ROZDZIAŁ 18 — KAJDANY

Wczesną wiosną, kilka miesięcy przed dziewiętnastymi urodzinami Alvina, Makepeace Smith podszedł do niego i powiedział:

— Czas już, żebyś zaczął pracować nad swoim majstersztykiem. Co ty na to, Al?

Te słowa zabrzmiały w uszach Alvina niczym pieśń drozda. Słowa uwięzły mu w gardle. Zdołał tylko skinąć głową.

— Co planujesz? — zapytał mistrz.

— Myślałem o pługu — wyznał Alvin.

— To dużo materiału. Wymaga idealnej formy i wcale nie takiej prostej. Prosisz mnie chłopcze, żebym zaryzykował spory kawałek żelaza.

— Jeśli się nie uda, zawsze można go przetopić.

Obaj wiedzieli, że porażka Alvina jest mniej więcej tak samo prawdopodobna, jak to, że Alvin zacznie latać. Było to więc tylko puste gadanie — strzępy dawnych pretensji Makepeace'a, że Alvin nie radzi sobie z kowalstwem.

— Chyba faktycznie — przyznał Makepeace. — Postaraj się, chłopcze. Twardy, ale nie za kruchy. Dość ciężki, żeby orał głęboko, ale dość lekki, żeby go ciągnąć. Dość ostry, żeby rozcinał ziemię, i dość mocny, żeby odrzucał kamienie na bok.

— Tak, psze pana.

Zasad wytwarzania narzędzi Alvin nauczył się na pamięć, kiedy miał dwanaście lat.

Istniały jeszcze inne zasady, których zamierzał przestrzegał:. Chciał sobie udowodnić, że jest dobrym kowalem, nie tylko niedowarzonym Stwórcą. A zatem nie będzie wykorzystywał swojego daru, lecz wyłącznie umiejętności kowalskie — dobre oko, znajomość metalu, siłę ramion i dokładność dłoni.

Praca nad dziełem czeladnika zwalniała go od innych zajęć.

Zaczął od samego początku, jak zawsze czyni dobry czeladnik. Na formę wybrał nie zwyczajną glinę, ale najlepszą białą glinkę — wyruszył po nią w górę Hatrack — żeby powierzchnia odlewu była czysta, gładka i utrzymywała właściwy kształt. Lepienie formy wymagało spojrzenia na przyszłe dzieło jakby z drugiej strony, od wewnątrz, jednak Alvin zawsze miał dobre oko do kształtów. Poklepywał i gładził glinę w drewnianej ramie, a cały czas widział, wjaki sposób różne jej części nadadzą stygnącemu żelazu kształt lemiesza. Potem wypalał formę, aż była sucha i twarda, gotowa do przyjęcia żelaza.

Metal wybrał ze stosu złomu i starannie opiłował do czysta, usuwając brud i rdzę. Wyczyścił też tygiel. Dopiero wtedy gotów był do wytopu i odlewania. Rozpalił ogień na palenisku i sam pracował przy miechach — unosił i opuszczał uchwyt jak wtedy, kiedy zaczynał naukę. Wreszcie żelazo w tyglu rozgrzało się do białości, a ogień był tak gorący, że trudno było się zbliżyć. Zbliżył się jednak ze szczypcami w ręku, zdjął tygiel, przeniósł go do formy i nalał. Żelazo syczało i strzelało iskrami, ale forma wytrzymała, nie wykrzywiła się i nie pękła od żaru.

Odstawić tygiel na palenisko. Teraz miał ułożyć na miejscu pozostałe części formy: delikatnie, równo, żeby nie chlupnęło.

Dobrze ocenił ilość płynnego żelaza — kiedy ostatni element formy wśliznął się na miejsce, tylko odrobina wypłynęła na brzegach. To znaczy, że jest tyle, ile trzeba, i prawie nic się nie zmarnuje.

I koniec. Teraz już tylko czekać, aż żelazo wystygnie i stwardnieje. Jutro się dowie, co stworzył.

Jutro Makepeace Smith obejrzy lemiesz i nazwie Alvina czeladnikiem. Czeladnik to wolny człowiek, który może pracować w każdej kuźni, ale nie jest jeszcze gotów, żeby przyjmować uczniów. Jednak Alvin osiągnął już tę gotowość całe lata temu. Makepeace podarował mu ledwie kilka tygodni z pełnych siedmiu lat służby. I to było dla niego ważne, nie pług.

Nie, prawdziwy majstersztyk Alvina dopiero powstanie. Kiedy Makepeace uzna pług za odpowiedni, Alvinowi pozostanie jeszcze jedno zadanie do wykonania.


— Mam zamiar zmienić go w złoto — oświadczył Alvin.

Panna Larner uniosła brew.

— I co potem? Jak wytłumaczysz ludziom, skąd wziąłeś złoty lemiesz? Znalazłeś go gdzieś? Czy przypadkiem miałeś akurat trochę złota i pomyślałeś, że wystarczy na pług?

— Sami mówiliście, że Stwórca to ten, co potrafi żelazo zamienić w złoto.

— Owszem. Ale z tego jeszcze nie wynika, że to mądre posunięcie.

Panna Larner wyszła z gorącej kuźni na dwór, w nieruchome powietrze wczesnego wieczoru. Było tu chłodniej, ale nie za bardzo — pierwsza upalna noc wiosny.

— W coś więcej niż złoto — dodał Alvin. — A w każdym razie nie w zwyczajne złoto.

— Normalne złoto ci nie wystarczy?

— Złoto jest martwe. Jak żelazo.

— Nie jest martwe. To po prostu… ziemia bez ognia. Nigdy nie żyło, więc nie może być martwe.

— Wy sami mówiliście, że jeśli potrafię coś sobie wyobrazić, to może uda mi się to uczynić.

— A potrafisz sobie wyobrazić żywe złoto?

— Pług, który rozcina ziemię, chociaż nie ciągną go woły.

Milczała, ale oczy jej błyszczały.

— Czy jeśli zrobię coś takiego, panno Larner, uznacie, że ukończyłem waszą szkołę Stwórców?

— Powiem, że nie jesteś już Stwórcą uczniem.

— Tak właśnie myślałem, panno Larner. Czeladnik Stwórca i czeladnik kowal. Jedno i drugie, jeśli tylko potrafię.

— A potrafisz?

Alvin kiwnął głową i wzruszył ramionami.

— Myślę, że tak. To przez to, co w styczniu mówiliście o atomach.

— Sądziłam, że zrezygnowałeś…

— Nie, psze pani. Długo się zastanawiałem, co to takiego, czego nie da się podzielić na części. I wtedy pomyślałem: jeśli to coś ma jakiś rozmiar, można to przeciąć. No więc atom jest tylko miejscem, jednym dokładnym miejscem bez żadnej szerokości.

— Punkt geometryczny Euklidesa.

— Tak jest, psze pani. Ale mówiliście, że jego geometria jest cała wymyślona, a to jest rzeczywiste.

— Ale skoro nie ma rozmiaru, Alvinie…

— Też tak pomyślałem. Jeśli nie ma rozmiaru, to jest niczym. Ale atom nie jest niczym. Jest miejscem. I wtedy pomyślałem jeszcze, że nie JEST miejscem… On MA miejsce. Jeśli widzicie różnicę. Atom może być w tym miejscu, czysty punkt geometryczny, tak jak mówiliście. Ale potem może się przesunąć. Może się znaleźć gdzie indziej. A zatem, rozumiecie, ma nie tylko miejsce, ale ma też przeszłość i przyszłość. Wczoraj był tam, dzisiaj jest tutaj, jutro będzie gdzie indziej.

— Ale przecież nie jest „czymś”, Alvinie.

— Nie. Wiem o tym. Nie jest „czymś”. Ale nie jest też nicem.

— Niczym.

— Znam gramatykę, panno Larner, ale teraz nie o niej myślę.

— Nie opanujesz gramatyki, jeśli nie będziesz stosował jej zasad bezwiednie. Ale mniejsza z tym.

— Widzicie, myślałem sobie, że przecież atom nie ma rozmiaru, więc skąd wiadomo, gdzie jest? Nie świeci, bo nie ma w sobie ognia, który by dawał światło. I wymyśliłem coś takiego: przypuśćmy, że atom nie ma rozmiarów, ale ma jakiś rodzaj umysłu. Jakiś malutki rozum, tyle tylko, żeby wiedzieć, gdzie się znajduje. I potrafi jedynie przenieść się w inne miejsce i znów wiedzieć, gdzie jest.

— Jak to możliwe? Pamięć w czymś, co nie istnieje…

— Przypuśćmy tylko! Powiedzmy, że leży ich gdzieś tysiąc i latają w różne strony. Skąd któryś może wiedzieć, gdzie trafiły inne? Ponieważ wszystkie się wciąż ruszają, nic nie pozostaje takie samo. Ale wtedy, przypuśćmy, zjawia się ktoś… a mam tu na myśli Boga… ktoś, kto pokazuje im wzorzec. Uczy je, jak się ustawić. Jakby mówił: ty tam, ty będziesz w środku, a cała reszta ma się przez cały czas trzymać w tej samej odległości od niego. Co wtedy dostaniemy?

Panna Larner zastanawiała się przez moment.

— Kulę pustą w środku. Sferę. Ale złożoną z niczego, Alvinie.

— Nie rozumiecie? To właśnie dobrze. Bo jeśli moje przenikanie czegoś mnie nauczyło, to tego, że wszystko jest przeważnie puste. To kowadło: wygląda na twarde, prawda? Ale mówię wam, że tam prawie nic nie ma. Tylko małe kawałki żelaza wiszące w pewnej odległości od siebie, według wzorca. A większa część kowadła to właśnie puste miejsca między nimi. Rozumiecie? Te kawałki zachowują się jak atomy. Powiedzmy, że kowadło jest jak góra. Kiedy spojrzymy z bliska, widzimy, że jest usypana ze żwiru. A kiedy podnieść żwir, rozsypuje się w ręku i widzimy, że jest zrobiony z pyłu. A gdyby można podnieść jedną drobinkę pyłu, zobaczylibyśmy, że jest taka sama jak góra, usypana też ze żwiru, tylko jeszcze drobniejszego.

— Mówisz więc, że to, co postrzegamy jako ciała stałe, to w rzeczywistości tylko iluzja? Takie „nic” tworzące maleńkie sfery, które razem układają się w cząsteczki, z cząsteczek powstają drobinki, a z nich kowadło…

— Tyle że jest chyba więcej kroków między jednym a drugim. To przecież wyjaśnia, dlaczego muszę sobie tylko wyobrazić nowy kształt, nowy wzór albo nowy porządek i pokazać go w myślach. A jeśli myślę jasno i czysto i nakazuję cząstkom zmianę, wtedy one… one się zmieniają. Ponieważ żyją. Może są maleńkie i niezbyt mądre, ale jeżeli pokażę im wyraźnie, mogą to uczynić.

— To dla mnie za trudne, Alvinie. Pomyśleć, że wszystko jest w rzeczywistości niczym.

— Nie, panno Larner, nie o to chodzi. Rzecz w tym, że wszystko jest żywe. Wszystko składa się z żywych atomów, które wykonują polecenie, jakie dał im Bóg. I wykonując jego rozkazy, niektóre zmieniają się w ciepło i światło, inne stają się żelazem, wodą, powietrzem, a inne naszą skórą i kośćmi. Wszystkie te rzeczy są realne… a więc i atomy są realne.

— Alvinie, opowiedziałam ci o atomach, ponieważ to ciekawa teoria. Najtęższe umysły naszych czasów sądzą, że coś takiego nie istnieje.

— Za przeproszeniem, panno Larner, ale te najtęższe umysły nigdy nie widziały tego, co ja widziałem. I nic nie wiedzą. Mówię wam, że według mnie to jedyna teoria, która tłumaczy wszystko… To, co widzę i to, co robię.

— Ale skąd się biorą te atomy?

— Znikąd się nie biorą. Albo raczej biorą się zewsząd. Może te atomy po prostu są. Zawsze były i zawsze będą. Nie można ich podzielić. Nie giną. Nie można ich stworzyć ani zniszczyć. Istnieją wiecznie.

— A zatem Bóg nie stworzył świata.

— Ależ naturalnie, że stworzył. Atomy były niczym, tylko miejscami, które nie wiedziały nawet, gdzie są. To Bóg poustawiał je na miejsca, żeby wiedzieć, gdzie istnieją, i żeby one wiedziały… A wszystko we wszechświecie jest z nich złożone.

Panna Larner zastanawiała się bardzo długo. Alvin przyglądał się jej i czekał. Wiedział, że to prawda, a przynajmniej jest bliższe prawdy niż wszystko, o czym kiedykolwiek usłyszał albo pomyślał. Chyba że ona znajdzie jakiś błąd. Tyle już razy zauważała coś, o czym zapomniał… Dlatego teraz czekał, aż coś mu wytknie. Jakąś pomyłkę.

Może by to i zrobiła, ale kiedy tak stała, zamyślona, przed kuźnią, na drodze z miasta usłyszeli tętent koni. Oczywiście popatrzyli, żeby sprawdzić, kto się zbliża w takim pośpiechu.

Nadjeżdżał szeryf Pauley Wiseman w towarzystwie dwóch obcych mężczyzn. Za nimi toczył się powóz doktora Physickera z Po Dogglym na koźle. W dodatku nie przejechali obok, ale zatrzymali się na zakręcie przy kuźni.

— Panno Larner — odezwał się Pauley Wiseman. — Jest tu gdzieś Arthur Stuart?

— A czemu pytacie? — zdziwiła się nauczycielka. — I kim są ci ludzie?

— Jest blisko — oświadczył jeden w obcych, siwowłosy. W dwóch palcach trzymał malutkie pudełko. Obaj zerknęli na nie, po czym spojrzeli w stronę źródlanej szopy. — Tam — dodał siwowłosy.

— Potrzebujecie innych dowodów? — zapytał Pauley Wiseman. Zwracał się do doktora Physickera, który wysiadł z bryczki i stał teraz na drodze. Był wściekły, bezradny i wyglądał strasznie.

— Odszukiwacze — szepnęła panna Larner.

— Istotnie — potwierdził siwowłosy. — Ma tu pani zbiegłego niewolnika.

— Nie jest niewolnikiem. To mój uczeń, oficjalnie adoptowany przez Horacego i Margaret Guesterów…

— Mamy pismo od właściciela, który podaje datę jego urodzenia. I mamy tu jego skarbczyk. To właśnie on. Jesteśmy zaprzysiężeni i mamy certyfikaty, psze pani. Co odszukamy, jest odszukane. Tak mówi prawo, a jeśli będziecie przeszkadzać, popełnicie przestępstwo.

— Proszę się nie martwić, panno Larner — wtrącił doktor Physicker. — Mam już pismo burmistrza. Zatrzymamy chłopca do jutra, a jutro wróci sędzia.

— Zatrzymamy w więzieniu, naturalnie — uzupełnił Pauley Wiseman. — Nie chcielibyśmy przecież, żeby ktoś próbował z nim uciec.

— Niewiele by mu z tego przyszło — oświadczył siwy odszukiwacz. — Pojechalibyśmy za nim. I pewnie byśmy go zastrzelili, jako złodzieja, który ucieka z kradzioną własnością.

— Pewnie nawet nie zawiadomiliście Guesterów! — zawołała panna Larner.

— Nie mogłem — westchnął doktor Physicker. — Musiałem tych tu pilnować, żeby go zwyczajnie nie wywieźli.

— Przestrzegamy prawa — zapewnił siwy odszukiwacz.

— Tam jest — zauważył ciemnowłosy.

Arthur Stuart stanął w otwartych drzwiach źródlanej szopy.

— Stój na miejscu, chłopcze! — wrzasnął Pauley Wiseman. — Spróbuj się ruszyć, a stłukę cię na kwaśne jabłko!

— Nie musicie go straszyć — powiedziała panna Larner, ale nikt jej nie słuchał. Wszyscy biegli już pod górę.

— Nie zróbcie mu krzywdy! — zawołał doktor Physicker.

— Nic mu się nie stanie, jeśli nie będzie uciekał — uspokoił go siwowłosy.

— Alvinie — ostrzegła panna Larner. — Nie rób tego.

— Nie zabiorą Arthura Stuarta.

— Nie wykorzystuj tak swojej mocy. Nie po to, żeby kogoś zranić.

— Mówię wam…

— Pomyśl, Alvinie. Mamy czas do jutra. Może sędzia…

— Chcą go wsadzić do więzienia!

— Jeżeli cokolwiek przytrafi się tym odszukiwaczom, zjawią się urzędnicy federalni i wymuszą realizację Traktatu o Zbiegłych Niewolnikach. Rozumiesz, o czym mówię? Według nich to nie drobne przestępstwo, takie jak na przykład morderstwo. Zabiorą cię do Appalachee i tam postawią przed sądem.

— Nie mogę na to patrzeć i nic nie robić.

— Biegnij uprzedzić Guesterów.

Alvin zawahał się. Gdyby to od niego zależało, spaliłby im ręce na węgiel, zanim dotkną Arthura. Ale chłopiec był już między nimi, już ich palce wbijały mu się w ramiona. Panna Larner miała rację. Musieli znaleźć sposób, żeby zagwarantować Arthurowi wolność na zawsze. A nie próbować szalonej obrony, która tylko pogorszyłaby sprawę.

Pobiegł do zajazdu. Był zdziwiony reakcją Guesterów na wieści — jakby oczekiwali ich codziennie przez ostatnie siedem lat. Peg i Horacy popatrzyli tylko na siebie, a potem kobieta bez słowa zaczęła się pakować: swoje rzeczy i rzeczy Arthura Stuarta.

— Po co zabiera swoje ubrania? — zdziwił się Alvin.

Horacy uśmiechnął się posępnie.

— Nie dopuści, żeby Arthur Stuart samotnie spędził noc w wiezieniu. Każe im się zamknąć razem z nim.

To rozsądne… Ale dziwnie było myśleć o takich osobach jak Arthur Stuart i Peg Guester, siedzących w więziennej celi.

— A co wy zrobicie?

— Załaduję strzelbę — odparł Horacy. — Kiedy odjadą, ruszę za nimi.

Alvin powtórzył mu to, co mówiła panna Larner o federalnych, którzy przyjadą, jeśli ktoś tknie odszukiwaczy choćby palcem.

— A co mogą mi zrobić? Najwyżej mnie powieszą. A wolę już wisieć, niż przeżyć choćby jeden dzień w tym domu, jeśli zabiorą Arthura Stuarta, a ja nie spróbuję im przeszkodzić. A potrafię to zrobić, chłopcze. Do licha, w swoim czasie ocaliłem chyba z pięćdziesięciu niewolników. Po Doggly i ja zabieraliśmy ich z tej strony rzeki i posyłaliśmy do Kanady. Tam są bezpieczni. Robiliśmy to przez całe lata.

Alvin wcale się nie zdziwił, że Horacy Guester jest Emancypacjonistą. I to nie z tych, co tylko gadają.

— Mówię ci o tym, Alvinie, bo potrzebuję twojej pomocy. Jestem sam, a ich jest dwóch. Nie mam nikogo, komu mógłbym zaufać. Będzie już z pół tuzina Bożych Narodzeń, odkąd Po Doggly nie chodzi ze mną na takie wyprawy. Nie wiem, jak z nim jest teraz. Ale ty… Wiem, że umiesz dochować tajemnicy i wiem, że kochasz Arthura Stuarta prawie tak mocno jak moja żona.

Ton ostatnich słów zaskoczył Alvina.

— A pan go nie kocha?

Horacy spojrzał na niego jak na wariata.

— Nie pozwolę, Al, żeby zabrali chłopaka spod mojego dachu.

Peg Guester zeszła na dół, dźwigając dwie samodziałowe torby.

— Horacy Guesterze, zawieziesz mnie do miasta.

Z zewnątrz dobiegł stuk kopyt.

— To chyba oni — zauważył Alvin.

— Nie martw się, Peg — powiedział Horacy.

— Nie martwić się? — Peg odwróciła się do niego, wściekła. — Tylko dwie rzeczy mogą z tego wyniknąć, Horacy. Albo stracę syna, który zostanie niewolnikiem na południu, albo mój głupi mąż da się zabić, próbując go ratować. Pewnie, że nie mam się o co martwić!

Wybuchnęła płaczem i objęła Horacego tak mocno, że na ten widok Alvinowi serce mało nie pękło.

W końcu to Alvin zawiózł Peg do miasta. Stał przy niej, kiedy wreszcie przekonała Pauleya Wisemana, żeby pozwolił jej spędzić noc w celi — chociaż musiała złożyć straszną przysięgę, że nie spróbuje wykraść Arthura Stuarta.

— Nie przejmujcie się tak — powiedział szeryf, prowadząc ją do celi. — Jego pan z pewnością jest dobrym człowiekiem. Moim zdaniem ludzie tutaj niesłusznie potępiają niewolnictwo.

— Więc może sam pojedziesz zamiast niego, Pauley? — warknęła wściekle. — Skoro tak dobrze być niewolnikiem?

— Ja? — pomysł wyraźnie go rozbawił. — Ja jestem biały, Peg Guester. Niewolnictwo nie jest moim naturalnym stanem.

Alvin sprawił, że klucze wyśliznęły się z palców Pauleya.

— Niezgrabny się robię — mruknął szeryf.

Stopa Peg jakby przypadkiem nadepnęła na kółko od kluczy.

— Podnieście nogę — rozkazał szeryf. — Albo oskarżę was o współudział, zachęcanie, że już nie wspomnę o stawianiu oporu.

Przesunęła stopę. Szeryf otworzył drzwi. Peg weszła do celi i przytuliła Arthura Stuarta. Alvin przyglądał się, jak Wiseman zamyka za nią drzwi i przekręca klucz. A potem wrócił do domu.


Alvin rozbił formę i starł glinę przylegającą do powierzchni lemiesza. Żelazo było gładkie i twarde, najlepszy odlew, jaki kiedykolwiek Alvin w życiu oglądał. Obejrzał go od wewnątrz i nie znalazł żadnej skazy. Piłował i ścierał, piłował i ścierał, aż lemiesz był idealnie równy, z ostrzem, które nadałoby się do rzeźni, nie tylko do orki.

Położył go na ławie. A potem usiadł i czekał, aż wzejdzie słońce i przebudzi się reszta świata.

W odpowiednim czasie Makepeace przyszedł do kuźni i obejrzał gotowy lemiesz. Alvin nie widział tego, ponieważ spał. Makepeace obudził go wcześniej i zaprowadził do domu.

— Biedny chłopiec — rozczuliła się Gertie. — Na pewno przez całą noc oka nie zmrużył. Poszedł wieczorem do kuźni i aż do świtu pracował nad tym pługiem.

— Lemiesz wygląda nieźle — przyznał Makepeace. — Jak znam Alvina, to na pewno wygląda doskonale. Makepeace skrzywił się.

— Co ty się znasz na kowalstwie?

— Znam Alvina i znam ciebie.

— Dziwny chłopak. Ale to ciekawe: najlepiej pracuje, kiedy zostaje w kuźni na noc.

W głosie Makepeace'a zabrzmiał nawet ślad współczucia, jednak Alvin spał i nie usłyszał go.

— Tak się przywiązał do tego małego mieszańca — westchnęła Gertie. — Nic dziwnego, że nie mógł zasnąć.

— Teraz śpi — zauważył Makepeace.

— Pomyśl tylko: zabierają Arthura Stuarta do niewoli, choć taki mały…

— Prawo jest prawem. Nie podoba mi się, ale trzeba go przestrzegać. Nie można inaczej.

— Ty i prawo… — burknęła Gertie. — Cieszę się, Makepeace, że nie żyjemy na tamtym brzegu Hio. Miałbyś wtedy niewolników zamiast uczniów… jeśli w ogóle byś zauważył różnicę.

Było to wyraźne wypowiedzenie wojny i jedno z typowych starć z wrzaskami i tłuczeniem talerzy wisiało na włosku. Ale Alvin pochrapywał na stryszku, więc Gertie i Makepeace tylko popatrzyli na siebie gniewnie i dali spokój. Wszystkie ich kłótnie zawsze wyglądały tak samo, zawsze powtarzali te same okrutne słowa, tak samo się nawzajem ranili, więc teraz jakby mieli już dość. Jakby stwierdzili: udawaj, że powiedziałem wszystko to, czego nienawidzisz najbardziej na świecie, a ja udam, że usłyszałem to, czego ja najbardziej nienawidzę. I na tym skończmy.

Alvin nie spał długo ani głęboko. Lęk, gniew i niecierpliwość wzbierały w nim tak, że nie mógł uleżeć bez ruchu, ani tym bardziej dryfować myślami z prądem sennych marzeń. Obudził się ze snu o czarnym lemieszu zamienionym w złoto. Obudził się ze snu o tym, jak chłostają Arthura Stuarta. Obudził się ze snu o tym, że mierzy ze strzelby do jednego z odszukiwaczy i że pociąga za spust. Obudził się ze snu o tym, że mierzy do odszukiwacza ze strzelby i nie pociąga za spust, jak odjeżdżają, wlokąc między sobą Arthura Stuarta, który krzyczy przez cały czas: „Alvinie, gdzie jesteś, Alvinie, nie pozwól mnie zabrać!” — Obudź się albo bądź cicho! — zawołała Gertie. — Straszysz dzieci.

Alvin otworzył oczy i wyjrzał ze strychu.

— Przecież nie ma tu waszych dzieci.

— No, to mnie straszysz. Nie wiem, co ci się śniło, ale nie życzyłabym takich snów najgorszemu wrogowi, którym dzisiaj rano jest akurat mój mąż, jeśli chcesz poznać prawdę.

Wzmianka o Makepeasie rozbudziła Alvina natychmiast. Wciągnął spodnie, zastanawiając się, skąd się wziął na stryszku i kto mu zdjął ubranie i buty. W ciągu tej krótkiej chwili Gertie zdążyła jakoś postawić na stole jedzenie: chleb, ser i gęsty słodki syrop.

— Nie mam czasu na jedzenie, psze pani — oświadczył Alvin. — Przepraszam, ale muszę biec…

— Masz czas.

— Nie, psze pani. Przykro mi.

— Więc weź chociaż chleb, głupcze jeden. Chcesz cały dzień pracować o pustym żołądku? Po paru godzinach snu? Przecież jeszcze nawet nie południe.

W rezultacie Alvin schodząc do kuźni, przeżuwał chleb. Zauważył bryczkę doktora Physickera i konie odszukiwaczy. Przez jedną chwilę miał nadzieję… Może są tutaj, bo Arthur Stuart zdołał jakoś uciec, a odszukiwacze zgubili trop i…

Nie. Mieli ze sobą Arthura Stuarta.

— Dzień dobry, Alvinie — powitał go Makepeace i spojrzał na pozostałych. — Jestem chyba najłagodniejszym mistrzem na świecie, skoro pozwalam uczniowi spać prawie do południa.

Alvin nie zauważył nawet, że Makepeace go krytykuje i nazywa uczniem, kiedy czeladnicze dzieło leży gotowe na ławie. Przykucnął tylko przed Arthurem Stuartem i spojrzał mu w oczy.

— Cofnij się — polecił siwowłosy odszukiwacz.

Alvin ledwie go zauważał. Właściwie nie widział też Arthura Stuarta, przynajmniej nie oczami. Badał ciało chłopca, szukając ran czy sińców. Nic. Na razie nic. Tylko strach.

— Nie odpowiedzieliście nam jeszcze — odezwał się Pauley Wiseman. — Zrobicie je czy nie?

Makepeace chrząknął.

— Panowie, raz tylko zrobiłem kajdany, jeszcze w Nowej Anglii.

Dla człowieka skazanego za zdradę, który w łańcuchach wracał do kraju. Mam nadzieję, że nigdy nie wykonam kajdan dla siedmioletniego chłopca, który żywej duszy nie skrzywdził i bawił się często koło mojej kuźni…

— Makepeace — przerwał mu szeryf. — Powiedziałem im, że jeżeli zrobisz te kajdany, nie będą musieli używać tego…

Podniósł ciężką obrożę z żelaza i drewna, do tej pory opartą o jego nogę.

— Tak mówi prawo — wyjaśnił siwowłosy. — Doprowadzamy zbiegłych niewolników w tej obroży, żeby inni zobaczyli, co ich czeka. Ale że to tylko dziecko i to jego mama uciekła, nie on, zgodziliśmy się na kajdany. Dla mnie to bez różnicy. Zapłacą nam i tak.

— Wy i ten wasz przeklęty Traktat o Zbiegłych Niewolnikach! — wykrzyknął Makepeace. — Wykorzystujecie prawo, żeby z nas także zrobić łowców niewolników.

— Ja je zrobię — oznajmił Alvin.

Makepeace spojrzał na niego ze zgrozą.

— Ty?

— Lepsze to niż obroża — wyjaśnił Alvin.

Nie dodał, że według niego, Arthur Stuart będzie nosił te kajdany nie dłużej niż do dzisiejszego wieczoru. Obejrzał się na malca.

— Zrobię ci kajdany tak, żeby nie uciskały — obiecał.

— Mądra decyzja — pochwalił go Pauley Wiseman.

— To przyjemnie zobaczyć tu kogoś, kto nie stracił rozsądku — dodał siwowłosy.

Alvin spojrzał na niego, starając się pohamować nienawiść. Nie do końca mu się to udało. Jego ślina uniosła obłok kurzu u stóp siwowłosego.

Czarnowłosy był już gotów go zaatakować, Alvin zaś chętnie złapałby się z nim za bary i ze dwie minuty wycierał podłogę jego gębą. Jednak Pauley Wiseman skoczył między nich i miał dość rozumu, żeby zwracać się do odszukiwacza, nie do Alvina.

— Musicie być zupełnym durniem, żeby rwać się do bójki z kowalem. Popatrzcie na jego muskuły.

— Poradzę sobie — oświadczył odszukiwacz.

— Wy tutaj nie chcecie zrozumieć… — wtrącił uspokajająco siwowłosy. — Taki jest nasz dar. Nic na to nie poradzimy, że jesteśmy odszukiwaczami.

— Są takie dary — burknął Makepeace — że lepiej umrzeć w porodzie, niż dorosnąć i robić z nich użytek. — Popatrzył na Alvina. — Nie pozwolę ci wykuć tego w mojej kuźni.

— Nie przeszkadzaj nam, Makepeace — poprosił szeryf.

— Proszę was — dodał doktor Physicker. — Więcej robicie chłopcu złego niż dobrego.

Makepeace ustąpił, ale nie był przekonany.

— Pokaż mi ręce, Arthurze Stuarcie — polecił Alvin.

Potem demonstracyjnie zmierzył sznurkiem przeguby chłopca. Prawdę mówiąc, każdy cal jego skóry i wszelkie rozmiary miał w głowie; wykuje te kajdany gładkie i dopasowane, z zaokrąglonymi brzegami i lekkie. Arthurowi nie sprawią bólu. W każdym razie fizycznego.

Wszyscy w milczeniu przyglądali się pracy Alvina. Była to najlepsza, najczyściejsza robota, jaką mieli w życiu widzieć. Tym razem Alvin skorzystał ze swojego talentu, ale tak, żeby nikt nie zauważył. Rozkuł i wygiął pasek żelaza, przyciął go jak należy. Dwie połówki każdej obręczy pasowały dokładnie, żeby się nie przesuwać i nie szczypać skóry. A przez cały czas Alvin myślał, jak Arthur pomagał mu przy miechach albo zwyczajnie stał obok i z nim rozmawiał. To już nie wróci. Jeśli nawet ocalą go dzisiejszej nocy, będą musieli go wywieźć do Kanady albo gdzieś ukryć… jakby można się było ukryć przed odszukiwaczem.

— Dobra robota — ocenił siwowłosy odszukiwacz. — W życiu nie widziałem lepszego kowala.

— Możesz być z siebie dumny, Alvinie — odezwał się z ciemnego kąta Makepeace. — Może te kajdany będą twoim dziełem czeladniczym?

— Moje czeladnicze dzieło, Makepeace, to ten lemiesz, co leży na ławie.

Po raz pierwszy Alvin zwrócił się do mistrza po imieniu. Chyba wyraźnie dał mu do zrozumienia, że dni pomiatania już się skończyły.

Makepeace nie chciał tego zrozumieć.

— Uważaj, jak do mnie mówisz, chłopcze! To ja mówię, co jest twoim dziełem i…

— Chodź tu, mały! Musimy ci je założyć! — Siwowłosego odszukiwacza nie interesowały argumenty kowala.

— Jeszcze nie — zaprotestował Alvin.

— Są gotowe.

— Za gorące.

— No to wrzuć je do wiadra, żeby ostygły.

— Wtedy odrobinę zmienią kształt i poranią ręce chłopaka do krwi.

Czarnowłosy odszukiwacz wzniósł oczy w górę. Co ich obchodzi trochę krwi małego mieszańca?

Ale siwowłosy wiedział, że nikt ich nie poprze, jeśli nie zechcą czekać.

— Nie ma pośpiechu — mruknął. — To już nie potrwa długo. Usiedli i czekali bez słowa. Pauley zaczął rozmowę o niczym, włączyli się odszukiwacze, a nawet doktor Physicker. Paplali bez sensu, jak ze zwykłymi gośćmi. Może wierzyli, że wprawią odszukiwaczy w lepszy nastrój i w drodze na południe będą traktować jeńca łagodniej. Alvin musiał tak to sobie tłumaczyć, żeby nie znienawidzić tych ludzi.

Poza tym zaczynało mu coś świtać w głowie. Uwolnienie Arthura dziś w nocy nie wystarczy. A gdyby tak sprawić, żeby nawet odszukiwacze nie potrafili go znaleźć?

— Co jest w tym skarbczyku, którego używają odszukiwacze? — zapytał.

— Chciałbyś wiedzieć… — mruknął czarnowłosy.

— To żaden sekret — oświadczył siwowłosy. — Każdy właściciel szykuje takie pudełko dla każdego niewolnika, zaraz po zakupie albo urodzeniu. Kawałki skóry, trochę włosów, kropla krwi… takie rzeczy. Części ciała.

— I trafiacie po ich zapachu?

— Nie chodzi o zapach. Nie jesteśmy psami gończymi, panie kowalu.

Alvin wiedział, że nazwanie go panem i kowalem było czystym pochlebstwem. Uśmiechnął się lekko, udając, że sprawia mu to przyjemność.

— Więc w jaki sposób to pomaga?

— To jest nasz talent — odparł siwowłosy. — Kto wie, jak działa? Po prostu patrzymy i… jakbyśmy widzieli kształt osoby, której szukamy.

— Wcale nie tak — zaprotestował czarnowłosy.

— Dla mnie właśnie tak.

— Ja po prostu wiem, gdzie on jest. Jakbym widział jego duszę. W każdym razie kiedy już jestem blisko. Płonie jak ogień… dusza niewolnika, którego szukam. — Czarnowłosy odszukiwacz uśmiechnął się. — A potrafię widzieć daleko.

— Możecie mi pokazać? — poprosił Alvin.

— Nie ma na co patrzeć — odpowiedział siwowłosy.

— Ja ci pokażę, chłopcze — zgodził się czarnowłosy. — Odwrócę się plecami, a wy chodźcie z tym małym po kuźni. Wskażę go palcem przez ramię i trafię za każdym razem.

— Daj spokój — zaprotestował jego towarzysz.

— Dopóki nie ostygnie żelazo, i tak nie mamy nic do roboty. Daj skarbczyk.

Czarnowłosy odszukiwacz zrobił dokładnie to, co zapowiedział — przez cały czas wodził palcem za Arthurem Stuartem. Jednak Alvin wcale na to nie patrzył. Był zajęty badaniem wnętrza odszukiwacza, próbował zrozumieć, co właściwie robi, co widzi, i jaki to ma związek ze skarbczykiem. Nie miał pojęcia, jak siedmioletnie, wyschnięte skrawki ciała noworodka Arthura pokazują, gdzie chłopiec jest teraz.

Wtedy przypomniał sobie, że na samym początku odszukiwacz wcale nie wskazał Arthura. Jego palec kołysał się przez chwilę i dopiero po kilku sekundach odnalazł chłopca. Jakby odszukiwacz próbował odgadnąć, który z ludzi za jego plecami jest Arthurem.

Skarbczyk nie służył do odszukiwania — służył do rozpoznawania. Odszukiwacze widzieli wszystkich, ale bez skarbczyka nie mieli pojęcia, kto jest kim.

Zatem to, co widzieli, nie było ani umysłem, ani duszą. Widzieli tylko ciało podobne do każdego innego — chyba że coś je wyróżniało. I Alvin wiedział, co to może być. Uleczył w życiu wielu ludzi i przekonał się, że wszyscy są właściwie tacy sami — różnią się tylko maleńkie cząstki w samym środku każdego żywego skrawka. Te cząstki każdy człowiek miał takie same, ale inne niż reszta ludzi. Tak jakby Bóg chciał ludzi nazwać w drobinach ciał. A może było to znamię Bestii, jak w Apokalipsie. Nieważne. Alvin wiedział, że tylko jedna rzecz pozwala poznać Arthura Stuarta: ten podpis tkwiący w każdej cząstce jego ciała, nawet w martwych i odrzuconych fragmentach, przechowywanych w skarbczyku.

Potrafię zmienić ten podpis, myślał. Z pewnością potrafię. Odmienię go w każdej cząstce ciała. To jak przemiana żelaza w złoto. Jak przemiana wody w wino. Wtedy skarbczyk przestanie działać. Nie pomoże im. Mogą szukać Arthura Stuarta jak długo zechcą, ale dopóki nie zobaczą jego twarzy i nie rozpoznają w zwykły sposób, nigdy go nie znajdą.

A co najlepsze, nie odgadną, że w ogóle coś się zmieniło. Dalej będą mieli swój skarbczyk, zupełnie taki sam jak dawniej. Będą wiedzieli, że wcale się nie zmienił — ponieważ Alvin go nie zmieni. Ale choćby przeszukali cały świat, nie znajdą ciała takiego, jak te skrawki w skarbczyku. I nigdy się nie domyśla dlaczego.

Zrobię to. Znajdę jakiś sposób, żeby Arthura zmienić. W jego ciele są pewnie miliony takich podpisów. Zmienię je wszystkie. Dokonam tego dzisiaj, a od jutra będzie już bezpieczny na zawsze.

Żelazo wystygło. Alvin przyklęknął przed Arthurem i delikatnie założył mu kajdany. Pasowały doskonale, jakby odlewał je w formie ukształtowanej z ciała chłopca. Kiedy je zatrzasnął, kiedy łańcuch połączył przeguby, Alvin spojrzał mu prosto w oczy.

— Nie bój się — powiedział.

Arthur Stuart milczał.

— Nie zapomnę o tobie.

— Pewno — wtrącił czarnowłosy odszukiwacz. — Ale na wypadek, gdybyś za bardzo chciał pamiętać, kiedy mały będzie w drodze do swojego prawowitego właściciela, muszę cię uprzedzić: my dwaj nigdy nie śpimy równocześnie. A jako odszukiwacze wiemy, kiedy ktoś się zbliża. Nie można się do nas podkraść. A już na pewno nie ty, kowalczyku. Ciebie wypatrzę na dziesięć mil.

Alvin patrzył na niego bez słowa. W końcu odszukiwacz parsknął gniewnie i odwrócił się. Arthura Stuarta posadzili na konia przed siwowłosym. Alvin jednak domyślał się, że jak tylko przekroczą Hio, każą chłopcu iść pieszo. Nie z okrucieństwa zapewne, ale odszukiwacz nie powinien uciekinierowi okazywać litości. To źle wpływa na reputację. Poza tym muszą dać przykład innym niewolnikom. Niech zobaczą, jak siedmiolatek maszeruje z pokrwawionymi stopami, z pochyloną głową. Dwa razy się potem zastanowią, zanim spróbują uciekać ze swoimi dziećmi. Będą wiedzieli, że po odszukiwaczach nie można się spodziewać miłosierdzia.

Pauley i doktor Physicker pojechali wraz z nimi. Zamierzali odprowadzić odszukiwaczy aż do Hio i zobaczyć, jak przepływają rzekę. Upewnią się, że nikt nie skrzywdzi Arthura Stuarta na wolnym terytorium. Nic więcej nie mogli zrobić.

Makepeace nie miał wiele do powiedzenia, ale to, co miał, powiedział głośno.

— Prawdziwy mężczyzna nie założyłby kajdan przyjacielowi — oświadczył. — Pójdę do domu i podpiszę ci czeladnicze papiery. Nie chcę cię więcej widzieć w mojej kuźni ani w moim domu.

I zostawił Alvina samego przy kowadle.

Nie minęło nawet pięć minut, a zjawił się Horacy Guester.

— Chodźmy — powiedział.

— Nie. Jeszcze nie. Zobaczą nas. Powiedzą szeryfowi, ze ktoś ich śledzi.

— Nie mamy wyboru. Nie możemy zgubić tropu.

— Wiecie trochę o mnie i o tym, co umiem — uspokoił go Alviń. — Widzę ich nawet teraz. Będą spać, zanim odjadą na milę od brzegu Hio.

— Potrafisz to zrobić?

— Wiem, co się dzieje w człowieku, kiedy jest senny. Mogę sprawić, że jak tylko postawią nogę w Appalachee, coś takiego zacznie się dziać z nimi.

— To czemu ich po prostu nie zabić?

— Nie mogę.

— Przecież to nie są ludzie! Zabić ich to nie morderstwo!

— To są ludzie — odparł Alvin. — Poza tym to byłoby naruszenie Traktatu o Zbiegłych Niewolnikach.

— Jesteś teraz prawnikiem?

— Panna Larner mi to wytłumaczyła. Właściwie tłumaczyła Arthurowi Stuartowi, a ja słuchałem. Chciał wiedzieć. Jeszcze zeszłej jesieni. Powiedział: „Gdyby przyszli po mnie jacyś odszukiwacze, to dlaczego tato ich nie zabije?” A panna Larner mu wyjaśniła, że wtedy przyszłoby ich więcej, ale tym razem powiesiliby was, a jego i tak zabrali.

Horacy zaczerwienił się. Przez chwilę Alvin nie rozumiał dlaczego, ale Horacy Guester zaraz mu to wytłumaczył.

— Nie powinien mnie nazywać tatą. Nie chciałem go w swoim domu. — Przełknął ślinę. — Ale miał rację. Zabiłbym tych odszukiwaczy, gdybym tylko wierzył, że to się na coś przyda.

— Żadnego zabijania — oświadczył Alvin. — Uda mi się chyba tak wszystko ułożyć, że już nigdy Arthura nie znajdą.

— Wiem. Odwiozę go do Kanady. Dotrę do jeziora i przepłynę na drugą stronę.

— Nie. Uda mi się chyba tak wszystko ułożyć, że nie znajdą go już nigdzie. Będziemy go tylko musieli ukryć, dopóki nie odjadą na dobre.

— Gdzie?

— W źródlanej szopie, jeśli panna Larner się zgodzi.

— Dlaczego tam?

— Bo nastawiałem tam heksów po same uszy. Myślałem, że robię to dla nauczycielki, ale teraz wydaje mi się, że naprawdę robiłem to dla Arthura Stuarta.

Horacy uśmiechnął się.

— Coś w tobie siedzi, Alvinie. Wiesz o tym?

— Może. Ale chciałbym się dowiedzieć co.

— Pójdę spytać panny Larner, czy możemy wykorzystać jej dom. — Jak ją znam, powie „tak”, zanim jeszcze skończycie mówić.

— No, to kiedy ruszamy?

Alvin był zaskoczony: dorosły mężczyzna jego pytał, kiedy należy coś zrobić.

— Jak tylko się ściemni. Jak tylko ci dwaj odszukiwacze zasną.

— Naprawdę to potrafisz?

— Jeżeli tylko będę się im przyglądał. To znaczy… tak jakby przyglądał. Jeśli będę pilnował, gdzie są. Żebym nie uśpił jakichś innych ludzi.

— A teraz ich pilnujesz?

— Wiem, gdzie są.

— No, to uważaj na nich.

Horacy wyglądał na przestraszonego. Prawie tak bardzo, jak siedem lat temu, kiedy Alvin powiedział, że wie o pogrzebanej dziewczynie. Bał się, ponieważ Alvin był zdolny do czegoś niezwykłego, co wykraczało poza heksy i talenty zrozumiałe dla Horacego.

Nie znasz mnie, Horacy? Nie wiesz, że wciąż jestem Alvinem, tym chłopcem, którego lubiłeś, któremu ufałeś i pomagałeś tyle razy? Jeśli jestem silniejszy, inaczej silniejszy, niż myślałeś, to nie znaczy przecież, że jestem choć odrobinę groźniejszy od ciebie. Nie ma powodu do strachu.

Horacy jakby słyszał te myśli, bo lęk odpłynął z jego twarzy.

— Chciałem powiedzieć… Peg i ja liczymy na ciebie. Bogu niech będą dzięki, że tutaj trafiłeś, i to właśnie w chwili, kiedy tak bardzo jesteś potrzebny. Dobry Pan czuwa nad nami.

Horacy uśmiechnął się, odwrócił i wyszedł z kuźni.

To, co powiedział, dodało Alvinowi pewności. Poczuł się lepiej. Ale przecież taki był dar Horacego: sprawiał, że ludzie czuli się tak, jak pragnęli się czuć.

Alvin powrócił myślami do odszukiwaczy. Posłał za nimi swój przenikacz, żeby pilnować ich ciał, które sunęły jak dwie czarne burze poprzez zieloną pieśń wokół, a pomiędzy nimi cicha pieśń Arthura Stuarta. Czysta i jasna. Czarna i biała skóra nie ma nic wspólnego z czernią i bielą serca, pomyślał Alvin. Ręce miał zajęte pracą przy kowadle, ale choćby się starał, nie potrafił się na niej skupić. Nigdy jeszcze nie obserwował nikogo na taką odległość… Z jednym wyjątkiem: kiedy na Ośmiościennym Kopcu pomagał mocom, których nie pojmował.

A najgorsze, co mogłoby mu się zdarzyć, to gdyby ich zgubił, gdyby stracił Arthura Stuarta przez nieuwagę. Chłopiec zginąłby wśród tych udręczonych dusz niewolników w Appalachee i dalej, na głębokim południu, gdzie wszyscy biali ludzie byli sługami innego Arthura Stuarta, króla Anglii. Czyli Czarni byli niewolnikami niewolników.

Arthur nie może się zgubić w takim strasznym miejscu. Muszę podążać za nim, jak gdyby nas łączyła jakaś nić.

I niemal natychmiast, ledwie sobie wyobraził cienką, niewidzialną nić łączącą go z małym mieszańcem, ta nić zaistniała. Biegła przez powietrze, tak cienka jak to, co kiedyś wymyślił, kiedy próbował zrozumieć, czym jest atom. Nić miała tylko jeden wymiar — długość, która łączyła serce chłopca z sercem Alvina. Zostań z nim, polecił jej Alvin, jakby była żywą istotą. A ona w odpowiedzi zdawała się rozjaśniać, pogrubiać… aż się przestraszył, że inni ją zobaczą.

Kiedy jednak popatrzył zwyczajnie oczami, nie zauważył żadnej nici; pojawiała się tylko wtedy, gdy spoglądał inaczej. Zdumiało go, że taka rzecz może się nagle pojawić, stworzona z niczego, to znaczy bez żadnego wzorca poza tym, który tkwił w głowie Alvina. To jest Tworzenie. Moje pierwsze cienkie, niewidzialne Tworzenie… Ale ono istnieje i nocą zaprowadzi mnie do Arthura Stuarta, żebym mógł dać mu wolność.

W swoim małym domku Peggy obserwowała Alvina i Arthura Stuarta. Spoglądała to na jednego, to na drugiego. Szukała jakiejś ścieżki, wiodącej ku wolności Arthura, za którą Alvin nie płacił śmiercią albo więzieniem. Ale choć szukała starannie i dokładnie — takiej ścieżki nie było. Odszukiwacze zbyt byli sprawni w posługiwaniu się swoim strasznym darem. Na pewnych ścieżkach Alvin i Horacy uwalniali Arthura, ale wkrótce znajdowano go i na powrót zabierano w niewolę, kosztem krwi albo wolności Alvina.

Dlatego z rozpaczą zaczęła się przyglądać, jak Alvin splata swą prawie nie istniejącą nić. I dopiero wtedy, po raz pierwszy, dostrzegła w płomieniu serca Arthura Stuarta lekki błysk możliwej wolności. Nie o to chodziło, że nić doprowadzi Alvina do chłopca. Już wcześniej na niektórych ścieżkach widziała, jak Alvin odnajduje i usypia odszukiwaczy. Nie, rzecz w tym, że Alvin w ogóle potrafił taką nić stworzyć. Prawdopodobieństwo było znikome i nie ukazywała go żadna ścieżka. A może… Wcześniej o tym nie pomyślała… Może sam akt Stworzenia tak głęboko narusza prawa natury, że ona ze swym darem nie potrafi dostrzec ścieżek, które biorą z niego początek. Przynajmniej dopóki rzecz się nie stanie.

Ale czy nawet w chwili narodzin Alvina nie widziała jego wspaniałej przyszłości? Czy nie widziała, jak wznosi miasto z najczystszego szkła czy lodu? Nie widziała tego miasta pełnego ludzi, którzy mówią językami aniołów i patrzą oczami Boga? To, że Alvin będzie Stwarzał, zawsze było prawdopodobne — pod warunkiem, że nie zginie. Ale żaden konkretny akt Stworzenia nigdy nie wydawał się możliwy, nigdy dość naturalny, by żagiew — nawet żagiew tak nadzwyczajna jak Peggy — go przewidziała.

Zobaczyła, jak Alvin usypia odszukiwaczy prawie natychmiast po zmroku, kiedy tylko znaleźli miejsce na obóz na drugim brzegu Hio. Zobaczyła, że Alvin i Horacy spotykają się w kuźni i szykują do marszu przez las do Hio, unikając drogi, żeby nie spotkać wracających z Ujścia Hatrack szeryfa i doktora Physickera. Nie zwracała na nich uwagi. Teraz, gdy pojawiła się nadzieja, całą uwagę skoncentrowała na przyszłości Arthura. Badała jego wąskie ścieżki wolności, zakorzenione w teraźniejszych działaniach. Nie potrafiła znaleźć jednego momentu wyboru i zmiany. Dla niej był to dowód, że wszystko zależy od tego, czy Alvin stanie się prawdziwym Stwórcą — dzisiaj, tej nocy.

— O Boże — szepnęła. — Jeżeli sprawiłeś, że ten chłopiec urodził się z takim darem, błagam cię, abyś dziś wieczorem nauczył go Tworzenia.

Alvin stał obok Horacego, obaj ukryci w cieniach na brzegu. Czekali, aż przepłynie rzęsiście oświetlony rzeczny statek. Na pokładzie grała muzyka, a pasażerowie tańczyli kadryla. Alvin poczuł gniew: bawili się jak dzieci, gdy tymczasem prawdziwe dziecko prowadzono do niewoli. Wiedział jednak, że jest niesprawiedliwy. Nie można winić ich za to, że są szczęśliwi, gdy cierpi ktoś inny, kogo nawet nie znają. Inaczej na świecie wcale nie istniałoby szczęście. Życie jest, jakie jest, myślał. Nie ma chwili, kiedy przynajmniej kilkuset ludzi nie cierpi z jakiegoś powodu.

Ledwie statek zniknął za zakrętem, usłyszeli jakieś trzaski wśród drzew. A raczej to Alvin usłyszał, i to tylko jemu dźwięk wydał się trzaskiem, ponieważ wyczuwał właściwy porządek rzeczy w zielonej pieśni lasu. Dopiero po kilku minutach Horacy także coś zauważył. Ktokolwiek się do nich skradał, jak na Białego poruszał się rzeczywiście cicho.

— Teraz żałuję, że nie mam strzelby — szepnął Horacy.

Alvin pokręcił głową.

— Czekajcie i patrzcie — odpowiedział, ledwie poruszając wargami.

Czekali. Po chwili jakiś człowiek wynurzył się z lasu i zsunął po błotnistym brzegu do wody, gdzie kołysała się łódka. Przybysz rozejrzał się, westchnął i wsiadł do łódki. Odwrócił się i zajął miejsce na rufie, posępnie wspierając dłonią podbródek. I nagle Horacy zachichotał.

— A niech mnie diabli porwą, kiedy już umrę! Przecież to Po Doggly!

Człowiek w łódce nagle się wyprostował i w blasku księżyca Alvin zobaczył jego twarz. Rzeczywiście, to był woźnica doktora Physickera. Ale Horacy wcale się tym nie zmartwił. Zjeżdżał już po stromym brzegu i brnął przez wodę do łódki. Kiedy się w niej znalazł, uściskał Po Doggly'ego tak mocno, że aż woda chlupnęła przez burtę. Po sekundzie obaj zauważyli, że łódka kołysze się niebezpiecznie i bez słowa przesunęli się dokładnie tak, żeby ją zrównoważyć. Potem, wciąż w milczeniu, Po Doggly wsunął wiosła w dulki, a Horacy wyjął spod ławki płaski blaszany czerpak i zaczął rytmicznie wybierać wodę.

Przez chwilę Alvin podziwiał idealną współpracę tych dwóch. Nie musiał pytać — po ich zachowaniu poznał, że w przeszłości nieraz wyruszali na takie wyprawy. Jeden wiedział, co zrobi drugi, więc się nie zastanawiali. Jeden robił swoje, drugi swoje, i nie musieli nawet sprawdzać, by wiedzieć, że obie części roboty są wykonane jak należy.

Niczym te cząsteczki i drobinki, które tworzyły wszystko na świecie; niczym taniec atomów, których obraz Alvin ukształtował w swoim umyśle. Dotąd nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ludzie też mogą być jak atomy. Na ogół są zdezorganizowani, nikt nie zna nikogo, nikt nie pozostaje na miejscu dość długo, żeby zaufać i zdobyć zaufanie — dokładnie tak, jak Alvin wyobrażał sobie atomy, zanim Bóg pouczył je, kim są, i zanim przydzielił im zadania. Ale oto zobaczył dwóch ludzi — dwóch mężczyzn, których nikt by nawet nie podejrzewał, że się bliżej znają… Najwyżej tak, jak wszyscy znają wszystkich w Hatrack River. Po Doggly, kiedyś farmer, teraz zmuszony powozić bryczką doktora Physickera, i Horacy Guester, pierwszy osadnik w miasteczku, właściciel dobrze prosperującego zajazdu. Kto by pomyślał, że tak doskonale potrafią się dopasować? To dlatego, że każdy z nich wiedział, kim jest ten drugi, wiedział czysto i jasno, tak jak atom pewnie zna imię, które otrzymał od Boga. Każdy zajmował swoje miejsce i wykonywał swoją pracę.

Wszystkie te myśli tylko przemknęły Alvinowi przez głowę. Jednak po latach miał pamiętać, że właśnie wtedy zrozumiał po raz pierwszy: ci dwaj ludzie razem tworzyli coś równie rzeczywistego i solidnego jak ziemia pod stopami, jak drzewo, o które się opierał. Większość nie umiała tego dostrzec — po prostu dwaj mężczyźni siedzący razem w łódce. Ale może i atomy uznałyby, że inne atomy, tworzące kawałek żelaza, po prostu przypadkiem znalazły się blisko siebie. Może trzeba spojrzeć z oddali, jak Bóg, a w każdym razie ktoś stojący wysoko. Tylko wtedy można się przekonać, co powstaje, kiedy dwa atomy pasują do siebie w pewien szczególny sposób. A z faktu, że inny atom nie widzi związku, nie wynika jeszcze, że ten związek nie jest realny, albo że żelazo nie jest twarde jak tylko może być żelazo.

— Al, idziesz czy nie?

Jak już zostało powiedziane, Alvin nie całkiem zdawał sobie sprawę z własnych przemyśleń. Ale nie zapomniał ich. Nawet zjeżdżając z brzegu w błoto wiedział, że nigdy ich nie zapomni, choćby od ich pełnego zrozumienia dzieliły go jeszcze mile i lata, i krew, i łzy.

— Miło was widzieć, Po — powiedział. — Ale zdawało mi się, że ta wyprawa ma być tajemnicą.

Po machnął wiosłami i łódka podpłynęła bliżej. Alvin mógł przeskoczyć burtę, nie mocząc nóg. Nie protestował. Miał awersję do wody, czemu trudno się dziwić, skoro Niszczyciel tak często właśnie wodę wykorzystywał, próbując go zabić. Ale dzisiaj zdawała się tylko wodą. Niszczyciel był niewidoczny albo bardzo daleki. Może to z powodu tej cienkiej nici, która wciąż łączyła Alvina z Arthurem… Może tak potężny akt Stworzenia sprawił, że Niszczycielowi brakło sił, by zwrócić wodę przeciwko Alvinowi, choć miał jej całą rzekę.

— To jest tajemnica, Alvinie — wyjaśnił Horacy. — Po prostu nie wiesz, o co chodzi. Jeszcze zanim przybyłeś do Hatrack River… to znaczy, zanim wróciłeś… ja i Po często wyruszaliśmy po zbiegłych niewolników. Pomagaliśmy im przedostać się do Kanady.

— Odszukiwacze was nie złapali?

— Jeśli niewolnik dotarł aż tutaj, odszukiwacze musieli być daleko — odparł Po. — Zresztą, sporo zbiegów zdążyło wykraść swoje skarbczyki.

— Poza tym to było jeszcze przed Traktatem o Zbiegłych Niewolnikach — dodał Horacy. — Jeśli odszukiwacze nie zastrzelili nas na miejscu, to potem niewiele już mogli zrobić.

— I w tamtych czasach mieliśmy żagiew — mruknął Po.

Horacy milczał. Odwiązał tylko i rzucił na brzeg linę. Po zaczął wiosłować dokładnie w chwili, gdy opadła cuma… A Horacy pochylił się, gotów na pierwsze szarpnięcie łodzi. Sprawiało to wrażenie cudu: jak gładko z góry odgadywali nawzajem swoje ruchy i zamiary. Alvin zaśmiał się niemal z radości, że widzi coś podobnego, wie, że to jest możliwe, że można marzyć o tym, co może z tego wyniknąć: tysiące ludzi znających siebie tak doskonale, działających w idealnej harmonii, pracujących wspólnie. Kto mógłby stanąć im na drodze?

— Kiedy odjechała córka Horacego, nikt nie mógł nas uprzedzać, że zbliża się jakiś uciekinier. — Po pokręcił głową. — To był koniec. Ale wiedziałem, że skoro zakuli w łańcuchy i wloką na południe Arthura Stuarta, Horacy na pewno przepłynie rzekę i go uwolni, choćby samo piekło stanęło mu na drodze. I jak tylko zostawiliśmy tych odszukiwaczy i odjechałem kawałek od Hio, zatrzymałem powóz i pobiegłem z powrotem.

— Założę się, że doktor Physicker coś zauważył — mruknął Alvin.

— Pewno, że zauważył, głuptasie jeden! — oświadczył Po. — Aha, widzę, że ze mnie żartujesz. Ale zauważył. I powiedział tylko: „Bądź ostrożny, ci chłopcy są niebezpieczni”. Obiecałem, że będę uważał, a on powiada: „To ten przeklęty szeryf Pauley Wiseman. Pozwolił, żeby tak szybko go zabrali. Może nie dopuścilibyśmy do ekserdycji, gdybyśmy tylko zatrzymali chłopaka do przyjazdu sędziego okręgowego. Ale Pauley… Wszystko robił zgodnie z prawem, ale działał tak szybko… W głębi serca wiedziałem: chce się pozbyć chłopca, chce, żeby zniknął z Hatrack River i już nigdy nie wrócił”. Wierzę mu, Horacy. Pauley Wiseman nie lubił tego małego mieszańca, odkąd Peg się uparła, żeby go posłać do szkoły.

Horacy burknął coś pod nosem. Przesunął rudel dokładnie w tym samym momencie, kiedy Po mocniej pociągnął wiosłem z jednej strony, żeby wykręcić łódką pod prąd i wylądować w dogodnym miejscu na drugim brzegu.

— Wiesz, co sobie myślę? — zapytał Horacy. — Myślę, Po, że na tej posadzie masz za dużo wolnego czasu.

— Kiedy ona mi odpowiada — zapewnił Po Doggly.

— Pomyślałem sobie, że na jesieni mamy wybory okręgowe i urząd szeryfa jest do wzięcia. Uważam, że Pauley Wiseman powinien wylecieć.

— A ja mam być szeryfem? Myślisz, że to możliwe? Przecież wszyscy wiedzą, że jestem pijakiem.

— Nie wypiłeś ani kropelki przez cały czas, kiedy pracujesz u doktora. A jeżeli przeżyjemy tę noc i Arthur wróci bezpieczny, zostaniesz bohaterem.

— Bohaterem jak diabli! Oszalałeś, Horacy? Ani żywa dusza nie może się o tym dowiedzieć, bo od Hio do Camelotu ogłoszą nagrodę za nasze móżdżki na chlebie.

— Nie wydrukujemy tego i nie będziemy sprzedawać, jeśli o to ci chodzi. Ale wiesz, jak się rozchodzą plotki. Dobrzy ludzie będą wiedzieli, co zrobiliśmy.

— To ty zostań szeryfem, Horacy.

— Ja? — Guester uśmiechnął się. — Wyobrażasz mnie sobie, jak zamykam kogoś w więzieniu?

Po zaśmiał się cicho.

— Raczej nie.

Dotarli do brzegu. I znowu ich ruchy były szybkie, doskonale zgrane. Trudno uwierzyć, że tak wiele lat minęło, odkąd ostatnio pracowali razem. Całkiem jakby ich ciała wiedziały same, co trzeba zrobić, a oni nie musieli nawet o tym myśleć. Po wyskoczył do wody — sięgała mu po kostki, nie wyżej — i przytrzymał łódź, żeby nie chlupotała. Oczywiście, zakołysała się, ale bez żadnego zbędnego gestu Horacy pochylił się i wyhamował kołysanie. Po chwili dziób leżał już wyciągnięty na piaszczysty w tym miejscu brzeg i przywiązany do drzewa. Alvinowi lina wydawała się stara i zbutwiała, ale kiedy posłał do jej wnętrza swój przenikacz, przekonał się, że utrzyma łódkę mimo prądu ściągającego rufę.

Dopiero kiedy wykonali wszystkie znajome zadania, stanęli niby oddział pospolitego ruszenia na miejskim rynku. Horacy wyprostował ramiona i spojrzał na Alvina.

— Teraz, Al, wszystko zależy od ciebie. Prowadź.

— Nie będziemy ich tropić? — zdziwił się Po.

— Al wie, gdzie teraz są.

— A, to miło. A wie też, czy trzymają strzelby w pogotowiu, wycelowane w nasze głowy?

— Wiem — oświadczył Alvin.

Powiedział to tak, aby Po zrozumiał, że nie chce więcej pytań. Jednak Po nie zrozumiał.

— Powiadasz, że ten chłopak to żagiew, czy co? Z jego darów słyszałem tylko o podkuwaniu koni.

Dlatego właśnie Al nie lubił, kiedy towarzyszył mu ktoś obcy. Nie miał ochoty tłumaczyć Po, do czego jest zdolny. A przecież nie można komuś wprost powiedzieć, że się mu nie ufa.

Horacy pospieszył mu na ratunek.

— Po, muszę ci coś powiedzieć: Al nie bierze udziału w naszej wyprawie.

— Mnie wygląda na to, że on jest tu najważniejszy.

— Mówię ci, Po, że poszliśmy tylko ty i ja, i akurat natrafiliśmy na śpiących odszukiwaczy. Zrozumiałeś?

Po Doggly zmarszczył brwi, ale kiwnął głową.

— Jedno mi tylko powiedz, chłopcze. Nieważne, jaki tam masz talent, ale czy jesteś chrześcijaninem? Nie pytam nawet, czy metodystą.

— Tak, psze pana — potwierdził Alvin. — Chyba jestem chrześcijaninem. Przestrzegam wskazań Biblii.

— To dobrze — odetchnął Po. — Nie chciałbym się pakować w jakieś diabelskie moce.

— Nie ze mną — zapewnił Alvin.

— Lepiej, żebym nie wiedział, co potrafisz, Al. Uważaj tylko, żebym przypadkiem nie zginął z tego powodu.

Alvin wyciągnął rękę, a Po uścisnął ją z uśmiechem.

— Wy, kowale, musicie być silni jak niedźwiedzie.

— Ja? Kiedy niedźwiedź wejdzie mi w drogę, tłukę go po głowie, aż zmieni się w rosomaka.

— Podobasz mi się, chłopcze.

Po chwili Alvin prowadził ich wzdłuż nici łączącej go z Arthurem.

Mieli przed sobą niedaleką drogę, ale całą godzinę zajęło im przedzieranie się przez gąszcz. Niewiele księżycowego światła sączyło się przez liście na ziemię. Bez Alvinowego wyczucia lasu droga zajęłaby im trzy razy więcej czasu i dziesięć razy głośniej by hałasowali.

Znaleźli odszukiwaczy śpiących na polanie przy dogasającym ognisku. Siwowłosy leżał przykryty kocem. Czarnowłosy musiał stać na straży, bo chrapał oparty o drzewo. Konie drzemały w pobliżu. Alvin stanął, zanim zdążyły się zaniepokoić.

Arthur Stuart nie spał. Siedział wpatrzony w ogień.

Przez minutę Alvin obserwował wszystko i zastanawiał się, co teraz robić. Nie był pewien, jak sprytni są odszukiwacze. Czy mogą znaleźć skrawki wyschniętej skóry, zgubione włosy i z tego zrobić nowy skarbczyk? W każdym razie nie należy przemieniać Arthura na miejscu. Oni sami też nie powinni wchodzić na polanę, żeby nie zostawić tam drobin swoich ciał jako dowodu, kto wykradł chłopca.

Dlatego Alvin z daleka przedostał się do wnętrza żelaza kajdan i wywołał pęknięcia we wszystkich czterech częściach, tak że upadły na ziemię z cichym brzękiem. Hałas zaniepokoił konie, które parskały trochę, ale odszukiwacze dalej spali jak zabici. Za to Arthur natychmiast zrozumiał, co się dzieje. Poderwał się na nogi i zaczął się rozglądać, wypatrując Alvina.

Alvin zagwizdał, próbując naśladować piosenkę drozda. Była to dość marna imitacja, jednak Arthur usłyszał i pojął, że to Alvin go wzywa. Nie czekając i nie wahając się ani chwili, skoczył w las i po pięciu minutach i kilku dodatkowych gwizdach wskazujących kierunek, stanął przed Alvinem.

Oczywiście, Arthur Stuart zrobił ruch, jakby chciał Alvina uściskać, ale Alvin ostrzegawczo podniósł rękę.

— Niczego nie dotykaj — szepnął. — Muszę cię przemienić, Arthurze Stuarcie, żeby odszukiwacze nie złapali cię znowu.

— Dobrze, przemieniaj.

— Nie chcę zostawiać nawet skrawka tego, jaki zawsze byłeś. W ubraniu masz pełno włosów i skóry. Dlatego rozbierz się.

Arthur Stuart nie wahał się. Po chwili ubranie leżało już u jego stóp.

— Co prawda nie wiem, co robisz — odezwał się Po Doggly. — Ale jeśli zostawisz tu jego rzeczy, odszukiwacze będą wiedzieć, że szedł tędy. To znaczy na północ… To jakbyśmy wymalowali na ziemi wielką białą strzałę.

— Chyba macie rację — przyznał Alvm.

— Więc niech Arthur Stuart je zabierze i spuści z prądem — zaproponował Horacy.

— Tylko niech nikt nie dotyka Arthura ani niczego — przypomniał Alvin. — Arthurze, weź ubranie i idź za nami, powoli i ostrożnie. Jeśli się zgubisz, gwizdnij jak drozd, a ja też zagwiżdżę, żebyś nas znalazł.

— Wiedziałem, że przyjdziesz, Alvinie — powiedział Arthur Stuart. — I ty, tato.

— Odszukiwacze też pewnie wiedzieli — odparł Horacy. — A chociaż bardzo bym tego chciał, nie będą przecież spać przez wieczność.

— Zaczekajcie jeszcze chwilę.

Alvin wysłał swój przenikacz do kajdan, ściągnął razem pęknięte części, dopasował i połączył żelazo. Teraz leżały na ziemi całe i zamknięte. Nie zdradzą, w jaki sposób chłopiec się z nich uwolnił.

— Nie przypuszczam, Al, żebyś łamał im nogi albo coś w tym rodzaju? — spytał z nadzieją Horacy.

— A potrafiłby z tego miejsca? — nie dowierzał Po Doggly.

— Nic takiego nie zrobię — oświadczył Alvin. — Chcemy tylko, żeby odszukiwacze zaprzestali pościgu za chłopcem, który, według nich, przestanie istnieć.

— To rozsądne — przyznał Horacy. — Ale i tak podoba mi się myśl o odszukiwaczach z połamanymi nogami.

Alvin uśmiechnął się tylko i ruszyi przez las. Świadomie robił trochę hałasu i szedł tak wolno, żeby pozostali za nim nadążyli mimo niemal całkowitej ciemności.

Zatrzymali się nad rzeką. Alvin nie chciał, żeby Arthur wsiadał do łodzi w swej obecnej skórze i wszędzie zostawiał ślady. Jeżeli miał go odmienić, musi to zrobić teraz.

— Rzuć ubranie, chłopcze — polecił Horacy. — Jak najdalej.

Arthur wszedł na dwa kroki do wody. Alvin przestraszył się. Wewnętrzny wzrok ukazał mu, jak Arthur — zbudowany ze światła, ziemi i powietrza — znika częściowo, pochłonięty czernią wody. A jednak woda nie skrzywdziła ich po drodze na tę stronę i Alvin znalazł nawet sposób, by ją wykorzystać.

Arthur Stuart cisnął zawiniątko do wody. Prąd nie był tu zbyt silny; ubranie wirowało leniwie i spływało w dół, a tobołek rozsypywał się stopniowo. Arthur stał zanurzony do pośladków i wpatrywał się w rzeczy na wodzie — a właściwie nie… Nie drgnął nawet, kiedy przepłynęły daleko z lewej strony. Patrzył na północny brzeg, brzeg wolności.

— Już tu kiedyś byłem — oznajmił. — Widziałem tę łódź.

— Możliwe — przyznał Horacy. — Chociaż byłeś trochę za mały, żeby to wszystko pamiętać. Po i ja pomogliśmy twojej mamie wsiąść do tej samej łódki. A moja córka Peggy niosła cię na rękach, kiedy już wyszliśmy na brzeg.

— Moja siostra Peggy — stwierdził Arthur.

Obejrzał się na Horacego, jakby zadał pytanie.

— Chyba tak — mruknął Horacy i to była cała odpowiedź.

— Nie ruszaj się, Arthurze Stuarcie — uprzedził Alvin. — Kiedy cię będę przemieniał, muszę przemienić całego, w środku i na zewnątrz. Lepiej załatwić to w wodzie, żebyś mógł zmyć z siebie dawną skórę, gdzie jesteś naznaczony dawny ty.

— Zrobisz ze mnie Białego? — zapytał Arthur Stuart.

— Potrafiłbyś? — zdziwił się Po Doggly.

— Nie wiem, do czego doprowadzi ta zmiana. Ale mam nadzieję, że nie będziesz biały. To byłoby jak kradzież tej części ciebie, którą dała ci twoja mama.

— Biali chłopcy nie są niewolnikami.

— I ten mieszany chłopiec też nie będzie. Przynajmniej jeśli mogę coś na to poradzić. A teraz stój, nie ruszaj się i pozwól mi się zastanowić.

Czekali bez ruchu, mężczyźni i chłopiec, a Alvin studiował wnętrze Arthura Stuarta, szukał tego maleńkiego podpisu, który znaczył każdy żyjący fragment jego ciała.

Wiedział, że nie może nic zmieniać dowolnie, ponieważ nie miał pojęcia, do czego właściwie taki podpis służy. Zgadywał tylko, że jego część czyni Arthura Stuarta sobą, a tego przecież odmieniać nie wolno. Zmiana w nieodpowiednim miejscu może odebrać chłopcu wzrok, zmienić krew w deszczówkę albo co… Skąd Alvin miał to wiedzieć?

To nić, nadal łącząca ich serca, podsunęła mu pomysł… I jeszcze wspomnienie słów Drozda, wypowiedzianych ustami Arthura Stuarta: „Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy”. Alvin ściągnął koszulę i wszedł do rzeki, uklęknął tak, że patrzył Arthurowi prosto w oczy. Na piersi czuł łagodne falowanie chłodnej wody. Potem przyciągnął chłopca do siebie, pierś do piersi, dłonie na ramionach.

— Myślałem, że nie wolno nam małego dotykać — szepnął Po.

— Cicho, durniu jeden — burknął Horacy. — Alvin wie, co robi.

Chciałbym, żeby to była prawda, pomyślał Alvin. Ale przynajmniej miał teraz jakiś plan, a to już lepsze niż nic. Teraz, kiedy ich skóry do siebie przylegały, mógł porównać ów tajemny podpis Arthura Stuarta z własnym. Większe ich części były podobne, nawet identyczne. Alvin domyślił się, że to one sprawiają, iż jest się człowiekiem, a nie żabą, świnią czy kurą.

Tej części nie ośmielę się zmienić, ani odrobinki. Reszta… resztę mogę przekształcić. Ale nie jakkolwiek. Po co go ratować, jeśli stanie się jasnożółty albo głupi, albo coś takiego?

Dlatego Alvin postąpił w jedyny sposób, jaki wydał mu się rozsądny. Zmienił kawałki podpisu Arthura Stuarta na takie, jakie znalazł u siebie. Nie wszystko, co się różniło… Właściwie całkiem niedużo. Tylko trochę. Ale nawet ta odrobina wystarczała, żeby Arthur przestał być do końca sobą, a stał się częściowo AKinem. Zaś Alvin miał wrażenie, że to, co robi, jest równocześnie piękne i straszne.

Ile? Ile musi odmienić, żeby odszukiwacze nie poznali chłopca? Na pewno wystarczy te kilka przeróbek. Alvin mógł się tylko domyślać, a więc uwierzył w swoje domysły i już.

Oczywiście, to był dopiero początek. Teraz zaczął zmieniać wszystkie inne podpisy tak, żeby pasowały do nowych: każdy żywy fragment ciała Arthura, jeden po drugim, jak najszybciej. Dziesiątki, setki… Odnajdywał kolejne podpisy i przemieniał je zgodnie z nowym wzorcem.

Całe setki, potem następne, a nadal nie przemienił więcej niż skrawek skóry na piersi Arthura. Jak zdąży przekształcić całe ciało chłopca, pracując tak wolno?

— To boli — szepnął Arthur Stuart.

Alvin odsunął się od niego.

— Nie robię nic, co mogłoby cię zaboleć — zapewnił.

Arthur popatrzył na swoją pierś.

— O, tutaj…

Dotknął palcem okolicy, nad którą pracował Alvin.

Alvin przyjrzał się jej w świetle księżyca. Rzeczywiście, skóra była nabrzmiała, spuchnięta, pociemniała. Spojrzał jeszcze raz, ale nie oczami. Zobaczył, że reszta ciała Arthura atakuje zmieniony fragment, zabija go szybko po kawałku.

Oczywiście. Czego się spodziewał? Po tym podpisie ciało rozpoznawało własne części. Dlatego istniał w każdej drobince. Jeśli znikał, ciało poznawało, że to jakaś choroba i zabijało obcą materię. Przemiana Arthura szła i tak powoli, a teraz okazało się, że wszystko na nic — im więcej Alvin przekształci, tym bardziej będzie cierpiał Arthur Stuart, tym mocniej jego ciało będzie próbowało zniszczyć samo siebie, aż chłopiec umrze albo odrzuci nową część.

Całkiem jak w tej opowieści Bajarza o budowaniu muru tak wielkiego, że jeszcze człowiek nie doszedł z robotą do polowy, a już najstarsze części rozsypywały się w pył. Jak można wznieść taki mur, jeśli rozpada się szybciej, niż się go buduje?

— Nie mogę — szepnął Alvin. — Próbuję dokonać czegoś niemożliwego.

— Jeżeli nie potrafisz, to mam nadzieję, że umiesz latać — oświadczył Po Doggly. — Bo tylko w ten sposób zdołasz przerzucić małego do Kanady, zanim dopadną was odszukiwacze.

— Nie mogę — powtórzył Alvin.

— Jesteś zmęczony — pocieszył go Horacy. — Będziemy cicho, żebyś mógł się zastanowić.

— To na nic.

— Moja mama umiała latać — zauważył Arthur Stuart.

Alvin westchnął niecierpliwie, po raz kolejny słysząc tę samą bajkę.

— Ale to prawda — wtrącił Horacy. — Peggy mi mówiła. Ta czarna dziewczyna robiła jakieś cuda z popiołem, piórami kruka i takimi rzeczami, a potem doleciała aż tutaj. To ją zabiło. Z początku nie mogłem uwierzyć, że mały to zapamiętał. Nigdy tego nie powtarzaliśmy w nadziei, że w końcu zapomni. Ale muszę ci powiedzieć, Alvinie, że to byłby wstyd, gdyby ta dziewczyna umarła, żebyś ty siedem lat później zrezygnował w tym samym miejscu na brzegu.

Alvin przymknął oczy.

— Zamknijcie się i dajcie mi pomyśleć.

— Proponowałem ci to.

— No to sam się zamknij — uciął Po Doggly.

Alvin prawie ich nie słyszał. Znowu spoglądał do wnętrza ciała Arthura, do wnętrza zmienionej skóry. Sam w sobie nowy podpis nie był zły. Tylko tam, gdzie nowa skóra stykała się ze starą, ta nowa chorowała i ginęła. Wszystko byłoby dobrze, gdyby udało się przemienić całego Arthura naraz, zamiast po kawałku.

Tak jak ta nić, która powstała od razu: Alvin pomyślał o niej, wyobraził sobie, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy… i ona się stała. Wszystkie jej atomy jednocześnie wskoczyły na miejsca. Tak jak Horacy Guester i Po Doggly dopasowali się od razu: każdy wykonywał swoje zadania, ale uwzględniał wszystko, co robił ten drugi.

Tyle że nić była czysta i prosta. Tutaj jest trudniej; mówił o tym pannie Larner: to jak zmienić wodę w wino, a nie żelazo w złoto.

Nie, trzeba spojrzeć inaczej. Co zrobiłem, żeby stworzyć tę nić? Nauczyłem wszystkie atomy, czym mają być i gdzie się znaleźć, ponieważ wszystkie są żywe i mogą mnie posłuchać. Tyle że w ciele Arthura Stuarta nie mam do czynienia z atomami. Mam tu żywe cząstki. Może to właśnie podpis je ożywia, może potrafiłbym je nauczyć, czym powinny się stać… Zamiast przekształcać każdą ich część, po jednej, mogę po prostu powiedzieć: „Bądźcie takie!” A one to zrobią.

Natychmiast w myślach przemówił do podpisów w skórze Arthura, na całej jego piersi, wszystkich naraz. Pokazał im wzorzec, który sobie wyobraził: wzorzec tak złożony, że sam go nie rozumiał. Wiedział tylko, że jest ten sam, co w podpisach na skrawku skóry, który zmieniał po kawałku. I kiedy tylko im go pokazał, kiedy nakazał: „Bądźcie takie! Oto jest wzór!” — zmieniły się. Wszystkie się zmieniły, cała skóra piersi Arthura Stuarta, jednocześnie.

Arthur jęknął, a potem krzyknął głośno z bólu.

— Zaufaj mi — powiedział Alvin. — Teraz cię przemienię i ból minie. Ale zrobię to pod wodą, żeby cała stara skóra spłynęła. Zatkaj nos! Wstrzymaj oddech!

Arthur Stuart dyszał ciężko z bólu, ale zrobił to, co mu nakazano. Palcami prawej dłoni złapał się za nos, nabrał tchu i zamknął usta. Alvin lewą ręką chwycił go za przegub, prawą wsunął pod plecy i zanurzył chłopca pod wodę. W tym momencie wyrysował w myślach całe ciało Arthura, zobaczył wszystkie podpisy — nie pojedynczo, ale wszystkie równocześnie. Pokazał im nowy wzorzec i tym razem pomyślał słowa z taką mocą, że usta same je wymówiły:

— Oto jest wzór! Bądźcie takie!

Niczego nie wyczuł dotykiem. Zwykłymi zmysłami nie mógłby odkryć zmian w ciele Arthura. Mimo to widział przemianę: wszędzie, w mgnieniu oka, zmienił każdy z podpisów w ciele chłopca, we wszystkich organach, w mięśniach, we krwi, w mózgu, nawet we włosach — w każdej części połączonej z ciałem. A co nie było połączone, co nie uległo przemianie, to zmyła i uniosła woda.

Alvin zanurzył się, żeby zmyć z siebie resztki skóry i włosów Arthura. Potem wyprostował się i wyniósł go na powierzchnię. Chłopiec otrząsnął się z wody — zalśniły krople niby deszcz pereł w świetle księżyca. Stanął dysząc ciężko i dygocząc z zimna.

— Powiedz, że już ustało bolenie.

— Przestało boleć. — Arthur poprawił Alvina tak, jak to zawsze robiła panna Larner. — Czuję się świetnie. Tylko zmarzłem.

Alvin podniósł go na rękach i wrócił na brzeg.

— Owińcie go w moją koszulę i zabierajmy się stąd.

Tak uczynili. Żaden z nich nie zauważył, że kiedy Arthur naśladował pannę Larner, nie mówił jej głosem.

Peggy też nie zauważyła, przynajmniej nie od razu. Zbyt była zajęta obserwacją płomienia serca Arthura Stuarta. Jak się zmienił, kiedy Alvin dokonał transformacji? Zmiana była tak subtelna, że nawet Peggy nie umiałaby wskazać, czego Alvin dokonał. A jednak od chwili, gdy Arthur wynurzył się z wody, nie pozostała ani jedna z jego dawnych ścieżek przyszłości — ani jedna nie prowadziła na południe, do życia w niewoli. Wszystkie nowe szlaki wiodły ku zadziwiającym możliwościom.

Przez cały czas, kiedy Horacy, Po i Alvin przewozili Arthura przez Hio i prowadzili lasem do kuźni, Peggy badała jego płomień serca, sprawdzała ścieżki, które przedtem nie istniały. Na ziemi pojawił się nowy Stwórca; dotknął Arthura Stuarta i nagle wszystko się zmieniło. Co więcej, prawie wszystkie przyszłości chłopca były nierozerwalnie związane z Alvinem. Peggy dostrzegła szansę niezwykłych wypraw: na jednej ze ścieżek podróż do Europy, gdzie Arthur będzie stał obok Alvina, kiedy złoży im pokłon Napoleon, nowy władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego; na innej rejs na przedziwną wyspę daleko na południu, gdzie Czerwoni całe życie spędzają na dryfujących matach splecionych z wodorostów; na jeszcze innej tryumfalny marsz ku zachodnim krainom i Czerwoni witający Alvina jako wielkiego człowieka jednoczącego wszystkie rasy, w bezgranicznym zaufaniu otwierający przed nim swą ostatnią kryjówkę. I zawsze Alvinowi towarzyszy Arthur Stuart, mieszaniec — ale teraz sam obdarzony częścią mocy Stwórcy.

Większość ścieżek rozpoczynała się od tego, że przyprowadzają Arthura do źródlanej szopy. Dlatego nie zaskoczyło jej pukanie do drzwi.

— Panno Larner — zawołał cicho Alvin.

Ocknęła się z zamyślenia. Rzeczywistość nie była nawet w połowie tak interesująca, jak przyszłości odkryte w płomieniu serca Arthura Stuarta. Otworzyła drzwi. Stali tam wszyscy, z Arthurem opatulonym w koszulę Alvina.

— Przyprowadziliśmy go — oznajmił Horacy.

— To widzę — odparła Peggy.

Cieszyła się, ale jej głos nie zdradzał tej radości. Zachowywała się, jakby była bardzo zajęta, jakby jej przerwali coś ważnego, jakby była zirytowana. I była. No szybko, miała ochotę powiedzieć. Znam już tę rozmowę, bo Arthur Stuart ją słyszał, więc kończmy, żebym mogła dalej badać, czym się stanie ten chłopiec. Ale oczywiście nie mogła powiedzieć tego głośno, jeśli chciała nadal uchodzić za pannę Larner.

— Nie znajdą go — zapewnił ją Alvin. — W każdym razie dopóki nie zobaczą na własne oczy. Coś… Ich skarbczyk jest już do niczego.

— Jest bezużyteczny.

— No właśnie. Przyszliśmy prosić… czy można… czy możemy go u was zostawić? Ten dom… Obłożyłem go heksami, psze pani, więc nawet im do głowy nie przyjdzie, żeby tu wejść. Byle tylko drzwi były zamknięte na zamek.

— Nie macie dla niego jakiegoś ubrania? Jest jeszcze wilgotny… Chcecie, żeby się przeziębił?

— Noc jest ciepła — uspokoił ją Horacy. — Nie chcieliśmy wstępować do domu po rzeczy. Przynajmniej dopóki odszukiwacze nie wrócą, nie zrezygnują i nie odjadą znowu.

— Doskonale — odrzekła Peggy.

— A teraz lepiej zajmijmy się swoimi sprawami — wtrącił Po Doggly. — Muszę wracać do doktora.

— Powiedziałem Peg, że będę w mieście, więc lepiej, żebym naprawdę tam był.

Alvin zwrócił się do Peggy.

— Będę w kuźni, panno Larner. Gdyby coś się stało, proszę krzyknąć. W dziesięć sekund zjawię się tutaj.

— Dziękuję ci. A teraz proszę, wracajcie wszyscy do siebie.

Zamknęła drzwi. Nie chciała tak ich ponaglać, ale miała do zbadania cały wachlarz nowych przyszłości. Nikt, oprócz niej samej, nie był tak ważny dla dzieła Alvina, jak Arthur Stuart. Ale może tak będzie z każdym, kogo Alvin dotknie i odmieni… Może jako Stwórca przekształci każdego, kogo kocha. Wszyscy staną przy nim w tej wspaniałej chwili, popatrzą na świat przez ściany Kryształowego Miasta i zobaczą rzeczy takimi, jakimi pewnie widzi je Bóg.

Stukanie do drzwi. Otworzyła.

— Po pierwsze — powiedział Alvin — nie otwierajcie drzwi, jeśli nie wiecie, kto puka.

— Wiedziałam, że to ty — odparła.

Ale, prawdę mówiąc, wcale nie wiedziała. Nawet nie pomyślała.

— A po drugie, czekałem i nasłuchiwałem, czy zamkniecie drzwi na zamek. Nie zamknęliście.

— Przepraszam. Zapomniałam.

— Wiele nas kosztowało uwolnienie dzisiaj tego chłopca, panno Larner. Teraz wszystko zależy od pani. Dopóki odszukiwacze nie wyjadą.

— Tak, wiem.

Naprawdę było jej przykro i pozwoliła, by w głosie odezwał się ten żal.

— No to dobranoc.

Stał tam i czekał. Na co? Ach tak, aż ona zamknie drzwi. Zamknęła i przekręciła klucz w zamku. Potem wróciła do Arthura Stuarta, przytuliła go i ściskała tak długo, aż zaczął się wyrywać. — Jesteś bezpieczny — powiedziała.

— Oczywiście. Wiele nas kosztowało uwolnienie dzisiaj tego chłopca, panno Larner.

Słuchała go i wiedziała, że coś się stało. O co chodzi? No tak, oczywiście, Alvin użył dokładnie tych samych słów, ale coś się nie zgadza. Przecież Arthur zawsze naśladował różne osoby.

Naśladował. A tym razem powtórzył słowa Alvina własnym głosem. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszała. Zawsze uważała, że to talent chłopca. Że jest urodzonym imitatorem i nie ma pojęcia, że kogoś udaje.

— Jak się pisze „chrząszcz”?

— C-H-R-Z-Ą-S-Z-C-Z — odpowiedział. Swoim, nie jej głosem.

— Arthurze Stuarcie — szepnęła. — Co się stało?

— Nic się nie stało, panno Larner. Wróciłem do domu.

Nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy. Nigdy sobie nie uświadamiał, jak doskonałym jest naśladowcą, więc i teraz nie pojmował, że stracił swój talent. Zachował niemal doskonałą pamięć tego, co mówili inni. Wciąż mógł to powtórzyć słowo w słowo. Ale głosy zniknęły. Pozostał tylko jeden: jego własny głos siedmiolatka.

Objęła go znowu, na moment tylko, przelotnie. Teraz zrozumiała. Gdyby Arthur pozostał sobą, odszukiwacze mogliby go znaleźć i zabrać na południe. Jedynym ratunkiem było uczynienie go nie do końca sobą. Alvin nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że ratując Arthura, odebrał mu jego dar, a przynajmniej część daru. Ceną za wolność Arthura było to, że przestał być w pełni Arthurem. Czy Alvin to pojmuje?

— Jestem zmęczony, panno Larner — odezwał się Arthur Stuart.

— Tak, oczywiście — odparła. — Możesz położyć się tutaj, w moim łóżku. Ściągnij tę brudną koszulę i wskakuj pod kołdrę.

Zawahał się. Zajrzała w płomień jego serca i zrozumiała dlaczego. Odwróciła się z uśmiechem. Usłyszała szelest pościeli, a potem lekki zgrzyt sprężyn łóżka i odgłos małego ciała, wsuwającego się pod kołdrę. Wtedy podeszła do niego, pochyliła się i lekko pocałowała w policzek.

— Dobranoc, Arthurze — powiedziała.

— Dobranoc — wymruczał.

Po chwili już spał. Peggy usiadła przy biurku i podkręciła knot lampy. Może poczytać, czekając na powrót odszukiwaczy. Coś, co ją uspokoi.

Nie, nie mogła. Słowa tkwiły na stronicy, ale nie rozumiała ich sensu. Czyta Kartezjusza czy Księgę Rodzaju? To nieważne. Nie mogła się oderwać od nowego płomienia serca Arthura. Oczywiście, że zmieniły się wszystkie ścieżki jego życia. Nie był już tą samą osobą.

Prawie Arthur. Prawie ten, którym był przedtem. Ale niezupełnie.

Czy było warto? Utracić część siebie, aby zachować wolność? Może ten nowy człowiek był lepszy niż dawny, ale dawny Arthur odszedł, odszedł na zawsze. Odszedł bardziej nieodwracalnie, niż gdyby zabrali go na południe i spędził resztę życia jako niewolnik, a ten czas w Hatrack River stałby się tylko wspomnieniem, potem snem, wreszcie bajką opowiadaną pikaninom w ostatnich latach przed śmiercią.

Głupia! — krzyknęła na siebie w głębi serca. Nikt nie jest dzisiaj tą samą osobą, jaką był wczoraj. Nikt nie ma ciała tak młodego jak kiedyś, ani serca tak naiwnego czy umysłu pełnego niewiedzy. O wiele bardziej zmieniłoby go… okaleczyło… życie w niewoli, niż delikatne działanie Alvina. Arthur Stuart teraz jest bardziej sobą, niż byłby w Appalachee. Poza tym widziała przecież mroczne ścieżki ukryte kiedyś w jego płomieniu serca, smak bata, ogłupiający żar przy pracy w polu, albo stryczek czekający na licznych ścieżkach, które wiodły do przewodzenia buntowi niewolników i wyrżnięcia w łóżkach dziesiątków białych ludzi. Arthur Stuart był zbyt młody, by pojąć, co go spotkało. Gdyby jednak był człowiekiem dojrzałym, gdyby sam mógł dokonać wyboru, wybrałby przyszłość, którą Alvin właśnie uczynił możliwą. Peggy nie miała wątpliwości.

W pewnym sensie utracił część siebie, część swego daru, a zatem i część wyborów, jakich mógł w życiu dokonać. Ale tracąc to wszystko, zyskał wolność, zyskał moc… Oczywiście, że zamiana była opłacalna.

Ale na wspomnienie jego skupionej buzi, kiedy jej własnym głosem literował słowa, nie mogła powstrzymać kilku łez żalu.

Загрузка...