ROZDZIAŁ 5 — RÓŻDŻKARZ

Hank Dowser wielu już widział w życiu terminatorów, ale takiego bezczelnego jeszcze nigdy. Tu Makepeace Smith pochyla się nad lewym przednim kopytem starego Picklewinga, gotów wbić hufnal, a ten młodzik dyskutuje.

— Nie taki gwóźdź — oświadczył uczeń kowala. — Nie tutaj.

Według Hanka, była to idealna chwila, żeby mistrz solidnie przyłożył uczniowi w ucho i odesłał go do domu. Ale Makepeace Smith tylko kiwnął głową i obejrzał się na chłopaka.

— Dasz radę przybić tę podkowę, Alvin? — zapytał. — Duża ta kobyła, ale i tobie przybyło ostatnio parę cali.

— Dam radę — odparł chłopak.

— Przyhamujcie trochę — wtrącił Hank Dowser. — Picklewing to mój jedyny koń i nie stać mnie na drugiego. Nie życzę sobie, żeby wasz chłopak uczył się kowalstwa kosztem mojej chabety. — I kiedy zaczął już mówić, co o tym myśli, paplał dalej jak zwykły dureń. — A w ogóle to kto tu rządzi?

To był błąd i Hank zrozumiał to, ledwo padły słowa. W obecności terminatora nie wolno pytać, kto rządzi w kuźni. I rzeczywiście. Uszy Makepeace'a Smitha pokryły się czerwienią, a kowal wyprostował się na pełne sześć stóp — ramiona jak zad wołu i ręce zdolne zgnieść łeb niedźwiedzia.

— Ja tu rządzę. I kiedy mówię, że mój uczeń poradzi sobie z robotą, to sobie poradzi. A jak się wam nie podoba, możecie szukać innego kowala.

— Przyhamujcie trochę — powtórzył Hank.

— Właśnie hamuję waszą kobyłę — burknął Makepeace Smith. — A przynajmniej tę nogę. Szczerze mówiąc, wasz koń dość ciężko się o mnie opiera. A wy zaczynacie pytać, czy to ja rządzę we własnej kuźni.

Kto ma w głowie trochę rozumu, musi wiedzieć, że rozzłościć kowala, który akurat podkuwa twojego konia, to jak rozzłościć pszczoły w drodze do miodu. Hank miał tylko nadzieję, że Makepeace da się jakoś łatwiej ułagodzić.

— Oczywiście, że wy — zapewnił. — Nie chciałem powiedzieć nic złego. Tyle że się zdziwiłem, kiedy chłopak zaczął tak pyskować.

— To dlatego, że ma talent — wyjaśnił Makepeace Smith. — Ten chłopak, Alvin, widzi, co jest w końskim kopycie: gdzie hufnal będzie mocno trzymał, gdzie trafi w miękkie ciało i takie rzeczy. To urodzony kowal. I kiedy mi mówi: „Nie wbijajcie tego gwoździa”, to już wiem, że lepiej go nie wbijać, bo koń od tego zacznie szaleć albo okuleje.

Hank Dowser poddał się z uśmiechem. Dzień był upalny i pewnie dlatego tak łatwo się rozzłościł.

— Szanuję cudze talenty. Tak jak się spodziewam, że inni będą szanowali mój.

— W takim razie dość już trzymania waszego konia — stwierdził kowal. — Alvin, przybijaj.

Gdyby chłopak zadzierał nosa, patrzył albo uśmiechał się bezczelnie, Hank Dowser miałby powód, żeby tak się wściekać. Jednak Alvin pochylił się tylko z gwoździami w ustach i złapał lewe przednie kopyto zwierzęcia. Picklewing oparł się na nim, ale młodzik był wysoki, choć na twarzy nie miał jeszcze śladu zarostu. A jeśli chodzi o widoczne pod skórą mięśnie, mógłby być bliźniakiem swojego mistrza. Zresztą nie minęła nawet minuta, a podkowa tkwiła już na miejscu. Zwierzę nie drgnęło, nie zatańczyło jak zwykle, kiedy gwoździe wbijały się w kopyto. Teraz, kiedy Hank chwilę się zastanowił, rzeczywiście sobie przypomniał, że Picklewing zawsze trochę oszczędzał tę nogę. Jakby coś go uwierało pod kopytem. Ale tak było zawsze, więc przestał zwracać na to uwagę.

Terminator odsunął się i wcale nie był zarozumiały. W ogóle nie robił nic choćby odrobinę denerwującego, a jednak Hank Dowser czuł niewytłumaczalny gniew.

— Ile ma lat? — zapytał.

— Czternaście — odparł Makepeace Smith. — Zaczął naukę, kiedy miał jedenaście.

— Trochę za duży do terminu, nie sądzicie?

— Przyszedł spóźniony o rok. To przez tę wojnę z Francuzami i Czerwonymi. Pochodzi z Wobbish.

— To były ciężkie lata — mruknął Hank. — Miałem szczęście, że przez cały czas byłem w Irrakwa. Szukałem studni pod wiatraki na drodze kolei, co ją wtedy budowali. Czternaście, aha. Jest wysoki. Pewnie i tak nakłamał co do swoich lat.

Jeśli chłopcu nie spodobało się, że go nazywają kłamcą, nic nie dał po sobie poznać. A to rozzłościło Hanka jeszcze bardziej. Chłopak był niby oset pod siodłem: drażnił.

— Nie — wyjaśnił kowal. — To wiemy. Urodził się w Hatrack River, akurat czternaście lat temu, kiedy jego rodzina przejeżdżała tędy w drodze na zachód. Na wzgórzu pochowaliśmy jego najstarszego brata. Ale trzeba przyznać, że jak na swój wiek jest duży.

Mogliby dyskutować o koniu, nie o człowieku. Ale Alvinowi wyraźnie to nie przeszkadzało. Stał obojętnie i patrzył przez nich na wylot, jakby byli ze szkła.

— Czyli zostało mu jeszcze cztery lata terminu? — upewnił się Hank.

— Trochę dłużej. Aż będzie miał prawie dziewiętnaście.

— No, ale skoro już tyle umie, pewnie wykupi się wcześniej i zostanie czeladnikiem.

Hank zerknął na chłopaka, ale ten nie zareagował.

— Raczej nie — burknął Makepeace Smith. — Radzi sobie z końmi, ale przy kowadle jest marny. Każdy umie przybić podkowę, ale tylko prawdziwy kowal wykuje ostrze pługa albo obręcz na koło. Talent do koni w czymś takim nie pomaga. Ja na swój majstersztyk robiłem kotwicę. Fakt, byłem wtedy w Netticut. Tutaj raczej nie potrzebują kotwic.

Picklewing parsknął i zatupał — ale nie zatańczył jak zawsze konie, kiedy nowe podkowy gdzieś uwierają. To były dobre podkowy i dobrze przybite. Nawet to budziło w Hanku złość na terminatora. I nie potrafił tego zrozumieć. Chłopak przybił ostatnią podkowę Picklewinga na nodze, którą inny kowal mógłby okulawić. Wyświadczył mu przysługę. Skąd więc ta wściekłość, płonąca coraz mocniej, cokolwiek zrobił czy powiedział ten mały?

Hank wzruszył ramionami, próbując o tym nie myśleć.

— Dobra robota — oświadczył. — Pora, żebym i ja wykonał swoją.

— Obaj wiemy, że szukanie wody więcej jest warte niż podkucie konia — odparł kowal. — Gdybyście jeszcze czego potrzebowali, zrobię to dla was uczciwie i za darmo.

— Wrócę tu, Makepeasie Smith, kiedy tylko moja chabeta znów będzie potrzebować nowych podków. — A że Hank Dowser był dobrym chrześcijaninem, trochę mu było wstyd, że tak nie znosi chłopaka. Dodał więc pochwałę i dla niego: — I postaram się wrócić, kiedy wasz uczeń będzie jeszcze u was terminował. Ma talent.

Chłopak jakby nie słyszał, a mistrz parsknął śmiechem.

— Nie wy jedni na to wpadliście — oświadczył.

W tym momencie Hank Dowser zrozumiał coś, co w innej sytuacji mógłby przeoczyć. Talent chłopaka pomagał w interesach. A Makepeace Smith był człowiekiem, który zatrzyma ucznia do ostatniego dnia kontraktu, żeby zarobić na tym, że podkuwa konie czysto i żaden jeszcze nie okulał. Chciwy mistrz musi tylko powtarzać, że uczeń nie radzi sobie przy kowadle czy coś w tym rodzaju, i pod tym pretekstem nie puszczać go od siebie. Tymczasem kuźnia zyska sławę jako najlepsza we wschodnim Hio. Pieniądze do kieszeni Makepeace'a Smitha, a dla chłopca nic: ani pieniędzy, ani wolności.

Kontrakt to kontrakt i Smith go nie naruszał. Miał prawo do każdego dnia pracy Alvina. Jednak zwyczaj nakazywał, by wyzwalać terminatora, gdy tylko nauczy się fachu i ma dość rozumu, żeby nie zginąć w świecie. Bo przecież kiedy chłopak nie liczy na wcześniejszą swobodę, po co ma się starać, żeby się uczyć jak najszybciej? Po co pracować jak najciężej? Podobno nawet plantatorzy w Koloniach Korony pozwalają swoim niewolnikom zarabiać trochę na boku, żeby przed śmiercią mogli się wykupić.

Nie, Makepeace Smith nie łamał prawa. Nie przestrzegał tylko tradycji obowiązującej mistrzów i uczniów. Hank miał mu to za złe. Zły z niego mistrz, jeżeli zatrzymuje chłopaka, który opanował już wszystko, czego mógł go nauczyć.

A jednak nawet wiedząc, że to nie mistrz, lecz uczeń ma rację, Hank spoglądał na chłopaka i czuł w sercu zimną, wilgotną nienawiść. Zadrżał, próbując stłumić to uczucie.

— Mówiliście, że trzeba wam studni — rzekł. — Chcecie wody do picia, do mycia czy do kuźni?

— A czy to jakaś różnica?

— Raczej tak. Do picia trzeba wam czystej wody, a do mycia takiej, co nie ma w sobie żadnej zarazy. Ale przy robocie w kuźni… chyba żelazu wszystko jedno, czy stygnie w wodzie czystej, czy mętnej. Dobrze mówię?

— Źródło na wzgórzu wysycha. Z każdym rokiem daje mniej wody — stwierdził kowal. — Potrzebna mi studnia, której mogę być pewien. Głęboka, przejrzysta i czysta.

— Sami wiecie, dlaczego potok wysycha. Wszyscy dookoła kopią studnie i wysysają wodę, zanim wyleje się ze źródła. Wasza studnia będzie chyba ostatnią kroplą.

— Wcale się nie zdziwię. Ale nie mogę zasypać ich studni, a też potrzebuję wody. Osiedliłem się tu, bo strumień płynął blisko, a teraz mi go wysuszyli. Pewnie, mógłbym się wynieść, ale mam w domu żonę i trójkę dzieciaków. Zresztą podoba mi się tu, całkiem mi się podoba. Dlatego wolę raczej ciągnąć wodę niż wyjeżdżać.

Hank podszedł do kępy wierzb nad potokiem, niedaleko miejsca, gdzie wypływał spod starej źródlanej szopy, która z wolna zmieniała się w ruinę.

— Wasza? — zapytał.

— Nie. To starego Horacego Guestera. Tego, co ma zajazd przy drodze.

Hank wyszukał cienką wierzbową gałązkę, która rozwidlała się akurat tak jak trzeba. Zaczął wycinać ją nożem.

— Widzę, że rzadko używają tej źródlanej szopy.

— Potok ginie, jak wam mówiłem. Przez połowę lata nie starcza wody, żeby wstawić dzbany ze śmietaną. Źródlana szopa niewiele jest warta, jeśli nie można na nią liczyć przez całe lato.

Hank ostatni raz ciął nożem i oderwał wierzbową witkę. Zestrugał grubszy koniec i ściął liście, żeby była jak najgładsza. Niektórzy różdżkarze nie dbali o to, po prostu zrywali liście i zostawiali postrzępione końce. Ale Hank wiedział, że woda nie zawsze chce, żeby ją znaleźć. A wtedy potrzebna jest dobra, gładka różdżka. Inni używali dobrej różdżki, ale zawsze tej samej, przez wszystkie lata, we wszystkich miejscach. To też niedobrze. Hank wiedział, że różdżka musi być z wierzby, czasem leszczyny, co rosła pijąc wodę, której się szuka. Większość różdżkarzy to szarlatani, chociaż nie należy mówić o tym głośno. Prawie zawsze znajdują wodę, bo prawie wszędzie, jeśli tylko człowiek kopie dostatecznie głęboko, musi w końcu na nią trafić. Ale Hank pracował uczciwie. Hank miał prawdziwy talent. Czuł, jak drży mu w dłoniach wierzbowa różdżka, jak woda śpiewa do niego spod ziemi. I nie szukał pierwszego śladu. Szukał czystej wody, wysokiej wody, łatwej do czerpania. Był dumny ze swojej pracy.

Ale to nie to samo co u tego chłopca… jak mu jest… Alvina. Albo ktoś umie przybijać podkowy tak, żeby nigdy nie ochwacić konia, albo nie umie. Jeśli choć raz mu się nie uda, ludzie dwa razy się zastanowią, zanim znów pójdą do tego samego kowala. A u różdżkarzy to właściwie bez różnicy, znajdą wodę czy nie. Każdy może się nazwać różdżkarzem i wyciąć sobie gdzieś rozwidloną gałąź, a będą mu płacić za szukanie studni. Nie zainteresują się nawet, czy naprawdę ma talent.

Hank zastanowił się, czy może właśnie dlatego tak nie cierpi tego chłopaka: bo on był już znany ze swojej pracy. A Hank nie zdobył sławy, chociaż był pewnie jedynym prawdziwym różdżkarzem, jaki zjawi się w tej okolicy przez nie wiadomo jak długo.

Przysiadł na trawiastym brzegu potoku i ściągnął buty. Kiedy się pochylił, żeby odstawić je na suchy kamień, gdzie nie nawłazi do środka robactwa, zobaczył parę oczu mrugających w gąszczu krzaków. Przestraszył się z początku, że spotkał niedźwiedzia… albo Czerwonego, który poluje na skalp różdżkarza, chociaż niedźwiedzi ani Czerwonych od lat nikt już nie widział w tych stronach. Ale nie… Za krzakiem krył się tylko mały jasnoskóry pikanin. Chłopiec był mieszańcem, pół biały i pół czarny. Hank dostrzegł to, kiedy tylko otrząsnął się z zaskoczenia.

— Co się tak przyglądasz? — zapytał.

Oczy zamknęły się i buzia zniknęła. Krzaki zakołysały się tylko i zaszeleściły, kiedy coś szybko odpełzło między nimi.

— Nie zwracajcie na niego uwagi — powiedział Makepeace Smith. — To tylko Arthur Stuart.

Arthur Stuart! W Nowej Anglii i w Stanach Zjednoczonych nie było nikogo, kto nie znałby tego imienia tak dobrze, jakby żył w Koloniach Korony.

— W takim razie chętnie się dowiecie, że jestem Lordem Protektorem — oświadczył Hank Dowser. — Gdybym wiedział, że król ma taki odcień skóry, aż do śmierci codziennie karmiliby mnie za darmo w każdym mieście w Hio i Suskwahenny. Makepeace roześmiał się głośno.

— Nie, to taki żart Horacego Guestera. On go tak nazwał. On i stara Peg Guester. Zajęli się małym, bo jego naturalna matka była za biedna, żeby go wychowywać. Chociaż to chyba nie jedyny powód. Ma jasną skórę, więc trudno mieć pretensje do jej męża, Mocka Berry'ego, że nie chce oglądać dzieciaka przy stole ze swoimi, czarnymi jak węgiel.

Hank Dowser zaczął ściągać pończochy.

— Nie myślicie chyba, że stary Horacy przyjął chłopaka, bo jest częściowo odpowiedzialny za tę jego jasną skórę?

— Wsadźcie sobie dynię w gębę, Hank, zanim zaczniecie wygadywać takie rzeczy. Horacy nie jest z takich.

— Zdziwilibyście się, kto okazał się właśnie z takich, i ja o tym wiem. Ale oczywiście, nie podejrzewam o to Horacego Guestera.

— Myślicie, że Peg Guester wzięłaby do domu półczarnego bękarta swojego męża?

— A gdyby nie wiedziała?

— Niemożliwe. Jej córka, Peggy, była żagwią w Hatrack River. I wszyscy wiedzą, że mała Peggy Guester nigdy nie skłamała.

— Sporo słyszałem o żagwi z Hatrack River, zanim jeszcze tu dojechałem. Dlaczego jej nie spotkałem?

— Bo uciekła. Dlatego — wyjaśnił Makepeace. — Wyjechała trzy lata temu. Uciekła i tyle. I rozsądnie zrobicie nie pytając o nią w zajeździe Guesterów. Są trochę przeczuleni na jej punkcie.

Bosy Hank Dowser stanął na brzegu. Przypadkiem podniósł głowę i między drzewami znów dostrzegł Arthura Stuarta. Dzieciak mu się przyglądał. Ale co może zaszkodzić taki mały pikanin? Nic a nic.

Hank wszedł do strumienia, a lodowata woda oblała mu stopy. Przemówił do niej bezgłośnie: „Nie chcę hamować twojego prądu ani ci przeszkadzać. Ta studnia nie zrobi ci krzywdy. Da ci jeszcze jedno miejsce, przez które wypłyniesz. To jakbyś dostała nową twarz, więcej rąk, następne oko. Więc nie chowaj się przede mną, Wodo. Pokaż, gdzie przesz do góry, gdzie próbujesz dosięgnąć nieba, a ja każę im tam kopać, uwolnić cię, żebyś spływała po ziemi. Przekonasz się”.

— Ta woda jest dość czysta? — zwrócił się do kowala.

— Lepszej nie trzeba — potwierdził Makepeace. — Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś po niej chorował.

Hank zanurzył ostry koniec różdżki powyżej swoich stóp. Posmakuj jej, nakazał różdżce. Poznaj jej zapach, zapamiętaj go i znajdź mi więcej takiej słodkiej.

Różdżka poruszyła mu się w dłoniach. Była gotowa. Wyjął koniec z wody; uspokoiła się, ale wciąż drżała leciutko — dawała mu znać, że żyje. Żyje i szuka.

Koniec rozmów, koniec rozmyślań. Hank po prostu szedł przymykając oczy, gdyż nie chciał, żeby wzrok odwracał uwagę od mrowienia w dłoniach. Różdżka nigdy go nie zawiodła. Gdyby patrzył, dokąd zmierza, to jakby przyznawał, że różdżka nie ma mocy odnajdywania.

Trwało to prawie pół godziny. Jasne, od razu znalazł parę miejsc, ale nie dość dobrych. Nie dla Hanka Dowsera. Z tego, jak wyginała się i opadała różdżka, zgadywał, czy woda jest dość blisko powierzchni. Tak doskonale sobie radził, że większość klientów nie potrafiła go odróżnić od przenikacza, a to najlepsze, co można powiedzieć o różdżkarzu. A że przenikacze trafiali się bardzo rzadko, głównie wśród siódmych synów albo trzynastych dzieci, Hank już prawie nie marzył, żeby być przenikaczem zamiast różdżkarzem. W każdym razie nieczęsto.

Różdżka opadła z taką siłą, że zaryła się na trzy cale w ziemię. Lepiej już chyba się nie da. Hank z uśmiechem otworzył oczy. Stał najwyżej o trzydzieści stóp od kuźni. Nawet z otwartymi oczami nie mógłby znaleźć lepszego miejsca. Żaden przenikacz nie załatwiłby tego sprawniej.

Kowal też tak uważał.

— No, no… Gdybyście mnie spytali, gdzie chciałbym wykopać studnię, to wybrałbym właśnie to miejsce.

Hank skinął głową. Bez uśmiechu przyjął wyrazy uznania. Oczy miał przymknięte, skóra wciąż go mrowiła mocą wołania wody.

— Wolę nie podnosić różdżki — powiedział — dopóki nie wykopiecie rowka dookoła, żeby zaznaczyć pozycję.

— Przynieś łopatę! — krzyknął kowal.

Uczeń pobiegł szukać narzędzia. Hank zauważył, że Arthur Stuart pędzi za nim, przebierając tymi swoimi krótkimi nóżkami tak niezgrabnie, że musiał się w końcu przewrócić. I rzeczywiście, upadł na trawę, a że biegł szybko, przejechał jeszcze co najmniej jard na brzuchu i wstał całkiem przemoczony od rosy. To go nie zniechęciło. Pomaszerował za kuźnię, gdzie zniknął Alvin.

Hank zerknął na Makepeace'a Smitha i kopnął nogą w ziemię.

— Nie mam pewności, bo przecież nie jestem przenikaczem — oświadczył skromnie. — Moim zdaniem, traficie na wodę, zanim wykopiecie dół na dziesięć stóp. Świeżą i czystą, jakiej jeszcze nie widziałem.

— Wszystko jedno. Nie mój grzbiet na tym ucierpi — odparł Makepeace. — Nie ja zamierzam tu kopać.

— Ten wasz uczeń wygląda na silnego. Sam da radę ją wykopać, jeśli tylko nie będzie się lenił i nie pójdzie spać, kiedy tylko odwrócicie głowę.

— On nie z tych leniwych. A wy pewnie zatrzymacie się w zajeździe?

— Raczej nie. Sześć mil stąd na zachód są ludzie, dla których mam znaleźć kawałek suchej ziemi. Chcą tam wykopać piwnicę.

— Czy to nie takie antyróżdżkarstwo?

— W samej rzeczy, Makepeace. I to o wiele trudniejsze, zwłaszcza na podmokłym terenie.

— W takim razie przynajmniej wracajcie tędy. Zachowam dla was łyk z pierwszej wody z tej studni.

— Tak uczynię — zapewnił go Hank. — I to z radością.

Łyk z pierwszej wody… nieczęsto spotykał go taki zaszczyt. To dawało moc, ale tylko ofiarowane z własnej woli. Hank nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Wrócę za parę dni — obiecał. — To pewne jak strzała.

Terminator wrócił właśnie z łopatą i natychmiast wziął się do kopania. Zwykły płytki dół, ale Hank zauważył, że chłopak wyrównał go nawet nie mierząc, każdy bok taki sam jak pozostałe. O ile Hank mógł się zorientować, zgadzały się też z punktami kompasu. Stojąc tak z wbitą w ziemię różdżką, poczuł nagły ucisk w żołądku. To przez to, że chłopak znalazł się blisko. Ale nie był to taki ucisk, jak wtedy, kiedy człowiek chce wyrzucić z siebie wszystko, co jadł na śniadanie. To był ucisk, który zmienia się w ból, wiedzie do przemocy. Hank czuł, że pragnie wyrwać Alvinowi z rąk łopatę i ciąć go krawędzią w głowę.

I kiedy stał tak z wibrującą różdżką, nareszcie zrozumiał: to nie on, nie Hank Dowser, tak nienawidzi chłopaka. O nie. To woda, której Hank tak dobrze służył. Woda chciała jego śmierci.

Natychmiast stłumił tę myśl, opanował mdłości. W życiu nic głupszego nie przyszło mu do głowy. Woda to woda. Pragnie tylko wytrysnąć z ziemi albo spaść z chmur i mknąć po powierzchni. Nie ma w tym złości. Nie ma chęci zabójstwa. Zresztą i tak Hank Dowser był chrześcijaninem, w dodatku baptystą — to najbardziej odpowiednie wyznanie dla różdżkarzy. Kiedy zanurzał ludzi w wodzie, to żeby ich ochrzcić, doprowadzić do Jezusa, nie utopić. Hank nie miał w sercu mordu, miał swego Zbawcę, który uczył go kochać nieprzyjaciół swoich, który uczył, że nawet w myślach nienawiść jest zbrodnią.

Pomodlił się do Chrystusa, aby uciszył wściekłość w jego sercu i ugasił pragnienie śmierci tego niewinnego chłopca.

Jakby w odpowiedzi, różdżka wyskoczyła z ziemi, wyrwała mu się z rąk i wylądowała w krzakach o prawie trzydzieści stóp dalej.

Przez całe życie nic takiego się Hankowi nie zdarzyło. Żeby różdżka tak pofrunęła! Toż to prawie jakby woda go skarciła, jak elegancka dama karci mężczyznę, który przeklina.

— Rów wykopany — oznajmił chłopak.

Hank spojrzał na niego surowo, by sprawdzić, czy nie zauważył czegoś zabawnego w dziwnym zachowaniu różdżki. Ale chłopak nawet na niego nie patrzył. Gapił się w ziemię wewnątrz wykopanego przed chwilą kwadratu.

— Dobra robota — pochwalił Hank. Starał się, by w głosie nie odbiła się odraza.

— Nie warto tutaj kopać — stwierdził chłopak.

Hank z trudem uwierzył własnym uszom. To fatalnie, kiedy uczeń poprawia mistrza w swoim fachu, ale przynajmniej zna się na tym. Ale, do licha, co ten mały może wiedzieć o różdżkarstwie?

— Co powiedziałeś, chłopcze? — zapytał.

Alvin musiał dostrzec groźbę na twarzy różdżkarza albo dosłyszał wściekłość w jego głosie, bo wycofał się od razu.

— Nic, proszę pana — odparł. — Zresztą, to i tak nie moja sprawa.

Jednak gniew nabrał już mocy i Hank nie mógł tak łatwo chłopcu odpuścić.

— Wydaje ci się, że możesz wykonywać mój fach, co? Może twój mistrz pozwala ci wierzyć, że jesteś równie dobry jak on, bo masz ten talent do podków. Ale zapamiętaj sobie, mój chłopcze, że jestem prawdziwym różdżkarzem i różdżka mi mówi, że jest tu woda!

— To prawda — przyznał chłopiec.

Mówił cicho, więc Hank jakoś nie zauważył, że Alvin ma nad nim cztery cale przewagi wzrostu. Nie był tak potężny, żeby go nazwać olbrzymem, ale karłem też na pewno nie.

— To prawda? Nie do ciebie należy tłumaczyć mi, czy moja różdżka mówi mi prawdę, czy kłamie!

— Wiem, psze pana. Byłem niegrzeczny.

Wrócił kowal z taczkami, kilofem i dwoma solidnymi żelaznymi lewarami.

— O co chodzi? — zapytał.

— Wasz chłopak zachowuje się bezczelnie — wyjaśnił Hank. Wiedział, że nie jest sprawiedliwy — przecież chłopiec przeprosił, prawda?

Teraz wreszcie dłoń Makepeace'a wystrzeliła nagle i z siłą niedźwiedziej łapy trafiła ucznia w ucho. Alvin zachwiał się, ale nie upadł.

— Przepraszam pana — powiedział.

— Mówił, że nie ma wody w miejscu, które wybrałem na studnię. — Hank nie mógł się pohamować. — Ja okazałem szacunek dla jego talentu. Mam prawo oczekiwać, żeby on okazał to samo dla mojego.

— Talent czy nie — burknął gniewnie kowal — ma okazywać szacunek moim klientom. Inaczej przekona się, jak długo trwa nauka kowalstwa. Oj, przekona się!

Złapał jeden z żelaznych lewarów, jakby chciał przyłożyć chłopakowi po grzbiecie. To byłoby zwyczajne morderstwo, a na to Hank nie chciał pozwolić.

— Nie, Makepeace, zaczekajcie. Już w porządku. Przeprosił mnie.

— I to wam wystarczy?

— To, i pewność, że posłuchacie mnie, a nie jego. Nie jestem jeszcze taki stary, żeby dzieciaki z talentem do podków tłumaczyły mi, że nie powinienem dłużej pracować z różdżką.

— Daję głowę, że studnia powstanie właśnie tutaj. I ten chłopak sam ją wykopie. Nie dostanie ani kęsa, dopóki nie dotrze do wody.

Hank uśmiechnął się.

— W takim razie z radością się przekona, że znam swój fach. Na pewno nie będzie musiał kopać głęboko.

Makepeace obejrzał się na swego ucznia. Młodzik stał niedaleko. Ręce zwisały mu po bokach, a na twarzy nie miał gniewu. Właściwie jego twarz nie miała żadnego wyrazu.

— Odprowadzę pana Dowsera do jego konia, Alvinie. I nie chcę cię widzieć, póki nie przyniesiesz mi wiadra czystej wody z tej studni. Nie będziesz jadł ani pił, póki się stąd nie napijesz.

— Bez przesady — zaprotestował Hank. — Miejcie serce. Wiecie przecież, że czasem trzeba paru dni, zanim woda w studni się ustoi.

— W każdym razie przyniesiesz wiadro wody z nowej studni — przykazał Makepeace. — Choćbyś miał tu pracować całą noc.

Po czym odeszli w stronę kuźni, do zagrody, gdzie czekał Picklewing. Pogadali jeszcze chwilę, wspólnie osiodłali konia, i wreszcie Hank ruszył w drogę. Zwierzę stąpało równo i spokojnie, zadowolone jak nigdy. Hank minął terminatora przy pracy. Ziemia nie sypała się dookoła, widział tylko metodyczne nabieranie i odrzucanie, nabieranie i odrzucanie. Chłopak nie odpoczywał wcale, gdyż rytmiczny dźwięk ani na chwilę nie ustawał. Wyraźne szu łopaty wbijającej się w grunt, potem ss-łup, gdy ziemia spadała na stos.

Hank nie uspokoił się do chwili, kiedy przestał słyszeć te odgłosy, a nawet zapomniał, jak brzmiały. Nieważne, jaką miał moc jako różdżkarz — ten chłopak był wrogiem jego talentu. To Hank wiedział na pewno. Z początku sądził, że ogarnia go gniew bez powodu, ale teraz chłopak się odsłonił i Hank poczuł, że od samego początku miał rację. Ten mały myśli, że jest mistrzem wody, może nawet przenikaczem. A to czyni go nieprzyjacielem Hanka.

Jezus nakazał oddać nieprzyjacielowi własny płaszcz, nadstawić drugi policzek. Ale jeśli ten nieprzyjaciel zamierza odebrać człowiekowi środki do życia? Ma pozwolić mu się zrujnować? Aż tak chrześcijański nie jestem, pomyślał Hank. Dzisiaj dałem mu lekcję, a jeśli nie zrozumiał, kiedyś dam mu następną.

Загрузка...