło ją z samonakręcającej się spirali samopotępienia. Drzwi otworzyły się, ukazując Shannon Foraker — Honor zaczęła się uśmiechać, ale gdy zobaczyła jej minę, uśmiech zwiądł samoistnie. Wyczuła, że McGinley i DuChene wy padły z rytmu, a moment później przestały ćwiczyć. Sama także znieruchomiała.

— O co chodzi, towarzyszko komandor? — spytała jak zwykle i zaskoczył ją spokój własnego głosu.

— Towarzysz kontradmirał Tourville przesyła pozdrowienia. Prosił, bym panią poinformowała, że otrzymaliśmy nowe rozkazy — głos Shannon zabrzmiał równie nienaturalnie głośno i bez wyrazu, zupełnie jakby czytała tekst napisany przez kogoś innego.

Dopiero po sekundzie Honor zdała sobie sprawę, że tak właśnie było — Shannon była przecież posłańcem przekazującym wiadomość od Tourville’a. Foraker odchrząknęła zaś i mówiła dalej:

— Wrócił kurier wysłany do systemu Barnett. Meldunek był co prawda adresowany do dowódcy bazy DuQuesne, admirała Theismana, ale obecnie, jak się okazało, w systemie przebywa członek Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego, towarzyszka Cordelia Ransom, więc naturalnie także zapoznała się z treścią meldunku.

Honor poczuła sekundowy wzrost nadziei, gdy usłyszała nazwisko Theismana — spotkała się z nim parę lat temu i wiedziała, że jest odważny i uczciwy. I kieruje się normalnymi zasadami moralnymi. Nadzieja prysła, gdy usłyszała drugie nazwisko. Jedyne, do czego była zdolna, to do zachowania kamiennego oblicza i niespuszczenia wzroku.

— Członkowie załogi oraz większość podoficerów i oficerów zostanie przewieziona bezpośrednio do obozu jenieckiego floty w systemie Tarragon — dodała Foraker. — Pani i starsi oficerowie oraz najstarsi rangą podoficerowie macie wraz z nami wrócić do systemu Barnett.

Shannon urwała, jakby szukając sposobu, by uniknąć ciągu dalszego, ale go nie znalazła, bo nie mogła, więc dodała jeszcze bardziej drewnianym głosem:

— Towarzyszka Ransom poleciła towarzyszowi kontradmirałowi Tourville’owi osobiście dostarczyć panią do Barnett, gdyż chce z panią porozmawiać, zanim zdecyduje, jakie będą dalsze losy pani sprawy. Tak dosłownie brzmi treść rozkazów otrzymanych przez kontradmirała Tourville’a.

— Rozumiem — sopran Honor nawet nie zadrżał.

Miała dziwne wrażenie, jakby stała z boku, obserwując kogoś obcego używającego jej ciała. Z danych zebranych przez wywiad na temat Ransom, do których miała dostęp, wiedziała, że to pijana władzą psychopatka. Nie było się co oszukiwać, po co też chciała z nią „porozmawiać” i jakie będą „losy jej sprawy”. Dziwne, ale poczuła ulgę — przynajmniej nie musiała już się katować fałszywymi nadziejami.

Usłyszała, jak Nimitz zeskakuje na pokład i idzie ku niej. Schyliła się, nie spuszczając wzroku z Shannon, i podniosła go, tuląc do siebie tak silnie, że powinien zaprotestować. Wydało jej się, że wszystko wokół zamarło — pozostała tylko Shannon z rozpaczą w oczach potwierdzającą wnioski, do jakich sama doszła, i ciepło treecata trzymanego w objęciach.

A potem zrozumiała, że się myli. Że jest jeszcze coś. Jej obowiązek. Obowiązek wobec samej siebie, swej Królowej i swoich ludzi. I wiedziała, że nie zawiedzie i nie zhańbi ich, załamując się wtedy, kiedy będą jej najbardziej potrzebować. I że zrobi, co tylko może, by pozostać sobą do samego końca i przyjąć go z taką godnością, na jaką tylko będzie ją stać.

— Dzięki, Shannon. Przekaż proszę moje podziękowania towarzyszowi kontradmirałowi Tourville’owi za to, że zechciał mnie o wszystkim poinformować. I za jego uprzejmość przez cały ten czas — powiedziała lady Honor Harrington szczerze.

I uśmiechnęła się.

Загрузка...