ROZDZIAŁ 2 — UCIEKINIERKA

Peggy zbudziła się o świcie. Sen o Alvinie Millerze napełnił jej serce sprzecznymi pragnieniami. Chciałaby uciec od tego chłopca, chciałaby zostać tu i czekać na niego. Zapomnieć, że go znała, i obserwować go zawsze.

Leżała w łóżku, ledwie uchylając powieki, i patrzyła, jak szary świt wlewa się do jej pokoju na poddaszu. Trzymam coś, zauważyła. Krawędzie przedmiotu wbiły się w skórę dłoni tak mocno, że zabolało, kiedy rozprostowała palce. Jakby mnie coś użądliło. Ale to nie było użądlenie. To tylko pudełko, gdzie chowała czepek porodowy Alvina. A może, pomyślała Peggy, może naprawdę mnie ukąsił, ukąsił głęboko i dopiero teraz poczułam ból?

Miała ochotę odrzucić to pudełko jak najdalej, zakopać głęboko i zapomnieć, w którym miejscu je zakopała, albo utopić w wodzie i przysypać kamieniami, żeby nie wypłynęło.

Ale przecież wcale tego nie chcę, powiedziała sobie bezgłośnie. I żałuję, że o czymś takim pomyślałam, bardzo żałuję, ale on teraz przybywa, po tylu latach wraca do Hatrack River. Nie będzie tym dzieckiem, które widziałam na wszystkich ścieżkach przyszłości, ani mężczyzną, w którego ma się przemienić. Nie, nadal będzie chłopcem. Ma jedenaście lat. Poznał już życie tak, że może wewnątrz jest dojrzały. Widział tyle bólu i cierpienia, ile ktoś pięć razy starszy. Ale wciąż ma jedenaście lat. Będzie chłopcem, kiedy wkroczy do tego miasteczka.

A ja nie chcę oglądać żadnego jedenastoletniego Alvina. Tak, będzie mnie szukał. Wie, kim jestem, chociaż miał dwa tygodnie, kiedy mnie widział. Wie, że zajrzałam w jego przyszłość tego deszczowego dnia, gdy przyszedł na świat. Więc przyjdzie tu i powie: „Peggy, wiem, że jesteś żagwią. Napisałaś w książce starego Bajarza, że mam zostać Stwórcą. Dlatego wytłumacz mi, czym powinienem się stać”. Peggy wiedziała, co powie Alvin, i na ile sposobów może to powiedzieć… Czy nie oglądała tego już sto, tysiąc razy? I nauczy go, a on stanie się wielkim człowiekiem, prawdziwym Stwórcą, i…

I pewnego dnia, kiedy będzie przystojnym dwudziestojednoletnim chłopakiem, a ja dwudziestosześcioletnią starą panną z ostrym językiem, poczuje wobec mnie taką wdzięczność, że za swój święty obowiązek uzna zaproponować mi małżeństwo. A ja, od tylu lat chora z miłości, pełna marzeń o tym, czym on się stanie i czym będziemy razem, ja powiem: „Tak”. I obciążę go brzemieniem nie chcianej żony, a on przez wszystkie dni naszego wspólnego życia będzie wzrokiem pożądał innych kobiet…

Jakże Peggy pragnęła nie wiedzieć z całą pewnością, że tak ułożą się sprawy. Ale była prawdziwą żagwią, najsilniejszą ze wszystkich, o jakich słyszała, a ludzie z okolic Hatrack River nawet sobie nie wyobrażali, jaką silną.

Usiadła w pościeli i nie odrzuciła pudełka, nie schowała go, nie połamała i nie zakopała. Otworzyła je. Wewnątrz leżał ostatni strzęp czepka porodowego Alvina, suchy i biały jak spalony papier w wystygłym piecu. Jedenaście lat temu, kiedy mama Peggy, jako położna, wyciągnęła Alvina ze studni życia, a malec pierwszy raz spróbował wciągnąć do płuc wilgotne powietrze zajazdu taty, Peggy ściągnęła mu z twarzy ten cienki krwawy czepek, żeby mógł oddychać. Alvin, siódmy syn siódmego syna i trzynaste dziecko… Peggy od razu zobaczyła, dokąd prowadzą ścieżki jego życia. Dążył ku śmierci, śmierci w tysiącach różnych wypadków na tym świecie, który jakby postanowił zabić chłopca, zanim ten naprawdę zacznie żyć.

Ona była wtedy małą Peggy, pięcioletnią, ale od dwóch lat już żagwią. I nie widziała jeszcze przychodzącego na świat dziecka, które tak wiele ścieżek wiodłoby ku śmierci. Przeszukała je wszystkie i tylko na jednej chłopiec mógł stać się mężczyzną.

Tylko wtedy, gdy ona zatrzyma czepek, gdy będzie obserwować chłopca z daleka, a kiedy tylko zobaczy sięgającą ku niemu śmierć, zrobi z czepka użytek. Chwyci go w palce, zetrze odrobinę na proszek i wyszepcze, co ma się zdarzyć… zobaczy to w swoich myślach. I wtedy stanie się, jak powiedziała. Czy nie ocaliła go przed utonięciem? Czy nie uratowała przed rozjuszonym bykiem? Nie zatrzymała, kiedy zsuwał się z dachu? Raz nawet rozcięła belkę kalenicy, która miała runąć z pięćdziesięciu stóp i rozgnieść go na podłodze budowanego kościoła. Rozdzieliła tę belkę równiutko jak się patrzy, zostawiając akurat tyle miejsca, żeby zmieścił się między jedną a drugą częścią. I jeszcze ze sto razy zrobiła coś tak sprytnie, że nikt się nawet nie domyślił, jak uratowała mu życie. A za każdym razem używała czepka.

Jak to się działo? Właściwie nie miała pojęcia. Tyle tylko że wykorzystywała jego własną moc, jego wrodzony dar. Przez lata nauczył się czegoś o swoim talencie tworzenia rzeczy, kształtowania ich, łączenia i rozbijania. Aż wreszcie zeszłego roku, wplątany w wojny między czerwonymi i białymi ludźmi, sam zajął się ratowaniem swojego życia, tak że nie musiała już się martwić, jak go ocalić. I bardzo dobrze. Z czepka został zaledwie strzęp.

Zamknęła wieczko. Nie chcę go widzieć, pomyślała. Nic już nie chcę o nim wiedzieć.

Ale palce same otworzyły znów pudełko… Ponieważ, oczywiście, musiała wiedzieć. Miała wrażenie, że połowę życia spędziła trzymając ten czepek, szukając płomienia jego serca daleko na północnym zachodzie kraju Wobbish, w miasteczku Vigor Kościół. Sprawdzała, jak sobie radzi. Spoglądała wzdłuż ścieżek przyszłości, żeby się przekonać, jakie niebezpieczeństwo czai się w zasadzce. A kiedy już się upewniła, że nic mu nie grozi, wtedy patrzyła dalej. Widziała, jak pewnego dnia wraca do Hatrack River, patrzy jej w oczy i mówi: „To ty ocaliłaś mnie tyle razy, ty zobaczyłaś, że będę Stwórcą, zanim jeszcze ktokolwiek pomyślał, że to w ogóle możliwe”. A potem obserwowała, jak poznaje głębie swojej mocy, dowiaduje się, jaka czeka go praca, jak musi wznieść Kryształowe Miasto. Widziała, jak płodzi z nią dzieci, jak głaszcze niemowlęta, które ona karmi piersią. Widziała te, które pochowali i te, które przeżyły; a na końcu widziała jego…

Łzy ciekły jej po policzkach. Nie chcę wiedzieć, powtarzała. Nie chcę znać wszystkich ścieżek przyszłości. Inne dziewczęta mogą śnić o miłości, o rozkoszach małżeństwa, o zdrowych i silnych dzieciach. A wszystkie moje sny niosą w sobie śmierć i cierpienie, i lęk, bo są prawdziwe. Wiem więcej, niż może wiedzieć człowiek i zarazem zachować w duszy resztkę nadziei, A jednak Peggy miała nadzieję. O tak, to na pewno — wciąż trzymała się jej rozpaczliwie, bo nawet wiedząc, co czeka na ścieżkach życia, nadal dostrzegała wizje pewnych dni, godzin, ulotnych chwil radości tak wielkiej, że warto było cierpieć, by tam dotrzeć.

Tyle że te wizje we wszystkich przyszłościach życia Alvina były tak rzadkie i nieliczne, iż nie potrafiła odszukać drogi, która do nich prowadzi. Wszystkie ścieżki znajdowała bez trudu: te zwykłe, które najpewniej staną się rzeczywistością, wiodły do chwili, gdy Alvin żenił się z nią bez miłości, z wdzięczności i z poczucia obowiązku. Żałosne małżeństwo. Jak ta biblijna opowieść o Lei, której piękny mąż Jakub nienawidził, choć ona kochała go bardzo, choć dała mu więcej dzieci niż inne żony, choć umarłaby dla niego, gdyby tylko poprosił.

Źle Bóg traktuje kobiety, myślała Peggy, skoro zmusza nas do tęsknoty za mężem i dziećmi, a to prowadzi do poświęceń, bólu i zgryzoty. Czy tak wielki był grzech Ewy, że Bóg na wszystkie kobiety rzucił swą straszną klątwę? W bólu będziesz rodziła dzieci, rzekł Wszechmocny i Łaskawy Bóg. Ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą.

To właśnie gorzało w niej teraz: pragnienie męża. Chociaż był dopiero jedenastoletnim chłopcem i szukał nie żony, lecz nauczycielki. Może i jest chłopcem, pomyślała Peggy, ale ja jestem kobietą. Widziałam, jakim stanie się mężczyzną i tęsknię do niego. Przycisnęła dłoń do piersi; wydawała się taka duża i miękka, nie pasująca do ciała, które kiedyś składało się z samych kantów i patyków, jak szałas z gałęzi. Teraz zaokrąglała się niczym cielę tuczone na powrót syna marnotrawnego.

Zadrżała na myśl o losie tego cielęcia, raz jeszcze dotknęła czepka i spojrzała.

W dalekim miasteczku Vigor Kościół Alvin po raz ostatni jadł śniadanie u matczynego stołu. Obok leżał worek, który miał zabrać ze sobą w drogę do Hatrack River. Po policzkach matki spływały nie skrywane łzy. Chłopiec kochał ją, ale ani przez chwilę nie żałował, że musi odejść. Dom zmienił się w ponure miejsce, splamione krwią niewinnych. Nie chciał tu zostawać. Nie mógł się już doczekać, kiedy wyruszy, zacznie nowe życie jako uczeń kowala w Hatrack River, odszuka żagiew, która go ocaliła, gdy się rodził. Nie mógł już zjeść ani kęsa. Odsunął się od stołu, wstał, ucałował mamę…

Peggy wypuściła czepek i zatrzasnęła pudełko mocno i szybko, jakby chciała złapać w nim muchę.

Przybywa, by mnie odszukać. Zacząć wspólne życie, pełne cierpienia. Dalej, płacz, Faith Miller, ale nie nad swoim chłopcem, który wyrusza na wschód. Płacz nade mną, której życie twój chłopiec zniszczy. Uroń łzę nad samotnym bólem jeszcze jednej kobiety.

Peggy otrząsnęła się z posępnego nastroju szarego świtu. Ubrała się szybko, pochylając głowę, by nie zawadzić o ukośne belki sufitu. Przez lata nauczyła się, jak nie myśleć o Alvinie Millerze Juniorze, jak wypełniać obowiązki córki w gospodarstwie rodziców i żagwi dla całej okolicy. Potrafiła nie pamiętać o nim przez całe godziny. Wystarczyła odrobina wysiłku. A chociaż teraz było jej trudniej, gdyż wiedziała, że tego ranka Alvin ma wstąpić na drogę prowadzącą wprost do niej, stłumiła myśli o nim.

Rozsunęła zasłony w oknie na południe i usiadła, wsparta o parapet. Spojrzała na puszczę, nadal sięgającą zajazdu, rozciągającą się wzdłuż Hatrack aż do Hio. Po drodze było tylko parę świńskich farm. Oczywiście, Peggy nie widziała Hio nawet w czystym, chłodnym powietrzu wiosennego ranka. Ale czego nie widziały jej oczy, bez trudu odnajdywała płonąca w niej żagiew. Żeby zobaczyć Hio, wystarczyło odszukać jakiś daleki płomień serca, wśliznąć się w ten ogień i spojrzeć przez oczy tego człowieka jak przez własne. A kiedy już pochwyciła czyjś płomień serca, wtedy dostrzegała nie tylko to, co on widział, ale i co myślał, co czuł, czego pragnął. A nawet więcej: w najjaśniejszej części płomienia, często ukryte w szumie bieżących myśli, migotały otwarte ścieżki, decyzje, jakie ów człowiek musi podjąć, życie, jakie sobie stworzy, jeśli wybierze tę, tamtą czy jeszcze inną drogę w ciągu godzin i dni, które nadejdą.

Peggy tak dobrze widziała płomienie serc innych ludzi, że prawie nie znała własnego.

Czasami wyobrażała sobie, że jest samotnym marynarzem na bocianim gnieździe. Co prawda nigdy w życiu nie widziała prawdziwego statku, najwyżej tratwy na Hio i raz barkę na Kanale Irrakwa. Ale czytała książki: wszystkie, które doktor Whitley Physicker przywoził jej z Dekane. Dlatego wiedziała o człowieku w bocianim gnieździe na maszcie. Trzymającym się olinowania, z ramionami wplecionymi w wanty, żeby nie spaść, gdy statek zakołysze się nagle czy zahuśta po niespodziewanym szkwale; człowieku zimą sinym od mrozu, latem czerwonym od słońca. Przez długie godziny wachty miał tylko wpatrywać się z błękitny ocean. Jeśli był to okręt piracki, marynarz szukał żagli ofiary. Jeśli wielorybniczy, to fontann i rozbryzgów.

Zwykle wyglądał lądu, płycizn, ukrytych ławic piasku, piratów albo wrogów jego bandery.

I zwykle nie widział nic, zupełnie nic, tylko fale, nurkujące morskie ptaki i postrzępione chmury.

Ja też siedzę w bocianim gnieździe, myślała Peggy. Posłali mnie na maszt szesnaście lat temu, w dniu, kiedy się urodziłam. I trzymają tu bez przerwy. Nigdy, ani razu, nie pozwolili zejść na dół, odpocząć w wąskiej koi na najniższym pokładzie, ani razu nie mogłam zamknąć luku nad głową i drzwi za sobą. Zawsze, zawsze na wachcie, wypatrująca daleko i blisko. A że to nie przez swoje oczy patrzę, więc nie mogę ich zamknąć nawet we śnie.

Nie ma żadnej ucieczki. Siedząc na poddaszu widziała, wcale tego nie chcąc:

Matka, znana ludziom jako stara Peg Guester, a sobie samej jako Margaret, gotuje w kuchni dla gości, którzy zjawią się na kolację. Nie ma szczególnego talentu, więc praca jest ciężka; matka nie jest jak Gertie Smith, która solonej wieprzowinie potrafi w sto kolejnych dni nadać sto różnych smaków. Dar Peg Guester to kobiece sprawy, położnictwo i domowe heksy, ale dobry zajazd wymaga dobrego jedzenia, a że Dziadunio już odszedł, musi gotować sama. Myśli tylko o kuchni i nie znosi, kiedy ktoś jej przeszkadza; a już najbardziej własna córka, która łazi tylko po domu i prawie się nie odzywa. Ta dziewczyna to paskudny i ponury dzieciak, a przecież była kiedyś taka słodka, taka obiecująca, całe życie jakoś się skwasiło…

Czy to taka radość wiedzieć, jak mało obchodzi się własną mamę? Nieważne, że Peggy znała także jej gorące oddanie. Wiedza, że odrobina miłości żyje w jej sercu, nawet w połowie nie tłumiła bólu świadomości, że mama wcale jej nie lubi.

I tato, znany powszechnie jako Horacy Guester, oberżysta w Hatrack River. Wesoły kompan z taty; nawet teraz stoi na podwórzu i opowiada coś gościowi, któremu wyraźnie trudno opuścić zajazd. On i tato jakoś ciągle mają sobie coś jeszcze do powiedzenia.

I tak, ten gość, prawnik z Cleveland, myśli, że Horacy Guester to najlepszy, najuczciwszy obywatel, jakiego spotkał w życiu. Gdyby wszyscy byli podobni do starego Horacego, nie byłoby przestępstw i nikt by nie potrzebował prawników w górnym kraju Hio. Wszyscy tak sądzili. Wszyscy kochali Horacego Guestera.

Ale jego córka, żagiew Peggy, spoglądała w płomień jego serca i wiedziała, co on sam o sobie myśli. Widział uśmiechających się do niego ludzi i mówił sobie: „Gdyby wiedzieli, jaki jestem naprawdę, spluwaliby mi pod nogi i próbowali zapomnieć, że kiedyś zobaczyli moją twarz albo usłyszeli moje imię”.

Peggy siedziała na poddaszu, a wokół lśniły płomienie serc. Wszystkie. Najjaśniej rodziców, gdyż ich znała najlepiej. Gości śpiących w zajeździe. I mieszkańców miasta.

Makepeace Smith, jego żona Gertie i trójka zasmarkanych dzieciaków, zawsze planujących diabelskie psoty, jeśli akurat nie rzygały albo nie sikały… Peggy widziała rozkosz Makepeace'a, gdy kształtował żelazo, jego niechęć dla własnych dzieci, rozczarowanie, gdy żona zmieniła się z fascynującej, nieosiągalnej piękności w kudłatą wiedźmę, która najpierw wrzeszczy na dzieci, a potem tym samym tonem wydziera się na męża.

Pauley Wiseman, szeryf, który uwielbia, kiedy ludzie się go boją. Whitley Physicker, zły na siebie, bo jego lekarstwa nie skutkują w połowie przypadków i niemal co tydzień widzi śmierć, na którą nic nie może poradzić. Nowi przybysze, starzy mieszkańcy, farmerzy i rzemieślnicy… Patrzyła ich oczami i zaglądała im w serca. Wiedziała o małżeńskich łożach, zimnych nocami, i cudzołóstwach skrywanych w sercach winnych. Wiedziała o złodziejstwie zaufanych urzędników, przyjaciół i służących, o szlachetnych sercach wielu, którymi pogardzano i na których spoglądano z góry.

Widziała to wszystko i milczała. Wolała nie otwierać ust. Nie mówiła nikomu. Ponieważ nie chciała kłamać. Przed laty obiecała, że nigdy nie skłamie, i dotrzymywała słowa — milcząc.

Inni nie mieli takich problemów. Potrafili mówić swobodnie, mówić prawdę. Ale Peggy nie mogła zdradzić prawdy. Zbyt dobrze znała tych ludzi. Wiedziała, czego się lękają i czego pragną, co zrobili takiego, że zabiliby ją albo siebie, gdyby się domyślili, że wie. Nawet ci, którzy nigdy nie uczynili nic złego, wstydziliby się, bo Peggy znała ich tajemne marzenia albo skrywane szaleństwa. Dlatego i z nimi nigdy nie rozmawiała szczerze. Coś mogłoby się jej wymknąć, może nawet nie słowo, mogli zauważyć, jak odwraca głowę, jak unika pewnych tematów… Domyśliliby się, że wie, albo tylko by się przestraszyli. I sam strach, bez nazywania rzeczy po imieniu, mógł ich zniszczyć — przynajmniej tych najsłabszych.

Dlatego wciąż siedziała na szczycie masztu, trzymała się lin, widziała więcej, niż chciała, i nie miała nawet chwili dla siebie.

Nawet jeśli akurat nie rodziło się dziecko i nie musiała tego pilnować, zawsze jacyś ludzie potrzebowali pomocy. Sen wcale nie pomagał. Nigdy nie zasypiała na dobre. Zawsze częścią umysłu patrzyła, widziała płomień, dostrzegała błysk.

Jak choćby teraz. Dokładnie w chwili, kiedy spojrzała ponad lasem, już tam był: daleki płomień serca.

Przysunęła się bliżej… Nie ciałem, naturalnie, ciało tkwiło bez ruchu na poddaszu. Jednak będąc żagwią wiedziała, jak przyjrzeć się z bliska dalekim płomieniom serc.

Młoda kobieta… Nie, dziewczyna raczej, młodsza nawet od niej, Peggy. Jakaś dziwna wewnątrz, więc Peggy od razu poznała, że ta dziewczyna mówiła kiedyś językiem innym niż angielski, choć teraz go używała, myślała już po angielsku. Jej myśli były od tego pomieszane i niewyraźne. Ale pewne myśli sięgają głębiej niż ślady pozostawiane w mózgu przez słowa. Mała Peggy nie potrzebowała niczyjej pomocy, żeby zrozumieć nawet dziecko, które dziewczyna trzymała na rękach. I to, że ona stoi nad brzegiem wiedząc, że umrze, i jaka groza czekają na plantacji, i co zrobiła ostatniej nocy, żeby uciec.

Widać tam słońce, trzy palce nad drzewami. To zbiegła czarna niewolnica i jej mały bękart, półbiały chłopiec-dziecko, ich widać na brzegu Hio, ukrytych w drzewach i krzakach. Patrzy, jak Biali spływają rzeką na tratwach. Jest przerażona. Wie, że psy jej nie znajdą, ale niedługo wezwą odszukiwacza zbiegów, to najgorsze, i jak w ogóle dostanie się za rzekę z tym chłopcem-dzieckiem?

Łapie się na strasznej myśli: zostawię chłopca-dziecko, schowam go w tym spróchniałym pniu, przepłynę i ukradnę łódź, wrócę tu. To będzie dobrze, o tak.

Ale choć nikt czarnej dziewczyny nie uczył, jak być mamą, wie przecież, że dobra mama nie zostawia dziecka, które ciągle jeszcze musi ssać tyle razy dziennie, ile jest palców u rąk. Szepcze: „Dobra mama nie porzuci chłopca-dziecka, gdzie stary lis albo łasica mogą przyjść i odgryźć kawałek, mogą zabić. Nie, to nie ja.” Siada więc, tuli to dziecko i patrzy na rzekę. Mógłby to być brzeg morza, bo i tak nie dostanie się na drugą stronę.

Może jacyś Biali pomogą? Tu, po stronie Appalachee, Biali wieszają takich, co pomagają uciec czarnym niewolnicom. Ale ta zbiegła czarna dziewczyna słyszy na plantacji opowieści o Białych, co mówią, że lepiej, żeby nikt nie był czyjś. Mówią, żeby ta czarna dziewczyna lepiej miała te same prawa, co biała dama, mówiła „Nie” każdemu mężczyźnie oprócz swojego prawego męża. Mówią, żeby ta czarna dziewczyna lepiej zachowała swoje małe, nie pozwolą białemu panu grozić, że je sprzeda, kiedy przestanie ssać, i pośle tego chłopca-dziecko, żeby dorastał w chacie niewolników w Dreydenshire, całował buty Białego, kiedy ten powie buu.

— Twoje dziecko ma takie szczęście — mówią tej niewolnicy. — Wychowa się w posiadłości wielkiego pana w Koloniach Korony, gdzie mają jeszcze króla. Może nawet kiedyś zobaczy króla.

Ona milczy, ale śmieje się cicho. Co jej zależy na królu. Jej tato był królem w Afryce i zastrzelili go na śmierć. Ci portugalscy łowcy pokazali jej, co znaczy być królem. Znaczy, że umierasz szybko, jak inni, że przelewasz krew czerwoną, jak u wszystkich, krzyczysz głośno z bólu i strachu… Pięknie być królem i pięknie go zobaczyć. Czy ci Biali wierzą w to kłamstwo?

Ja im nie wierzę. Mówię, że tak, ale kłamię. Nie pozwolę zabrać mojego chłopca-dziecka. On wnuk króla i powtórzę mu to każdego dnia. Kiedy będzie wielkim królem, nikt nie zbije go kijem, bo wtedy odda, nikt nie porwie jego kobiety, nie rozłoży jej nóg jak świni na rzeź i nie wetknie do brzucha takiego półbiałego dziecka, a on nie może poradzić, tylko siedzieć w chacie i płakać. Nie, o nie.

Dlatego robi rzecz zakazaną, grzeszną, brzydką i złą. Kradnie dwie świece i rozgrzewa nad ogniem. Rozrabia jak ciasto, dodaje mleka z własnej piersi, kiedy chłopiec-dziecko już possał, i jeszcze miesza z woskiem własną ślinę. Potem ugniata, toczy, poprawia, aż ma lalkę całkiem jak czarna niewolnica. Jak ona sama.

Potem chowa tę lalkę czarnej niewolnicy i idzie do Tłustego Lisa. Prosi o pióra tego wielkiego starego kruka, którego sobie złapał.

— Czarna niewolnica nie potrzebuje żadnych piór — mówi Tłusty Lis.

— Robię lalkę dla mojego chłopca-dziecka — tłumaczy.

Tłusty Lis śmieje się. Wie, że kłamie.

— Nie ma czarnopiórych lalek. Nie słyszałem o czymś takim. Czarna niewolnica na to:

— Mój tato król w Umbawana. Znam wszystkie tajemnice.

Tłusty Lis kręci głową i śmieje się, śmieje.

— Co ty możesz wiedzieć? Nawet nie mówisz po angielsku. Dam ci czarnych piór, ile chcesz, ale kiedy dziecko przestanie ssać, przyjdziesz do mnie, a ja dam ci drugie. Tym razem całe czarne.

Nienawidzi Tłustego Lisa jak Białego Pana, ale on ma pióra kruka. Dlatego mówi:

— Tak, psze pana.

Dwie dłonie ma pełne piór. Śmieje się cicho. Będzie daleko i martwa, zanim Tłusty Lis da jej dziecko.

Pokrywa piórami lalkę czarnej niewolnicy, aż jest małym ptakiem w kształcie dziewczyny. Bardzo mocna ta lalka, z jej własnym mlekiem i śliną i z tymi piórami. Bardzo mocna, wysysa z niej życie, ale jej chłopiec-dziecko nie będzie całował nóg Białego. Biały Pan nie uderzy go batem.

Ciemna noc, nie widzi jeszcze księżyca. Wybiega z chaty. Chłopiec-dziecko ssie, więc nie hałasuje. Przywiązuje go do piersi, żeby nie upadł. Rzuca lalkę do ognia. Wtedy cała moc piór wypływa płonąc, płonąc, płonąc. Czuje, jak wlewa się w nią ten ogień. Rozkłada skrzydła szeroko, tak szeroko, rozkłada i macha, jak widziała u tego starego kruka. Wzlatuje w powietrze, wysoko w ciemną noc, wznosi się i leci, leci daleko na północ, a kiedy wychodzi księżyc, ma go po prawej ręce, żeby trafić z chłopcem-dzieckiem tam, gdzie Biali mówią, że czarna dziewczyna nie niewolnica, półbiały chłopiec-dziecko nie niewolnik.

Przychodzi ranek i słońce i już dalej nie leci. To jak śmierć, myśli, to śmierć tak chodzić nogami po ziemi. Ten ptak w niej łamie skrzydło. Dziewczyna się modli, żeby Tłusty Lis ją znalazł, teraz wie. Po tym, jak lecisz, chodzić jest smutno, chodzić boli, jak niewolnik w łańcuchach, z ziemią pod nogami.

Ale idzie z chłopcem-dzieckiem przez cały ranek i teraz stoi nad szeroką rzeką. Tak blisko dotarłam, mówi zbiegła czarna niewolnica. Leciałam tak daleko i bym przeleciała nad tą rzeką. Ale wyszło słońce i spadłam wcześniej. Teraz już się nie przedostanę, stary odszukiwacz mnie znajdzie, zbije mocno, odbierze chłopca-dziecko, sprzeda na południe.

Nie mnie. Oszukam ich. Umrę pierwsza.

Nie. Umrę druga.


Inni mogli się spierać, czy niewolnictwo to grzech śmiertelny, czy po prostu dziwaczny zwyczaj. Mogli wykrzykiwać, że Emancypacjoniści są zbyt zwariowani, żeby z nimi wytrzymać, chociaż niewolnictwo to rzeczywiście paskudna sprawa. Inni mogli patrzeć na Czarnych i żałować ich, ale jednak cieszyć się, że są na ogół w Afryce, w Koloniach Korony, w Kanadzie albo gdzie indziej, daleko stąd. Peggy nie mogła sobie pozwolić na luksus własnej opinii. Wiedziała tylko, że żaden płomień serca nie był jeszcze tak pełen bólu jak dusza Czarnego, który żył w cienkim, mrocznym cieniu bata. Wychyliła się z okna.

— Tato! — krzyknęła.

Wyszedł z podwórza na drogę, skąd widział jej okno.

— Wołałaś mnie, Peggy?

Spojrzała tylko na niego bez słowa i nie musiała tłumaczyć nic więcej. Pożegnał się z gościem i życzył mu dobrej podróży tak szybko, że biedaczysko dopiero w połowie drogi do miasteczka zorientował się, co też go napadło. Tato był już w środku i biegł po schodach.

— Dziewczyna z dzieckiem — powiedziała mu. — Po drugiej stronie Hio. Przestraszona. Myśli, że się zabije, jeśli ją złapią.

— Jak daleko nad Hio?

— Zaraz przy ujściu Hatrack, o ile się orientuję. Tato, idę z wami.

— Nic z tego.

— Tak, tato. Nigdy jej nie znajdziesz. Ani ty, ani dziesięciu innych. Za bardzo się boi Białych. I ma powody.

Tato przyjrzał się jej niepewnie. Nigdy przedtem nie chciał jej zabrać, ale zwykle uciekali czarni mężczyźni. I zwykle, zagubionych i przerażonych, znajdywali ich już po tej stronie Hio, więc było to mniej niebezpieczne. Przejście do Appalachee to pewne więzienie, jeśli ich tam złapią na pomaganiu Czarnym w ucieczce. Więzienie albo i pętla na gałęzi. Na południe od Hio Emancypacjonistom nie wiodło się najlepiej, a zwłaszcza takim Emancypacjonistom, którzy pomagali zbiegłym kozłom, owieczkom i pikaninom przedostać się na północ, do kraju Francuzów w Kanadzie.

— Za rzeką jest niebezpiecznie — oświadczył.

— Tym bardziej będę wam potrzebna. Żeby ją znaleźć i żeby ostrzec, czy nie nadchodzi ktoś jeszcze.

— Matka mnie zabije, jeśli się dowie, że cię zabrałem.

— W takim razie wymknę się zaraz, tylnymi drzwiami.

— Powiedz jej, że idziesz z wizytą do pani Smith.

— Nic jej nie powiem, tato, albo powiem prawdę.

— No to zostanę tutaj i będę się modlił, żeby dobry Bóg ocalił mi życie i nie pozwolił jej zauważyć, jak wychodzisz. Spotkamy się o zachodzie słońca przy ujściu Hatrack.

— Nie można…

— Nie. Ani minuty wcześniej. Dopiero po ciemku możemy przepłynąć rzekę. Jeśli ją złapią albo umrze, zanim się tam dostaniemy, to trudno. Bo nie wypłyniemy za dnia. To pewne.


Hałas w lesie. To przeraża czarną niewolnicę. Drzewa chwytają ją, sowa skrzeczy, mówi, gdzie mają jej szukać. Rzeka śmieje się bez przerwy. Nie może się ruszyć, bo upadnie po ciemku i zrani dziecko. Nie może zostać, bo na pewno ją złapią. Lot nie oszuka odszukiwaczy, oni widzą daleko i znajdą ją nawet mnóstwo mil od plantacji.

Krok, na pewno. Panie Boże Jezu zbaw mnie od tego diabła w ciemności.

Krok, oddech, szelest rozsuwanych gałęzi. Ale nie ma latarni. To, co nadchodzi, widzi mnie po ciemku! O Panie Boże Mojżeszu Zbawco Abrahamie!

— Dziewczyno.

Ten głos, słyszę ten głos. Nie mogę oddychać. Słyszysz go, chłopcze-dziecko? Czy śnię sobie ten głos? Głos damy, bardzo cichy głos damy. Diabeł nie mówi głosem damy, każdy to wie, prawda?

— Dziewczyno, przychodzę zabrać cię za rzekę, pomóc tobie i twojemu dziecku przedostać się na północ. Na wolność.

Nie umiem znaleźć słów, ani słów niewolnika, ani słów Umbawa. Czy tracę słowa, kiedy okrywam się piórami?

— Mamy solidną łódź i dwóch ludzi u wioseł. Wiem, że mnie rozumiesz, że mi ufasz i że chcesz iść. Dlatego uspokój się, dziewczyno, weź mnie za rękę, o tutaj, to moja ręka, nic nie musisz mówić, złap mnie tylko. Tam są biali ludzie, ale to moi przyjaciele i nie dotkną cię. Nikt cię nie dotknie oprócz mnie, możesz mi wierzyć, musisz mi wierzyć.

Ręka dotyka mojej skóry, chłodna i miękka jak głos tej damy. Ta dama to anioł, to Święta Dziewica Matka Boża.

Znowu kroki, ciężkie, potem latarnie, światła i wielcy biali mężczyźni, ale ta dama trzyma mnie za rękę.

— Śmiertelnie przerażona.

— Popatrz na tę dziewczynę. Do cna wykończona.

— Ile dni nie jadła?

Głosy wielkich mężczyzn, jak głos Białego Pana, który dał jej dziecko.

— Zeszłej nocy uciekła z plantacji — tłumaczy dama.

Skąd biała dama to wie? Ona wie wszystko. Ewa, matka wszystkich dzieci. Nie ma czasu na słowa, na modły, ruszać się bardzo szybko, oprzeć o białą damę, iść, iść, iść do łodzi, leży w wodzie czekając, całkiem jak sen! Patrz! To łódź, chłopcze-dziecko, łódź przewiezie nas przez Jordan do Ziemi Obiecanej.


Byli na środku rzeki, kiedy czarna dziewczyna zaczęła się trząść, płakać i bełkotać.

— Ucisz ją — rzucił Horacy Guester.

— Nikogo nie ma w pobliżu — odpowiedziała Peggy. — Nikt nie usłyszy.

— O czym ona gada? — zapytał Po Doggly.

Hodował świnie niedaleko ujścia Hatrack. Przez chwilę Peggy zdawało się, że mówi o niej. Ale nie, miał na myśli czarną dziewczynę.

— Mówi chyba w swojej afrykańskiej mowie — odparła Peggy. — Ta naprawdę odważna dziewczyna. Jak im uciekła…

— Razem z niemowlęciem i w ogóle — zgodził się Po.

— Ach, niemowlę — zawołała Peggy. — Wezmę je.

— A to dlaczego? — zdziwił się tato.

— Bo wy obaj musicie ją nieść. Przynajmniej od brzegu do wozu. Nie ma mowy, żeby to dziecko zrobiło jeszcze choćby krok.

Właśnie tak zrobili, kiedy dotarli do brzegu. Stary wóz Po nie był specjalnie wygodny — jedna derka to wszystko, co mogli zaproponować czarnej dziewczynie. Ale ułożyli ją, i jeśli nawet coś się jej nie podobało, nie powiedziała ani słowa. Horacy uniósł latarnię.

— Miałaś świętą rację, Peggy — stwierdził.

— Dlaczego?

— Dlatego, że nazwałaś ją dzieckiem. Głowę dam, że nie ma jeszcze trzynastu lat. A już jest matką… Jesteś pewna, że to jej dzieciak?

— Jestem pewna — potwierdziła Peggy.

Po Doggly parsknął.

— Wiecie, jak to z nimi jest. Jak króliki, kiedy tylko mogą… — Nagle przypomniał sobie, że jest z nimi Peggy. — Proszę o wybaczenie, panienko. Do tej pory nigdy nie braliśmy ze sobą dam.

— To ją powinniście prosić o wybaczenie — oznajmiła zimno Peggy. — To dziecko jest mieszańcem. Jej właściciel spłodził je bez żadnego „za pozwoleniem”. Chyba mnie rozumiecie.

— Nie życzę sobie, żebyś dyskutowała o takich sprawach — oświadczył Horacy Guester. Był zły, to jasne. — Wystarczy, że poszłaś z nami. Nie wolno ci zdradzać tajemnic tego biedactwa.

Peggy umilkła. W drodze do domu nie odezwała się więcej. Zawsze tak było, kiedy mówiła szczerze; dlatego prawie nigdy sobie na to nie pozwalała. To przez cierpienia tej zbiegłej niewolnicy zapomniała się i powiedziała za dużo. A teraz tato myślał, jak wiele dowiedziała się o czarnej dziewczynie w ciągu paru chwil, i martwił się, ile też wie o nim.

Chciałbyś wiedzieć, tato? Wiem, dlaczego to robisz. Nie jesteś jak Po Doggly, któremu specjalnie na Czarnych nie zależy, ale nie znosi, kiedy trzyma się w klatce dzikie stworzenia. Pomaga niewolnikom przedostać się do Kanady, bo ma w sobie taką potrzebę: żeby wypuścić ich na wolność. Ale ty, tato, robisz to, żeby zapłacić za swój grzeszny sekret. Twoją śliczną tajemnicę. Uśmiechała się do ciebie, a ty mogłeś powiedzieć: „Nie”, ale nie powiedziałeś. Powiedziałeś: „Tak, o tak”. To było wtedy, kiedy mama oczekiwała mnie, a ty wyjechałeś do Dekane po zapasy. Zostałeś tam przez tydzień i miałeś tę kobietę może dziesięć razy w ciągu sześciu dni. Pamiętam każdy z nich wyraźnie, jak ty, czuję, jak śnisz o niej po nocach. Płonący ze wstydu i płonący pożądaniem… Wiem, co czuje mężczyzna, kiedy pragnie kobiety tak bardzo, aż piecze go skóra i nie potrafi leżeć spokojnie. Przez wszystkie te lata nienawidziłeś się za to, co zrobiłeś, i jeszcze bardziej za to, że kochasz to wspomnienie. I płacisz za nie. Narażasz się na więzienie albo że cię powieszą na drzewie, krukom na żer, nie dlatego, że kochasz Czarnych. Dlatego, że masz nadzieję, iż dobre uczynki dla dzieci bożych uwolnią cię od grzechu twej tajemnej miłości.

To zabawne, tato. Gdybyś wiedział, że znam twoją tajemnicę, pewnie byś umarł. Padłbyś trupem na miejscu. A przecież, gdybym tylko mogła ci o tym powiedzieć, mogłabym dodać coś jeszcze. Mogłabym dodać: „Tato, czy nie rozumiesz, że to jest właśnie twój dar? Myślisz, że nie masz żadnego talentu, ale to nieprawda. To dar sprawiania, że ludzie czują się kochani. Przychodzą do twojego zajazdu i jest im jak w domu. Kiedy ją zobaczyłeś, tę kobietę w Dekane, ona była spragniona. Chciała tego uczucia, które budzisz w ludziach. Tak bardzo cię potrzebowała. A to trudne, tato, strasznie trudne, nie kochać kogoś, kto ciebie kocha tak bardzo, kto lgnie do ciebie jak chmury do księżyca. I wie, że odejdziesz, że nie zostaniesz, ale pragnie. Szukałam tej kobiety, tato. Szukałam jej płomienia serca. I znalazłam. Wiem, gdzie jest. Nie jest już młoda, nie taka, jaką pamiętasz. Ale wciąż piękna, tak samo jak w twoich wspomnieniach, tato. I jest dobrą kobietą, a ty nie wyrządziłeś jej krzywdy. Wspomina cię ciepło, tato. Wie, że Bóg wybaczył jej i tobie, wam obojgu. Tylko ty, tato, nie możesz sobie wybaczyć.” To smutne, myślała Peggy, jadąc wozem do domu. Tato robi coś, co w oczach każdej innej córki uczyniłoby go bohaterem. Wielkim człowiekiem. Ale że jestem żagwią, znam prawdę. On nie wychodzi nocą, jak Hektor przed bramy Troi, nie naraża się na śmierć, by ratować życie innych. On czołga się jak zbity pies, bo w głębi duszy jest zbitym psem. Biegnie nad rzekę, żeby ukryć się przed grzechem, który Pan wybaczyłby mu już dawno, gdyby tylko tato uznał, że wybaczenie w ogóle jest możliwe.

Ale po chwili Peggy przestała myśleć, że to smutne dla jej taty. To przecież smutne dla każdego, prawda? A smutni ludzie przeważnie pozostają smutni, trzymają się tej boleści jak ostatniego garnka wody w czasie suszy. Jak Peggy, która wciąż czeka tu na Alvina, chociaż wie, że Alvin nie przyniesie jej radości.

Ale ta dziewczyna leżąca na derce jest całkiem inna. Miało ją spotkać wielkie nieszczęście, miała stracić swojego chłopca-dziecko, ale nie siedziała i nie czekała, aż to się stanie, żeby potem rozpaczać. Powiedziała: „Nie”. Po prostu nie i tyle. Nie pozwolę wam sprzedać mojego chłopca na południe, nawet do dobrej, bogatej rodziny. Niewolnik bogacza jest przecież dalej niewolnikiem. A na południe oznacza, że znajdzie się dalej od miejsca, dokąd może uciec i przebić się na północ. Peggy wyczuwała te decyzje, kiedy dziewczyna przewracała się i jęczała w tyle wozu.

To jeszcze nie wszystko. Ta dziewczyna była bohaterką bardziej niż tato i Po Doggly. Ponieważ znała tylko jeden sposób ucieczki: magię tak silną, że Peggy nigdy o czymś podobnym nie słyszała. Nie śniło jej się nawet, że Czarni znają takie czary. Ale to nie kłamstwo ani nie sen. Dziewczyna leciała. Zrobiła woskową lalkę, ubrała ją w pióra i spaliła. Spaliła bez śladu. To pozwoliło jej frunąć aż tutaj, bardzo daleko — dopóki nie wzeszło słońce. Tak daleko, że Peggy ją dostrzegła i przewieźli ją przez Hio. Ale jakąż cenę miała zapłacić zbiegła niewolnica…

Kiedy wrócili do zajazdu, mama była tak wściekła, jak chyba jeszcze nigdy.

— To zbrodnia, za którą powinni cię wychłostać! Jak można zabierać szesnastoletnią córkę na taką zbójecką wyprawę w środku nocy…

Ale tato nie odpowiadał. Nie musiał. Wystarczyło, że wniósł tę dziewczynę do izby i ułożył na podłodze przy ogniu.

— Ona chyba od tygodnia nic nie jadła! — wykrzyknęła mama. — A czoło aż parzy rękę. Przynieś garnek wody, Horacy, będziesz ocierał jej czoło. A ja podgrzeję trochę bulionu…

— Nie, mamo — przerwała jej Peggy. — Lepiej poszukaj mleka dla dziecka.

— Dziecko nie umrze, a ta mała chyba tak. Nie ucz mnie, takie rzeczy sama umiem leczyć…

— Nie, mamo — powtórzyła Peggy. — Ona robiła czary z woskową lalką. To magia Czarnych, ale wiedziała, jak się do tego zabrać, i miała moc. W Afryce była córką króla. Znała cenę i teraz musi ją zapłacić.

— Chcesz powiedzieć, że ta dziewczyna umrze? — spytała mama.

— Zrobiła swoją lalkę, mamo, i wrzuciła ją do ognia. To dało jej skrzydła i mogła lecieć przez całą jedną noc. Ale ceną za to jest reszta życia.

Tato wyglądał, jakby mu było słabo.

— Peggy, to przecież wariactwo. Co by jej przyszło z ucieczki z niewoli, gdyby miała tak zwyczajnie umrzeć? Mogła przecież po prostu się zabić i oszczędzić sobie kłopotów.

Peggy nie musiała tłumaczyć. Trzymane na rękach dziecko zapłakało akurat i to wystarczyło za odpowiedź.

— Pójdę po mleko — oświadczył tato. — Christian Larson na pewno znajdzie pół kwaterki, nawet w nocy.

Mama powstrzymała go jednak.

— Zastanów się, Horacy — powiedziała. — Już prawie północ. Co mu powiesz? Że dla kogo jest to mleko?

Horacy westchnął i zaśmiał się z własnej głupoty.

— Dla małego pikanina, dzieciaka zbiegłej niewolnicy. Ale natychmiast poczerwieniał ze złości.

— To szaleństwo, co zrobiła ta czarna dziewczyna — burknął. — Dotarła aż tutaj i przez cały czas wiedziała, że umrze. I co niby mamy zrobić z tym pikaninem? Nie zawieziemy go przecież na północ i nie położymy za kanadyjską granicą, żeby wrzeszczało, aż jakiś Francuz je znajdzie.

— Moim zdaniem zwyczajnie pomyślała, że lepiej umrzeć wolnym niż żyć w niewoli — stwierdziła Peggy. — Wiedziała, że cokolwiek dziecko tu spotka, będzie lepsze od tego, co zostawiła za sobą.

Dziewczyna leżała przy ogniu. Miała zamknięte oczy i oddychała płytko.

— Ona śpi, prawda? — spytała mama.

— Jeszcze nie umarła — odparła Peggy. — Ale nas nie słyszy.

— W takim razie powiem wprost: to paskudny kłopot. Nie możemy pozwolić, żeby ludzie się dowiedzieli, jak to sprowadzasz tu zbiegłych niewolników. Plotka rozniesie się szybko, a potem przez okrągły rok będzie tu obozować dwudziestu odszukiwaczy. I prędzej czy później któryś cię zastrzeli.

— Nikt nie musi wiedzieć — mruknął tato.

— A co powiesz ludziom? Że przypadkiem potknąłeś się w lesie o jej trupa?

Peggy miała chęć krzyknąć na nich: „Ona jeszcze żyje, więc uważajcie, co mówicie!” Ale faktycznie, musieli coś zaplanować, i to szybko. A gdyby ktoś z gości obudził się teraz i zszedł na dół? Jak wtedy zachowają tajemnicę?

— Kiedy umrze? — zapytał tato. — Do rana?

— Przed świtem będzie martwa.

Tato kiwnął głową.

— Więc lepiej wezmę się do roboty. Tą dziewczyną sam się zajmę. A wy, kobiety, wymyślicie, mam nadzieję, co zrobić z małym.

— Wymyślimy, tak? — rzuciła groźnie mama.

— Wiem, że ja nic nie wymyślę, więc lepiej się postarajcie.

— To może powiem ludziom, że to moje dziecko.

Tato nawet się nie rozzłościł. Uśmiechnął się tylko.

— Nie uwierzą ci, choćbyś trzy razy dziennie kąpała tego chłopaka w śmietanie.

Wyszedł na dwór i zawołał Po Doggly'ego, żeby mu pomógł wykopać grób.

— To całkiem niezły pomysł: rozgłosić, że ten dzieciak urodził się gdzieś w okolicy — stwierdziła mama. — Ta rodzina Czarnych, co mieszka na mokradłach… Pamiętasz, dwa lata temu jakiś plantator próbował udowodnić, że był ich właścicielem? Jak oni się nazywają, Peggy?

Peggy znała ich o wiele lepiej niż ktokolwiek inny w Hatrack River. Obserwowała ich jak wszystkich, znała ich dzieci, ich imiona.

— Nazywają się Berry — odparła. — Jak szlachetne rody, zachowują to nazwisko niezależnie od pracy, którą przychodzi im wykonywać.

— Może powiemy, że to ich dziecko?

— Oni są biedni, mamo. Nie wyżywią jeszcze jednej gęby.

— Na to możemy zaradzić. Pomożemy im.

— Zastanów się, mamo, jak to będzie wyglądać. Ni z tego, ni z owego u Berrych zjawia się takie jasne dziecko. Wystarczy popatrzeć, a już się wie, że jest w połowie białe. A potem Horacy Guester zaczyna im nosić prezenty.

Mama poczerwieniała.

— Co ty wiesz o takich sprawach? — mruknęła.

— Wielkie nieba, mamo, jestem żagwią. A ty dobrze wiesz, że ludzie zaczną gadać. Na pewno zaczną.

Mama zerknęła na czarną dziewczynę.

— Wpakowałaś nas w poważne kłopoty, maleńka.

Dziecko zaczęło się wiercić.

Mama podeszła do okna, jakby mogła widzieć w ciemności i zobaczyć jakąś odpowiedź wypisaną na niebie. Potem nagle ruszyła do drzwi. Otworzyła je.

— Mamo — rzuciła Peggy.

— Gęś można oskubać na różne sposoby — oznajmiła mama.

Peggy zobaczyła, o czym myśli. Skoro nie mogą zostawić dziecka u Berrych, mogą je zatrzymać w zajeździe i wytłumaczyć, że opiekują się nim, gdyż Berry'owie są tacy biedni. Jeśli rodzina Berrych potwierdzi, nikt się nie zdziwi, że półbiały chłopczyk pojawił się tak nagle. I nikt nie pomyśli, że to bękart Horacego — przecież jego żona nie wzięłaby go do domu.

— Zdajesz sobie sprawę, o co chcesz ich prosić? — spytała Peggy. — Wszyscy pomyślą, że ktoś inny zaorał pole pana Berry'ego.

Mama była tak zaskoczona, że Peggy niemal się roześmiała.

— Nie sądziłam, że Czarni dbają o takie rzeczy.

Peggy pokręciła głową.

— Mamo, Berry'owie to chyba najlepsi chrześcijanie w Hatrack River. Muszą być tacy, żeby wybaczyć Białym to, jak traktują ich i ich dzieci.

Mama zamknęła drzwi i oparła się o nie.

— A jak ludzie traktują ich dzieci?

To było ważne pytanie i przyszło mamie do głowy w ostatniej chwili. Co innego popatrzeć na to wychudzone, niespokojne czarne dziecko i powiedzieć: „Zaopiekuję się nim i uratuję mu życie”, a co innego wyobrazić sobie, jak ma lat pięć, siedem, dziesięć, siedemnaście… młodego chłopca żyjącego w tym samym domu.

— Myślę, że tym nie musisz się martwić — orzekła Peggy. — Raczej tym, jak ty sama chcesz go traktować. Czy wychowasz go na sługę, nisko urodzonego chłopca w twoim pięknym domu? Jeśli tak, ta dziewczyna umiera na darmo. Równie dobrze mogła pozwolić, żeby go sprzedali na południe.

— Nigdy nie chciałam niewolnika — oświadczyła mama. — I nie mów mi, że chciałam.

— To jak? Będziesz go traktować jak własnego, staniesz za nim przeciwko wszystkim, jak byś zrobiła, gdybyś sama kiedyś urodziła syna?

Peggy przyglądała się, co myśli mama, i nagle zobaczyła, jak w płomieniu jej serca otwierają się całkiem nowe ścieżki. Syn… Tym właśnie będzie półbiały chłopiec. A jeśli ludzie będą krzywo na niego patrzeć, bo nie jest całkiem biały, to będą mieli do czynienia z Margaret Guester. O tak. I to będzie dla nich straszny dzień. Jeśli uda im się przeżyć to, co ich czeka, nie zlękną się już nawet piekła.

Mama nie odczuwała takiej posępnej determinacji przez wszystkie lata, kiedy Peggy zaglądała do jej serca. Nadeszła jedna z tych chwil, kiedy cała czyjaś przyszłość zmienia się w oczach. Dawniej wszystkie ścieżki mamy były prawie takie same. Nie czekały jej wybory, które by mogły odmienić życie. Ale teraz konająca dziewczyna stała się przyczyną przeobrażenia. Otworzyły się setki nowych ścieżek, a na wszystkich był ten chłopiec-dziecko — potrzebował jej tak, jak nigdy nie potrzebowała córka. Napadnięty przez obcych, okrutnie potraktowany przez chłopców z miasteczka, raz po raz przychodził do niej, szukając pociechy, nauki, obrony… czego Peggy nigdy nie robiła.

Dlatego cię rozczarowałam, mamo. Prawda? Bo za dużo wiedziałam zbyt wcześnie. Chciałaś, żebym przychodziła do ciebie zmieszana, z pytaniami. Ale ja nigdy nie miałam pytań, mamo, bo wiedziałam już od dzieciństwa. Wiedziałam, co to znaczy być kobietą — z twoich własnych wspomnień. Znałam małżeńską miłość i niczego nie musiałaś mi tłumaczyć. Nigdy nie przepłakałam nocy na twoim ramieniu z tego powodu, że nie chciał na mnie spojrzeć jakiś chłopak, za którym tęskniłam. Nigdy nie tęskniłam za żadnym chłopcem z okolicy. Nie zrobiłam nic, co sobie wymarzyłaś dla swojej córeczki, bo miałam talent żagwi: wiedziałam wszystko i nie potrzebowałam niczego, co chciałaś mi dać.

Ale temu półczarnemu chłopcu będziesz potrzebna niezależnie od tego, jaki ma dar. Na wszystkich ścieżkach widzę, że jeśli weźmiesz go do siebie, jeśli go wychowasz, bardziej będzie dla ciebie synem, niż ja byłam córką, choć mam połowę twojej krwi.

— Córko — odezwała się mama. — Jeżeli wyjdę przez te drzwi, czy obróci się to na dobre dla chłopca? I dla nas?

— Prosisz, żebym widziała dla ciebie, mamo?

— Tak, mała Peggy. Nigdy o to nie prosiłam, nigdy dla siebie.

— Więc ci powiem. — Peggy nie musiała nawet daleko spoglądać wzdłuż ścieżek życia mamy, by zobaczyć, ile radości da jej chłopiec. — Jeśli weźmiesz go do siebie i będziesz traktować jak syna, nigdy tego nie pożałujesz.

— A co z tatą? Będzie dla niego dobry?

— Czy nie znasz własnego męża? — spytała Peggy.

Mama postąpiła o krok w jej stronę. Zaciskała pięści, choć przecież nigdy nie uderzyła Peggy.

— Nie bądź bezczelna — powiedziała.

— Mówię tak, jak zawsze mówię, kiedy widzę — odparła Peggy. — Poprosiłaś mnie jako żagiew. I mówię do ciebie jak żagiew.

— W takim razie mów, co masz do powiedzenia.

— To proste. Jeśli nie wiesz, jak twój mąż potraktuje tego chłopca, to wcale go nie znasz.

— Może i nie znam — mruknęła mama. — Może wcale nie znam. A może znam i chcę, żebyś mi powiedziała, czy mam rację.

— Masz rację. Będzie dla niego dobry. Dzięki niemu chłopiec będzie się czuł kochany aż do końca swoich dni.

— Ale czy naprawdę go pokocha?

Peggy w żaden sposób nie mogła na to odpowiedzieć. Miłość taty nie mieściła się w granicach możliwości. Owszem, zaopiekuje się chłopcem, ponieważ uzna, że powinien, że to jego święty obowiązek. Ale chłopiec nigdy nie zauważy różnicy. Dla niego to będzie miłość, w dodatku o wiele pewniejsza. Ale tłumaczyć to mamie, oznaczało wyznać, że tato tak wiele robił z powodu swych dawnych grzechów. W życiu mamy nigdy nie nadejdzie właściwa chwila na wysłuchanie tej historii. Dlatego Peggy spojrzała na nią i odpowiedziała jej tak jak innym, kiedy zbyt głęboko zaglądali w sprawy, o których naprawdę nie chcieliby wiedzieć.

— Na to on sam musi odpowiedzieć. Ty pamiętaj tylko, że wybór, jakiego już w głębi serca dokonałaś, jest słuszny. Sama decyzja odmieniła twoje życie.

— Ale ja jeszcze nic nie postanowiłam.

W sercu mamy nie było ani jednej ścieżki, ani jednej, na której nie namówiłaby Berrych, żeby przyznali się do tego dziecka, na której nie zostawiłaby chłopca u siebie.

— Owszem, postanowiłaś — oświadczyła Peggy. — I cieszysz się z tego.

Mama odwróciła się i wyszła. Drzwi zamknęła delikatnie, żeby nie budzić wędrownego kaznodziei w pokoju nad wejściem.

Przez jedną chwilę Peggy poczuła się niepewnie i właściwie nie bardzo wiedziała dlaczego. Gdyby się trochę zastanowiła, zgadłaby, że to dlatego, iż wprawdzie nieświadomie, ale jednak oszukała mamę. Kiedy widziała dla innych, zawsze spoglądała wzdłuż ścieżek ich życia, szukała obszarów ciemności nadciągającej z obszarów, jakich się nawet nie domyślali. Ale była całkiem pewna, że zna swoją mamę i tatę, i nie starała się nawet zajrzeć poza to, co wyraźne. Tak to już bywa w rodzinie. Ludzie wierzą, że znają się doskonale, i wcale nie starają się poznać. Miną lata nim Peggy wróci pamięcią do tego dnia i spróbuje zgadnąć, czemu nie widziała tego, co nadchodzi. Czasem będzie nawet sobie wyobrażać, że to jej dar zawiódł. Ale nie. To ona zawiodła swój dar. Nie ona pierwsza, nie ostatnia, nawet nie ona najbardziej, ale niewielu ludzi bardziej tego żałowało.

Chwilowy niepokój ulotnił się i Peggy zapomniała o nim, wróciła myślami do czarnej dziewczyny na podłodze izby gościnnej. Właśnie obudziła się i otworzyła oczy. Dziecko ciągle popiskiwało. Dziewczyna nie musiała nic mówić — Peggy sama odgadła, że chce nakarmić małego, jeśli tylko w piersiach została choć odrobina pokarmu. Dziewczyna nie miała nawet siły, żeby rozpiąć bawełnianą bluzkę. Peggy musiała usiąść przy niej, ułożyć dziecko na kolanach i wolną ręką rozpinać guziki. Dziewczyna była chuda, sterczały jej żebra i piersi wyglądały jak dwa worki rzucone na sztachety. Ale sutek wezbrał gotowy do ssania i po chwili biała piana wystąpiła dziecku na wargi. Więc coś tam jednak było, nawet teraz, nawet w ostatniej chwili życia jego mamy.

Dziewczyna była za słaba, żeby mówić, ale nie musiała się wysilać — Peggy usłyszała, co chce powiedzieć, i odpowiedziała.

— Moja mama zaopiekuje się twoim chłopcem — oświadczyła. — I nigdy nie pozwoli, żeby ktoś zrobił z niego niewolnika.

Właśnie to dziewczyna najbardziej pragnęła usłyszeć… to i piski swojego chłopca-dziecka, chlipiącego i mlaszczącego przy piersi. Ale Peggy chciała, by usłyszała przed śmiercią jeszcze coś.

— Twój chłopiec-dziecko dowie się o tobie — obiecała dziewczynie. — Dowie się, jak poświęciłaś własne życie, żeby odlecieć z nim do wolności. Nie myśl, że kiedyś o tobie zapomni, bo nie zapomni.

Peggy zajrzała w płomień serca dziecka, szukając tego, co go czeka. To było smutne, bo ciężkie jest życie półbiałego chłopca w mieście Białych, niezależnie od ścieżek, jakie wybierze. A jednak zobaczyła dość, żeby poznać to niemowlę, które teraz obejmowało nagą pierś swojej mamy.

— I będzie mężczyzną, dla którego warto było umrzeć. To ci obiecuję.

Dziewczyna z zadowoleniem słuchała jej słów. Dały jej spokój i znowu mogła zasnąć. Po chwili usnął też najedzony chłopczyk. Peggy podniosła go, owinęła w koc i ułożyła w zgięciu ramienia dziewczyny. Będziesz przy swojej mamie do ostatniej chwili jej życia, szepnęła bezgłośnie. To też ci powiemy: że trzymała cię na ręku, kiedy umierała.

Kiedy umierała. Tato wyszedł z Po Dogglym i kopali dla niej grób. Mama pobiegła do Berrych przekonać ich, żeby pomogli ratować dziecku życie i wolność. A Peggy tutaj myślała tak, jakby dziewczyna już umarła.

Ale ona nie umarła. Jeszcze nie. I nagle pewna myśl wpadła Peggy do głowy, w błysku irytacji na własną głupotę. Jak mogła wcześniej nie pamiętać, że jest jeden człowiek, który ma dar leczenia chorych. Czy nie stał przy Ta-Kumsawie w czasie bitwy pod Detroit, kiedy kule rozrywały ciało tego wielkiego czerwonego człowieka? Czy nie klęczał nad nim i nie leczył go? Gdyby tu był, mógłby uratować tę dziewczynę.

Spojrzała w mrok, szukając płomienia serca, który świeci tak jasno… płomienia, który znała lepiej niż wszystkie inne na świecie, lepiej nawet niż swój własny. I znalazła: biegł przez noc jak Czerwony, jakby spał, a kraina wokół była jego duszą. Zbliżał się szybciej niż potrafiłby Biały nawet na najszybszym koniu i po najlepszej drodze między Wobbish i Hatrack. Ale i tak zjawi się tutaj dopiero jutro w południe, a do tego czasu ta zbiegła niewolnica umrze, będzie już leżała w ziemi na rodzinnym cmentarzu. Jedyny człowiek, który mógłby ocalić jej życie, spóźni się najwyżej o dwanaście godzin.

Czy tak być musi? Alvin potrafiłby ją uratować, ale nie wie, że potrzebuje ratunku. Zaś Peggy, która w niczym nie może pomóc, wie o wszystkim, co się dzieje, o wszystkim, co może się zdarzyć… i o tym jedynym, co zdarzyć się powinno, gdyby świat był dobry. Ale nie jest.

I to się nie zdarzy.

To straszny dar: być żagwią i wiedzieć, co nadchodzi, nie mając żadnej mocy, żeby to zmienić. Jedyną jej siłą były słowa, które wypowiadała, ale nawet wtedy nie była pewna, co zrobią ludzie. Zawsze mieli jakiś wybór i decyzja mogła skierować ich na ścieżkę jeszcze gorszą od tej, której próbowała im oszczędzić. Tyle razy z powodu swojej złośliwości, kłótliwości czy po prostu pecha dokonywali tego strasznego wyboru i wszystko układało się dla nich gorzej, niż gdyby Peggy nie powiedziała ani słowa. Chciałabym nie wiedzieć. Chciałabym mieć nadzieję, że ta dziewczyna przeżyje. Chciałabym umieć ją uratować.

I wtedy pomyślała, jak wiele razy ratowała życie. Życie Alvina, używając Alvinowego czepka. I iskierka nadziei zapłonęła w jej sercu. Z pewnością ten jeden raz może wykorzystać skrawek czepka, żeby ocalić tę dziewczynę, uleczyć ją.

Poderwała się i niezgrabnie pobiegła do schodów. Nogi tak jej zdrętwiały, że nie czuła prawie własnych stąpnięć na drewnianej podłodze. Na schodach potknęła się i narobiła trochę hałasu, ale nikt z gości się nie obudził, przynajmniej ona tego nie zauważyła. Szybko na górę, potem po starej drabinie, którą niecałe trzy miesiące przed śmiercią Dziadunio przerobił na prawdziwe schody. Omijała kufry i stare meble, aż dotarła do swojego pokoju w zachodnim skrzydle domu. Blask księżyca wpadał przez wychodzące na południe okno i rysował kwadraty na podłodze. Podniosła deskę podłogi i wyjęła pudełko z kryjówki, gdzie je schowała, kiedy wychodziła z pokoju.

Stąpała zbyt ciężko albo ktoś z gości spał zbyt lekko, bo kiedy zeszła z drabiny, stał tam już i czekał. Chude blade nogi wystawały mu spod długiej koszuli. Patrzył na schody, potem do środka pokoju, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma wejść czy wyjść, iść na dół czy na górę. Peggy zajrzała w płomień jego serca, żeby sprawdzić, czy był już w izbie, widział dziewczynę z dzieckiem. Jeśli tak, wszelkie przemyślenia i ostrożność poszły na marne.

Nie widział. Zatem to nadal możliwe.

Delikatnie położyła mu palec na wargach. Żeby go uciszyć — w każdym razie tak rozpoczął się ten gest. Ale od razu zrozumiała, że jest pierwszą kobietą, która dotyka jego twarzy, od czasu gdy wiele lat temu robiła to jego matka. Dostrzegła to w chwili, kiedy jego serce wypełniło się… nie pożądaniem, ale mglistymi pragnieniami samotnego mężczyzny. To ten pastor, który przybył przedwczoraj rano, wędrowny kaznodzieja. Ze Szkocji, powiedział. Nie zwróciła na niego uwagi, pochłonięta myślami o ruszającym w drogę Alvinie. Ale teraz najważniejsze było, żeby jak najszybciej wrócił do pokoju. Znała na to jeden pewny sposób. Chwyciła go za ramiona, objęła mocno za szyję, pociągnęła głowę w dół i mocno pocałowała w usta. Długi pocałunek, jakiego przez całe życie nie zaznał.

Tak jak się spodziewała, był z powrotem w pokoju, niemal zanim zdążyła go puścić. Mogłaby się roześmiać, ale zaglądając w płomień jego serca dostrzegła, że to nie pocałunek wystraszył kapłana, jak to planowała. To pudełko, które trzymała w ręku i obejmując przycisnęła mu je do karku. Pudełko z czepkiem Alvina.

Gdy tylko go dotknęło, wyczuł, co jest w środku. Nie był to jego dar, chodziło o coś innego — jakby coś, co Alvin mu kiedyś zrobił. Zobaczyła wyrastającą w jego myślach wizję twarzy Alvina, budzącą taki lęk i nienawiść, jakich nigdy jeszcze nie spotkała. Dopiero wtedy zrozumiała, że nie jest to zwyczajny kaznodzieja — to wielebny Philadelphia Thrower, niegdyś pastor w Vigor Kościele. Wielebny Thrower, który kiedyś próbował zabić chłopca, ale ojciec Alvina do tego nie dopuścił.

Strach przed pocałunkiem kobiety był niczym wobec strachu przed Alvinem Juniorem. Na nieszczęście pastor tak się przeraził, że myślał o wyjeździe natychmiast, w tej chwili… byle tylko opuścić ten zajazd. A zatem może zejść na dół i zobaczy wszystko, co chciała przed nim ukryć. Często się to zdarzało: próbowała odsunąć złe wydarzenie, a sprowadzała jeszcze gorsze, tak nieprawdopodobne, że wcześniej wcale go nie dostrzegła. Jak mogła nie poznać tego człowieka? Czy przez tyle lat nie oglądała go oczami Alvina? Ale zmienił się w ciągu ostatniego roku, był chudszy, załamany, starszy. Poza tym nie szukała go tutaj. Zresztą i tak już za późno, żeby odwrócić to, do czego doprowadziła. Za wszelką cenę musi zatrzymać go w pokoju.

Dlatego otworzyła drzwi i weszła za nim do środka. Spojrzała mu prosto w oczy.

— On się tutaj urodził — oznajmiła.

— Kto? — zapytał.

Twarz miał bladą, jakby właśnie zobaczył samego diabła. Wiedział, o kim Peggy mówi.

— I wraca tu. W tej chwili jest w drodze. Będziesz bezpieczny tylko wtedy, jeśli zostaniesz w pokoju przez noc i wyjedziesz z pierwszym świtem.

— Nie wiem… nie wiem, o co ci chodzi.

Czy naprawdę sądzi, że zdoła oszukać żagiew? Może po prostu nie wiedział… Nie, wiedział, wiedział dobrze, tyle że nie wierzył w żagwie, heksy, dary i w ogóle. Był człowiekiem nauki i religii. Patentowanym durniem. Musi mu zatem udowodnić, że prawdą jest to, czego obawia się najbardziej. Że zna go, że poznała jego sekrety.

— Próbowałeś zamordować Alvina rzeźnickim nożem — powiedziała.

To załatwiło sprawę. Padł na kolana.

— Nie lękam się śmierci — oświadczył. I zaczął mamrotać modlitwę.

— Módl się przez całą noc, jeśli masz ochotę — rzuciła. — Ale módl się w tym pokoju.

Wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. Była już w połowie schodów, kiedy usłyszała zapadający na miejsce rygiel. Nie miała nawet czasu się zastanowić, czy nie sprowadziła na niego niezasłużonego cierpienia — przecież w głębi serca nie był mordercą. Teraz interesowało ją tylko jedno — wrócić z czepkiem na dół, pomóc uciekinierce, jeśli przypadkiem rzeczywiście może korzystać z mocy Alvina. Ten pastor zabrał jej mnóstwo czasu — tak wiele bezcennych oddechów konającej dziewczyny.

Bo przecież oddycha jeszcze, prawda? Tak. Nie. Dziecko spało przy niej, ale jej pierś nie poruszała się nawet tak jak pierś chłopca. Peggy nie wyczuwała na dłoni tchnienia jej ust. Ale płomień serca wciąż się palił! To Peggy widziała wyraźnie — płonął jasno, bo tak mężne serce miała ta niewolnica. Dlatego Peggy otworzyła pudełko, wyjęła resztkę czepka i między palcami roztarła skrawek na proszek.

— Żyj. Bądź silna — szepnęła.

Spróbowała tego, co zawsze robił Alvin, kiedy uzdrawiał, kiedy wyczuwał te wszystkie ciemne miejsca w ciele, kiedy je naprawiał. Przecież wiele razy mu się przyglądała. Ale robić to samej… to całkiem inna sprawa. Nie znała się na tym, nie miała odpowiedniej wizji, czuła, jak życie wycieka z ciała dziewczyny, jak zwalnia serce, słabną płuca, otwarte oczy nie widzą światła, aż wreszcie płomień serca rozbłysnął niby spadająca gwiazda i zgasł.

Za późno. Gdyby nie zatrzymywała się na górze, nie uciszała tego pastora…

Ale nie, nie mogła przecież siebie winić, i tak nie do niej należała ta moc. Za późno spróbowała. Ciało dziewczyny już umierało. Nawet sam Alvin, gdyby tu był, nawet on by tego nie dokonał.

Teraz, kiedy dziewczyna umarła, Peggy nie mogła zostawić przy niej dziecka. Nie powinno czuć, jak stygnie ramię mamy. Podniosła je. Poruszyło się, ale nie obudziło, jak zwykle niemowlęta. Twoja mama nie żyje, mały półbiały chłopczyku, ale będziesz miał moją mamę. I mojego tatę. Wystarczy im miłości dla takiego maleństwa. Nie będziesz za nią tęsknił, jak niektóre znane mi dzieci. Więc wykorzystaj to, chłopcze-dziecko. Twoja mama zginęła, żeby przynieść cię tutaj. Skorzystaj z tego, a coś z ciebie wyrośnie. Na pewno.

— Będziesz kimś — usłyszała własny szept — Będziesz kimś… i ja też.

Podjęła decyzję, zanim jeszcze zdała sobie sprawę, że może o czymkolwiek decydować. Czuła, jak zmienia się jej przyszłość, chociaż nie widziała dokładnie, jaka ona będzie.

Niewolnica odgadła najbardziej prawdopodobną przyszłość — nie trzeba być żagwią, żeby zobaczyć pewne rzeczy. Czekało ją złe życie, utrata dziecka, niewolnicza praca aż do śmierci. A jednak dostrzegła dla dziecka maleńki promyk nadziei, a wtedy nie zawahała się, o nie! Ten promyk wart był dla niej ceny życia.

A teraz popatrzcie na mnie, myślała Peggy. Spoglądam na ścieżki życia Alvina i widzę tam swoje cierpienie — nie tak wielkie jak tej dziewczyny, ale i tak duże. Od czasu do czasu chwytam blask szczęścia, jakąś niezwykłą drogę, na której mogę zdobyć Alvina i gdzie on także mnie pokocha. A kiedy to zobaczę, siedzę z założonymi rękami i pozwalam nadziei umrzeć, bo nie jestem pewna, jak tam dotrzeć.

Jeśli to wymęczone dziecko potrafiło zbudować swoją nadzieję z wosku, popiołu, piór i fragmentów samej siebie, to ja również mogę pokierować swoim życiem. Gdzieś tam jest nitka, która — gdy tylko ją pochwycę — doprowadzi mnie do szczęścia. Jeśli nawet nigdy nie znajdę tej szczególnej nici, wszystko będzie lepsze od rozpaczy, jaka mnie czeka tutaj, gdy zostanę. Jeśli nawet nie stanę się częścią życia Alvina, kiedy osiągnie wiek męski, to przecież ta dziewczyna wyższą cenę zapłaciła za wolność.

Kiedy jutro zjawi się Alvin, mnie tu nie będzie.

Tak postanowiła, całkiem nagle. Nie do wiary, że wcześniej o tym nie pomyślała. Ze wszystkich ludzi w całym Hatrack River właśnie ona powinna najlepiej wiedzieć, że zawsze istnieje wybór. Inni opowiadali, że los zesłał na nich cierpienie i biedę, że nic nie mogą poradzić… ale ta zbiegła niewolnica pokazała, że zawsze jest jakieś wyjście. Trzeba tylko pamiętać, że nawet śmierć jest czasem prostą i gładką drogą.

Nie muszę nawet szukać kruczych piór, żeby odlecieć.

Peggy siedziała z dzieckiem na kolanach, snując śmiałe i straszne plany: jak to odjedzie rankiem, zanim zjawi się tu Alvin. Kiedy tylko ogarniał ją lęk, zerkała na czarną dziewczynę i ten widok uspokajał. Może pewnego dnia skończę jak ty, zbiegła dziewczyno, martwa w obcym domu. Ale lepsza nieznana przyszłość od takiej, którą znałam przez cały czas i nie kiwnęłam palcem, by jej uniknąć.

Czy to zrobię? Czy naprawdę zrobię to rankiem, kiedy nadejdzie czas i nie będę mogła się cofnąć?

Wolną ręką dotknęła czepka, wsunąwszy palce pod wieczko pudełka. To, co zobaczyła w przyszłości Alvina, sprawiło, że miała ochotę śpiewać z radości. Do tej pory większość ścieżek pokazywała, jak spotykają się i rozpoczynają wspólne, smutne życie. Teraz pozostało ich tylko kilka. Teraz na ścieżkach przyszłości Alvin przybywał do Hatrack River, szukał żagwi i dowiadywał się, że odeszła. Samo podjęcie decyzji zamknęło prawie wszystkie drogi prowadzące do cierpienia.

Mama wróciła z Berrymi, zanim tato skończył kopać grób. Anga Berry była tęgą kobietą, a na twarzy więcej miała zmarszczek uśmiechu niż bruzd smutku, choć jedne i drugie widać było wyraźnie. Peggy znała ją dobrze i lubiła bardziej niż większość mieszkańców Hatrack River. Anga łatwo się gniewała, ale też była pełna współczucia. Peggy wcale się nie zdziwiła, że kobieta podbiegła do ciała dziewczyny, chwyciła bezwładną dłoń i przycisnęła sobie do piersi. Wymruczała kilka słów głosem tak cichym, słodkim i melodyjnym, że kojarzyły się niemal z kołysanką.

— Nie żyje — stwierdził Mock Berry. — Ale dzieciak, jak widzę, jest silny.

Peggy wstała, żeby Mock mógł obejrzeć niemowlę. Nie lubiła go nawet w połowie tak, jak lubiła jego żonę. Był człowiekiem, który potrafił uderzyć dziecko do krwi, gdy nie spodobało mu się, co zrobiło albo powiedziało. A co chyba jeszcze gorsze, kiedy bił, wcale się nie złościł. W ogóle nic nie czuł; uderzyć kogoś albo nie uderzyć, co za różnica. Ale pracował ciężko, i chociaż był biedny, rodzina nie musiała głodować. A nikt, kto znał Mocka, nie zwracał uwagi na tych paskudnych ludzi, którzy powtarzali, że nie ma takiego kozła, który by nie kradł, ani takiej owieczki, której nie można pokryć.

— Zdrowy — ocenił Mock Berry. — Czy kiedy dorośnie i będzie dużym kozłem, dalej będziecie go nazywać waszym chłopcem? Czy każecie mu spać w oborze, ze zwierzakami?

Peggy przekonała się, że w tej sprawie nie zamierza być delikatny.

— Zamknij gębę, Mock — rzuciła jego żona. — A ty, panienko, daj mi dziecko. Nie wiedziałam, że się zjawi, szkoda. Trzymałabym swojego najmłodszego przy piersi, żeby mieć mleko. Odstawiłam go dwa miesiące temu i od tej pory same z nim kłopoty. Ale z tobą nie będzie żadnych kłopotów, malutki, żadniusieńkich.

Zaszeptała do dziecka tak jak do jego martwej mamy. I chłopiec też się nie obudził.

— Już mówiłam — rzekła mama. — Wychowam go jak swojego.

— Przepraszam, psze pani, ale pierwszy raz słyszę o Białej, co by robiła coś podobnego — oświadczył Mock.

— Co powiedziałam — odparła mama — to zrobię.

Mock zastanawiał się chwilę i kiwnął głową.

— Chyba faktycznie — rzekł. — Chyba nigdy nie słyszałem, żebyście złamali słowo, nawet dane Czarnym. — Wyszczerzył zęby. — Większość Białych uważa, że okłamać kozła to nie to samo, co kłamać.

— Zrobimy, o co prosicie — oznajmiła Anga Berry. — Każdemu, kto zapyta, powiem, że to mój chłopak, ale oddaliśmy go wam, bo jesteśmy za biedni.

— Ale nie zapominajcie, że to kłamstwo — dodał Mock. — Nie myślcie, że naprawdę byśmy oddali swojego. I nie myślcie, że moja żona pozwoliłaby jakiemuś Białemu zrobić sobie dziecko, kiedy to ja jestem jej mężem.

Mama obserwowała Mocka przez długą chwilę, oceniała go po swojemu.

— Mocku Berry, mam nadzieję, że odwiedzicie nas. Kiedy tylko zechcecie, póki ten chłopiec jest w moim domu. Sami zobaczycie, jak biała kobieta dotrzymuje słowa.

Mock zaśmiał się.

— Widzę, że z was regularna Mancypacjonistka.

Wszedł tato, brudny i spocony. Przywitał się z Berrymi i pokrótce opowiedzieli mu, co uzgodnili. On również złożył obietnicę, że wychowa chłopca jak własnego syna. Pomyślał nawet o czymś, co mamie nie przyszło do głowy — szepnął Peggy kilka słów. Obiecał, że nie będą chłopca traktować lepiej niż ją. Peggy skinęła głową. Wolała nic nie mówić, bo musiałaby albo kłamać, albo zdradzić swoje plany. Wiedziała, że nawet dnia nie spędzi razem z chłopcem w tym domu.

— Teraz wrócimy do siebie, pani Guester — oznajmiła Anga. Oddała mamie dziecko. — Gdyby któremuś z moich przyśniło się coś strasznego, lepiej żebym przy nim była. Bo usłyszelibyście jego wrzaski aż na drodze.

— Czy żaden pastor nie zmówi modlitwy nad jej grobem? — spytał Mock.

Tato nie pomyślał o tym.

— Mamy na górze kapłana — zauważył.

Ale Peggy nie pozwoliła, by się zastanawiał nad tym choćby przez chwilę.

— Nie — przerwała mu tak stanowczo, jak tylko potrafiła.

Tato spojrzał na nią i zrozumiał, że mówi jako żagiew. Kłótnia nie miała sensu. Kiwnął tylko głową.

— Nie tym razem, Mock — stwierdził. — To niebezpieczne.

Mama odprowadziła Angę do samych drzwi.

— Czy powinnam o czymś wiedzieć? — zapytała. — Czy czarne dzieci czymś się różnią od białych?

— Bardzo się różnią — potwierdziła Anga. — Ale że maluch jest w połowie biały, zaopiekujcie się tylko białą częścią. Ta czarna sama o siebie zadba.

— Krowie mleko w świńskim pęcherzu? — nie ustępowała mama.

— Znacie to wszystko — odparła Anga. — Wszystkiego, co wiem, od was się nauczyłam, pani Guester. Jak wszystkie kobiety w okolicy.

I teraz mnie o to pytacie? Nie rozumiecie, że muszę się wyspać?

Kiedy Berry'owie odeszli, tato podniósł ciało dziewczyny i wyniósł je na dwór. Nie było nawet trumny — przykryją chociaż trupa kamieniami, żeby psy się do niego nie dokopały.

— Lekka jak piórko — zauważył, kiedy podnosił ją z podłogi. — Jak polano spalone na popiół.

Peggy musiała przyznać, że ma rację. Tym właśnie była teraz uciekinierka. Popiołem. Wypaliła się bez reszty.

Mama wzięła małego pikanina na ręce, a Peggy poszła na strych i wyszukała kołyskę. Tym razem nikt się nie obudził… oprócz tego pastora. On nie spał, ale za żadne skarby nie wyszedłby na korytarz. Mama i Peggy przygotowały posłanie w pokoju rodziców i ułożyły dziecko w kołysce.

— Powiedz, czy ta biedna sierotka ma jakieś imię — zapytała mama.

— Ona mu nie nadała — odparła Peggy. — W jej plemieniu kobieta nie dostaje imienia, póki nie wyjdzie za mąż, a mężczyzna, dopóki nie upoluje pierwszego zwierza.

— To straszne — stwierdziła mama. — To nie po chrześcijańsku. Ojej! Przecież ona umarła bez chrztu!

— Nie. Ochrzcili ją. Żona jej właściciela tego dopilnowała. Wszyscy Czarni na ich plantacji są ochrzczeni.

Mama skrzywiła się.

— Pewnie myślała sobie, że w ten sposób zrobi z nich chrześcijan. No, to ja znajdę jakieś imię dla tego małego. — Uśmiechnęła się złośliwie. — Jak myślisz, co zrobi tato, jeśli nazwę tego chłopca Horacy Guester Junior?

— Umrze — stwierdziła Peggy.

— Raczej tak — zgodziła się mama. — A jeszcze nie mam ochoty zostać wdową. A więc na razie nazwiemy go… Oj, sama nie wiem, Peggy. Znasz jakieś imiona dla Czarnych? Czy mam go nazwać jak zwykłe białe dziecko?

— Znam tylko jedno imię Czarnego: Otello.

— Dziwaczne. Jeszcze o takim nie słyszałam. Znalazłaś je pewno w tych książkach doktora Physickera.

Peggy nie odpowiedziała.

— Już wiem — zawołała mama. — Wiem, jak go nazwiemy. Cromwell. Tak się nazywał Lord Protektor.

— To już lepiej nazwij go po królu Arturze — poradziła Peggy.

Mama zachichotała, a potem roześmiała się głośno.

— Właśnie tak! Nazwę cię Arthur Stuart, malutki! A jeśli królowi nie spodoba się taki imiennik, niech przyśle tu wojsko. I tak nie zmienię ci imienia. Jego Wysokość będzie musiał zmienić swoje.

Peggy zasnęła bardzo późno, ale rankiem obudziła się wcześnie. Właściwie obudził ją tętent konia. Nie musiała podchodzić do okna. Po płomieniu serca poznała, że to odjechał pastor. Jedź, Thrower, szepnęła do siebie. Nie ty jeden znikniesz stąd dziś rano, uciekając przed jedenastoletnim chłopcem.


Wyjrzała przez okno wychodzące na północ. Między drzewami widać stąd było cmentarz na wzgórku. Próbowała odgadnąć, gdzie tato wykopał wczoraj grób, ale zwyczajny wzrok nie ukazał jej żadnych śladów. A na cmentarzu nie było też płomieni serc, więc nie udało się jej. Za to Alvin wypatrzy grób — tego była pewna. Zajrzy tam od razu, bo tam spoczywa ciało jego najstarszego brata, Vigora, którego porwała rzeka Hatrack, kiedy ratował życie matki w tej ostatniej godzinie, nim urodziła swego siódmego syna. Ale Vigor trzymał się życia wystarczająco długo, chociaż rzeka szarpała go z całej mocy. Tak długo, że Alvin przyszedł na świat jako siódmy z siedmiu żywych synów. Peggy sama widziała, jak płomień serca Vigora zamigotał i zgasł, kiedy tylko urodziło się dziecko. Alvin na pewno z tysiąc razy słyszał tę historię. Dlatego pójdzie na cmentarz i potrafi zajrzeć pod ziemię. Znajdzie ukryty grób i niedawno pochowane wychudzone ciało.

Peggy wyjęła pudełko z czepkiem, wsadziła je głęboko do sukiennej torby, obok zapasowej sukienki, halki i ostatnich książek pożyczonych od Whitleya Physickera. Co prawda nie chciała się spotykać z Alvinem twarzą w twarz, ale to jeszcze nie znaczy, że może o nim zapomnieć. Znowu dotknie czepka wieczorem, czy może dopiero rano, a potem stanie obok niego we wspomnieniach i za pomocą jego zmysłów odszuka grób bezimiennej czarnej dziewczyny.

Ze spakowaną torbą zeszła schodami w dół.

Mama wciągnęła kołyskę do kuchni. Śpiewała cicho, równocześnie ugniatając ciasto na chleb. Huśtała kołyskę nogą, chociaż Arthur Stuart spał jeszcze mocno. Peggy zostawiła torbę pod drzwiami, weszła do kuchni i dotknęła ramienia mamy. W głębi serca miała nadzieję, że zobaczy, jak strasznie zmartwi się mama, kiedy odkryje, że Peggy odjechała. Ale nic z tego. Owszem, na początku okropnie się rozzłości, ale potem mniej będzie tęsknić, niż sama się tego spodziewa. Nowe dziecko zajmie jej myśli, odsunie troskę o córkę. Poza tym mama wie dobrze, że Peggy potrafi o siebie zadbać. Że Peggy nie jest z tych, które trzeba prowadzić za rączkę. Za to Arthur Stuart jej potrzebuje.

Gdyby to po raz pierwszy Peggy się przekonała, jak mało obchodzi własną mamę, byłaby głęboko urażona. Ale przeżyła to już ze sto razy, więc się przyzwyczaiła, znała przyczyny i kochała mamę za to, że ma lepszą duszę niż wielu ludzi… I wybaczała mamie, że nie kocha jej bardziej.

— Kocham cię, mamo — szepnęła Peggy.

— Ja też cię kocham, dziecinko — odpowiedziała mama.

Nie obejrzała się nawet i nie odgadła, co planuje Peggy.

Tato jeszcze spał. W końcu nocą wykopał grób, a nawet go wypełnił.

Peggy napisała list. Czasem starała się wstawiać mnóstwo liter tak elegancko, jak to widziała w książkach, ale tym razem chciała mieć pewność, że tato sam wszystko sobie przeczyta. To znaczyło, że nie należy wpisywać zbędnych liter. Tylko tyle, żeby opisać dźwięk przy głośnym czytaniu.


Kocham was tato i mamo, ale musze iść. Wiem, że to źle zostawić Hatrak bez żagwi, ale byłam żagwio od szesnastu lat. Widziałam mojo pszyszłość i będę bespieczna nie marcie się o mnie.


Wyszła frontowymi drzwiami, postawiła torbę na drodze, a po ledwie dziesięciu minutach nadjechał swoim powozem doktor Whitley Physicker. Wyruszał w pierwszy etap podróży do Filadelfii.

— Nie czekałaś chyba na drodze specjalnie po to, żeby mi oddać tego pożyczonego Miliona — powiedział Whitley Physicker.

Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

— Nie, psze pana. Chcę prosić, żebyście zabrali mnie ze sobą do Dekane. Mam zamiar odwiedzić znajomą taty, ale jeśli nie przeszkadza wam moje towarzystwo, wolałabym raczej nie tracić pieniędzy na dyliżans.

Widziała, że się zastanawia, ale była pewna, że ją zabierze i nie przyjdzie mu do głowy pytać rodziców. Był takim człowiekiem, który dziewczynkę uważa za tyle samo wartą, co chłopak. Co więcej, lubił Peggy i traktował ją jak siostrzenicę. I wiedział, że Peggy nigdy nie kłamie, więc nie trzeba sprawdzać, co mówi.

Zresztą nie okłamała go — nie bardziej niż innych, kiedy nie mówiła im wszystkiego, co wiedziała. W Dekane mieszkała dawna kochanka taty, kobieta, o której marzył i przez którą cierpiał. Owdowiała kilka lat temu, ale okres żałoby już minął, więc nie musi unikać towarzystwa. Peggy znała ją dobrze, od lat już obserwowała z daleka. Kiedy zapukam do niej, myślała, nie muszę nawet mówić, że jestem córką Horacego Guestera. Przyjmie nawet obcą, na pewno, zaopiekuje się mną i nie odmówi pomocy. Ale może jej powiem, kim jestem, skąd wiedziałam, że mogę przyjść, i jak tato wciąż żyje z bolesnym wspomnieniem swojej miłości do niej.

Powóz zaturkotał po zadaszonym moście, który jedenaście lat temu zbudowali ojciec i starsi bracia Alvina, kiedy rzeka porwała najstarszego z nich. Ptaki uwiły gniazda między krokwiami. Śpiewały szaloną, melodyjną, szczęśliwą piosenkę — przynajmniej tak brzmiała w uszach Peggy. Ćwierkot był głośny, jak wielka opera w jej wyobraźni. W Camelocie mieli operę. Może kiedyś pójdzie tam i posłucha, może zobaczy samego króla w jego loży.

A może nie. Bo pewnego dnia może odkryje ścieżkę wiodącą do tego przelotnego, ale pięknego snu. A wtedy będzie miała na głowie ważniejsze rzeczy, niż patrzeć na królów i słuchać melodii austriackiego dworu granej przez strojnych w koronki muzyków w eleganckiej operze w Camelocie. Alvin ważniejszy jest od nich wszystkich, jeśli tylko uwolni całą swoją moc i odgadnie, co powinien z nią uczynić. A Peggy przyszła na świat, by stać się częścią tego dzieła. Oto jak łatwo pogrążała się w marzeniach o nim. Zresztą, dlaczego nie? Marzenia te, choć krótkotrwałe i niełatwe do znalezienia, były prawdziwymi wizjami przyszłości. Największa radość i największy smutek wiązały się z tym chłopcem, który nie był jeszcze nawet mężczyzną i którego nigdy dotąd nie spotkała.

Jednak siedząc na koźle obok doktora Physickera, tłumiła takie wizje. Co będzie, to będzie, myślała. Jeśli znajdę tę ścieżkę, to dobrze, a jeśli nie, to nie. Teraz przynajmniej jestem wolna. Zwolniona ze służby dla Hatrack, zwolniona z budowania planów wokół tego chłopca. A co, jeśli uwolnię się od niego na zawsze? To całkiem możliwe. Dajcie mi tylko dość czasu, a zapomnę nawet o tym strzępku marzenia. Znajdę własną drogę, dobrą drogę do spokojnego końca. Nie muszę się naginać do jego krętej ścieżki.

Wypoczęte konie ciągnęły powóz tak raźnie, że wiatr szarpał i targał jej włosy. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że leci — uciekinierka, która dopiero uczy się wolności.

Niech teraz beze mnie szuka swojej ścieżki do wielkości. I niech ja znajdę spokojne życie z dala od niego. Niech inna kobieta stanie obok niego w chwale. Niech inna kobieta uklęknie z płaczem na jego grobie.

Загрузка...