Alvin zrozumiał, że coś się dzieje, kiedy usłyszał, jak Horacy i Peg Guester wrzeszczą na siebie w starej źródlanej szopie. Przez chwilę krzyczeli tak głośno, że słyszał ich mimo trzasku ognia w palenisku i uderzeń o kowadło. Potem przycichli trochę, ale Alvin tymczasem tak się zainteresował, że przestał machać młotem. Właściwie nawet odłożył go na bok i wyszedł na dwór.
Nie, nie, wcale nie podsłuchiwał. Po prostu szedł do studni, żeby przynieść wody: trochę do studzenia, a trochę do picia. Jeśli przypadkiem coś usłyszał, to przecież nie można mieć do niego pretensji, prawda?
— Ludzie powiedzą, że marny ze mnie oberżysta, jeśli każę nauczycielce mieszkać w źródlanej szopie, zamiast urządzić ją jak należy.
— To tylko pusta chata, Horacy. Możemy ją wykorzystać. A dzięki temu pokoje w zajeździe zostaną dla klientów, którzy płacą.
— Nie pozwolę, żeby nauczycielka mieszkała tu całkiem sama. To nie wypada!
— A to czemu, Horacy? Zamierzasz do niej uderzyć?
Alvin nie mógł uwierzyć własnym uszom. Małżonkowie przecież nie mówią do siebie takich rzeczy. Spodziewał się niemal, że usłyszy odgłos uderzenia. Ale Horacy musiał to przyjąć w pokorze. Wszyscy mówili, że jest pantoflarzem, i oto dowód. Żona oskarża go, że planuje cudzołóstwo, a on nawet jej nie przyłoży… W ogóle nie mówi ani słowa.
— Zresztą to nieważne — stwierdziła Peg. — Może będzie po twojemu i ona odmówi. Ale i tak tu wszystko naprawimy, a potem jej zaproponujemy.
Horacy wymruczał coś, czego Alvin nie dosłyszał.
— Nie obchodzi mnie to, choćby nawet mała Peggy sama zbudowała tę szopę. Odeszła z własnej woli i nie zostawiła dla mnie nawet słówka. I nie będę teraz trzymać tej szopy jak jej pomnika tylko dlatego, że kiedy była mała, lubiła tu przychodzić. Słyszałeś?
I znowu Alvin nie zrozumiał odpowiedzi Horacego. Za to Peg usłyszał całkiem wyraźnie. Jej głos popłynął z szopy niczym trzask gromu.
— Ty mi będziesz tłumaczył, kto kogo kochał? No to ci powiem, Horacy Guesterze, że cała ta twoja miłość nie zatrzymała tu Peggy. Ale moja miłość do Arthura Stuarta zapewni mu wykształcenie, zrozumiałeś? A kiedy już będzie po wszystkim, Horacy Guesterze, zobaczymy, kto bardziej kocha swoje dzieci.
Nie było żadnego uderzenia ani nic, tylko trzaśniecie, które pewnie wyrwało z zawiasów drzwi źródlanej szopy. Alvin nie mógł się powstrzymać: wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, kto to zrobił. Oczywiście, to stara Peg maszerowała do domu.
Po minucie Alvin z trudem zauważył przez krzaki i liście, że drzwi otworzyły się znowu, powolutku. A jeszcze wolniej wyszedł na zewnątrz Horacy Guester, całkiem załamany. Alvin jeszcze go takim nie widział. Stał przez chwilę nieruchomo, z ręką na drzwiach. Potem zamknął je tak delikatnie, jakby okrywał niemowlę w kołysce. Alvin zawsze się zastanawiał, dlaczego nie rozebrali tej szopy przed laty, kiedy wykopał studnię, która ostatecznie zabiła strumień. Albo dlaczego nie wykorzystali jej do czegoś innego. Ale teraz już wiedział, że miało to jakiś związek z Peggy, tą żagwią, która odeszła, zanim on sam zjawił się w Hatrack River. To, w jaki sposób Horacy zamykał drzwi, po raz pierwszy uświadomiło Alvinowł, że ten człowiek kocha swoją córkę, chociaż go porzuciła. Miejsca, które kochała, są dla niego jak święte. I po raz pierwszy Alvin zastanowił się, czy on sam będzie kiedyś tak kochał swoje dziecko. A potem pomyślał, kim mogłaby być matka tego dziecka i czy będzie na niego krzyczeć tak jak stara Peg na Horacego, i czy on sam będzie się do niej odnosił jak Makepeace Smith do swojej Gertie, machając pasem, gdy ona rzuca garnkami.
— Alvin — powiedział Horacy.
Alvin miał ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu, że ktoś go przyłapał na tym, jak się gapi.
— Przepraszam bardzo — wystękał. — Nie powinienem tak podsłuchiwać.
Horacy uśmiechnął się blado.
— Musiałbyś chyba być całkiem głuchy, żeby nie słyszeć.
— Faktycznie — przyznał Alvin. — Ale nie starałem się szczególnie, żeby nie słyszeć.
— Wiem, że dobry z ciebie chłopak i nigdy nie roznosisz plotek. Ten „dobry chłopak” trochę Alvina uraził. Miał już osiemnaście lat, za niecały rok skończy dziewiętnaście. Od dawna jest gotów, żeby zostać kowalskim czeladnikiem. A to, że Makepeace Smith nie chce wcześniej wyzwolić go z terminu, nie daje jeszcze Horacemu Guesterowi prawa, żeby nazywać go chłopakiem. Może i jestem uczniem Alvinem, oficjalnie jeszcze nie dorosłym, ale na mnie żadna kobieta tak nie wrzeszczy.
— Alvinie — rzekł Horacy. — Przekaż swojemu mistrzowi, że będą nam potrzebne nowe zawiasy do drzwi źródlanej szopy. Musimy ją przygotować, bo pewnie zamieszka tu nowa nauczycielka. Jeśli zechce.
A zatem tak się to skończyło… Horacy przegrał bitwę z Peg. Poddał się. Czy na tym polega małżeństwo? Mężczyzna albo musi bić żonę, jak Makepeace Smith, albo ona będzie go rozstawiać po kątach, jak Peg Guester biednego Horacego. Jeśli tylko taki jest wybór, pomyślał Alvin, to ja dziękuję.
Oczywiście, Alvin często zerkał na miejskie dziewczęta. Widział, jak spacerują po ulicy z piersiami wypchniętymi w górę przez gorsety i fiszbiny, z taliami tak wąskimi, że mógłby je objąć swymi wielkimi, silnymi dłońmi. Tyle że nigdy nie myślał o obejmowaniu. Patrząc na dziewczyny, tracił śmiałość i rumienił się. A kiedy one przypadkiem spojrzały w jego stronę, spuszczał głowę albo zajmował się załadunkiem, wyładunkiem lub czymkolwiek, co sprowadziło go do miasta.
Alvin wiedział dobrze, co widzą, kiedy na niego patrzą… te miejskie dziewczęta. Widziały człowieka bez marynarki, w samej koszuli, brudnej i przepoconej. Widziały człowieka ubogiego, który nigdy nie ofiaruje im ślicznego drewnianego domu, jaki ma ich tatuś, pewnie prawnik, sędzia albo kupiec. Widziały człowieka niskiego stanu, wciąż jeszcze zwykłego terminatora, chociaż skończył osiemnaście lat. Gdyby jakimś cudem poślubił kiedyś taką dziewczynę zawsze patrzyłaby na niego z góry, zawsze oczekiwała, że jej ustąpi, bo ona jest damą.
A gdyby ożenił się z dziewczyną prostą, jak on sam, byłaby jak Gertie Smith albo Peg Guester — dobra kucharka albo pracowita gospodyni, ale prawdziwa diablica, jeśli coś by poszło nie po jej myśli. Nie, w życiu Alvina Kowala nie będzie żadnej kobiety, to pewne. Nie pozwoli tak sobą pomiatać jak Horacy Guester.
— Słyszałeś, Alvinie?
— Tak, panie Horacy. Powiem Makepeace'owi Smithowi, jak tylko go zobaczę. Wszystko, co trzeba, do źródlanej szopy.
— I niech to będzie eleganckie — dodał Horacy. — Nauczycielka ma tu mieszkać. — Peg nie pokonała go jednak do końca, bo wykrzywił wargę i dodał złośliwie: — Żeby mogła udzielać prywatnych lekcji.
Powiedział „prywatnych lekcji” takim tonem, jakby chodziło mu o zamtuz czy coś w tym rodzaju. Jednak Alvin potrafił dodać dwa do dwóch i od razu wiedział, kto będzie z tych lekcji korzystał. Wszyscy przecież słyszeli, że Peg Guester prosiła o przyjęcie Arthura Stuarta do szkoły.
— No to na razie — rzucił jeszcze Horacy.
Alvin pomachał mu, a oberżysta poczłapał ścieżką do zajazdu.
Makepeace Smith nie zjawił się tego dnia. Teraz, kiedy Alvin był już prawie dorosły, mógł sam wykonywać wszystkie prace w kuźni, w dodatku szybciej i lepiej niż Makepeace. Nikt o tym nie wspominał, jednak w zeszłym roku Alvin zauważył, że ludzie jakoś częściej zaglądają, kiedy nie ma mistrza. Prosili, żeby wykonać ich zlecenie szybko, najlepiej na poczekaniu. „To tylko drobnostka”, mówili, tyle że czasem to wcale nie była drobnostka. I Alvin wkrótce zrozumiał, że nie przypadek ich sprowadza. Po prostu chcieli, żeby to on dla nich pracował.
I nie dlatego, że Alvin robił z żelazem coś szczególnego. Najwyżej heks czy dwa, jeśli był potrzebny, ale to przecież potrafił każdy kowal. Wiedział, że pokonać mistrza z pomocą jakiegoś sekretnego daru… to jakby użyć noża w zapaśniczej walce. Zresztą, gdyby korzystał ze swojego talentu, żeby jakoś szczególnie wzmocnić kute żelazo, ściągnąłby na siebie kłopoty. Dlatego pracował, używając tylko siły ramienia i bystrego wzroku. Uczciwie zasłużył na każdy cal mięśni grzbietu, ramion i rąk. A jeśli ludzie woleli go od Makepeace'a Smitha, to po prostu dlatego, że Alvin był lepszym kowalem, nie dlatego, że talent dawał mu jakąś przewagę.
W każdym razie Makepeace musiał zauważyć, co się dzieje. Pewnie dlatego coraz rzadziej pokazywał się w kuźni. Może wiedział, że dzięki temu lepiej idą interesy, a był dostatecznie uczciwy, żeby uznać zdolności ucznia… Jednak Alvin w to nie wierzył. Już raczej Makepeace trzymał się z daleka, żeby ludzie nie widzieli, jak czasem zerka uczniowi przez ramię i próbuje rozgryźć, co też Al robi lepiej. Albo był zwyczajnie zazdrosny i nie mógł znieść widoku swojego terminatora przy pracy. A całkiem możliwe, że Makepeace zwyczajnie się rozleniwił. Jeśli uczeń sam sobie radzi, to niby czemu mistrz nie miałby iść się upić z rzecznymi szczurami w Ujściu Hatrack?
A może jakimś przedziwnym trafem Makepeace wstydził się, że trzyma ucznia aż do końca kontraktu, choć uczeń spokojnie mógłby już ruszyć w świat jako czeladnik. To paskudne, jeśli mistrz nie chce wyzwolić wyuczonego już terminatora — tylko po to, żeby zarabiać na jego pracy i nie płacić mu wynagrodzenia. Alvin zarabiał dla Makepeace'a Smitha niezłe pieniądze, wszyscy to wiedzieli. A przez cały czas był nędzarzem, sypiał na stryszku i nie miał nawet dwóch miedziaków, co by mu zabrzęczały w kieszeni, kiedy szedł do miasta. Pewnie, Gertie karmiła go jak należy. Najlepsze jedzenie w mieście — Alvin wiedział o tym, gdyż od czasu do czasu przegryzał coś w towarzystwie chłopców z miasta. Ale dobre jedzenie to przecież nie to samo, co dobra zapłata. Jedzenie człowiek zjada i nie ma po nim śladu. Za pieniądze można kupić różne rzeczy, robić różne rzeczy… mieć swobodę. Ten kontrakt, który ojciec Alvina podpisał, a Makepeace Smith trzymał w kredensie, czynił Alvina takim samym niewolnikiem, jakimi byli Czarni w Koloniach Korony.
Coś ich jednak różniło. Alvin mógł liczyć dni do wyzwolenia. Był sierpień. Jeszcze niecały rok. Na wiosnę będzie wolny. Żaden Czarny na południu nie mógł czegoś takiego powiedzieć; do głowy by mu to nie przyszło. Alvin często myślał o tym przez ostatnie lata, kiedy czuł się szczególnie przybity. Jeśli oni żyją i pracują, myślał, bez żadnej nadziei na wolność, to i ja wytrzymam jeszcze pięć lat, trzy lata, rok, wiedząc, że wszystko to się kiedyś skończy.
W każdym razie Makepeace Smith się nie pokazał, a kiedy Alvin wykonał naznaczoną pracę, nie zabrał się za sprzątanie ani nie próbował zrobić czegoś na zapas. Poszedł do źródlanej szopy i wymierzył drzwi. Szopę zbudowano, żeby zatrzymywała wewnątrz chłód strumienia, więc okna się nie otwierały, ale przecież nauczycielka się nie zgodzi… Nigdy nie zaczerpnąć świeżego powietrza? Dlatego Alvin pomierzył również okna. Nie żeby postanowił samodzielnie wykonać futryny, bo w końcu nie był żadnym cieślą i znał się na stolarce tak jak każdy. Po prostu mierzył wszystko dokładnie, a kiedy dotarł do okien, z nich także wziął miarę.
Zmierzył zresztą wiele rzeczy. Na przykład, gdzie powinien stanąć niewielki pękaty piecyk, jeśli zimą w chacie ma być ciepło. A kiedy o tym pomyślał, od razu wiedział, jak trzeba ułożyć porządny fundament pod ciężki piecyk i jak uszczelnić komin i wszystko co trzeba, żeby zamienić źródlaną szopę w miłą, przytulną chatę, odpowiednią na mieszkanie dla damy.
Alvin nie notował pomiarów. Nigdy tego nie robił. Kiedy już przyłożył wszędzie palce, dłonie i ramiona, po prostu pamiętał. A gdyby zapomniał albo coś pomylił, wiedział, że bez trudu wszystko dopasuje. Zdawał sobie sprawę, że to rodzaj lenistwa, ale tak rzadko wykorzystywał ostatnio swój dar, że nie musiał się wstydzić drobnego ułatwienia sobie pracy.
Arthur Stuart przyszedł, kiedy Alvin już prawie kończył. Alvin nie odezwał się ani słowem, Arthur także nie. Człowiek nie wita się z kimś, kto jest zawsze przy nim. Właściwie prawie wcale takiego kogoś nie zauważa. Ale kiedy Alvin chciał zmierzyć dach, zwyczajnie to powiedział, a potem podrzucił Arthura tak łatwo, jak Peg Guester rzuca na parapety materace z łóżek w zajeździe.
Arthur jak kot chodził po dachu i wcale mu nie przeszkadzała wysokość. Przeszedł wzdłuż i wszerz, zapamiętując wymiary, a kiedy skończył, nie sprawdził nawet, czy Alvin czeka na dole. Zwyczajnie skoczył w dół, zupełnie jakby wierzył, że umie latać. A że Alvin był gotów go złapać, równie dobrze mogła to być prawda.
Potem Al i Arthur wrócili razem do kuźni. Alvin wybrał ze stosu kilka żelaznych prętów, rozgrzał palenisko i wziął się do pracy. Arthur pompował miechami i podawał narzędzia — robili to już od tak dawna, że Arthur był jakby uczniem Alvina. I nigdy nie przyszło im do głowy, że to coś niewłaściwego. Po prostu działali w takiej harmonii, jakoby tańczyli, nie pracowali.
Kilka godzin później Alvin miał już wszystko co trzeba. Mógł skończyć dwa razy szybciej, ale wbił sobie do głowy, że powinien zrobić zamek do drzwi. A potem, że powinien to być prawdziwy zamek, taki jakie co bogatsi mieszkańcy miasta zamawiali na wschodzie, w Filadelfii — zamek z kluczem i zapadką, która sama zaskakuje, kiedy się trzaśnie drzwiami, tak że człowiek nigdy nie zapomni za sobą zamknąć.
Co więcej, na wszystkim umieścił ukryte heksy, doskonałe sześcioboczne figury zapewniające bezpieczeństwo. Nikt ze złym zamiarem w sercu nie otworzy zamka. Kiedy już zostanie zamontowany w drzwiach, nikt tych heksów nie zobaczy. Ale będą spełniać swoje zadanie. Ponieważ kiedy Alvin tworzył heks, wyznaczał jego miarę tak dokładnie, że powstawała cała ich sieć — niczym mur sięgający na wiele jardów we wszystkich kierunkach.
Alvin zastanowił się, dlaczego właściwie działają heksy. Oczywiście wiedział, że jest to kształt magiczny, będący podwójną trójką. Wiedział, że można heksy ułożyć na stole i będą pasować do siebie równie dobrze jak kwadraty, a nawet lepiej, bo splecione nie tylko wątkiem i osnową, ale jeszcze skosem. Kwadraty w ogóle rzadko występowały w naturze, jako zbyt proste i słabe. Heksy pojawiały się w śnieżnych płatkach, kryształach i plastrach miodu. Stworzenie jednego heksa było jak wykreślenie całej ich siatki. Dlatego ukryte w zamku idealne heksy obejmą cały dom i osłonią go przed zewnętrznym zagrożeniem — zupełnie jak gdyby wykuł żelazną kratę i wplótł ją w ściany.
Ale to nie wyjaśniało, dlaczego działają. Dlaczego ukryty heks powstrzyma rękę złoczyńcy? Dlaczego heks powiela się niewidzialnie tym dalej, im jest doskonalszy? Po tylu latach rozwiązywania zagadek wciąż tak niewiele wiedział. Tak mało, że nagle ogarnęła go rozpacz. I trzymając w ręku zawiasy i zamek, zaczął myśleć, czy nie powinien ograniczyć się do kowalstwa i puścić w niepamięć te wszystkie bajki o Stwarzaniu.
Ale mimo wszystkich przemyśleń i wątpliwości Alvin nie zadał sobie pytania najbardziej oczywistego: po co nauczycielce taki chroniony heksami, mocny zamek? Nie próbował nawet zgadywać. Nie zastanawiał się nad tym. Wiedział tylko, że taki zamek jest rzeczą piękną, a on powinien jak najbardziej upiększyć ten domek. Później sobie o tym przypomni, później pomyśli, czy już wtedy wiedział, jak wiele będzie dla niego znaczyła nauczycielka. Może już wtedy gdzieś w głębi duszy powziął plan, tak jak stara Peg Guester. Ale teraz z pewnością nie miał o tym pojęcia. Kiedy wykuwał te zawiasy z wyciętymi wzorkami, żeby drzwi ładnie wyglądały, robił to chyba dla Arthura Stuarta. Wydawało mu się może, że jeśli nauczycielka zamieszka w ładnym domu, bardziej będzie skłonna udzielać Arthurowi prywatnych lekcji.
Nadeszła pora, żeby zakończyć pracę na ten dzień. Jednak Alvin nie kończył. Na taczkach zawiózł do szopy wszystkie zawiasy, zamek i kilka narzędzi, o których sądził, że mogą mu się przydać, i zbędne ścinki blachy, żeby uszczelnić komin. Pracował szybko i właściwie nieświadomie zaczął wykorzystywać swój dar. Wszystko pasowało za pierwszym razem: drzwi wisiały równiutko, zamek tkwił po ich wewnętrznej stronie, przybity tak mocno, że nikt by go nie wyrwał. Żaden człowiek nie pokonałby tych drzwi; już łatwiej wyrąbać otwór w ścianie z belek. A wobec ukrytych heksów, napastnik nie ośmieli się podnieść siekiery przeciw temu domowi… a gdyby podniósł, będzie zbyt słaby, żeby wymierzyć mocne uderzenie. Takich heksów i Czerwony nie mógłby zlekceważyć.
Al wrócił jeszcze do szopy obok kuźni i wybrał najlepszy ze starych, popękanych piecyków, które Makepeace kupował do przetopu. Przenieść taki ciężar nie było łatwym zadaniem nawet dla kogoś silnego jak kowal, ale taczki nie wytrzymałyby takiego ładunku. Dlatego Alvin sam wytaszczył piecyk na górę i ustawił obok domku. Potem naniósł kamieni z dawnego koryta potoku, żeby ułożyć fundament w miejscu, gdzie stanie piecyk. Podłoga leżała na belkach biegnących wzdłuż źródlanej szopy, jednak deski nie pokrywały pasa nad dawnym strumieniem — przecież nie można było blokować dostępu do zimnej wody. W każdym razie Alvin ułożył kamienie w górnym rogu, gdzie podłoga leżała niezbyt wysoko nad ziemią. Potem przybił do desek cienkie arkusze żelaza, aby chronić ją od ognia. Następnie ustawił na miejscu piecyk i przeciągnął rurę do otworu, który wyciął w dachu.
Arthurowi wręczył tarnik i kazał zdzierać stary mech z wewnętrznych powierzchni ścian. Schodził bez trudu, ale dzięki temu chłopiec miał zajęcie i nie widział, że Al naprawia pęknięty piecyk tak, jak nie potrafiłby zwyczajny człowiek. Będzie jak nowy, szczelny i cały.
— Głodny jestem — oświadczył Arthur Stuart.
— To biegnij do Gertie. Powiedz, że jeszcze pracuję, i poproś, żeby przysłała kolację dla nas obu, bo mi pomagasz.
Arthur Stuart ruszył co sił w nogach. Al wiedział, że przekaże wiadomość słowo w słowo, w dodatku głosem Ala. Gertie zaśmieje się i da mu solidną kolację w koszyku. Pewnie tak solidną, że Arthur zatrzyma się po drodze ze dwa albo trzy razy, aby odpocząć. Taka będzie ciężka.
A przez cały ten czas Makepeace Smith nawet nosa nie pokazał.
Kiedy Arthur w końcu wrócił, Alvin na dachu kończył pracę przy kominie. Przy okazji poprawił kilka dachówek. Komin był szczelny i ani kropla wody nie pocieknie do wnętrza. Dopilnował tego. Arthur Stuart stał na dole, czekał i patrzył. Nie pytał, czy sam może zacząć jeść ani nawet jak długo Alvin będzie jeszcze zajęty. Nie był dzieckiem, które skarży się albo narzeka. Wreszcie Al skończył, zsunął się z dachu, złapał za krawędź i zeskoczył na ziemię.
— Zimne kurczaki są najlepsze po pracy w taki gorący dzień — powiedział Arthur Stuart głosem Gertie Smith, tyle że po dziecinnemu piskliwym.
Alvin uśmiechnął się szeroko i otworzył kosz.
Jedli jak marynarze, którzy przez połowę rejsu żyją na głodowych racjach. Niebawem obaj leżeli na plecach z pełnymi brzuchami. Odbijało im się co chwilę. Obserwowali białe obłoki, wędrujące po niebie niczym krowy po łące.
Słońce opadało już ku zachodowi. Pora skończyć robotę na dzisiaj. Jednak Alvinowi to się nie podobało.
— Lepiej wracaj do domu — powiedział. — Może jeśli odniesiesz Gertie Smith ten pusty koszyk, i już teraz wrócisz do domu, mama nie będzie się na ciebie gniewać.
— A co ty będziesz robił?
— Muszę oprawić okna i zawiesić je porządnie.
— A ja mam jeszcze ściany do czyszczenia — oświadczył Arthur Stuart.
Alvin uśmiechnął się. Wolał jednak bez świadków zrobić przy oknach to, co sobie zaplanował. Nie miał zamiaru zajmować się stolarką, zresztą nigdy jeszcze nikomu nie pozwolił patrzeć, jak korzysta ze swojego talentu tak jawnie.
— Lepiej już wracaj do domu.
Arthur westchnął.
— Bardzo mi pomogłeś, ale nie chcę, żebyś miał kłopoty.
Ku zdziwieniu Alvina, chłopiec powtórzył jego własnym głosem.
— Bardzo mi pomogłeś, ale nie chcę, żebyś miał kłopoty.
— Mówię poważnie — rzekł Al.
Arthur przekręcił się, wstał, podszedł i usiadł Alvinowi okrakiem na brzuchu. Często tak robił, chociaż w tej chwili nie był to najlepszy pomysł, skoro w tym brzuchu tkwiło półtora kurczaka.
— Daj spokój, Arthurze Stuarcie — jęknął Alvin.
— Nigdy nikomu nie powiedziałem o droździe — oznajmił chłopiec.
Dreszcz przeszył Alvina. Dotąd wierzył, że tamtego dnia, już ponad trzy lata temu, chłopak był zwyczajnie za mały, żeby pamiętać, co się wydarzyło. Chociaż powinien wiedzieć, że jeśli Arthur o czymś nie mówi, to jeszcze nie znaczy, że zapomniał. Arthur nigdy niczego nie zapominał, nawet pełznącej po liściu gąsienicy.
Jeśli pamiętał drozda, to na pewno pamiętał ten dzień, kiedy zima nadeszła w niewłaściwym czasie, kiedy Al użył swego daru, żeby wykopać studnię i oczyścić kamień z ziemi, nie dotykając go rękami. A skoro Arthur Stuart wiedział o darze Ala, czy warto się przed nim ukrywać?
— No dobrze. Pomożesz mi zawiesić okna. Alvin chciał jeszcze dodać: „tylko nikomu nie mów, co zobaczysz”. Ale przecież Arthur Stuart już to wiedział. To była jedna z tych rzeczy, które rozumiał bez słów.
Skończyli przed zmrokiem. Alvin gołymi palcami kształtował okienne ramy. To, co było drewnem przybitym do drewna, zamieniał w okna, które można swobodnie przesuwać w górę i w dół. Po bokach zrobił małe otworki i zastrugał kołki, żeby umocować ramę, gdyby ktoś zechciał. Oczywiście, nie strugał jak zwyczajni ludzie. Każde pociągnięcie noża ścinało doskonały łuk. Cały kołek był gotów w sześciu ruchach.
Tymczasem Arthur Stuart oczyścił ściany, a potem razem zamietli podłogę. Zamietli miotłą, oczywiście, jednak Alvin pomógł trochę, żeby najmniejszy nawet wiórek, opiłek żelaza, skrawek mchu i drobinka kurzu znalazły się na zewnątrz. Jedyne, czego nie zrobili, to nie próbowali pokryć pasa odkrytej ziemi pośrodku izby, gdzie kiedyś płynął strumień. Musieliby zrąbać drzewo na deski. Zresztą Alvin był już trochę przestraszony, widząc, jak szybko i jak wiele dokonał. A gdyby jeszcze dziś ktoś się tu zjawił i odkrył, że wszystko to stało się w jedno popołudnie? Ludzie zaczęliby pytać. Zaczęliby się domyślać.
— Nie mów nikomu, że zrobiliśmy to w jeden dzień — poprosił Alvin.
Arthur Stuart uśmiechnął się tylko. Ostatnio wypadł mu przedni ząb, więc w jednym miejscu widać było spory kawałek różowego dziąsła. Różowego jak dziąsła białego dziecka, pomyślał AIvin. A potem przyszedł mu do głowy zwariowany pomysł, że Bóg bierze wszystkich ludzi na świecie, którzy kiedyś umarli, obdziera ze skóry i wiesza ciała jak świńskie tusze u rzeźnika — tylko mięso i kości wiszą sobie za pięty, bez wnętrzności i głów, samo mięso. A potem Bóg pyta takich jak ci z rady szkolnej w Hatrack River, żeby wskazali, który z tych ludzi jest czarny, który czerwony, a który biały. A oni nie potrafią. I wtedy Bóg mówi: „To dlaczego, do diabła, uważaliście, że ten i ten nie mogą chodzić do szkoły, a ten i ten mogą?” Co Mu wtedy odpowiedzą? Nic. A Bóg powie: „Wy, ludzie, wszyscy macie pod skórą takie samo surowe mięso. Ale szczerze mówiąc, nie podoba mi się wasz zapach. Wasze befsztyki rzucę psom”.
To był śmieszny pomysł i Alvin po prostu musiał o nim opowiedzieć Arthurowi Stuartowi. A Arthur Stuart śmiał się równie głośno jak Alvin. I kiedy już się naśmiali, Alvin przypomniał sobie, że może nikt nie mówił Arthurowi Stuartowi, jak to jego mama chciała go zapisać do szkoły, a rada szkolna odmówiła.
— Wiesz, o co w tym wszystkim chodzi?
Arthur Stuart nie zrozumiał pytania, a może zrozumiał je lepiej niż Alvin. W każdym razie odpowiedział:
— Mama chce, żeby tutaj, w źródlanej szopie, pani nauczycielka pokazała mi, jak się pisze i czyta.
— Zgadza się.
Nie warto tłumaczyć chłopcu, jak to było ze szkołą. Albo Arthur Stuart już wie, co niektórzy Biali myślą o Czarnych, albo niedługo sam to odkryje, bez pomocy Alvina.
— Jesteśmy takim samym mięsem — oświadczył Arthur Stuart. Mówił dziwnym głosem, jakiego Alvin jeszcze nie słyszał.
— Czyj to głos? — spytał.
— Boga, ma się rozumieć — odparł Arthur.
— Dobra imitacja — pochwalił Alvin. Żartował.
— Pewno — zgodził się Arthur Stuart. Wcale nie żartował.
Tak się złożyło, że jeszcze przez kilka dni nikt nie przyszedł do źródlanej szopy. Dopiero w poniedziałek przywędrował do kuźni Horacy. Zjawił się wczesnym rankiem, żeby zastać Makepeace'a. Mistrz bywał zwykle o tej porze, ostentacyjnie „ucząc” Alvina czegoś, co Alvin i tak już umiał.
— Na majstersztyk zrobiłem okrętową kotwicę — mówił Makepeace. — Jasne, to było jeszcze w Newport, zanim ruszyłem na zachód. Te statki, te wielorybnicze kutry, to coś zupełnie innego niż tutejsze domki i wozy. Tam potrzebowali solidnej roboty. Taki chłopak jak ty… Tutaj nieźle sobie radzisz, bo ludziska nie znają się na kowalstwie, ale tam nigdy by ci się nie udało. Tam kowal musiał być mężczyzną.
Alvin przyzwyczaił się do takiego gadania. Spływało po nim jak woda po gęsi. Ale i tak z wdzięcznością powitał Horacego, którego przybycie zakończyło przechwałki Makepeace'a.
Po normalnych „dzień dobry” i jak się macie”, Horacy przeszedł do interesów.
— Wpadłem zapytać, kiedy znajdziecie czas, żeby zacząć robotę w źródlanej szopie.
Makepeace uniósł brew i zerknął na Alvina. Dopiero wtedy chłopak uświadomił sobie, że nawet nie wspomniał mistrzowi o zleceniu.
— To już zrobione, psze pana — oświadczył, jakby nie wypowiedziane na głos pytanie brzmiało „Skończyłeś już?”, a nie „O co chodzi z tą źródlaną szopą?” — Zrobione? — zdziwił się Horacy.
— Myślałem, że zauważyliście. Zdawało mi się, że chodzi o pośpiech, więc zabrałem się do tego od razu. W wolnych chwilach.
— No, to chodźmy popatrzeć — rzekł Horacy. — Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby tam zajrzeć po drodze.
— Ja też nie mogę się doczekać — dodał kowal.
— Zostanę tutaj. Mam jeszcze trochę roboty — zaproponował Alvin.
— Nie — oświadczył Makepeace. — Pójdziesz z nami i pokażesz, co zrobiłeś w wolnych chwilach…
Alvin tak się przejął, że prawie nie zauważył, jak Makepeace zaakcentował ostatnie dwa słowa. W ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby wrzucić do kieszeni klucze od zamka.
We trójkę ruszyli ścieżką pod górę, do źródlanej szopy. Horacy był człowiekiem, który potrafił docenić uczciwą pracę i nie wahał się powiedzieć tego głośno. Przesuwał palcami po nowych zawiasach i podziwiał zamek, zanim jeszcze wsunął klucz do dziurki. Alvin z dumą stwierdził, że klucz obraca się gładko i bez trudu. Drzwi uchyliły się cicho, niczym liść opadający jesienią z drzewa. Jeśli nawet Horacy zauważył heksy, nic nie powiedział. Inne rzeczy zwróciły jego uwagę.
— No, no… oczyściłeś ściany.
— To Arthur Stuart — wyjaśnił Alvin. — Wyskrobał je do czysta.
— A ten piecyk… Powiem wam szczerze, Makepeace, nie liczyłem się z zapłatą za nowy piecyk.
— Nie jest nowy — uspokoił go Alvin. — To znaczy, jeśli pozwolicie… To był pęknięty piecyk, który kupiliśmy jako złom. Ale kiedy mu się przyjrzałem, zobaczyłem, że można go jeszcze naprawić. Więc dlaczego by go nie ustawić w szopie?
Makepeace zmierzył Alvina lodowatym wzrokiem.
— To nie znaczy, że jest za darmo, ma się rozumieć — rzekł, zwracając się do Horacego.
— Oczywiście. Ale skoro zapłaciliście za niego jak za złom… — Jasne, że cena nie będzie za wysoka.
Horacy przyglądał się wyprowadzeniu komina.
— Piękna robota — mruknął. Odwrócił się. Alvin pomyślał, że jest trochę smutny, a może tylko zrezygnowany. — Oczywiście, musimy pokryć resztę podłogi.
— To już nie nasza specjalność — zauważył Makepeace Smith.
— Nie przejmujcie się, mówiłem do siebie.
Horacy podszedł do wschodniego okna, przycisnął palce do ramy i uniósł je. Znalazł kołki na parapecie, wsunął do trzecich otworów po obu stronach i opuścił na nie okno. Spojrzał na kołki, na okno, potem znowu na kołki… Alvin bał się, że będzie musiał tłumaczyć, w jaki sposób — nie będąc przecież stolarzem — zdołał wykonać coś takiego. Jeszcze gorzej, gdyby Horacy się domyślił, że to stare okno, nie nowe. To można by wyjaśnić jedynie talentem Alvina. Żaden cieśla nie potrafi przeniknąć do drewna, żeby wyciąć takie przesuwane okno.
Ale Horacy stwierdził tylko:
— Trochę zrobiłeś dodatkowo.
— Pomyślałem, że się przyda — odparł Alvin.
Jeśli Horacy nie miał zamiaru pytać, w jaki sposób Alvin to zrobił, to Alvin sam nie spieszył się z tłumaczeniem.
— Nie liczyłem, że to pójdzie tak szybko — mruknął Horacy. — Ani że tyle się narobisz. Zamek wygląda na kosztowny, a piecyk… Mam nadzieję, że nie muszę płacić wszystkiego od razu.
Alvin już miał powiedzieć, że oberżysta w ogóle nie musi płacić, ale oczywiście ugryzł się w język. To Makepeace Smith decydował o takich sprawach.
Lecz kiedy Horacy obejrzał się, czekając na odpowiedź, nie patrzył na mistrza. Stanął przed Alvinem.
— Makepeace Smith bierze za twoją pracę pełną cenę, zatem i ja nie powinienem ci płacić mniej.
Dopiero wtedy Alvin zrozumiał, że popełnił błąd. Powiedział, że zrobił to wszystko w wolnych chwilach, a za pracę, którą uczeń wykonuje w czasie oficjalnie wolnym, płaci się bezpośrednio uczniowi, nie mistrzowi. Makepeace Smith nigdy nie dawał Alvinowi wolnego czasu. Jeśli ktoś miał robotę, kowal wynajmował swojego ucznia, do czego miał prawo, zgodnie z kontraktem terminatorskim. Mówiąc o wolnych chwilach, Alvin sugerował, że Makepeace dał mu wolne, żeby mógł coś zarobić dla siebie.
— Psze pana, ja…
Makepeace przemówił, zanim Alvin zdążył wyjaśnić pomyłkę.
— Nie, pełna cena nie wchodzi w grę. Zbliża się już koniec kontraktu i pomyślałem, że Alvin powinien spróbować czegoś na własną rękę. Żeby sprawdzić, jak sobie radzi z pieniędzmi. Ale chociaż wam ta robota wydaje się jak należy, dla mnie wygląda dość kiepsko. Dlatego uważam, że uczciwe będzie pół ceny. Moim zdaniem poświęcił na to wszystko przynajmniej dwadzieścia godzin. Zgadza się, Alvinie?
Alvin poświęcił raczej dziesięć, jednak kiwnął tylko głową. Nie wiedział, co powiedzieć, jako że mistrz wyraźnie nie chciał uczciwie ocenić jego pracy. Zresztą, kowalowi bez talentu Alvina robota zajęłaby co najmniej dwadzieścia godzin.
— Czyli — mówił dalej Makepeace — sumując pracę Alvina za pół ceny, koszt piecyka, żelaza, i w ogóle, razem to będzie piętnaście dolarów.
Horacy gwizdnął i zakołysał się na piętach.
— Moją pracę możecie mieć za darmo. I tak muszę ćwiczyć — wtrącił Alvin.
Makepeace spojrzał na niego gniewnie.
— Nawet mi się to nie śni — odparł Horacy. — Zbawca powiedział, że zasługuje robotnik na swoją zapłatę. To raczej nagły wzrost ceny żelaza, budzi moje wątpliwości.
— To jest piecyk — przypomniał Makepeace Smith.
Nie był, dopóki go nie naprawiłem, pomyślał Alvin.
— Kupiliście go jako złom — stwierdził Horacy. — I sami mówiliście o pracy Ala, że nie można za nią brać pełnej ceny.
Makepeace westchnął.
— Przez pamięć starych czasów, Horacy, bo to wyście mnie tu sprowadzili i pomogli na początku, kiedy osiemnaście lat temu przyjechałem na zachód… Dziewięć dolarów.
Horacy nie uśmiechnął się, ale skinął głową.
— Niech będzie. A że zwykle za wynajęcie Alvina bierzecie cztery dolary za dzień, to za jego dwadzieścia godzin za pół ceny wyjdzie jakieś cztery dolary. Zajrzyj do nas po południu, Alvinie, przygotuję pieniądze. A wam, Makepeace, zapłacę resztę, kiedy zajazd się wypełni w porze zbiorów.
— Zgoda…
— Cieszę się, że dajecie Alvinowi trochę wolnego — dodał Horacy. — Ludzie krytykowali was, że tak krótko trzymacie dobrego ucznia. Ale ja stale im powtarzałem: Makepeace czeka na odpowiednią chwilę. Zobaczycie.
— Zgadza się — przyznał Makepeace. — Czekałem na właściwą chwilę.
— Nie przeszkadza wam, jeśli powiem ludziom, że czekanie już się skończyło?
— Alvin wciąż musi pracować dla mnie — przypomniał Makepeace.
Horacy z mądrą miną pokiwał głową.
— No pewnie — stwierdził. — Pracuje dla was uczciwie całymi rankami, a po południu dla siebie. Zgadłem? Tak to ustala większość uczciwych mistrzów, kiedy terminator bliski już jest wyzwolenia.
Makepeace się zaczerwienił. Alvin nie był zdziwiony. Widział, co się dzieje: Horacy Guester zachowywał się jak adwokat. Wykorzystywał okazję, by zawstydzić kowala i zmusić, żeby przyzwoicie potraktował ucznia — po raz pierwszy od sześciu długich lat terminu. Kiedy Makepeace postanowił udawać, że Alvin rzeczywiście dostaje wolne, uchylił jakby drzwi i przez tę szczelinę Horacy wpychał się do środka. Naciskał, żeby Makepeace dał Alvinowi całe pół dnia! Tego Makepeace z pewnością nie zniesie.
Ale zniósł.
— Pół dnia mi wystarczy. Już od dawna chciałem tak zrobić.
— Czyli popołudniami sami teraz będziecie pracować, Makepeace?
Alvin spojrzał na Horacego z niekłamanym podziwem. Oberżysta nie pozwoli, żeby kowal lenił się całymi dniami i zmuszał ucznia do wykonywania wszystkich zamówień w kuźni.
— To moja sprawa, Horacy, kiedy pracuję.
— Chciałem tylko powiedzieć ludziom, żeby wiedzieli, kiedy zastaną w kuźni mistrza, a kiedy ucznia.
— Będę tam cały dzień.
— Miło to słyszeć — oświadczył Horacy. — No cóż, Alvinie, popisałeś się. Twój mistrz dobrze cię wyszkolił, a tu byłeś staranniejszy niż kiedykolwiek. Zajrzyj dziś wieczorem po swoje cztery dolary.
— Tak, psze pana. Dziękuję, psze pana.
— Teraz pewnie musicie wracać do pracy — stwierdził Horacy. — Czy do tego zamka są tylko dwa klucze?
— Tak, psze pana — potwierdził Alvin. — Naoliwiłem je, żeby nie rdzewiały.
— Będę tego pilnował. Dzięki za przypomnienie.
Horacy wymownie otworzył przed nimi drzwi i odczekał, aż wyjdą na zewnątrz. Potem starannie zamknął je na zamek. Uśmiechnął się do Alvina.
— Może i ja zamówię u ciebie zamek do swoich drzwi. — Potrząsnął głową i roześmiał się. — Nie, lepiej nie. Jestem oberżystą. Moja praca to wpuszczać ludzi do środka, a nie trzymać ich na dworze. Ale są inni w tym mieście, którym ten zamek bardzo się spodoba.
— Mam nadzieję. Dziękuję.
Horacy jeszcze raz pokiwał głową, po czym z powagą spojrzał na Makepeace'a, jakby chciał powiedzieć: „Nie zapomnij o wszystkim, co dzisiaj obiecałeś”. I wreszcie ruszył ścieżką w stronę zajazdu.
Alvin pomaszerował w dół, do kuźni. Słyszał za sobą kroki Makepeace'a, ale nie marzył w tej chwili o rozmowie. Póki kowal milczał, Alvin był zadowolony.
Trwało to tylko do chwili, kiedy weszli do kuźni.
— Ten piecyk był rozbity jak diabli — oświadczył Makepeace.
Tych słów Alvin się nie spodziewał. I najbardziej się ich obawiał. Żadnego marudzenia o wolnym czasie, żadnych prób odwołania obietnicy podziału dnia. Makepeace najlepiej zapamiętał ten piecyk.
— Faktycznie, nie wyglądał dobrze — przyznał Alvin.
— Nie do naprawy. Trzeba by odlewać na nowo. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, sam bym to zrobił.
— Z początkują też tak myślałem. Ale przyjrzałem się i… Umilkł na widok twarzy kowala. On wiedział. Alvin nie mógł w to wątpić. Mistrz wiedział, co potrafi jego uczeń. Alvina ogarnął lęk; przeniknął go do szpiku kości. Znów było tak, jak w Vigor Kościele, kiedy bawił się z rodzeństwem w chowanego. Najgorzej, kiedy zostawał ostatnim wciąż nie odnalezionym, kiedy czekał i czekał, aż wreszcie słyszał kroki i czuł dreszcze, jakby jego ciało samo chciało się ruszyć. Nie mógł wytrzymać, miał ochotę wyskoczyć z krzykiem „Tu jestem! Tu jestem!”, a potem biec jak zając nie do umówionego drzewa, ale gdziekolwiek, po prostu biec, aż wszystkie mięśnie odmówią posłuszeństwa i upadnie na ziemię bez sił. To było szaleństwo i nie mogło prowadzić do niczego dobrego. Ale tak właśnie się czuł, grając z braćmi i siostrami, i tak się czuł teraz, na granicy odkrycia swego sekretu.
Ku zdumieniu Alvina, na twarzy mistrza pojawił się uśmiech.
— Więc to dlatego — mruknął Makepeace. — To jest powód. Jesteś pełen niespodzianek, Alvinie. Teraz to widzę. Kiedy się rodziłeś, twój tato mówił, że jesteś siódmym synem siódmego syna. Z końmi sobie radziłeś, pewnie, wiedziałem o tym. I tę studnię znalazłeś, wyczułeś ją niby przenikacz… Pewnie, to też zauważyłem. Ale teraz… — Makepeace wyszczerzył zęby. — Myślałem, że z ciebie kowal, jaki się jeszcze nie urodził, a przez cały czas bawiłeś się jak alchemik.
— Nie, psze pana — zaprotestował Alvin.
— Nie zdradzę twojej tajemnicy — zapewnił Makepeace. — Nikomu nie powiem.
Ale śmiał się przy tym i Alvin wiedział, że chociaż nie powie wprost, będzie napomykał, sugerował, rzucał uwagi wszędzie — stąd aż do Hio. Jednak nie to najbardziej Alvina niepokoiło.
— Całą pracę, jaką dla was wykonywałem, robiłem uczciwie, własnymi rękami i własnym rozumem.
Makepeace przytaknął z mądrą miną, jakby odgadł ukryte znaczenie tych słów.
— Rozumiem — rzekł. — Twój sekret jest bezpieczny. Ale domyślałem się od początku. Wiedziałem, że nie możesz być takim świetnym kowalem.
Makepeace Smith nie miał pojęcia, że w tej chwili otarł się o śmierć. Alvin nie miał duszy mordercy. Wszelkiej żądzy krwi — gdyby ją kiedyś odczuwał — pozbyłby się po spędzeniu pewnego dnia na Ośmiościennym Kopcu, już prawie siedem lat temu. Ale przez wszystkie lata swojego terminu nie usłyszał od tego człowieka ani jednego słowa pochwały. Nic, tylko skargi, jakim leniwym jest uczniem i jak kiepsko pracuje. I przez cały czas Makepeace kłamał, przez cały czas wiedział, że to nieprawda. Dopiero gdy uznał, że Alvin wykorzystuje w kuźni swój dar, przyznał, że jego uczeń w istocie jest dobrym kowalem. Lepszym niż dobrym. Alvin sam to wiedział, oczywiście. Wiedział, że jest urodzonym kowalem. Ale nigdy tego nie usłyszał, a to bolało go bardziej, niż przypuszczał. Czyjego mistrz nie zdawał sobie sprawy, jak wiele znaczy czasem słowo, jak wiele znaczyłoby nawet pół godziny temu. Jedno zdanie, choćby „Nieźle to zrobiłeś, chłopcze” albo „Masz dobrą rękę do takiej roboty”. Ale Makepeace nie potrafił powiedzieć nic dobrego; musiał kłamać, że Alvin do niczego się nie nadaje. Aż do teraz, kiedy uwierzył, że jego uczeń nie zna się jednak na kowalstwie.
Alvin miał ochotę złapać Makepeace'a za głowę i walnąć nią o kowadło, mocno, żeby wbić mu prawdę przez czaszkę aż do mózgu. Nigdy nie użyłem przy pracy swojego daru Stwórcy… Nigdy, odkąd byłem dość silny, żeby korzystać tylko z własnych muskułów i umiejętności…
Więc nie uśmiechaj się drwiąco, jakbym był oszustem, a nie prawdziwym kowalem. Zresztą, gdybym nawet używał swojego talentu, czy myślisz, że to takie łatwe? Myślisz, że za to nie płacę?
Cała wściekłość, cała pamięć długich lat niewolniczej pracy, lat gniewu na niesprawiedliwość, lat tajemnic i ukrywania się, rozpaczliwej tęsknoty za wiedzą, co robić z własnym życiem, kiedy nie ma kogo zapytać… wszystko to rozgorzało teraz w myślach Alvina mocniej niż ogień na palenisku. Teraz nie pragnął już uciekać. Chciał zetrzeć uśmiech z twarzy Makepeace'a Smitha, zetrzeć na zawsze na dziobie kowadła.
Mimo to potrafił jakoś stać bez drgnienia, bez słowa, nieruchomy jak zwierzę, które stara się być niewidoczne, być gdzie indziej, niż jest naprawdę. I w tym bezruchu słyszał wokół siebie zieloną pieśń. Pozwolił, by ogarnęło go życie lasu, by wypełniło jego serce i sprowadziło spokój. Zielona pieśń nie była tak głośna jak kiedyś, dalej na zachodzie, w dzikich czasach, kiedy czerwony człowiek wciąż śpiewał w rytm muzyki puszczy. Była cicha, czasem zagłuszał ją hałas życia miasta czy monotonne głosy pól uprawnych. Jednak Alvin wciąż potrafił ją odnaleźć, zatonąć w niej i ukoić swoje serce.
Czy Makepeace Smith zdawał sobie sprawę, że otarł się o śmierć? Ponieważ nie byłby żadnym przeciwnikiem dla Ala, młodego i z ogniem słusznego gniewu w sercu. Domyślił się tego czy nie, w każdym razie uśmiech znikł z jego twarzy. Z powagą kiwnął głową.
— Dotrzymam wszystkiego, co ci obiecałem, kiedy Horacy tak mnie przycisnął. Wiem, że pewnie ty go namówiłeś, ale jestem sprawiedliwy. Dlatego wybaczę ci, jeśli tylko będziesz się przykładał do pracy dla mnie, póki nie wygaśnie kontrakt.
Oskarżenie, że spiskował z Horacym, powinno rozgniewać Alvina jeszcze bardziej. Ale teraz objęła go zielona pieśń i tylko ciałem przebywał w kuźni. Wprowadził się w trans, poznany w czasie, kiedy biegł z Czerwonymi Ta-Kumsawa. Zapominał wtedy, kim jest i gdzie, a ciało stawało się obcym stworzeniem przemierzającym las.
Makepeace na próżno czekał na odpowiedź. W końcu tylko pokiwał głową i odwrócił się.
— Mam interesy w mieście — oznajmił. — Pilnuj kuźni. Zatrzymał się jeszcze w bramie.
— A skoro już o tym mowa, możesz przy okazji naprawić te popękane piecyki w szopie.
I odszedł.
Alvin stał tam bardzo długo. Nie wiedział nawet, że ma ciało, którym może poruszać. Świecił już księżyc, kiedy oprzytomniał i zrobił pierwszy krok. W sercu miał spokój; nie pozostała ani odrobina gniewu. Gdyby się nad tym zastanowił, wiedziałby, że gniew powróci, że nie został uleczony, lecz tylko przycichł. Ale w tej chwili to wystarczało. Kontrakt dopełni się wiosną, a wtedy odejdzie stąd, nareszcie wolny.
I jeszcze jedno. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby spełnić polecenie Makepeace'a Smitha i naprawić te wszystkie piece. A Makepeace Smith nigdy już o tym nie wspominał. Dar Alvina nie był ujęty w kontrakcie. W głębi duszy kowal musiał zdawać sobie sprawę, że nie ma prawa mówić młodemu Alowi, co powinien robić, kiedy Stwarza.
Kilka dni później Alvin wraz z grupą mężczyzn pomagał kłaść nową podłogę w źródlanej szopie. Horacy wziął go na stronę i zapytał, dlaczego nie przyszedł po swoje cztery dolary.
Alvin nie bardzo mógł wyznać mu prawdę: że nigdy nie wziąłby pieniędzy za pracę, którą wykonał jako Stwórca.
— Niech to będzie mój udział w pensji dla nauczycielki — powiedział.
— Nie masz majątku, żebyś musiał płacić podatek — odparł Horacy. — Ani dzieci, które byś posyłał do szkoły.
— No to powiedzmy, że płacę wam za tę ziemię przy zajeździe, w której spoczywa mój brat.
Horacy z powagą skinął głową.
— Ten dług, jeśli to był dług, twój ojciec i bracia z nawiązką spłacili swoją pracą już siedemnaście lat temu, Alvinie. Jeśli jednak chcesz mieć w tym swój udział, uszanuję twoją wolę. Dlatego tym razem uznam, że zostałeś wynagrodzony. Ale za każdą inną pracę, którą dla mnie wykonasz, dostaniesz pełną zapłatę. Słyszysz?
— Dobrze, psze pana. Dziękuję.
— Nazywaj mnie Horacy, chłopcze. Kiedy dorosły mężczyzna zwraca się do mnie „psze pana”, czuję się staro.
Potem wrócili do pracy i nie wspominali już, co Alvin zrobił w źródlanej szopie. Jednak coś w tej rozmowie uderzyło Alvina: to, co powiedział Horacy, kiedy Alvin zaproponował swoją zapłatę jako udział w pensji nauczycielki. „Nie masz majątku ani dzieci, które byś posyłał do szkoły”. To właśnie dlatego, chociaż był już wysoki, chociaż Horacy nazwał go dorosłym, wciąż jeszcze nie był mężczyzną — nawet we własnych oczach. Ponieważ nie miał rodziny. Nie miał majątku. I póki ich nie zdobędzie, pozostanie tylko dużym chłopcem. Dzieckiem, jak Arthur Stuart, tylko wyższym, któremu wąs się sypie, jeśli zapomni się ogolić.
I jak Arthur Stuart, nie pójdzie do szkoły. Jest za stary. Nie dla takich jak on ją zbudowano. Więc dlaczego niecierpliwie wyczekuje przyjazdu nauczycielki? Dlaczego myśli o niej z nadzieją? Nie dla niego przybywa. A jednak to dla niej pracował w źródlanej szopie, jakby chciał ją uczynić swoją dłużniczką, a może raczej z góry się odwdzięczyć za to, czego tak rozpaczliwie od niej pragnął.
Naucz mnie, powiedział sobie w myślach. Mam dzieło do wykonania na tym świecie, ale nikt nie wie, na czym ono polega ani jak się do niego zabrać. Naucz mnie. Tego chcę, pani: abyś pomogła mi odnaleźć drogę do korzeni świata albo do moich korzeni, do boskiego tronu albo serca Niszczyciela, gdziekolwiek kryje się tajemnica Tworzenia. Żebym mógł budować przeciwko śniegom zimy albo sprawić, by światło jaśniało w ciemności nocy.