Odszukiwacze przebudzili się wkrótce po tym, jak przyjaciele zabrali Arthura Stuarta za rzekę.
— Popatrz tylko. Kajdany wciąż zatrzaśnięte. Dobre, twarde żelazo.
— Nieważne. Mieli dobry czar na sen i dobry czar na zsuwanie łańcuchów. Czy nie wiedzą, że kiedy my, odszukiwacze, raz złapiemy trop, potem już zawsze znajdziemy uciekiniera?
Gdyby ich ktoś zobaczył, mógłby pomyśleć, że cieszą się z ucieczki Arthura. To prawda: lubili dobry pościg, uwielbiali pokazywać ludziom, że nie da się uciec odszukiwaczom. A jeśli tak się złożyło, że przed końcem polowania wpakują komuś w brzuch garść ołowiu, to trudno, tak już bywa. Byli jak ogary na tropie krwawiącego jelenia.
Podążali śladem Arthura Stuarta przez las, aż na brzeg Hio. Dopiero wtedy ich wesołe spojrzenia ustąpiły posępnym. Podnieśli głowy i spojrzeli za rzekę, szukając płomieni serc tych, którzy nie śpią, kiedy porządni ludzie powinni spać. Siwowłosy nie sięgał wzrokiem tak daleko. Ale czarnowłosy zobaczył.
— Widzę kilka, które się poruszają. I kilka, które są nieruchome. Złapiemy trop w Hatrack River.
Alvin trzymał w rękach lemiesz. Wiedział, że potrafi zmienić go w złoto — dość widział złota w życiu, żeby poznać jego wzorzec. Mógł zatem pokazać cząsteczkom żelaza, czym powinny się stać. Ale wiedział też, że nie zwykłego złota mu trzeba. Byłoby za miękkie i zimne — jak zwyczajny kamień. Nie, chciał czegoś nowego. Nie tylko przemiany żelaza w złoto, o czym marzyli alchemicy, ale w złoto żywe, złoto zachowujące swój kształt i siłę lepiej od żelaza., lepiej od najlepszej stali. Złoto świadome, postrzegające świat dookoła… Pług znający ziemię, którą ma rozciąć i odsłonić promieniom słońca.
Złoty pług, który zna człowieka i któremu człowiek może zaufać, tak jak Po Doggly i Horacy Guester ufali sobie nawzajem. Pług, którego nie muszą ciągnąć woły i nie potrzebuje obciążenia, by orał ziemię. Pług, który wie, jaka gleba jest żyzna, a jaka nieurodzajna. I takie złoto, jakiego dotąd świat nie widział, jak nie widział tej cienkiej nici, którą Alvin przeciągnął pomiędzy Arthurem Stuartem a sobą.
Przyklęknął, tworząc w umyśle kształt złota.
— Bądźcie takie — szepnął do żelaza.
Czuł, jak atomy zbiegają się z otoczenia lemiesza i łączą z atomami żelaza, jak formują cząsteczki o wiele cięższe i układają się inaczej, aż tworzą wzór, jaki pokazał im w myślach.
Trzymał w rękach lemiesz ze złota. Potarł ostrze palcami. Tak, złoto, jasnożółte w blasku ognia na palenisku, ale wciąż martwe, wciąż zimne. Jak je nauczyć życia? Pokazując wzorzec własnego ciała? Nie, nie takiego życia potrzebowało. Pragnął rozbudzić żywe atomy, pokazać im, czym są w porównaniu z tym, czym być mogą. Tchnąć w nie płomień życia.
Płomień życia… Alvin uniósł złoty lemiesz — o wiele cięższy niż przedtem — i nie zważając na żar dogasającego ognia, wsunął go pomiędzy czerwone węgle paleniska.
Znowu siedzieli w siodłach… Jechali powoli drogą do Hatrack River i zaglądali do każdego domu, chaty i szopy. Trzymali skarbczyk, żeby porównywać go z płomieniami serc, jakie widzieli wewnątrz. Jednak nie znaleźli żadnego podobnego, nie rozpoznali nikogo. Minęli kuźnię i zobaczyli jarzący się w niej płomień serca, ale to nie był zbiegły mały mieszaniec. To na pewno ten kowal, który zrobił kajdany.
— Mam ochotę go zabić — szepnął czarnowłosy. — Pewnie rzucił zaklęcie na te kajdany, żeby ten mały mógł je zsunąć.
— Będzie na to czas, jak już znajdziemy pikanina — odpowiedział siwowłosy.
Zauważył dwa płomienie serc w źródlanej szopie, jednak żaden nie przypominał tego, co mieli w skarbczyku. Pojechali dalej. Szukali dziecka, które zdołają rozpoznać.
Ogień sięgał w głąb złota, ale tylko je roztapiał. To na nic. Lemiesz potrzebował życia, nie śmierci metalu w żarze. Alvin miał w myślach kształt pługu i z mocą pokazywał go każdej drobince metalu. Krzyczał bezgłośnie do każdego atomu: „Nie wystarczy ustawić się w te małe cząstki złota… Musicie utrzymać ten większy wzorzec, choćby działały na was inne siły, choćby was zgniatały, rozrywały, topiły czy kaleczyły!” Wyczuwał, że jest słyszany… Wyczuwał ruch w złocie, opór wobec spływania metalu zmieniającego się w ciecz. Ale ten opór nie wystarczał. Nie zastanawiając się, wsunął ręce do ognia, pochwycił złoto, pokazywał wzór pługu i krzyczał w sercu: „Bądźcie takie! Tym jesteście!” Bolało go strasznie, ale wiedział, że to właściwe miejsce dla jego dłoni, ponieważ Stwórca jest częścią tego, co tworzy. Atomy słyszały go i formowały się na sposoby, o których Alvin nawet nie pomyślał. Jednak efekt był tylko taki, że teraz złoto wchłaniało ogień i nie topniało, nie traciło kształtu. Udało się; lemiesz nie był żywy, w każdym razie nie tak, jak chciał tego Alvin, ale potrafił przetrwać żar paleniska. Złoto stało się czymś więcej niż złotem. To złoto wiedziało, że jest lemieszem, i zamierzało nim pozostać.
Alvin wyjął ręce z ognia. Płomienie nadal tańczyły na jego skórze, zwęglonej miejscami i odchodzącej od kości. Cichy jak śmierć wsunął ręce do beczki z wodą i usłyszał syk gasnącego ognia. Potem, zanim ból zaatakował z pełną siłą, zaczął leczyć rany, zrzucać martwą skórę i zastępować ją nową.
Stanął wreszcie, osłabiony wysiłkiem uzdrawiania, spoglądając w ogień na złoty lemiesz. Leżał tam, znał swój kształt i utrzymywał go — ale to nie wystarczy do życia. Musiał jeszcze wiedzieć, do czego służą pługi. Musiał wiedzieć, po co żyje, aby mógł podjąć działania dla spełnienia tego celu. To byłoby Tworzenie; o tym właśnie mówił trzy lata temu Drozd. Tworzenie to nie stolarka, kowalstwo ani nic podobnego, nie cięcie, zginanie i rozgrzewanie, żeby zmusić przedmioty do przyjęcia nowej formy. Tworzyć to coś jednocześnie subtelniejszego i potężniejszego — to sprawić, by przedmioty chciały być inne, chciały przyjąć nowe formy i w naturalny sposób zmieniać kształt. Coś takiego Alvin robił od lat, nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedy zdawało mu się, że znajduje tylko naturalne pęknięcia kamienia, tak naprawdę tworzył te pęknięcia. Wyobrażając je sobie w odpowiednich miejscach, dawał wskazówki atomom w cząsteczkach drobin skały i uczył je, by chciały ułożyć się we wzór, jaki dla nich wymyślił.
Teraz uczynił to samo, ale nie przypadkiem, lecz świadomie. Nauczył złoto być czymś mocniejszym, zachowywać kształt lepiej niż cokolwiek, co dotąd Tworzył. Ale jak nauczyć je czegoś więcej? Jak nauczyć je działać, poruszać się tak, jak złoto nigdy się nie poruszało?
Gdzieś w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że to nie złoty pług jest prawdziwym problemem. Liczy się Kryształowe Miasto, a tam cegłami nie będą zwykłe atomy w metalowym lemieszu. Atoniami miasta są mężczyźni i kobiety, a im brakuje prostodusznej wiary atomów. Brakuje im absolutnego zrozumienia, a kiedy działają, ich czyny nie są nawet w połowie tak czyste. Ale jeśli potrafię nauczyć to złoto, żeby było pługiem i było żywe, może potrafię z mężczyzn i kobiet wznieść Kryształowe Miasto. Może uda mi się znaleźć ludzi tak czystych jak atomy złota, mężczyzn i kobiety, którzy zdołają pojąć formę Kryształowego Miasta i pokochają je tak jak ja, gdy wszedłem z Tenska-Tawą na szczyt trąby powietrznej i zobaczyłem je po raz pierwszy. Wtedy nie tylko utrzymają jego kształt, ale także sprawią, że ożyje, stanie się większe i wspanialsze od nas, którzy będziemy jego atomami.
Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy.
Alvin podbiegł do miechów i pompował, aż węgiel zapłonął żarem, który zwykłego kowala wypędziłby z kuźni. Ale nie Alvina. Podszedł do paleniska i wstąpił prosto w gorąco i płomienie. Czuł, jak spala się na nim ubranie, ale nie dbał o to. Zwinął się wokół pługu, a potem zaczął się leczyć; nie część po części, ale wszystko naraz. Mówił swojemu ciału: „Trwaj przy życiu! Ogień, który cię spala, prześlij do tego pługa!” A jednocześnie przemawiał do pługa: „Rób to, co robi moje ciało! Żyj! Ucz się od każdej części ciała, że każda z nich ma swoje przeznaczenie, że je realizuje. Nie mogę ci pokazać, jakim kształtem masz się stać ani jak to uczynić, bo sam nie wiem. Ale mogę ci pokazać, co to znaczy życie: przez ból mojego ciała, przez jego uzdrawianie, przez walkę, by nie zginąć. Bądź taki! Jakkolwiek trudno ci to pojąć, bądź jak ja!” Trwało to całą wieczność. Drżał w palenisku, ciało zmagało się z żarem, szukało sposobów, by przepłynął nim niby woda rzeką, wlał go w lemiesz, jakby był oceanem złocistego ognia. A w lemieszu atomy usiłowały spełnić prośbę Alvina, pragnęły być posłuszne, choć nie wiedziały jak. Ale wezwanie było potężne, zbyt potężne, by go nie słyszeć. Zresztą nie tylko o słuchanie chodziło. Było tak, jakby umiały ocenić, że to, czego Alvin chce od nich, jest dobre. Ufały mu, chciały być tym żywym pługiem, który sobie wymarzył. I w milionie drobinek czasu tak małych, że sekunda wydawała się przy nich wiecznością, próbowały to tego, to owego, aż gdzieś wewnątrz kruszcu powstał nowy wzorzec. Wzorzec, który wiedział, że jest żywy właśnie tak, jak chciał Alvin. I w jednej krótkiej, bardzo krótkiej chwili wszystkie atomy ułożyły się według niego, a lemiesz ożył.
Żył. Alvin poczuł, jak przesuwa się wzdłuż jego ciała, opada w gorące węgle, rozcina je niby glebę. A że była to jałowa gleba, na której nic by nie wyrosło, lemiesz uniósł się ponad nią i wysunął z paleniska ku wrotom kuźni. Poruszał się, decydował być w innym miejscu, a potem znajdował się tam. Kiedy dotarł na skraj ognia, przewrócił się i upadł.
Alvin w agonii także wytoczył się z ognia i upadł, także leżał przyciśnięty do zimnej podłogi. Teraz, kiedy nie otaczały go już płomienie, ciało zwyciężało w wyścigu ze śmiercią, leczyło się tak, jak je nauczył. Nie musiał wskazywać, co trzeba robić, nie musiał o niczym myśleć. Stań się sobą — to było polecenie Alvina, a podpis w każdym żywym fragmencie ciała postępował zgodnie z wzorcem, jaki w sobie zawierał. I po chwili jego ciało znowu było całe, bez skazy.
Nie mógł tylko usunąć wspomnienia bólu ani słabości — energia ciała wyczerpała się niemal do cna. Ale Alvin, choć słaby, był przecież radosny — leżący obok lemiesz zrobiony był z żywego złota, i to nie dlatego, że on go takim uczynił, ale dlatego, że go nauczył, jak się takim stać.
Odszukiwacze nic nie znaleźli, chociaż jeździli po całym mieście. Ten mały mieszaniec jakoś się przed nimi ukrywał, choć obaj wiedzieli, że to absolutnie niemożliwe. Jednak tak być musiało.
Najbardziej prawdopodobnymi kryjówkami wydawały się te miejsca, które chłopiec znał najlepiej: zajazd, źródlana szopa, kuźnia — miejsca, gdzie ludzie nie spali do późna. Odszukiwacze podjechali do zajazdu i uwiązali konie przy drodze. Załadowali strzelby i pistolety i ruszyli dalej na piechotę. Mijając zajazd, zbadali go jeszcze raz, sprawdzając każdy płomień serca. Żaden nie pasował do skarbczyka.
— Domek nauczycielki — powiedział siwowłosy. — Tam go przedtem znaleźliśmy.
Czarnowłosy popatrzył w stronę źródlanej szopy. Nie widział jej za drzewami, naturalnie, ale to, czego szukał, mógł zobaczyć i tak. — Jest tam dwoje ludzi — oznajmił.
— Może więc ten mieszaniec?
— Skarbczyk mówi, że nie. — Czarnowłosy odszukiwacz uśmiechnął się złośliwie. — Samotna nauczycielka, mieszka sama, a o tej porze przyjmuje gościa? Domyślam się, jakie ma towarzystwo, i to nie jest ten mały.
— Może lepiej sprawdźmy — zaproponował siwowłosy. — Jeśli masz rację, to nie wniesie skargi, że wyważyliśmy jej drzwi. Niech tylko spróbuje, a wszystkim powiemy, co zobaczyliśmy w środku.
Pośmiali się trochę i w blasku księżyca ruszyli w stronę domku panny Larner. Zamierzali kopniakami wyłamać drzwi, oczywiście, a potem uśmiać się setnie, kiedy nauczycielka zacznie się złościć i grozić.
Zabawne, ale na miejscu te plany jakoś wywietrzały im z głów. Zapomnieli o wszystkim. Przyjrzeli się tylko płomieniom serc wewnątrz i porównali je ze skarbczykiem.
— Co my tu robimy, do diabła? — zapytał siwowłosy. — Chłopak musi być w zajeździe. Wiemy przecież, że tutaj go nie ma.
— Wiesz, co myślę? — zapytał czarnowłosy. — Że może oni go zabili.
— Wariactwo. To po co by go ratowali?
— No to dlaczego nie możemy go znaleźć?
— Jest w zajeździe. Mają pewnie jakiś heks, który go zasłania. Jak tylko otworzymy drzwi, zobaczymy go i będzie po sprawie.
Przez jedną przelotną chwilę czarnowłosy zastanowił się: skoro już mają taki heks, to właściwie dlaczego nie w domku nauczycielki? Może by jednak tam zajrzeć? Otworzyć te drzwi?
Ale ta myśl przemknęła mu tylko przez głowę i zniknęła. Nie pamiętał o niej, nie pamiętał nawet, że w ogóle coś myślał. Bez słowa poczłapał za siwowłosym. Mały mieszaniec z pewnością ukrywa się w zajeździe.
Oczywiście, widziała płomienie serc odszukiwaczy, kiedy zbliżyli się do drzwi. Nie bała się jednak. Przez cały czas badała płomień serca Arthura i nie znalazła żadnej ścieżki prowadzącej do jego schwytania. W przyszłości czekało go dość zagrożeń — Peggy zobaczyła ich wiele — ale dziś w nocy był bezpieczny. Dlatego nie zwracała na nich uwagi. Wiedziała, kiedy postanowili odejść; wiedziała, kiedy czarnowłosy pomyślał, żeby jednak wtargnąć do środka; wiedziała, kiedy heksy powstrzymały go i odepchnęły. Lecz przez cały czas obserwowała Arthura Stuarta, cały czas studiowała lata, które nadejdą.
Nie, nie wytrzyma dłużej. Musi opowiedzieć Alvinowi o wielkości i smutku tego, co uczynił. Ale jak? Ma mu zdradzić, że panna Larner jest w istocie żagwią, która w płomieniu serca Arthura Stuarta widzi miliony nowo narodzonych przyszłości? To nie do zniesienia zachowywać wszystko w sekrecie. Z panią Modesty mogła mówić otwarcie. Nie miała przed nią tajemnic.
Biec teraz do kuźni? To szaleństwo. Pragnie przecież powiedzieć mu o tym, o czym powiedzieć nie może, nie wyjawiając, kim jest naprawdę. Ale z pewnością oszaleje, jeśli zostanie w tych czterech ścianach z wiedzą, którą nie może się podzielić.
Zerwała się z krzesła i wyszła na zewnątrz. W pobliżu nie było nikogo. Zamknęła za sobą drzwi, przekręciła klucz w zamku. Raz jeszcze zajrzała w płomień serca Arthura i nadal nie dostrzegła tam żadnego zagrożenia. Będzie bezpieczny. Może iść do Alvina.
Dopiero wtedy poszukała płomienia serca Alvina. Dopiero wtedy zobaczyła, jaki straszliwy ból cierpiał kilka minut temu. Dlaczego nic nie zauważyła? Alvin przekroczył właśnie najwyższy próg swego życia. Dokonał wielkiego aktu Tworzenia, dał światu coś nowego… A ona nie patrzyła. Przecież kiedy walczył z Niszczycielem, z odległego Dekane widziała jego wysiłki. Dlaczego nie spojrzała na niego teraz, kiedy była o piętnaście jardów? Czemu nie poznała jego bólu, kiedy cierpiał w ogniu?
Może to przez źródlaną szopę… Kiedyś, prawie dziewiętnaście lat temu, w dniu narodzin Alvina, źródlana szopa zdusiła jej talent i sprowadziła sen. Peggy obudziła się, kiedy było już prawie za późno. Ale nie, to niemożliwe: woda nie płynie teraz przez źródlaną szopę i ogień w kuźni jest od niej mocniejszy.
Może to sam Niszczyciel przyszedł i zakrył jej oczy? Ale kiedy rozejrzała się wzrokiem żagwi, nie dostrzegła żadnej nienaturalnej ciemności wśród barw świata wokół siebie. W każdym razie nigdzie w pobliżu. Nic nie mogło jej oślepić.
Nie, to z pewnością natura dzieła Alvina nie pozwoliła jej go zobaczyć. Nie widziała, jak przed laty zakończył swą konfrontację z Niszczycielem, nie widziała, jak dzisiaj przemienił małego Arthura na brzegu Hio. I nie widziała, co robił w palenisku. To szczególne Tworzenie, którego dokonał dziś w nocy, wykraczało poza przyszłości dostępne jej spojrzeniu.
Czy tak już będzie zawsze? Czy zawsze oślepnie, kiedy będą się dokonywać najważniejsze dzieła? Rozgniewała się i przestraszyła: na co mi taki dar, który zawodzi, kiedy najbardziej go potrzebuję?
Nie. Teraz go nie potrzebowałam. Ani ja; ani mój talent nie przydałby się Alvinowi, kiedy wstępował w ogień. Mój dar nigdy mnie nie opuścił, kiedy był niezbędny. To tylko moje pragnienie nie doznało spełnienia.
Ale teraz jestem mu potrzebna, pomyślała. Ostrożnie schodziła ze wzgórza: księżyc opadł nisko, wokół zalegały głębokie cienie i ścieżka była zdradliwa. Kiedy Peggy minęła róg kuźni, padający na trawę blask ognia niemal ją oślepił.
W kuźni na ziemi leżał Alvin, twarzą do paleniska i plecami do niej. Oddychał ciężko, nierówno. Spał? Nie. Był nagi. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ubranie musiało spłonąć w ogniu. Nie zauważył tego w bólu, w jego myślach nie istniało wspomnienie, a więc i ona nic nie zauważyła, kiedy w płomieniu serca badała jego pamięć.
Skórę miał zadziwiająco jasną i gładką. Wcześniej tego dnia widziała, że jest opalony na brąz słońcem i żarem paleniska. Wcześniej miał skórę na palcach zgrubiałą, tu i tam bliznę po jakiejś iskrze czy oparzeniu — zwyczajna rzecz, kiedy pracuje się przy ogniu. Teraz był niby niemowlę. Nie mogła się powstrzymać: weszła do kuźni, przyklękła i delikatnie przesunęła dłoń po jego plecach, od ramion do zwężenia powyżej bioder. Skórę miał tak miękką, że przy niej własne dłonie wydały się jej szorstkie. Samym dotknięciem mogła go zadrapać.
Odetchnął głęboko. Cofnęła rękę.
— Alvinie — powiedziała. — Nic ci się nie stało?
Przesunął ramię; gładził coś, co osłaniał własnym ciałem. Teraz dopiero to dostrzegła: słabe żółte lśnienie w podwójnym cieniu — jego ciała i paleniska. Złoty lemiesz.
— Jest żywy — wyszeptał.
I jakby w odpowiedzi, lemiesz poruszył się pod jego dłonią.
Oczywiście, że nie zastukali. O tej porze? Nocą? Ci w środku od razu by się domyślili, że to nie żaden przypadkowy podróżny, lecz z pewnością odszukiwacze. Pukanie byłoby ostrzeżeniem. Na pewno spróbowaliby uciec gdzieś z chłopcem.
Ale czarnowłosy nawet nie sprawdził zapadki. Machnął nogą i drzwi trzasnęły o ścianę, wyrywając przy tym górny zawias. Potem, ze strzelbą w ręku, wskoczył do środka i rozejrzał się po izbie. Ogień dogasał, więc było dość ciemno, jednak widzieli wyraźnie, że nie ma tu nikogo.
— Przypilnuję schodów — powiedział siwowłosy. — A ty biegnij od tyłu i sprawdź, czy ktoś nie próbuje się wydostać tamtędy.
Czarnowłosy przebiegł przez kuchnię do drzwi prowadzących na podwórko. Otworzył je na oścież. Siwowłosy był już w połowie schodów, zanim kuchenne drzwi znów się zamknęły.
W kuchni Peg wyczołgała się spod stołu. Żaden z obcych nie zajrzał tu nawet. Nie miała pojęcia, co to za jedni, ale miała nadzieję… miała nadzieję, że to odszukiwacze wrócili, bo jakimś cudem Arthur Stuart zdołał uciec, a oni nie wiedzą, gdzie się ukrył. Zsunęła buty i jak najciszej przemknęła się do sali gościnnej, gdzie Horacy trzymał nad kominkiem nabitą strzelbę. Zdjęła ją z haków, ale przewróciła blaszany czajnik, postawiony przez kogoś przy ogniu. Czajnik brzęknął, a gorąca woda zalała jej bose stopy. Syknęła mimo woli.
I natychmiast usłyszała kroki na schodach. Nie zważając na ból, pobiegła w tamtą stronę. Zdążyła zobaczyć schodzącego w dół siwowłosego. Trzymał strzelbę i mierzył wprost do niej. Jeszcze nigdy w życiu nie strzelała do człowieka, ale nie wahała się ani przez moment. Pociągnęła spust; kolba uderzyła ją w brzuch, odebrała oddech i pchnęła na ścianę przy drzwiach kuchni. Nie zauważyła tego. Widziała tylko siwowłosego z głupim, cielęcym wyrazem spokojnej nagle twarzy. Czerwone plamy wykwitły na jego koszuli, gdy wolno zwalił się na plecy.
Już nigdy żadnego dziecka nie ukradniesz jego mamie, pomyślała Peg. Nigdy żadnego Czarnego nie powleczesz do życia w strachu przed batem. Zabiłam cię, odszukiwaczu, i wierzę, że dobry Bóg cieszy się z tego. Ale choćbym miała iść do piekła, i tak nie żałuję.
Przyglądała mu się w takim skupieniu, że nie zauważyła, jak uchylają się kuchenne drzwi, popychane lufą strzelby czarnowłosego odszukiwacza. Lufą skierowaną prosto na nią.
Alvin z takim przejęciem opowiadał Peggy o tym, czego dokonał, że zapomniał o swojej nagości. Podała mu skórzany fartuch zdjęty z haka na ścianie, a on włożył go odruchowo. Peggy prawie go nie słuchała. Wszystko, co mówił, znała już z jego płomienia serca. Przyglądała mu się tylko i myślała: teraz jest już Stwórcą, po części dzięki temu, czego go nauczyłam. Może zakończyłam swe dzieło, może odtąd moje życie będzie należeć tylko do mnie… A może nie, może dopiero zaczęłam, może teraz mogę go traktować jak mężczyznę, nie jak ucznia czy podopiecznego. Alvin zdawał się jaśnieć wewnętrznym ogniem. Złoty lemiesz reagował na każdy jego krok, nie podążając za nim ani nie plącząc się pod nogami, ale jakby orbitując wokół niego, dość blisko, żeby być pod ręką. Jakby był częścią jego ciała, choć oddzieloną.
— Wiem — powiedziała Peggy. — Rozumiem. Teraz jesteś już Stwórcą.
— Jestem czymś więcej! — zawołał. — Chodzi o Kryształowe Miasto. Wiem już, jak je zbudować, panno Larner. Rozumie pani, miasto to nie te kryształowe wieże, które widziałem. Miasto to ludzie, którzy w nim żyją. Jeśli mam je zbudować, muszę znaleźć tych, którzy tam zamieszkają: ludzi szczerych i lojalnych jak ten pług. Ludzi, których łączy wspólne marzenie i którzy wspólnie chcą je urzeczywistnić. Którzy będą budować, nawet kiedy mnie zabraknie. Rozumie pani? Kryształowego Miasta nie zdoła wznieść jeden Stwórca. To miasto Stwórców, więc muszę różnych ludzi uczynić Stwórcami.
I kiedy to powiedział, zrozumiała, że tak jest w istocie, że do tego zadania się narodził. I że ta praca złamie mu serce.
— Tak — przyznała. — To prawda. Wiem, że tak jest.
Mimo wysiłków nie potrafiła już mówić tonem panny Larner, chłodnym, obojętnym, obcym. Mówiła głosem Peggy, głosem swych prawdziwych uczuć. Płonęła ogniem rozpalonym przez Alvina.
— Proszę iść ze mną, panno Larner — powiedział Alvin. — Wie pani tak dużo, jest pani tak dobrą nauczycielką… Potrzebna mi pani pomoc.
Nie, Alvinie, to nie te słowa. Tak, dla tych słów pójdę za tobą, ale wypowiedz te inne. Te, które tak pragnę usłyszeć.
— Jak mogę uczyć cię tego, co ty jeden potrafisz? — zapytała.
Starała się mówić cicho, spokojnie.
— Ale nie tylko o naukę proszę. Nie dokonam tego samotnie. To, co zrobiłem dzisiaj… to takie trudne. Potrzebuję pani, panno Larner.
Postąpił o krok w jej stronę. Złoty pług przesunął się ku niej, za nią; jeśli poruszał się na granicy zasięgu „ja” Alvina, to ona znalazła się wewnątrz tego kręgu.
— Po co ci jestem potrzebna? — spytała Peggy.
Nie zaglądała w płomień jego serca, nie chciała sprawdzać, czy istnieje szansa, by on… Nie, nawet w myślach nie chciała nazywać tego, czego teraz pragnęła. Bała się odkrycia, że to zupełnie niemożliwe, że nigdy się nie zdarzy, że dzisiaj w nocy wszystkie prowadzące tam ścieżki zostały nieodwracalnie zamknięte. Zdała sobie sprawę, że dlatego właśnie tak pilnie badała nowe przyszłości Arthura Stuarta: miał być blisko Alvina i mogła oczami chłopca obserwować jego wspaniałą i straszną przyszłość. A przy tym nie wiedzieć, co by odkryła, zaglądając w płomień serca Alvina. Ten płomień mógłby jej pokazać, czy wśrdd licznych przyszłości jest też taka, w której on ją pokochał, poślubił, złożył swe ukochane, doskonałe ciało w jej ramionach, by dać jej — i wziąć od niej — to, co dzielą tylko kochankowie.
— Proszę iść ze mną — powtórzył. — Nie wyobrażam sobie nawet, że wyruszam tam bez pani, panno Larner. Ja… — Zaśmiał się cicho. — Ja nawet nie wiem, jak pani na imię.
— Margaret.
— Mogę panią tak nazywać? Margaret… czy pójdziesz ze mną? Wiem, że nie jesteś tym, kim się wydajesz, ale nie obchodzi mnie, jak wyglądasz pod tymi heksami. Myślę, że jesteś jedyną żywą istotą, która zna mnie naprawdę i…
Zamilkł, szukając właściwego słowa. A ona czekała na nie w milczeniu.
— Kocham cię — szepnął. — Chociaż uważasz mnie pewnie za dzieciaka.
Może by mu wtedy odpowiedziała. Może by zapewniła, że wie, iż jest mężczyzną, a ona jedyną kobietą, która może go kochać bez oddawania czci. Jedyną, która naprawdę może mu być pomocna. Ale zanim zdążyła się odezwać, ciszę rozerwał huk strzału.
Natychmiast pomyślała o Arthurze Stuarcie, ale już po sekundzie wiedziała, że płomień jego serca jarzy się spokojnie: chłopiec spał głęboko wjej małym domku. Nie, odgłos dobiegł z większej odległości. Spojrzała wzrokiem żagwi w stronę zajazdu i znalazła płomień serca człowieka tuż przed śmiercią. Konając patrzył na kobietę stojącą u stóp schodów. To była mama. I trzymała strzelbę.
Płomień jego serca pociemniał i zgasł. Peggy natychmiast zajrzała w płomień serca matki. Poza jej myślami, uczuciami i wspomnieniami zobaczyła, że miliony ścieżek przyszłości splatają się, zmieniają w oczach, stają się jedną drogą prowadzącą do jednego miejsca: strasznego bólu, a potem pustki.
— Mamo! — krzyknęła Peggy. — Mamo!
I wtedy przyszłość stała się teraźniejszością. Płomień serca jej matki zgasł, zanim jeszcze do kuźni dotarł huk drugiego strzału.
Alvin nie mógł uwierzyć w to, co mówi pannie Larner. Aż do tej chwili nie zdawał sobie sprawy z własnych uczuć. Bał się, że go wyśmieje, powie mu, że jest o wiele za młody, że tylko mu się wydaje i z czasem o tym zapomni.
Ale zamiast mu odpowiedzieć znieruchomiała na chwilę i w tej właśnie chwili huknął wystrzał. Alvin od razu wiedział, że strzelano w zajeździe; podążył przenikaczem za dźwiękiem i znalazł martwego człowieka, już nie do uratowania. A po chwili zabrzmiał kolejny strzał i wtedy znalazł jeszcze kogoś: kobietę. Znał jej ciało na wylot: nie była obca. To z pewnością stara Peg.
— Mamo! — krzyknęła panna Larner. — Mamo!
— To Peg Guester! — zawołał Alvin.
Zobaczył, że panna Larner odpina kołnierzyk, sięga pod suknię i wyciąga amulety. Zdarła je z szyi, przecinając łańcuszkami skórę. Alvin nie wierzył własnym oczom: stała przed nim młoda kobieta, niewiele starsza od niego. I piękna, choć twarz miała wykrzywioną bólem i trwogą.
— To moja matka! — załkała. — Ratuj ją, Alvinie!
Nie wahał się ani sekundy. Wypadł z kuźni i pognał boso po trawie, po drodze… Nie dbał o twardą ziemię i kamienie kaleczące świeżą skórę stóp. Przenikacz mówił mu, że nic już nie uratuje Peg. Biegł jednak, ponieważ musiał przynajmniej spróbować, choć wiedział, że to nierozsądne. A potem ona umarła, a on wciąż biegł, bo nie mógł przecież nie biec tam, gdzie leżała martwa dobra kobieta, jego przyjaciółka.
Jego przyjaciółka i matka panny Larner. To możliwe tylko jeśli nauczycielka jest tą żagwią, która uciekła siedem lat temu. Ale jeśli była taką żagwią, jak opowiadali ludzie, dlaczego nie zobaczyła tego wcześniej? Dlaczego nie zajrzała w płomień serca własnej matki i nie przewidziała jej śmierci? To przecież nie ma sensu.
Przed sobą dostrzegł jakiegoś człowieka. Mężczyzna biegł od zajazdu w kierunku pary koni uwiązanych przy drodze. Był to człowiek, który zabił Peg — Alvin wiedział o tym i nic więcej go nie obchodziło. Przyspieszył; nigdy jeszcze nie biegł tak szybko, nie pobierając energii z otaczającej go puszczy. Mężczyzna usłyszał go z jakichś trzydziestu jardów. Odwrócił się.
— Kowal! — wykrzyknął czarnowłosy odszukiwacz. — Ciebie też chętnie zabiję!
Trzymał w dłoni pistolet. I wystrzelił.
Alvin przyjął kulę w brzuch, ale nawet się nie zatrzymał. Ciało natychmiast zaczęło łączyć to, co rozerwała, ale nie zwolniłby, nawet gdyby miał się wykrwawić na śmierć. Rzucił się na przeciwnika, powalił go i przejechał na nim dziesięć stóp po ziemi. Odszukiwacz krzyknął z bólu i strachu. To był jego ostatni krzyk. Rozwścieczony Alvin chwycił go za głowę tak mocno, że wystarczył tylko silny cios drugą ręką w szczękę, a kark pękł z chrupotem. Odszukiwacz był już martwy, ale Alvin bez pamięci okładał go pięściami po głowie, aż ramiona, pierś i skórzany fartuch spryskała mu krew, a czaszka czarnowłosego popękała jak upuszczony gliniany dzbanek.
Wreszcie Alvin znieruchomiał. Klęczał oszołomiony zmęczeniem i niedawną pasją. Po chwili przypomniał sobie, że Peg wciąż leży na podłodze zajazdu. Wiedział, że jest martwa, ale czyż mógł pójść gdzie indziej?
Wstał powoli.
Usłyszał tętent koni. W Hatrack River strzały nocą zawsze oznaczały kłopoty. Ludzie się zjawią, znajdą ciało na drodze i trafią do zajazdu. Nie musi tu czekać, żeby ich powitać.
W zajeździe Peggy klęczała już nad ciałem matki, zapłakana i zdyszana po biegu. Alvin poznał ją tylko po sukni — tylko raz widział jej prawdziwą twarz, w kuźni, przez jedną sekundę.
Odwróciła się.
— Gdzie byłeś! Dlaczego jej nie uratowałeś! Mogłeś to zrobić!
— Nie mogłem — odpowiedział Alvin. Nie powinna mówić takich rzeczy. — Nie było czasu.
— Powinieneś sprawdzić. Powinieneś zobaczyć, co się stanie.
Alvin nie rozumiał.
— Ja nie widzę, co się stanie. To twój dar.
Rozpłakała się. Tym razem nie był to suchy szloch, jak przed chwilą, ale głęboki, rozdzierający płacz. Alvin nie wiedział, co robić. Za jego plecami otworzyły się drzwi.
— Peggy — szepnął Horacy Guester. — Mała Peggy.
Peggy spojrzała na ojca. Twarz miała zalaną łzami, wykrzywioną bólem i zaczerwienioną. Aż dziw, że ją rozpoznał.
— Zabiłam ją! — szlochała. — Nie powinnam była odchodzić, tato. Zabiłam ją!
Dopiero wtedy Horacy zrozumiał, że to ciało jego żony leży na podłodze. Alvin patrzył przerażony, jak mężczyzna zadrżał, jęknął, wreszcie zaskowyczał głośno niczym zbity pies. Alvin nie widział jeszcze takiego żalu. Czy tak płakał mój ojciec po śmierci Vigora? Czy takie głosy wydawał, gdy myślał, że Czerwoni zamęczyli na śmierć mnie i Measure'a?
Chwycił Horacego za ramiona, przytrzymał mocno, podprowadził do Peggy i pomógł uklęknąć obok córki. Płakali oboje, nie dając znaku, że widzą siebie nawzajem. Widzieli tylko ciało Peg rozciągnięte na podłodze. Alvin nie domyślał się nawet, jak głęboko, jak boleśnie tkwiło w każdym z tych dwojga przekonanie o własnej winie za tę śmierć.
Po pewnym czasie zjawił się szeryf. Widział już zwłoki czarnowłosego odszukiwacza na drodze i szybko się domyślił, co zaszło. Wziął Alvina na stronę.
— To najczystsza samoobrona, jaką w życiu widziałem — oświadczył. — Nawet na trzy minuty nie wsadziłbym cię za to do więzienia. Ale wiesz, że prawo w Appalachee nie traktuje lekko zabójstwa odszukiwacza. Traktat pozwala im przyjechać tu i zabrać cię pod sąd na południe. Inaczej mówiąc, mój chłopcze, lepiej zniknij stąd w ciągu najbliższych paru dni, bo nie mogę ręczyć za twoje bezpieczeństwo.
— I tak chciałem odejść — odparł Alvin.
— Nie wiem, jak to zrobiłeś — dodał Pauley Wiseman. — Ale musiałeś jakoś wykraść odszukiwaczom tego półczarnego pikanina i ukryć go gdzieś tutaj. Więc radzę ci, Alvinie, jak już będziesz odchodził, lepiej zabierz go ze sobą. Wywieź go do Kanady. Bo jeśli jeszcze raz zobaczę jego twarz, osobiście wyślę go na południe. To wszystko przez niego… Niedobrze mi się robi, kiedy widzę, że porządna biała kobieta ginie z powodu mieszańca.
— Lepiej byłoby dla was, Pauleyu Wisemanie, żebyście nie powtarzali przy mnie takich rzeczy.
Szeryf pokręcił tylko głową.
— To wbrew naturze — mruczał odchodząc. — Wszyscy traktują tę małpę jakby była człowiekiem.
Odwrócił się do Alvina.
— Nie obchodzi mnie, co o mnie myślisz, Alvinie, ale tobie i temu mieszańcowi daję szansę uratowania życia. Masz chyba dość rozsądku, żeby z niej skorzystać. A tymczasem mógłbyś zmyć z siebie krew i poszukać jakiegoś ubrania.
Alvin wrócił na drogę. Nadchodzili ludzie, ale nie zwracał na nich uwagi. Tylko Mock Berry rozumiał chyba, co się dzieje. Zabrał Alvina do domu. Anga go umyła, a Mock dał własne ubranie. Zbliżał się świt, kiedy Alvin wrócił do kuźni.
Makepeace siedział na stołku we wrotach i przyglądał się złotemu lemieszowi — leżał na ziemi, całkiem nieruchomo, na samym progu.
— Niezłe to twoje czeladnicze dzieło — oświadczył.
— No chyba.
Alvin podszedł do lemiesza i sięgnął po niego, a lemiesz niemal wskoczył mu do rąk. Teraz wcale nie był ciężki. Jeśli jednak Makepeace zauważył, że pług sam się poruszył, to nie powiedział ani słowa.
— Mam sporo żelaznego złomu — stwierdził tylko. — Nie proszę nawet, żebyś się ze mną dzielił po połowie. Pozwól mi tylko zachować parę kawałków, kiedy już zmienisz je w złoto.
— Nie będę więcej zmieniał żelaza w złoto.
Makepeace rozzłościł się.
— To przecież złoto, durniu! Ten twój pług to zawsze jedzenie do syta, nigdy więcej pracy, życie w luksusie zamiast w tej krzywej chałupie! To nowe sukienki dla Gertie i może garnitur dla mnie! Ludzie będą mi się kłaniać, jakbym był dżentelmenem. To bryczka, taka jak doktora, to wyjazdy do Dekane albo Carthage czy gdziekolwiek przyjdzie mi ochota, bez liczenia, ile to kosztuje. A ty mi mówisz, że nie chcesz robić więcej złota?
Alvin wiedział, że nie warto nawet tłumaczyć. Spróbował jednak.
— To nie jest zwykłe złoto. To żywy lemiesz… Nie pozwoli, żeby ktokolwiek go przetopił na monety. Moim zdaniem, nikt nie potrafi go przetopić, choćby nie wiem jak bardzo się starał. Dlatego odsuńcie się i pozwólcie mi odejść.
— I co zrobisz? Będziesz nim orał? Ty głupcze, razem moglibyśmy zdobyć świat!
Ale kiedy Alvin wyminął go i chciał wyjść z kuźni, Makepeace przestał prosić i przeszedł do pogróżek.
— To z mojego żelaza zrobiłeś ten lemiesz! Złoto należy do mnie! Dzieło czeladnicze zawsze należy do mistrza, chyba że on sam podaruje je czeladnikowi, a ja ci nie podaruję! Złodziej! Okradasz mnie!
— To wy okradliście mnie z pięciu lat życia, bo dawno już mogłem zostać czeladnikiem. A ten pług… Robiąc go nie korzystałem z waszych nauk. On żyje, Makepeasie Smith. Nie należy do was ani do mnie. Należy do siebie. Położę go teraz na ziemi i zobaczymy, do kogo trafi.
Ustawił pług na trawie między nimi. Potem odstąpił na kilka kroków. Makepeace zbliżył się, ale wtedy pług osiadł i rozcinając ziemię przesunął się w stronę Alvina. Kiedy Alvin go podniósł, ostrze było ciepłe. Wiedział, co to oznacza.
— Dobra ziemia — stwierdził.
Pług drżał mu w rękach.
Makepeace stał bez ruchu i wytrzeszczał przerażone oczy. — Wielki Boże — wykrztusił. — Ten pług się rusza!
— Wiem — odparł Alvin.
— Kim ty jesteś? Diabłem?
— Chyba nie. Ale spotkałem go raz czy dwa.
— Wynoś się stąd! Zabierz to i wynoś się! Nie chcę cię tu więcej oglądać!
— Macie mój patent czeladnika — przypomniał Alvin. — Chcę go dostać.
Makepeace sięgnął do kieszeni, wyjął złożony papier i rzucił na trawę. Potem zatrzasnął wrota kuźni, czego nie robił prawie nigdy, nawet zimą. Zamknął je i zaryglował od środka. Biedny głupiec. Przecież gdyby tylko Alvin chciał się tam dostać, w ciągu sekundy rozbiłby te ściany.
Alvin podszedł i podniósł papier. Rozłożył go i przeczytał. Wszystko było jak należy. Zgodnie z prawem został czeladnikiem.
Słońce miało się właśnie pokazać, kiedy Alvin stanął przed drzwiami źródlanej szopy. Były zamknięte, naturalnie, ale zamki i heksy nie mogły mu przeszkodzić, zwłaszcza że sam je zrobił. Otworzył więc i wszedł do środka. Arthur Stuart poruszył się przez sen. Alvin dotknął jego ramienia, a gdy chłopiec się zbudził, uklęknął przy nim i opowiedział, co się wydarzyło w nocy. Pokazał mu złoty pług i jak się porusza. Arthur zaśmiał się zachwycony. Potem Alvin powiedział mu, że kobieta, którą przez całe życie nazywał matką, zginęła zabita przez odszukiwaczy. Arthur zapłakał.
Ale płakał niedługo. Był za mały, żeby długo rozpaczać.
— Mówisz, że zabiła jednego przed śmiercią?
— Ze strzelby twojego ojca.
— Dobrze mu tak! — krzyknął chłopiec tak bojowo, że Alvin niemal wybuchnął śmiechem.
— Ja zabiłem tego drugiego. Tego, który ją zastrzelił.
Arthur ujął prawą dłoń Alvina i rozprostował mu palce.
— Zabiłeś go tą ręką?
Alvin kiwnął głową.
Arthur pocałował go w otwartą dłoń.
— Uratowałbym ją, gdybym mógł — powiedział Alvin. — Ale za szybko umarła. Gdybym nawet stał przy niej w sekundę po strzale, też bym nie zdążył.
Arthur Stuart objął go za szyję i zapłakał znowu.
Przed wieczorem złożyli Peg w ziemi, na wzgórzu obok jej córek, brata Alvina, Vigora i mamy Arthura, która umarła tak młodo.
— To miejsce dla ludzi odważnych — powiedział doktor Physicker.
Alvin wiedział, że ma rację, chociaż nie ma pojęcia o zbiegłej czarnej niewolnicy.
Zmył plamy krwi z podłogi i schodów w zajeździe. Wykorzystał swój dar, by usunąć tę krew, której nie dały rady soda i piasek. To był ostatni prezent, jaki mógł ofiarować Horacemu i Peggy. Margaret. Pannie Larner.
— Teraz muszę stąd odejść — powiedział im.
Siedzieli w izbie gościnnej zajazdu i przez cały dzień przyjmowali ludzi z kondolencjami. — Zabieram Arthura Stuarta do moich rodziców w Vigor Kościele. Tam będzie bezpieczny. A potem wyruszę dalej.
— Dziękuję ci za wszystko — odezwał się Horacy. — Byłeś nam przyjacielem. Peg cię kochała.
I załkał znowu.
Alvin poklepał go po ramieniu, po czym stanął przed Peggy. — Wszystko, czym jestem, panno Larner, zawdzięczam pani. Pokręciła głową.
— To była prawda, co pani powiedziałem. I nadal jest.
I znów pokręciła głową. Nie był zaskoczony. Jej matka zginęła, nie wiedząc nawet, że córka wróciła do domu. Cóż, trudno się spodziewać, żeby w takiej chwili wstała i odeszła. Ktoś musi pomóc Horacemu prowadzić zajazd. To wszystko bardzo rozsądne. Ale serce go bolało, ponieważ wyraźniej niż kiedykolwiek uświadamiał sobie, że to prawda: kochał ją. Ale cóż, ona nie była dla niego. To jasne. Nigdy. Taka kobieta, wykształcona, obyta i piękna… Może być jego nauczycielką, ale nie może go kochać tak, jak on ją kocha.
— No, to… chyba się pożegnam — westchnął.
Wyciągnął rękę, chociaż zdawał sobie sprawę, że to niezbyt mądrze ściskać dłoń komuś tak zrozpaczonemu. Ale bardzo pragnął objąć ją i przytulić mocno, jak tulił zapłakanego Arthura Stuarta. Uścisk ręki był temu najbliższy.
Ujęła jego dłoń. Nie po to, żeby uścisnąć, ale żeby przytrzymać. Mocno. To go zdziwiło. W miesiącach i latach, które miały nadejść, często będzie myślał o tym, jak trzymała go za rękę, jak nie chciała go puścić. Może to znaczyło, że go kocha. A może tylko tyle, że dba o swojego ucznia albo że dziękuje za pomszczenie śmierci matki. Skąd mógł wiedzieć, o czym świadczy taki gest? Ale zapamiętał go na wszelki wypadek. A nuż oznaczał, że Peggy go kocha.
Wtedy też — kiedy ona trzymała mocno jego dłoń — złożył jej obietnicę. Złożył, chociaż nie wiedział nawet, czy chciałaby, żeby jej dotrzymał.
— Wrócę — oświadczył. — A to, co powiedziałem w nocy, zawsze pozostanie prawdą. — Całej odwagi wymagało nazwanie jej imieniem, którego wczoraj w nocy pozwoliła mu używać. — Bóg z tobą, Margaret.
— Bóg z tobą, Alvinie — szepnęła.
Zabrał Arthura Stuarta, który też musiał się pożegnać. Razem przeszli obok zajazdu do szopy, gdzie w beczce fasoli Alvin ukrył złoty lemiesz. Zdjął pokrywę i wyciągnął rękę, a lemiesz wzniósł się w górę, błyszczący w świede dnia. Alvin chwycił go, owinął w podwójną jutę, schował do jutowego worka, a worek zarzucił na ramię.
Potem przyklęknął i wyciągnął rękę, jak zawsze robił, kiedy chciał, żeby Arthur Stuart wspiął mu się na plecy. Chłopiec myślał, że to zabawa — w jego wieku nie można dłużej niż godzinę czy dwie trwać w rozpaczy. Śmiejąc się i podrygując wskoczył Alvinowi na plecy.
— Tym razem pojedziesz daleko, Arthurze Stuarcie — uprzedził go Alvin. — Wracamy do Vigor Kościoła, mojego domu rodzinnego.
— Całą drogę pieszo?
— Ja pójdę pieszo. Ty pojedziesz wierzchem.
— Ju-huu! — krzyknął Arthur Stuart.
Alvin ruszył truchtem, ale wkrótce biegł już ile sił. Ani razu nie dotknął stopą traktu. Gnał na przełaj, przez pola, przeskakując płoty, do lasu. Lasy wciąż rosły na szerokich obszarach stanów Hio i Wobbish, pomiędzy nim a domem. Zielona pieśń rozbrzmiewała słabiej niż w dniach, kiedy Czerwoni władali tą krainą, ale wciąż dość głośno, żeby usłyszał ją Alvin Kowal. Włączył się w jej rytm, biegnąc tak, jak biegali Czerwoni. Zaś Arthur Stuart też może słyszał tę pieśń, w każdym razie ukołysała go do snu na grzbiecie Alvina. Świat się rozpłynął. Pozostał tylko on, Alvin, Arthur Stuart i złoty pług — i śpiewający wokół las.
Jestem już czeladnikiem. I wyruszyłem w pierwszą podróż.