ROZDZIAŁ XXIV

— Ona co?!

Rob Pierre wpatrywał się w ekran z wściekłym niedowierzaniem, co widząc jego rozmówca z trudem przełknął ślinę. Miał w klapie identyfikator głoszący: L. Boardman, drugi zastępca dyrektora do spraw informacji. I nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie ma żadnej ochoty na kontynuowanie tej rozmowy.

— Mogę przesłać nagrania, towarzyszu przewodniczący — zapewnił tak pospiesznie, że prawie zaczął się jąkać w sposób typowy dla urzędasów, gdy próbują uniknąć winy za szefa. — Chodzi mi o to, że ja sam niewiele wiem, a one na pewno wytłumaczą wszystko jaśniej niż ja zdołam i dlatego…

— Zamknij się! — warknął lodowato Pierre i Boardman wykonał polecenie natychmiast.

Dopiero po chwili przypomniał sobie, żeby zamknąć też usta.

Pierre zaś spoglądał na niego wściekle przez naprawdę długą chwilę, nim zdołał zmusić się do odwrócenia wzroku. Przerażenie tej męskiej biurwy podkreślało dzielącą ich przepaść, mimo że dupek był jednym z zastępców Ransom, więc całkiem wysoko stojącym w hierarchii Ludowej Republiki. Co w niczym nie zmieniało faktu, że mógł go zniszczyć tak dosłownie, jak i w przenośni w ciągu czasu potrzebnego na wypowiedzenie jednego zdania. I obaj o tym wiedzieli.

Taka władza była niebezpieczna, bo korumpowała błyskawicznie i cały czas trzeba się było mieć przed tym na baczności. A im bardziej był zmęczony, tym trudniej było mu powstrzymać się przed pofolgowaniem zachciance i rozładowaniem się w najszybszy i najprzyjemniejszy sposób. Skoro wszystko sprzysięgło się przeciw niemu, to co złego byłoby w chwilowym choćby rozładowaniu się na zwiastunie kolejnych kłopotów…

Odetchnął głęboko, odchrząknął i ponownie spojrzał na ekran.

— Oczywiście, że chcę obejrzeć te nagrania — powiedział nieskończenie cierpliwym tonem, z którego „idioto” wynikało w sposób oczywisty. — Natomiast teraz chcę usłyszeć streszczenie tego co najważniejsze.

— Tak, rozumiem, natychmiast — Boardman praktycznie przyjął na siedząco pozycję zasadniczą i omal nie zasalutował.

Jego ręce znajdowały się poza zasięgiem kamery, ale sądząc po ruchu ramion, gorączkowo szukał czegoś na biurku, a szelest papierów świadczył, że chodziło o wydruk. W końcu znalazł go, gdyż otarł pot z czoła i zaczął go przeglądać, mrucząc do siebie pod nosem. Wreszcie uniósł głowę i uśmiechnął się w sposób nieodmiennie kojarzący się z wazeliną.

— Więc tak, towarzyszu przewodniczący: według informacji mojej asystentki, towarzyszki Mancuso, towarzysz kontradmirał Tourville… tak, zgadza się, Tourville Lester zdobył kilka okrętów Królewskiej Marynarki, w tym krążownik, na pokładzie którego znajdowała się Honor Harrington.

I urwał, spoglądając na wydruk, jakby własnym oczom nie wierzył i spodziewał się, że tekst gotów zmienić się w każdej chwili. Było to całkiem zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że dotąd Harrington regularnie wychodziła zwycięsko z każdego starcia, a niejako przy okazji niweczyła najlepiej nawet zaplanowane operacje. Przerwa zaczęła się jednak za bardzo przeciągać i Pierre poczuł rosnącą irytację. Odchrząknął znacząco, ponownie podrywając Boardmanana baczność i przywracając go do rzeczywistości.

— Ja… tego… przepraszam, towarzyszu przewodniczący. No więc jak już powiedziałem, po złapaniu Harrington towarzysz kontradmirał wysłał meldunek do dowództwa obrony Barnett, gdzie przebywa towarzyszka sekretarz Ransom. Została naturalnie o wszystkim poinformowana, a ponieważ propagandowy aspekt sukcesu był dla niej oczywisty, poleciła, by towarzysz Tourville przywiózł Harrington do systemu Barnett.

— To akurat doskonale rozumiem! — warknął Pierre. — Natomiast chcę wiedzieć, co do nagłej cholery nawywijała potem i dlaczego!

Boardman skurczył się i rozglądał w panice, wiedząc, że nie ma dokąd uciec. Publiczne starcia między członkami Komitetu zdarzały się rzadko, ale kiedy już się zdarzyły, regułą było „zniknięcie” jednego z adwersarzy wraz z większością świadków. Pierre zazwyczaj uważał, by publicznie nie zrobić i nie powiedzieć nic, co mogło zostać uznane za ostrą krytykę któregoś z członków Komitetu. Nie dlatego że się na nich nie wściekał, ale dlatego, że przy swojej władzy wolał nie okazywać, że się wścieka. Gdyby starł się z kimś publicznie, nie miałby bowiem innego wyjścia niż eliminacja przeciwnika, kimkolwiek by on był. Każde bowiem inne postępowanie osłabiłoby jego autorytet i pozycję.

Boardman o tym wszystkim wiedział… i wiedział też, że wściekłość Pierre’a na Ransom na pewno odbije się i na nim jako jej bliskim współpracowniku. I z całą pewnością nie odbije się dobrze. Naturalnie jeżeli nie pozostanie wobec niej lojalny, a ona jakoś to przetrwa i dowie się o tym, a dowie się na pewno, to skończy jeszcze gorzej — Pierre mógł go zabić szybciej, za to boleśniej i bardziej pomysłowo. Tyle że chwilowo Ransom była o lata świetlne stąd, a Pierre ledwie o sześćdziesiąt pięter wyżej…

Gryzipiórek zmusił się do spojrzenia w oczy towarzyszowi przewodniczącemu i powiedział z zadziwiającą stanowczością:

— Nie znam wszystkiego, co obmyśliła, nie byłem tam i nie miałem czasu obejrzeć wszystkich nagrań. Ale ze scenariusza, który otrzymałem, wynika, że przypomniała sobie o wyroku skazującym Harrington na śmierć jeszcze przed wojną, za poprzedniej władzy, no i… i zdecydowała się osobiście dostarczyć ją do obozu Charon i dopilnować wykonania tego wyroku, towarzyszu przewodniczący.


* * *

— Czy możemy ją powstrzymać? — spytała chrapliwie Esther McQueen.

Wraz z Saint-Justem siedziała przed olbrzymim biurkiem, za którym zasiadał Pierre, i nie próbowała nawet ukrywać, że jest wściekła. Zaczęła wreszcie orientować się w nowych obowiązkach i odkryła przy okazji, że ministerstwo wojny jest w jeszcze gorszym stanie, niż się obawiała. Miała aż za dużo problemów i roboty. Sytuacja jako żywo przypominała problem z mityczną stajnią Augiasza i naprawdę nie potrzebowała dodatkowych komplikacji wynikających z czyjejś bezdennej głupoty.

— Nie widzę sposobu — odpowiedział Saint-Just. — Kurier od Theismana opuścił Barnett trzy dni po odlocie Cordelii. Teraz dzieli ją od systemu Cerberus sześć dni drogi, a kurier wysłany stąd potrzebuje siedmiu dni na dotarcie do celu.

— Przecież nie każe powiesić Harrington, ledwie dotrze na miejsce! — zirytowała się McQueen. — Można spróbować i powinno się udać!

— Obawiam się, że nie zrozumiała pani podstawowego problemu, towarzyszko admirał — powiedział ciężko Pierre. — Nawet gdyby kurier zdążył na czas, nie możemy zakazać jej wykonania egzekucji.

— A to dlaczego? — zmusiła się w ostatnim momencie do złagodzenia tonu, nie kryjąc, ile wysiłku ją to kosztowało.

Pierre westchnął, żałując, iż nie może udać, że jej reakcja jest nie na miejscu.

— Ano dlatego, że ona puściła już swój cholerny „wywiad” w obieg — odparł Saint-Just za niego. — Nasi obywatele, już wiedzą co ma zamiar zrobić, dziennikarze z Ligi Solarnej też. Musieli już przesłać stosowne materiały do swoich oddziałów na terenie Sojuszu, a wszyscy wiemy, jaki będzie oddźwięk i zainteresowanie takim wydarzeniem. A nawet gdyby korespondenci Ligi z jakichś powodów nie tknęli tego tematu, to szpiedzy nagrywający nasze audycje dla wywiadów Królestwa Manticore mieli już dostęp do tych informacji. Jeżeli materiały jeszcze nie dotarły na Manticore, to dotrą tam wkrótce… nie możemy zmienić oficjalnego stanowiska, nie wychodząc na kompletnych idiotów. A to, co Ransom puściła, to jest oficjalne stanowisko Komitetu dla każdego, kto obejrzy to nagranie.

McQueen przyglądała mu się przez kilkanaście sekund, po czym spojrzała na Pierre’a. Ten pokiwał głową na znak zgody. Przez moment siedziała bez ruchu, najwyraźniej próbując zapanować nad emocjami, co jej się w miarę udało, gdyż zaczęła mówić spokojniejszym głosem:

— Całą sprawę trzeba bardzo starannie przemyśleć. Sama w sobie, traktowana wyłącznie jako oficer floty, Harrington nie jest aż tak istotna. Nie chcę umniejszać jej zdolności czy szkód, jakie nam wyrządziła. Prawdę mówiąc, jest jedną z najlepszych w branży: taktycy tego kalibru rodzą się ledwie parę razy na pokolenie… jeśli to pokolenie ma szczęście. Ale fakt jest faktem, że z czysto wojskowego punktu widzenia jest po prostu jednym z wielu komodorów czy admirałów w zależności od tego, którą z flot weźmie się pod uwagę. Natomiast towarzyszka sekretarz Ransom popełniła olbrzymi, by nie rzec kardynalny błąd, traktując ją wyłącznie jako oficera. W Gwiezdnym Królestwie Harrington uznawana jest za bohaterkę wojenną, w Protektoracie Grayson nie tylko za największą bohaterkę, ale i jedną z najważniejszych osobistości. Nasza własna flota widzi w niej najlepszego młodego oficera flagowego przeciwnika. Jestem co prawda pewna, że zarówno część społeczeństwa, jak i Ludowej Marynarki odetchnie z ulgą i będzie zadowolona, że Harrington przestała stanowić zagrożenie, ale by to osiągnąć, wystarczy umieścić ją w obozie i nie wymienić na naszych jeńców. Nie trzeba jej zabijać. A wykonanie kary śmierci będącej, jak wszyscy wiemy, zagrywką propagandową opartą na fałszywych zarzutach, będzie miało olbrzymie konsekwencje, i to nie tylko militarnej natury, przy których krótkotrwały sukces propagandowy jest niczym. Zrobimy z niej męczenniczkę, a martwy bohater jest wielokroć groźniejszy od żywego! Nawet jeśli pominiemy wszystkie inne aspekty, proszę pomyśleć o skutkach, jakie to będzie miało dla naszych ludzi. Królewska Marynarka nigdy nam nie wybaczy i z całym szacunkiem dla towarzysza Saint-Justa, to nie funkcjonariusze UB trafiać będą do niewoli. Już nie mówię o tym, że praktycznie rzecz biorąc, druga strona może przestać brać jeńców, gdyż to mało prawdopodobne. Natomiast załogi i Marines będą wiedzieli, że to właśnie oni zapłacą, co nie dość, że wpłynie na morale, ale spowoduje rozłam między nimi a UB, ponieważ całkiem słusznie będą obwiniać za zabicie Harrington funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa.

Obserwowała twarze, ale nie doczekała się gniewu, który spodziewała się wywołać. Co prawda nie bardzo mogła sobie przypomnieć, by na obliczu Saint-Justa widziała kiedykolwiek jakieś uczucia, ale Pierre miał nieco żywszą mimikę. Tymczasem na jego twarzy widać było jedynie zmęczenie i zrozumienie. Tym niemniej jednak gdy skończyła, pokręcił głową i opadł na oparcie fotela. Pomasował dłonią oczy i powiedział ciężko:

— Zgadzam się z tą analizą. Wiem, że Harrington w roli męczennika będzie groźniejsza, niż dowodząc całą Królewską Marynarką, ale mimo to nie mogę anulować decyzji Cordelii. Nie publicznie. Zrobiła źle i głupio, z czym wszyscy tu się zgadzamy, ale o jej decyzji wie już zbyt wielu. Jeżeli sprzeciwiłbym się temu i zmienił ją, musiałbym także zrobić to publicznie, a nie mogę. Nie tak krótko po próbie zamachu i nie w stosunku do pierwotnego członka Komitetu będącego na dodatek ministrem! Nie możemy sobie pozwolić na takie osłabienie pozycji Komitetu, bo nie wiadomo, kto tylko czeka na podobną okazję. Obojętnie jakie będą koszty śmierci Harrington, i tak będą mniejsze niż skutki powstrzymania Ransom.

McQueen słysząc to, zrezygnowała z protestów. Wściekłość, logika i niesmak działały na jej korzyść, ale nie trzeba było wybitnego umysłu, by zrozumieć, że decyzja zapadła, nim w ogóle poinformowano ją o całym problemie. Pierre i Saint-Just okazali się równie głupi i krótkowzroczni co Ransom, ale próba uzmysłowienia im tego jedynie osłabiłaby jej i tak nie najmocniejszą pozycję. Skoro zgadzali się z jej argumentami, a decyzję oparli na złej ocenie konsekwencji, należało zachować szacunek, który zyskała, mówiąc głośno to, co powiedziała, i przestać się kłócić, skoro była na przegranej pozycji. Bo w innym przypadku decyzja, by się z nią nie zgodzić wynikająca ze smutnej konieczności może zmienić się w coś bardziej parszywego jak np. gniew na upartego podwładnego.

— Dobrze, towarzyszu przewodniczący — westchnęła w końcu. — Nadal uważam, że to poważny błąd, ale ostatecznie jest to decyzja polityczna. Skoro obaj jesteście zgodni, że nie można zmienić jej decyzji, cóż… jest to wasze prawo i wasza decyzja.

— Dziękuję, towarzyszko admirał — sądząc po głosie, Pierre był jej autentycznie wdzięczny i McQueen nie bardzo wiedziała za co.

W końcu to on był przewodniczącym Komitetu i mógł robić co chciał, zwłaszcza mając poparcie Saint-Justa. To, co ona o tym sądziła, nie miało najmniejszego znaczenia, podobnie jak to, czy się na coś zgadzała czy też nie. Przynajmniej na razie nie miało.

— Obawiam się, że pani analiza reakcji naszych wojskowych okaże się zgodna z prawdą — dodał — i dlatego będziemy potrzebowali każdego pomysłu, jak ją złagodzić. Byłbym wdzięczny, gdyby podała pani jakieś koncepcje, towarzyszowi Boardmanowi, który będzie pisał oficjalne oświadczenie Komitetu w tej sprawie, jak też komunikat dla naszych sił zbrojnych. Tyle że… hm, ujmijmy to tak: nie mam zbytnich złudzeń co do jego pomysłowości, zwłaszcza w kwestiach dotyczących wojska. Jestem wręcz przekonany, że przyda mu się każda pomoc, żeby to wyglądało dobrze.

— Towarzyszu przewodniczący — McQueen zdecydowała się na szczerość. — Uważam, że nie ma takiego sposobu by to wyglądało „dobrze” z perspektywy floty. Najlepsze, na co możemy liczyć, to żeby nie wyglądało naprawdę źle. Naturalnie pomogę towarzyszowi Boardmanowi, jeśli tylko będę w stanie.

— Dziękuję — z tonu Pierre’a tym razem jasno wynikało, że uważa rozmowę za zakończoną.

McQueen wstała, skłoniła głowę, demonstrując poczucie własnej wartości i podległość służbową w odpowiednich proporcjach, i wyszła. Maszerując w stronę wind, musiała dokładać starań, by z jej zachowania nie dało się poznać, jaka jest wściekła — a trzęsło nią nader solidnie. Jedyną i to niewielką pociechę stanowił fakt, że zrobiła co mogła, by do tego nie dopuścić, i po raz pierwszy od wielu lat naprawdę miała „czyste ręce”. Co i tak niczego nie zmieniało. Przynajmniej w tej chwili, gdyż w przyszłości być może doda to wiarygodności oficjalnym powodom zamachu, które ogłosi po przejęciu władzy. W końcu zostanie przecież zmuszona do działania nadużyciem władzy, okrucieństwem, bezprawnością i całą masą innych wad Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego. W tym kontekście egzekucja Harrington może okazać się asem w rękawie.

Drzwi windy otworzyły się i Esther McQueen, uśmiechając się złośliwie, weszła do środka.


* * *

Miranda LaFollet siedziała na stojącej w cieniu ławce i obserwowała bawiące się kociaki. Obok wyciągnął się na brzuchu Farragut, naturalnie opierając brodę o jej udo. Głaskała go po grzbiecie, nadal nie do końca wierząc, że jednak ma swojego treecata. Farragut pomrukiwał z zadowoleniem, zapewniając ją równocześnie poprzez więź o miłości i przyjaźni. Było to dla Mirandy wspaniałe doświadczenie i nadal nie wiedziała, czym sobie na nie zasłużyła. To się po prostu nie mogło stać. Była niewypowiedzianie wdzięczna Ho…

Myśl urwała się jak ucięta nożem, a oczy siedzącej pociemniały. Zawsze trafiało ją to niespodziewanie. Zdołała zepchnąć świadomość zaginięcia Honor gdzieś głęboko i przestać o tym ciągle myśleć, koncentrując się na sprawach wymagających załatwienia, tych codziennych obowiązkach, które zawsze zabierają człowiekowi najwięcej czasu. I zwykle kiedy zajmowała się właśnie kolejną sprawą, jakieś odległe skojarzenie powodowało przypomnienie tego, o czym nie chciała myśleć. I nawrót ponurego mroku.

Przeniosła spojrzenie na inne treecaty — Samantha i Hera wylegiwały się na gałęziach ziemskiego dębu, poruszając jedynie koniuszkami ogonów. Nie był to jednak przejaw lenistwa, jak mogłoby się wydawać, bowiem samice pilnowały młodych i równocześnie obserwowały, jak Artemis uczy Cassandrę i Andromedę śledzić i podkradać się. Obiektami tych ćwiczeń byli obaj bracia, wyjątkowo spokojnie siedzący w trawie.

Wyglądało to zupełnie normalnie, ale Miranda była obecna przy pierwszym spotkaniu Jamesa MacGuinessa i Samanthy, ledwie Mac wrócił na Grayson. Trzymała w objęciach Farraguta i czuła to, co on czuł, gdy MacGuiness wyjaśniał Sam, co zaszło. Gdyby ktokolwiek z obecnych miał wcześniej wątpliwości, czy treecaty rozumieją, co się do nich mówi, przestałby je mieć po obejrzeniu tego, co zaszło.

Samantha była niespokojna, zanim jeszcze zobaczyła MacGuinessa, a kiedy go ujrzała, niepokój przeszedł w zdenerwowanie. Żeby się zdenerwować widokiem Maca nie trzeba było być empatą: wyglądał jak trup na urlopie. Jego twarz i cała postawa krzyczały wręcz, że jest zwiastunem nieszczęścia, na długo wcześniej, niż uklęknął przed Samantha i zaczął jej tłumaczyć, co się wydarzyło. Ona zaś siedziała wyprostowana, patrząc mu prosto w oczy, i przez całą jego relację ani razu nie drgnęła.

Miranda już wcześniej wiedziała, co się stało, ale miała wielką, kochającą się rodzinę i Farraguta. Wieści były straszne, zwłaszcza że w jej przypadku chodziło o dwie osoby — o patronkę i o brata — ale nie była sama… A Samantha straciła adoptowanego człowieka ledwie dwadzieścia standardowych miesięcy wcześniej — teraz jej partner i jego adoptowana także zniknęli. To, co było widać w jej zielonych oczach, łamało serce. Wszystkie treecaty, nawet Farragut, skupiły się przy niej, oprócz emocjonalnego ciepła dając jej też fizyczne, ale czy Samantha była telepatką czy empatką w tym momencie pozostała zupełnie samotna jak każdy normalny człowiek.

Czas, który minął od tego dnia, pod jednym względem był błogosławieństwem, gdyż stępił szok. Sam czas nie zaleczy nikogo, ani człowieka, ani treecata, ale też nikt nie mógł żyć ciągle pogrążony w rozpaczy i jedynie rozpamiętywać wciąż na nowo straty. A Samantha także miała rodzinę — młode i resztę klanu. I zwróciła się ku nim równie desperacko co Miranda ku swej rodzinie. Obie znalazły u bliskich wsparcie i pomoc.

Treecaty nie zapomniały także o MacGuinessie, który nie miał innej rodziny, a również jej potrzebował. Można by powiedzieć, że został grupowo adoptowany jeden dorosły treecat zawsze kręcił się w jego pobliżu, a inne pod byle pretekstem podrzucały mu kociaki. A to trzeba było któregoś położyć spać, a to co innego wymagało jego niepodzielnej uwagi. Pilnowały go tak, jak pilnowały młodych, zaś Miranda, gdy ocknęła się z pierwszego szoku, pomogła im: włączyła mianowicie w tę akcję wszystkich pracujących w Harrington House. Nikt co prawda by się do tego nie przyznał, ale wszyscy byli równie przywiązani do MacGuinessa co do lady Harrington i troszczenie się o niego było obietnicą złożoną patronce, że jej dom i domena będą gotowe na jej przyjęcie, gdy tylko wróci.

Farragut uniósł głowę i Miranda spojrzała w tym samym co on kierunku, ciekawa co też zwróciło jego uwagę. A zaraz potem uśmiechnęła się, widząc zbliżającą się, choć nadal odległą postać najnowszego mieszkańca domeny. Z pewnych względów doktor Harrington nie mogła wybrać gorszego okresu na pobyt, ale Miranda była szczerze wdzięczna losowi za jej obecność.

Allison zajęła się organizowaniem kliniki z energią równą energii Honor i osiągnęła równie imponujące rezultaty. Od chwili przystąpienia przez Graysona do Sojuszu lekarzy z Gwiezdnego Królestwa Manticore zjawiało się na planecie coraz więcej, a co najmniej trzecią ich część stanowiły kobiety. Przepaść dzieląca medycynę graysońską od współczesnej sprawiała, że wszelkie uprzedzenia zawodowe dotyczące kobiet-lekarzy znikały. Trudno było bowiem jakiemukolwiek rodzimemu doktorkowi twierdzić, że kobiety są mniej kompetentne od mężczyzn, skoro wiedza kobiet, o których mówił, o kilkadziesiąt lat wyprzedzała jego własną.

Naturalnie dla wyjątkowo tępych nie było rzeczy niemożliwych, ale wówczas skutecznie „prostowali” go pozostali. W sumie ledwie garść naprawdę zatwardziałych konserwatystów pozostała przy swoich bezpodstawnych uprzedzeniach, ale ich nic nie było w stanie przekonać. Mimo to sporo graysońskich lekarzy (i nie chodziło tu wyłącznie o uprzedzonych do kobiet) zakładała, że na wybór doktor Harrington na szefową kliniki większy wpływ niż jej umiejętności miał fakt, iż była matka patronki Harrington.

Jak dotąd najbardziej uparty zdołał utrzymać się przy tej opinii dwadzieścia minut od chwili poznania Allison Harrington, nieważne czy chodziło o kwestie medyczne czy administracyjne. Doktor Harrington ukończyła bowiem najlepszą akademię medyczną i pracowała w najlepszych szpitalach w znanej części galaktyki. Miała za sobą sześćdziesiąt pięć lat standardowych doświadczeń oraz energię i entuzjazm cechujące zwykle ludzi o trzy czwarte młodszych, a i to nie zawsze. A na dodatek podobnie jak i córka była psychicznie niezdolna do tego, by nie robić czegoś, do czego się już wzięła, najlepiej jak potrafi. I to nie dlatego, by chciała na kimś wywrzeć wrażenie, tylko dlatego, że taka po prostu była.

Dodać do tego należało, że niestety lub na szczęście (w tej materii Miranda nadal nie do końca była przekonana) szybko stały się widoczne różnice w pochodzeniu oraz naturze matki i córki. Postronny obserwator mógł w związku z tym żywić uzasadnione obawy, czy społeczeństwo graysońskie przetrzyma skutki zderzenia z Allison Harrington.

Miranda była pewna, że w charakterze Allison nie było śladu wredoty, ale w niczym nie łagodziło to jej złośliwego poczucia humoru czy satysfakcji z zapędzania ofiar w sytuację bez wyjścia i dobijania ich bez miłosierdzia. Od samego początku wiedziała, jaką opinię mają co bardziej konserwatywni czy zidiociali mieszkańcy Graysona na temat kogoś, kto pochodzi z Beowulfa. I wykorzystywała to doskonale. Pierwszego wieczoru na zaproszenie Clinkscalesa zjawiła się w szarej sukni bez pleców z dużym dekoltem, wykonanej z cieniutkiego neo-jedwabiu z Naismith. Prostota kroju była niezaprzeczalna, ale materiał płynął i oblepiał jej figurę niczym prawdziwy dym, pokazując tyle, że Miranda zaczęła się solidnie obawiać o zdrowie gospodarza. Miał swoje lata, a wpływ tak odzianej Allisonn na ciśnienie każdego normalnego mężczyzny (konserwatystów nie włączając) był porażający.

Howard Clinkscales musiał jednak ocenić doktor Harrington przy pierwszym spotkaniu znacznie trafniej, niż Miranda sądziła, bo szlag go na miejscu nie trafił. Nawet mowy nie stracił, o poważniejszych efektach nie wspominając. Uśmiechnął się, jakby potwierdzało to jakieś jego podejrzenia, ucałował jej dłoń i powitał z całą formalną uprzejmością. A potem zaprowadził do stołu i przedstawił małżonkom.

Miranda nie miała pojęcia, czy uprzedził je wcześniej (w co prawdę mówiąc wątpiła), czy też okazały się bardziej przygotowane na niespodzianki, niż podejrzewała. W ciągu ostatnich paru lat wszystkie trzy wykazały więcej elastyczności i inicjatywy, niż mógłby wcześniej podejrzewać ich mąż, o innych osobach nie wspominając. Ich reakcja na suknię gościa zaczęła się od podziwiania materiału i prostoty kroju, a potem przeszły do porównań mody graysońskiej i obowiązującej na Manticore. I ku zaskoczeniu Mirandy Allison z błyskiem w oczach dołączyła do nich, najwyraźniej będąc w swoim żywiole. Dopiero wtedy do Mirandy dotarło coś, czego się wcześniej nie domyślała.

Allison Harrington była próżna. Nie w negatywnym znaczeniu tego słowa, po prostu zdawała sobie sprawę z własnej urody i kochała się pokazywać dokładnie tak jak każda graysońska kobieta. Miranda założyła odruchowo, że Honor jest typową przedstawicielką płci pięknej Królestwa Manticore i podobnego podejścia spodziewała się po jej matce. Honor zawsze przykładała dużą wagę do swego wyglądu i świadomość, że dobrze prezentuje się w jakimś stroju, sprawiała jej przyjemność, ale wszystko to było drugorzędne i niejako odruchowe. W pewnym sensie dla Allison także było to drugorzędne, gdyż najważniejsze stało się zorganizowanie kliniki i rozpoczęcie badań nad ustaleniem genomów na początek mieszkańców domeny. Wykazywała taką skuteczność i bezwzględne zdyscyplinowanie jak córka, gdy się za coś wzięła, i naprawdę mało ją wówczas obchodziło, jak wygląda. Natomiast kiedy po dniu pracy zamykała za sobą drzwi kliniki, z dziecięcą prawie radością zabierała się do drugiej pasji swego życia: strojów, kosmetyków i biżuterii. Czyli do tego wszystkiego, do czego Honor podchodziła z prawie całkowitą obojętnością.

Połączenie tego naturalnego daru do podkreślania własnej urody, przenikliwego umysłu uwielbiającego złośliwe sprowadzanie na ziemię nadętych bufonów, hipokrytów i innych durniów oraz jej niekwestionowana pozycja najlepszego genetyka, jaki kiedykolwiek odwiedził Grayson, plus poczucie humoru i wychowanie na Beowulfie czyniło z niej śmiertelnie groźną i niezwykle skuteczną broń w każdym towarzystwie na powierzchni planety. Tradycjonaliści pałający świętym oburzeniem w stosunku do „tej obcej kobiety” byli bezbronnymi celami dla matki tej obcej kobiety. Była gotowa, doświadczona, pewna siebie i w przeciwieństwie do córki uwielbiała przyjęcia, bale, wystawne kolacje i inne imprezy towarzyskie. Czuła się na nich jak ryba w wodzie. To było jej naturalne środowisko. A na dodatek propagowana przez nią moda znalazła aktywne wsparcie tak u żon Clinkscalesa, jak i u Katherine Mayhew, dzięki czemu mogła sobie pozwolić na dużą ekstrawagancję. Fakt — niewiele graysońskich kobiet odważyłoby się włożyć podobne kreacje, ale ona nie pochodziła z Graysona. Była prawem sama dla siebie, a dzięki urokowi i urodzie mogła w tej kwestii zrobić wszystko. Stwarzało to pokusę, by uznać ją za głupią laleczkę pochodzącą z wszetecznego społeczeństwa, której tylko zabawy w głowie, ale każdy, kto popełnił podobny błąd i nie docenił jej, sądząc po pozorach i po wyglądzie, nie miał cienia szansy. Nie ulegało wątpliwości, że głęboko kocha męża, ale też przez ponad siedemdziesiąt lat standardowych doskonaliła sztukę uwodzenia mężczyzn i choć nie zrobiła nic, co mogłoby się źle odbić na córce, nie przekraczając granicy wykorzystywała te umiejętności do oporu. Miranda sądziła, że nie przekraczała tej granicy wyłącznie z powodu pozycji i reputacji Honor, choć mogła się mylić. Tym niemniej skutecznie wciągała w pułapki różne lwy salonowe czy inne sępy towarzyskie, a kiedy już znaleźli się w sytuacji bez wyjścia, robiła z nich bez litości durniów czy chamów, tak jak na to zasłużyli. Mirandzie wystarczyło zobaczyć ją w akcji na jednym przyjęciu, by zrozumieć, skąd się wziął bezlitośnie skuteczny zmysł taktyczny Honor.

Niestety Allison dopiero zaczęła się towarzyszko rozkręcać, skandalizując wyższe sfery graysońskie, gdy owo życie się urwało, bo nadeszły wieści o losie Honor. Na całą domenę nadciągnęły czarne chmury, a najbardziej nad Harrington House i tych, którzy najlepiej znali patronkę. Clinkscales natychmiast wysłał Tankersleya do systemu Manticore po ojca Honor, zaś Protektor Benjamin wraz z rodziną robili co mogli, by do jego przybycia pocieszyć Allison. Nie całkiem wyszło to tak, jak się spodziewali, bowiem okazało się, że Allison Harrington jest silniejsza, spokojniejsza i pogodniejsza, niż można by sądzić, i potrafi skorzystać z tych cech nie tylko osobiście, ale także w jakiś sposób rozciągać je na wszystkich bliskich współpracowników córki. Zwłaszcza na najbliższych, których Honor czasem określała mianem wewnętrznego kręgu, czyli na MacGuinessa, Mirandę i Howarda, bo oni najbardziej tego potrzebowali. Była na Graysonie ledwie dwa miesiące, a Miranda praktycznie nie mogła sobie wyobrazić Harrington House bez niej. A co ważniejsze, nie miała ochoty sobie tego wyobrażać.

Teraz uśmiechnęła się, obserwując zbliżającą się postać. Jako ludzka babka pociech Samanthy Allison interesowała się poczynaniami kociaków. Zresztą interesowała się wszystkimi treecatami, być może dlatego, że stanowiły swoistą nić łączącą jaz córką, a być może z innych powodów. Faktem jest, że interesowała się szczerze, i Miranda informowała ją na bieżąco i ze szczegółami o wszystkim, co ważnego lub zabawnego miało miejsce od ostatniego spotkania. Teraz miała już przygotowaną historię skomplikowanego dowcipu, jaki Farragut i Hood wycięli rankiem głównemu ogrodnikowi.

Myśl o tym zniknęła wraz z uśmiechem, gdy Allison podeszła bliżej. Coś było nie tak, ale kilkanaście sekund zajęło jej zrozumienie co, a kiedy to pojęła, zerwała się z ławki, wiedząc, że wydarzyło się coś naprawdę złego. Nigdy nie widziała, by Allison poruszała się w ten sposób — bez śladu energii i radości życia, w mechaniczny sposób, zupełnie jakby jej nogi niosły ją tylko dlatego, że nie miały wyboru. Zaś ich właścicielka ani nie zważała, ani nie zdawała sobie sprawy, dokąd idzie, ale będzie tak szła, dopóki nie trafi na przeszkodę uniemożliwiającą jej dalsze posuwanie się naprzód.

Miranda spojrzała na Farraguta. Oczy treecata wbite były w Allison, uszy położył po sobie, a z gardła wydobywał mu się cichy, złowieszczy warkot. Poczuł na sobie wzrok Mirandy i spojrzał na nią przelotnie, po czym znów skupił uwagę na Allison. Zaskoczona Miranda rozejrzała się i dostrzegła, że wokół pojawiły się inne treecaty — wszystkie dorosłe wyłoniły się z krzaków, przybiegły po gałęziach czy nadbiegły ścieżkami zupełnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I wszystkie wpatrywały się w doktor Harrington.

Ta podeszła bliżej i Miranda aż się skurczyła, czekając na najgorsze. Nie wiedziała, w jakiej części świadomość nieszczęścia wynikała z tego, jak zachowywała się Allison, a w jakiej pochodziła od treecatów. Pojęcia nie miała, co może czuć człowiek wyczuwający emocje dziewięciu treecatów, ale to było nieistotne. Dotknęła delikatnie ramienia Allison i spytała:

— Milady?

Jej dotknięcie zatrzymało doktor Harrington, ale przez chwilę wyglądało na to, że nie usłyszała pytania… albo też, że je całkowicie zignorowała. Potem uniosła głowę i coś ścisnęło Mirandę za gardło, gdyż w migdałowych oczach była tylko rozpacz.

— Co się stało, milady? — spytała ostrzej.

Allison przykryła jej dłoń swoją i powiedziała głosem tak martwym, że Miranda z ledwością go rozpoznała:

— Miranda…

— Co się stało, milady? — powtórzyła łagodniej.

Usta Allison zadrżały.

— Właśnie… — urwała i przełknęła ślinę. — Było w wiadomościach… właśnie je oglądałam… retransmitowane przez Ligę nagranie z Republiki… i…

Jej głos zamarł i stała tak, przyglądając się z rozpaczą Mirandzie.

— Jakie nagranie? — spytała łagodnie Miranda, tak jak się pyta przestraszone dziecko.

I na twarzy Allison Harrington rozpacz zmieniła się w przerażenie.

Загрузка...