ROZDZIAŁ 9 — DROZD

Alvin przebudził się po kilku godzinach, gdy księżyc wisiał nisko nad zachodnim niebem, a na wschodzie jaśniały pierwsze promienie świtu. Nie miał zamiaru zasypiać. Ale przecież był zmęczony, zakończył pracę… Jak mógł liczyć na to, że po prostu zamknie oczy i nie uśnie choćby na chwilę. Czas, żeby nabrać wiadro wody i zanieść je do domu.

Tylko czy teraz miał oczy otwarte? Widział niebo, jasnoszare po lewej stronie i jasnoszare po prawej. Gdzie się podziały drzewa? Czy nie powinny kołysać się łagodnie w porannym wietrze, na skraju pola widzenia? Zresztą wiatru też nie było. Jeśli nie liczyć widoku w oczach i dotyku na skórze, prawie nic nie odczuwał. Nie słyszał zielonej muzyki żyjącego lasu. Ucichła; żadnego szmeru owadów w trawie, żadnego bijącego serca jelenia o świcie. Ani ptaków na gałęziach, czekających aż ciepło słońca rozbudzi owady.

Martwe wszystko. Unicestwione. Las zniknął.

Alvin otworzył oczy.

Czyżby nie otwierał ich wcześniej?

Alvin otworzył oczy znowu, ale wciąż nic nie widział. Nie zamykając, otworzył je raz jeszcze. I za każdym razem niebo wydawało się ciemniejsze. Nie, nie ciemniejsze, po prostu bardziej odległe, sunące w górę, jakby spadał w otchłań tak głęboką, że nawet niebo ginęło.

Alvin krzyknął z przerażenia. Otworzył otwarte już oczy i zobaczył:

Migotanie Niszczyciela w powietrzu, oblewające go ze wszystkich stron, wciskające się w nozdrza, między palce, do uszu.

Nic nie czuł, całkiem nic, ale wiedział, czego nie ma: zewnętrznych warstw skóry, miejsc, których dotknął Niszczyciel. Całe ciało Alvina rozpadało się; maleńkie fragmenty umierały, schły, złuszczały się.

— Nie! — otworzył usta w krzyku.

Ale nie wydał z siebie głosu. Tylko Niszczyciel wdarł mu się do ust, w płuca. Nie mógł dość mocno zagryźć zębów, dość mocno zacisnąć warg, by powstrzymać tego śliskiego wroga, obronić się przed nim.

Próbował się uleczyć jak wtedy, kiedy młyński kamień złamał mu nogę. Ale działo się jak w tej historii, którą opowiedział Bajarz: nie mógł budować tak prędko, jak prędko rujnował Niszczyciel. Na każde uzdrowione miejsce przypadały tysiące umarłych i straconych. Miał umrzeć, już był na wpół martwy. I to nie będzie zwykła śmierć, strata ciała i przeistoczenie się w ducha. Niszczyciel chciał pożreć jego ciało i duszę, mięśnie i umysł.

Plusk. Rozległo się pluśnięcie. Wspanialszego nie słyszał w życiu. I wspaniałe było to, że w ogóle słyszał. A więc istnieje coś poza otaczającym go i wypełniającym Niszczycielem.

Alvin słyszał, jak odgłos odbija się echem i rozbrzmiewa w jego pamięci. Mógł go pochwycić. I trzymając się tej odrobiny realnego świata, otworzył oczy.

Tym razem otworzył naprawdę, wiedział o tym, bo znów zobaczył niebo w obramowaniu drzew. A Gertie Smith, żona jego mistrza, stała obok z wiadrem w ręku.

— To pewnie pierwsza woda z tej studni — oświadczyła.

Alvin otworzył usta i wciągnął do płuc chłodne, wilgotne powietrze.

— Chyba tak — wyszeptał.

— Nigdy bym nie pomyślała, że dasz radę wykopać studnię i obłożyć jak należy kamieniami. A wszystko to w ciągu jednej nocy — stwierdziła. — Kiedy robiłam śniadanie, ten mieszaniec, Arthur Stuart, przyszedł do mnie do kuchni. Powiedział, że studnia już gotowa. Musiałam to zobaczyć.

— Wcześnie wstaje — zauważył Alvin.

— A ty późno się kładziesz. Gdybym była takim chłopem jak ty, Al, terminator czy nie, spuściłabym swojemu staremu solidne baty.

— Zrobiłem tylko to, co mi kazał.

— Tego jestem pewna. I jeszcze tego, że kazał ci odkopać ten krąg skały przy kuźni. Zgadłam? — zaśmiała się z satysfakcją. — Będzie miał nauczkę, stary dureń. Tak liczył na tego różdżkarza, a tu jego własny uczeń lepiej się zna na różdżkarstwie niż tamten oszust.

Alvin teraz dopiero sobie uświadomił: ten dół, wykopany w gniewie, jest jak szyld głoszący wszystkim, że ma talent nie tylko do podkuwania koni.

— Proszę, psze pani… — zaczął.

— No, co?

— Mój dar to nie różdżkarstwo. I jeśli zaczniecie o tym opowiadać, nie dadzą mi już spokoju.

Przyglądała mu się spokojnie i chłodno.

— Skoro nie masz talentu do różdżki, powiedz mi, skąd się wzięła czysta woda w tej studni?

Alvin przemyślał kłamstwo.

— Kijek różdżkarza tutaj też uderzył o ziemię. Widziałem to. I kiedy w pierwszym wykopie trafiłem na skałę, spróbowałem tu.

Gertie była z natury podejrzliwa.

— A gdyby Jezus tu stał i osądzał twoją duszę nieśmiertelną według tego, czy powiesz prawdę, czy skłamiesz, powiedziałbyś to samo?

— Psze pani, gdyby był tu Jezus, to raczej prosiłbym o odpuszczenie moich grzechów, niż myślał o jakiejś studni.

Zaśmiała się i klepnęła go lekko w ramię.

— Podoba mi się twoja historyjka o różdżkarzu. Tak akurat przypadkiem przyglądałeś się Hankowi Dowserowi. A to dobre. Powtórzę ją wszystkim, bądź pewien.

— Dziękuję pani.

— Masz. Napij się. Zasłużyłeś na pierwszy łyk z pierwszego wiadra z nowej studni.

Al wiedział, że zwyczaj oddaje pierwszy łyk właścicielowi. Jednak kobieta sama mu zaproponowała, a on był tak wysuszony, że nie potrafiłby splunąć, choćby mu płacili. Dlatego uniósł wiadro do ust i pił, zalewając wodą koszulę.

— Założę się, że jesteś też głodny — powiedziała.

— Chyba bardziej zmęczony, niż głodny.

— To wracaj do domu i kładź się.

Wiedział, że powinien, ale wciąż widział w pobliżu Niszczyciela. I bał się zasnąć.

— Dziękuję pani bardzo, ale wolałbym się przejść.

— Jak chcesz. — Zawróciła do domu.

Poranny wiatr ochłodził go i wysuszył koszulę zalaną wodą. Czyżby atak Niszczyciela był tylko snem? Alvin tak nie sądził. Przebudził się i to wszystko działo się naprawdę. Zostałby unicestwiony, gdyby nie przyszła Gertie Smith i nie wrzuciła wiadra do studni. Niszczyciel przestał się ukrywać. Nie podkradał się już od tyłu ani nie krążył. Gdzie tylko Alvin spojrzał, on tam był, drżący w szarym blasku świtu.

Z jakichś powodów Niszczyciel wybrał ten ranek na bezpośrednie starcie. Tyle że Alvin nie wiedział, jak powinien z nim walczyć. Skoro budowa studni i wyłożenie jej pięknie kamieniami nie odpędziło przeciwnika, nie miał pojęcia, co może tego dokonać. Niszczyciel nie przypominał chłopców, z którymi siłował się w miasteczku. Niszczyciel nie miał niczego, co można by pochwycić.

Jedno jest pewne. Alvin nie zaśnie już spokojnie, dopóki nie powali Niszczyciela i nie rozciągnie go na ziemi.

Mam nad tobą zapanować, zwrócił się Alvin do Niszczyciela. Powiedz mi, jak mam cię zniszczyć, skoro ty sam jesteś Zniszczeniem? Kto mnie nauczy, jak zwyciężyć w tej bitwie, skoro możesz zaatakować mnie we śnie, a ja nie mam pojęcia, jak się bronić?

Rozmawiając tak ze sobą, Alvin dotarł na skraj lasu. Niszczyciel cofał się przed nim, zawsze nieuchwytny. Nie patrząc nawet, Al wiedział, że podąża tuż za nim. Otaczał go ze wszystkich stron.

Środek lasu. Tu właśnie powinienem czuć się jak w domu. Ale zielona pieśń ucichła, a zewsząd okrąża mnie mój wróg. A ja nie mam żadnego planu.

Za to Niszczyciel miał plan. Nie marnował czasu na dumanie, co należy zrobić. Alvin przekonał się o tym natychmiast.

Bo kiedy stał tam w chłodnej porannej bryzie, powietrze oziębiło się nagle, a co gorsza, zaczął padać śnieg. Płatki osiadały na zielonych liściach drzew, na trawie. Gęste i zimne, pokrywały wszystko — nie wilgotne, ciężkie płatki mokrego śniegu, ale maleńkie, lodowe kryształki zimowej zamieci. Alvin zadygotał.

— Nie możesz tego zrobić — oświadczył.

Ale oczy miał teraz otwarte. To nie jakiś sen z pogranicza jawy, tego był pewien. To prawdziwy śnieg, tak gęsty i zimny, że zielone gałęzie drzew łamały się, a liście spadały na ziemię wśród brzęku pękającego lodu. Alvin też wkrótce zamarznie na śmierć, jeśli szybko się stąd nie wydostanie.

Ruszył w kierunku, z którego przyszedł, ale śnieg padał gęsto, i widział drogę tylko na pięć, sześć stóp przed sobą. Nie wyczuwał jej, gdyż Niszczyciel uciszył zieloną pieśń lasu. Po chwili Alvin nie szedł już, ale biegł. Lecz nie tak pewnie, jak nauczył go Ta-Kumsaw; biegł hałasując bez sensu, jak mógłby biec każdy Biały, tępy niczym wół… jak biegała większość Białych. Pośliznął się na oblodzonym kamieniu i jak długi rozciągnął na śniegu.

Śniegu, co wciskał mu się do ust, nosa i uszu, oblepiał palce jak ta oślizła maź w nocy, jak Niszczyciel we śnie. Alvin zakrztusił się, zakaszlał i krzyknął…

— Wiem, że to kłamstwo! Śnieżny mur stłumił jego wołanie. — Jest lato!

Broda szczypała go z zimna. Wiedział, że go zaboli, jeśli znów spróbuje się odezwać, ale wrzeszczał przez odrętwiałe wargi:

— Nie pozwolę ci!

I wtedy zrozumiał, że niczego nie może Niszczycielowi zabronić, nie może go zmusić, żeby zrobił cokolwiek albo stał się czymkolwiek, ponieważ jest on tylko Unicestwieniem i Niebytem. Nie do Niszczyciela powinien wołać, ale do wszystkiego co żywe dookoła, do drzew, trawy, ziemi, samego powietrza. Musiał odtworzyć zieloną pieśń.

Chwycił się tej myśli i przemówił znowu — ledwie słyszalnym głosem, ale przemówił. I to nie w gniewie.

— Lato — wyszeptał.

— Ciepło — powiedział.

— Zielone liście! — zawołał. — Ciepły wiatr od południowego zachodu! Burza po południu, rosa o świcie i słońce, co ją rozgrzewa i rozpędza mgły!

Czyżby coś się zmieniło? Troszeczkę? Czy śnieg przestaje padać? Czy zaspy topnieją od dołu, spadają z gałęzi śnieżne czapy, odsłaniając więcej liści?

— Jest gorący, suchy ranek! — krzyknął. — Deszcz przyjdzie może później, jak dar trzech króli, przypłynie z bardzo daleka, ale na razie przygrzewa słońce, budzi was, rośniecie, wypuszczacie liście, tak! Dobrze!

Śnieg zmienił się w rzadki deszcz, zaspy stopniały, pozostawiając tylko tu i ówdzie białe łaty, opadłe liście na nowo pojawiały się na gałęziach — szybko, jak straż obywatelska podczas alarmu.

I w ciszy po swym ostatnim krzyku usłyszał śpiew ptaka.

Takiej pieśni nie słyszał jeszcze nigdy w życiu. Nie znał takiego ptaka. Słodka melodia zmieniała się z każdym gwizdnięciem, ani jeden takt się nie powtarzał. Ptak tkał tę pieśń według nieznanego wzoru, tak że nie można było zaśpiewać jej po raz wtóry, ale też nie można jej było rozpleść, rozwinąć, rozszczepić. Była jedną całością, jednym Stworzeniem. Alvin wiedział, że byłby bezpieczny, gdyby tylko znalazł ptaka, co śpiewa taką pieśń.

Pobiegł, a teraz towarzyszyła mu zielona muzyka lasu. Stopy same odnajdywały właściwe miejsca. Podążał za pieśnią, aż dotarł na polanę, skąd dobiegał trel.

Wędrowny drozd przysiadł na starym pniu, w którego cieniu leżało jeszcze trochę śniegu. A przed nim, niemal nos w nos, siedział zasłuchany Arthur Stuart.

Alvin powoli okrążył tę parę. Zatoczył prawie pełne koło, zanim się do nich zbliżył. Arthur Stuart jakby go nie zauważył — ani na moment nie odrywał oczu od ptaka. Świeciło na nich słońce, ale ani ptak, ani chłopiec nawet nie mrugnęli. Alvin milczał. Podobnie jak Arthura Stuarta, jego także pochwyciła pieśń ptaka.

Niczym nie różnił się od innych drozdów, tysiąca czerwono-piórych ptaszków, które widywał, odkąd sięgał pamięcią. Tyle że z małego gardziołka wylatywała muzyka, jakiej jeszcze żaden ptak nie wyśpiewał. To nie był zwyczajny drozd. To był Drozd. Nie ptak, który przypadkiem posiadł wyjątkową cechę. Nie; to po prostu Drozd, wybrany, by w tej chwili przemawiać głosem wszystkich ptaków, śpiewać pieśń wszystkich muzyków, żeby usłyszał ją ten chłopiec.

Alvin przyklęknął na świeżej trawie, niecałe trzy stopy od Drozda, i słuchał. Lolla-Wossiky powiedział mu kiedyś, że w pieśni drozda są wszystkie opowieści ludzi, wszystko, czego kiedykolwiek dokonali, co warte było wysiłku. Alvin miał skrytą nadzieję, że zrozumie tę pradawną historię, a przynajmniej usłyszy, jak Drozd opowiada o tym, co on sam widział. O Proroku Lolli-Wossiky idącym po wodzie; o Chybotliwym Kanoe szkarłatnym od krwi Czerwonych; o Ta-Kumsawie z ciałem podziurawionym kulami muszkietów, wciąż zagrzewającym ludzi do walki, do oporu, do przepędzenia białych rabusiów.

Ale znaczenie pieśni umykało mu jakoś, choć przecież słuchał uważnie. Mogą go nosić przez puszczę nogi czerwonego człowieka, może uszami czerwonego człowieka słyszeć zieloną muzykę, ale pieśń czerwonego Drozda nie była przeznaczona dla niego. Prawdę mówiło stare przysłowie: żadna dziewczyna nie pochwyci wszystkich zalotników, żaden chłopiec nie otrzyma wszystkich darów. Alvin wiele już potrafił i wiele miał się jeszcze nauczyć, ale zawsze więcej pozostanie poza jego zasięgiem. A pieśń Drozda była jedną z tych rzeczy.

Alvin już miał się odezwać, chciał zadać pytanie, które jarzyło się w jego umyśle, odkąd się dowiedział, jakie może być jego przeznaczenie. Ale to nie jego głos przerwał śpiew Drozda.

— Nie znam dni, które nadejdą — odezwał się nagle Arthur Stuart. Głos chłopca również brzmiał jak muzyka, a tak wyraźnych słów Alvin nigdy nie słyszał z ust trzylatka. — Znam tylko dni minione.

Alvin dopiero po chwili zrozumiał, co to znaczy. Arthur odpowiedział na jego pytanie. Czy zostanę Stwórcą, jak przepowiedziała żagiew? O to chciał spytać Alvin, a Arthur mu odpowiedział.

Ale nie sam z siebie, to jasne. Chłopiec nie bardziej rozumiał, co mówi, niż wtedy, gdy zeszłej nocy naśladował kłócących się Makepeace'a i Gertie. Przekazywał tylko odpowiedź Drozda. Tłumaczył śpiew ptaka na język, któiy Alvin mógł zrozumieć.

I Alvin pojął, że zadał niewłaściwe pytanie. Nie potrzebował Drozda, by wiedzieć, że ma zostać Stwórcą. Był tego świadom, wciąż w to wierzył mimo wszelkich wątpliwości. Prawdziwy problem polegał na tym, jak nim zostać.

Powiedz mi — jak?

Drozd zmienił pieśń. Przeszedł do prostej, delikatnej melodii, przypominającej normalną ptasią piosenkę, całkiem inną od tysiącletniej historii czerwonego człowieka, jaką wyśpiewywał do tej pory.

Alvin nie rozumiał jej, ale wiedział, o czym mówi. To była pieśń Tworzenia. Raz po raz powtarzał się ten sam fragment, ledwie kilka taktów — ale oślepiały jasnością. Pieśń była tak prawdziwa, że Alvin widział ją, wyczuwał od warg po lędźwie, smakował i czuł jej zapach. Pieśń Tworzenia… jego własna pieśń. Poznał to po uczuciu słodyczy na języku.

A kiedy Drozd wziął najwyższą nutę, Arthur Stuart przemówił znowu głosem tak ostrym i czystym, że prawie nieludzkim.

— Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy — oświadczył chłopiec.

Alvin zapisał te słowa w sercu, chociaż ich nie rozumiał. Wiedział jednak, że pewnego dnia zrozumie, a wtedy zyska moc dawnych Stwórców, którzy zbudowali Kryształowe Miasto. Zrozumie i użyje tej potęgi, odnajdzie Kryształowe Miasto i wzniesie je na nowo.

Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy.

Drozd umilkł. Znieruchomiał, przechylił głowę i wtedy był już nie Drozdem, ale zwyczajnym ptakiem o szkarłatnych piórkach. I odleciał.

Arthur Stuart odprowadził go wzrokiem i zawołał własnym, dziecięcym głosem:

— Ptak! Ptak leci!

Alvin uklęknął obok chłopca, słaby po trudach nocy, po lęku poranka i po ptasiej pieśni jasnego dnia.

— Leciałem — oświadczył Arthur Stuart.

Zdawało się, że dopiero teraz zauważył Alvina. Spojrzał na niego.

— Naprawdę? — szepnął Alvin.

Nie chciał niszczyć dziecięcych marzeń tłumaczeniem, że ludzie nie latają.

— Czarny ptak mnie niesie — powiedział Arthur. — Lecę i lecę. — A potem wyciągnął ręce i przycisnął dłonie do policzków Alvina. — Stwórca — zawołał.

I zaśmiał się radośnie.

A więc Arthur nie tylko naśladował. Naprawdę zrozumiał pieśń Drozda, a przynajmniej jej część. Dość, by poznać przeznaczenie Alvina.

— Nie mów nikomu — poprosił Alvin. — Jak nie powiesz, że jestem Stwórcą, to ja nie powiem, że umiesz rozmawiać z ptakami. Obiecujesz?

Arthur spoważniał nagle.

— Nie rozmawiam z ptakami — oznajmił. — Ptaki rozmawiają ze mną. — I dodał: — Fruwałem.

— Wierzę ci.

— Wiiie ci — odparł chłopiec i wybuchnął śmiechem.

Alvin powstał i Arthur również. Al wziął go za rękę.

— Wracajmy do domu.

Zaprowadził Arthura do zajazdu. Peggy Guester gniewała się, że mały biega nie wiadomo gdzie i o świcie przeszkadza ludziom spać. Ale był to gniew pełen miłości, a Arthur uśmiechał się jak głupek, słysząc głos kobiety, którą nazywał „mamą”. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Alvin pomyślał: muszę powiedzieć temu chłopcu, jak wiele dla mnie zrobił. Któregoś dnia wytłumaczę mu, co to wszystko znaczyło.

Wrócił do domu ścieżką obok źródlanej szopy. Makepeace z pewnością się wściekał, że terminator nie jest jeszcze gotów do pracy, choć przecież całą noc kopał studnię.

Studnia… Alvin zatrzymał się przy jamie, którą wykopał jako pomnik dla Hanka Dowsera. Skała w słońcu lśniła bielą, jasna i okrutna niczym pogardliwy śmiech.

I w tej właśnie chwili Alvin zrozumiał, czemu Niszczyciel zaatakował go w nocy. Nie dlatego, że użył swego daru, by zatrzymać wodę, ani że zmiękczył kamienie i nagiął je do swych potrzeb. To dlatego, że wykopał tę pierwszą dziurę, aż do skały, tylko z jednego powodu: żeby Hank Dowser wyszedł na durnia.

Chciał go ukarać? O tak. Żeby naśmiewali się z niego wszyscy, którzy zobaczą kamienne dno studni wykopanej w miejscu wskazanym przez Hanka Dowsera. Straciłby dobre imię, byłby skończony — niesłusznie, ponieważ naprawdę był dobrym fachowcem i tylko dał się oszukać skalnej płycie. Hank popełnił błąd, zaś Al postanowił go ukarać, jakby różdżkarz był głupcem, którym z całą pewnością nie był.

I choć Alvin był teraz zmęczony, osłabły po pracy i po walce z Niszczycielem, nie tracił ani chwili. Chwycił łopatę leżącą obok czynnej studni, ściągnął koszulę i wziął się do pracy. Źle zrobił, kopiąc fałszywą studnię. Ze złośliwości chciał pognębić uczciwego człowieka. Ale jej zasypanie będzie dziełem Stwórcy. Trwał dzień, więc Alvin nie korzystał ze swego daru — pracował ile sił, aż umierał ze zmęczenia.

Było już południe, a on nie jadł kolacji ani śniadania, ale zakopał studnię i ułożył murawę, żeby trawa porosła ziemię. Jeśli ktoś nie przyjrzy się z bliska, nigdy nie zgadnie, że w ogóle był tu kiedyś wykop. Oczywiście, Alvin skorzystał ze swego daru, ale tylko trochę: splótł korzenie traw, utkał je w ziemi, żeby nie pozostały żadne plamy martwej murawy.

A przez cały czas bardziej niż słońce nagi grzbiet czy głód w pustym brzuchu, palił go wstyd. Taki był wściekły ostatniej nocy, taki chętny, żeby ośmieszyć różdżkarza. Ani razu nie pomyślał, co naprawdę należy zrobić: użyć daru i przebić się przez tę skalną płytę dokładnie tam, gdzie wskazał Hank Dowser. Oprócz Alvina nikt by nie wiedział, że w tym miejscu nie wszystko było w porządku. To byłby chrześcijański uczynek, miłosierny uczynek. Kiedy ktoś uderzy cię w twarz, podaj mu rękę — tak nakazywał Jezus, tyle że Alvin zwyczajnie nie słuchał, Alvin był pyszny.

Tym właśnie przywołałem Niszczyciela, myślał. Mogłem wykorzystać swój talent, żeby budować, a użyłem go, żeby niszczyć. Ale już nigdy, nigdy, nigdy więcej. Obiecał to sobie po trzykroć, a chociaż uczynił to w myślach i nikt go nie słyszał, wiedział, że dotrzyma przysięgi lepiej niż każdej, jaką przyszłoby mu złożyć przed sędzią czy choćby kapłanem.

Ale zrobił to poniewczasie. Gdyby pomyślał o tym, zanim Gertie zobaczyła fałszywą studnię i nabrała wody z prawdziwej, mógłby zasypać tamtą i dokończyć tej. Teraz widziała już skałę i gdyby ją przebił, wyszłyby na jaw wszystkie jego tajemnice. A kiedy człowiek napije się wody z dobrej nowej studni, już nie wolno jej zasypać, póki sama nie wyschnie. Zakopać żyjącą studnię to jakby prosić, żeby susza i cholera prześladowały człowieka do końca życia.

Naprawił, ile mógł. Możesz żałować i możesz otrzymać wybaczenie, ale nie przywołasz na powrót przyszłości, którą zniszczyła twoja błędna decyzja. Nie potrzebował żadnych filozofów, żeby mu to tłumaczyli.

Z kuźni nie dochodził dźwięk młota Makepeace'a i siwy dym nie unosił się z komina. Kowal z pewnością miał coś innego do roboty, domyślił się Alvin. Odniósł łopatę do kuźni i ruszył w stronę domu.

W połowie drogi, nad dobrą studnią, Makepeace Smith siedział na niskim murku, postawionym przez Alvina jako fundament zadaszenia.

— Dzień dobry, Alvinie — zawołał mistrz.

— Dzień dobry panu.

— Opuściłem wiadro aż na sam dół. Musiałeś harować jak szatan, mój chłopcze, żeby wykopać taką głęboką studnię.

— Nie chciałem, żeby wyschła.

— I już wyłożona kamieniami. Istny cud, moim zdaniem.

— Pracowałem ciężko i szybko.

— Widzę, że kopałeś w odpowiednim miejscu.

Alvin nabrał tchu.

— Kopałem dokładnie tam, gdzie różdżkarz kazał kopać, psze pana.

— Kawałek stąd zauważyłem drugą dziurę — oświadczył Makepeace Smith. — Na całym dnie kamień gruby i twardy jak diabelskie kopyto. Wolisz, żeby ludzie nie wiedzieli, jak tam kopałeś?

— Zasypałem tamtą studnię — odparł Alvin. — I żałuję, że ją wykopałem. Nie chcę, żeby ludzie naśmiewali się z Hanka Dowsera. Była tam woda, całkiem płytko. I żaden różdżkarz na świecie nie potrafiłby odkryć tej skały.

— Oprócz ciebie.

— Nie jestem różdżkarzem, psze pana — zapewnił Alvin. I powtórzył swoje kłamstwo: — Zauważyłem, że tutaj różdżka też opadła.

Makepeace Smith potrząsnął głową. Uśmiech rozciągnął mu wargi.

— Żona już mi o tym mówiła. Myślałem, że umrę ze śmiechu. Przyłożyłem ci w ucho za gadanie, że się pomylił. A teraz chcesz, żeby to jego chwalili?

— To prawdziwy różdżkarz, psze pana. A ja nie. Więc ponieważ on nim jest, to moim zdaniem jemu powinna przypaść zasługa.

Makepeace Smith podniósł miedziane wiadro, przytknął do ust i wypił kilka łyków. Potem odchylił głowę i resztę wylał sobie na twarz. Zaśmiał się głośno.

— Przysięgam, że w życiu nie piłem jeszcze takiej wody.

Nie była to obietnica, że uzna wersję Alvina i pozwoli Hankowi Dowserowi wierzyć, że to jego studnia. Jednak na nic więcej Al nie mógł liczyć.

— Jeśli wam to nie przeszkadza — powiedział — to poszedłbym coś zjeść.

— Tak, idź. Zasłużyłeś.

Alvin wyminął mistrza. Od studni niósł się zapach świeżej wody. Makepeace Smith znów się odezwał.

— Gertie powiedziała, że wypiłeś pierwszy łyk wody z tej studni.

Alvin odwrócił się, przeczuwając kłopoty.

— Tak, psze pana, ale pani sama mi zaproponowała.

Makepeace zastanawiał się nad tym przez chwilę, jakby decydował, czy jest to powód do ukarania ucznia.

— No dobrze — rzekł w końcu. — To całkiem do niej podobne. Ale nie gniewam się. W drewnianym wiadrze zostało jeszcze dość z tego pierwszego nabrania, żeby starczyło dla Hanka Dowsera. Obiecałem mu łyk z pierwszego wiadra i dotrzymam słowa, kiedy znów się tu zjawi.

— Kiedy przyjedzie, psze pana… — zaczął Alvin. — Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu, ale wolałbym… i on pewnie też… żeby akurat nie było mnie w domu. Chyba nie bardzo mu się spodobałem.

Kowal przyglądał mu się spod zmrużonych powiek.

— Jeżeli w ten sposób chcesz dostać parę godzin wolnego to… — Uśmiechnął się szeroko. — To chyba sobie na nie zasłużyłeś po ostatniej nocy.

— Dziękuję panu.

— Wracasz do domu?

— Tak.

— Zbiorę narzędzia, a ty weź wiadro i zanieś je do pani. Czeka na wodę. Wygodniej stąd nosić niż z potoku. Muszę specjalnie podziękować Hankowi Dowserowi, że wybrał akurat to miejsce.

Kiedy Alvin dotarł do domu, Makepeace wciąż śmiał się pod nosem, dumny ze swojego dowcipu.

Gertie Smith odebrała wiadro i prawie po dziurki w nosie napchała Alvina smażonym bekonem i dobrymi, ociekającymi tłuszczem grzankami. Jedzenia było tyle, że chłopak niemal błagał, by nie podsuwała mu więcej.

— Wykończyliśmy jedną świnkę — oświadczył. — Nie warto z mojego powodu zabijać drugiej.

— Świnie to tylko kukurydza z racicami — odpowiedziała Gertie. — A według mnie, dziś w nocy zapracowałeś na co najmniej dwa wieprzki.

Z pełnym brzuchem Alvin wspiął się po drabinie na stryszek nad kuchnią, zrzucił ubranie i zagrzebał się pod kocem.

Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy.

Zasypiając, raz za razem powtarzał szeptem te słowa. Nic mu się nie śniło, nie dręczył go żaden koszmar, i spał aż do kolacji. A potem znowu, aż do rana.

Obudził się przed świtem. Szarzało już, ale było niewiele jaśniej niż przy księżycu świecącym przez okna. Na stryszek, gdzie spał Alvin, światło prawie nie dochodziło. Wciąż czuł się ociężały ze snu i trochę obolały po ciężkiej pracy. Przepadła gdzieś jego zwykła rześkość. Dlatego leżał w ciszy i słyszał w głowie śpiew ptaka. Nie zastanawiał się nad zdaniem, które Arthur przetłumaczył mu z pieśni Drozda. Rozmyślał za to o wszystkim, co się wczoraj zdarzyło. Dlaczego ostra zima od jego krzyków znów zmieniła się w lato?

— Lato — szepnął. — Ciepło, zielone liście.

Co takiego w nim było, że kiedy powiedział „lato”, ono nadeszło? Nie zawsze tak się działo, to pewne. Nigdy, gdy obrabiał żelazo albo sięgał w głąb kamienia, żeby zespolić go czy rozbić. Wtedy musiał wyobrażać sobie jego wizerunek, rozumieć, jak wszystko się wewnątrz układa, szukać naturalnych pęknięć i szczelin, włókien metalu czy cząstek skały. A kiedy leczył, musiał się skupić bez reszty, żeby wykryć, jak powinno wyglądać ciało, a potem je naprawić. Wszystko tam było takie małe, takie trudne do zobaczenia… nie, „zobaczenia” tego, co tam właściwie robił. Czasem ciężko musiał się napracować, żeby pojąć, jak działa… A najgłębsze tajemnice zawsze umykały niczym karaluchy, kiedy ktoś wniesie do pokoju lampę. Czy istniała najmniejsza cząsteczka? Jakieś miejsce w samym sercu rzeczy, gdzie to, co widział, było rzeczywiste, nie zbudowane z mniejszych kawalątków, a te z jeszcze mniejszych?

Ale przecież nie zrozumiał, jak Niszczyciel sprowadził zimę. Więc w jaki sposób jego rozpaczliwe wrzaski przywołały lato?

Jak mogę zostać Stwórcą, kiedy nawet nie rozumiem, jak robię to, co robię?

Na dworze jaśniało, blask dnia wpadał przez mętne szyby w oknach. I przez chwilę Alvin wyobraził sobie światło jako maleńkie kulki, lecące tak prędko, jakby ktoś odbił je kijem albo wystrzelił, tyle że jeszcze szybciej. Fruwały wokół, a większość utykała gdzieś w drobnych szczelinach ścian i sufitu, tak że ledwie niewielka część docierała na stryszek, by chwytały ją oczy Alvina.

Ogień słońca… tego Niszczyciel najbardziej nienawidzi. Życie, które dzięki niemu powstaje. Zgaś ten ogień — to sobie powtarza. Zgaś wszystkie ognie, zamień całą wodę w lód, cały świat pokryj gładkim lodem, całe niebo uczyń czarnym i zimnym jak noc. A planom Niszczyciela miał się przeciwstawić samotny Stwórca.

Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego… czego? Co mam tworzyć? Jak mam być tego częścią? Kiedy pracuję z żelazem, czy jestem częścią żelaza? Kiedy ociosuję kamień, czy jestem częścią kamienia? To przecież nie ma sensu, a muszę jakiś sens znaleźć, bo przegram wojnę z Niszczycielem. Mogę go zwalczać do końca życia, na wszelkie znane mi sposoby, ale kiedy umrę, świat znajdzie się na drodze do przepaści dalej, niż był w dniu moich urodzin. Na pewno istnieje jakiś sekret, klucz do wszystkiego… Żebym mógł zbudować wszystko naraz. I ten klucz muszę znaleźć, ten sekret odkryć. Wtedy powiem słowo, a Niszczyciel cofnie się, odstąpi, podda się i odejdzie. Może nawet umrze, żeby światło i życie mogły trwać wiecznie, nigdy nie gasnąć.

Alvin usłyszał, jak w sypialni porusza się Gertie Smith, jak krzyknęło cicho jedno z dzieci — ostatni głos przed przebudzeniem. Alvin wyprostował się i przeciągnął, czując słodki ból budzących się zmęczonych mięśni. Czekał go dzień w kuźni, dzień przy ogniu.

Загрузка...