ROZDZIAŁ 21 — ALVIN CZELADNIK

Całe lato Alvin mieszkał w domu w Vigor Kościele i na nowo poznawał rodzinę. Zmienili się, i to bardziej niż trochę: Cally był już mężczyzną, Measure miał żonę i dzieci, bliźniaki Wastenot i Wantnot pożenili się z parą sióstr, Francuzek z Detroit, a mama i tato całkiem posiwieli i poruszali się wolniej. Nie wszystko uległo zmianie — w rodzinie panowała dawna wzajemna życzliwość. A mrok, który ogarnął Vigor Kościół po masakrze nad Chybotliwym Kanoe, może nie zniknął, ale przemienił się w rodzaj cienia, który padał na wszystko. Prawem kontrastu jasne chwile życia wydawały się przez to jeszcze jaśniejsze.

Od razu polubili Arthura Stuarta. Był tak młody, że mógł wysłuchać wszystkich mężczyzn w miasteczku, gdy po kolei opowiadali mu historię Chybotliwego Kanoe. Zareagował jedynie tak, że opowiedział im własną historię, będącą właściwie mieszaniną dziejów jego prawdziwej matki, historii Alvina i opowieści o tym, jak złapali go odszukiwacze i jak jego biała mama zabiła jednego z nich, zanim sama zginęła.

Alvin nie poprawiał wersji Arthura Stuarta. Trochę dlatego, że nie chciał wytykać mu błędów, skoro chłopak tak lubił o tym opowiadać. Trochę z żalu, gdyż zdał sobie sprawę, że Arthur Stuart już nigdy nie przemówi głosem innym niż własny. Ludzie się nie dowiedzą, jak to jest, kiedy się słyszy Arthura Stuarta naśladującego ich akuratnie. Mimo to lubili go słuchać, ponieważ nadal pamiętał, co mówią, wszystko, co do słowa. Dlaczego Alvin miałby podawać w wątpliwość to, co pozostało jeszcze z jego daru?

Alvin wiedział również, że czego nie opowie, tego nikt nie powtórzy. Istniał, na przykład, pewien owinięty workiem pakunek, którego nikt jeszcze nie widział rozwiniętego. Nic dobrego nie przyniosłaby plotka, że w Vigor Kościele widziano pewien złoty przedmiot. W miasteczku, od czasu masakry nad Chybotliwym Kanoe odwiedzanym tylko przez nielicznych, zjawiłoby się nagle więcej gości. A wszyscy z najgorszego gatunku, poszukujący złota i nie dbający o to, kogo mogą skrzywdzić po drodze. Dlatego nawet żywej duszy nie powiedział o złotym pługu. Jedyną zaś osobą, która wiedziała, że ukrywa jakiś sekret, była jego małomówna siostra Eleanor.

Alvin wybrał się do sklepu, który ona i Armor-of-God prowadzili przy miejskim rynku od dnia, kiedy w ogóle powstał miejski rynek. Kiedyś, jeszcze w czasach, gdy puszcza porastała ziemię od Mizzipy po Dekane, było to miejsce, gdzie goście, Czerwoni i Biali, przybywali po mapy i wieści. Teraz nadal klientów było sporo, ale wszyscy miejscowi. Przychodzili po zakupy i plotki, po wieści ze świata poza miastem. Jako że Armor-of-God był w Vigor Kościele jedynym dorosłym mężczyzną, którego nie dotknęła klątwa Tenska-Tawy, on jeden mógł podróżować daleko, kupować towar i słuchać, co się dzieje w świecie. Tak się złożyło, że tego dnia Armor-of-God wyjechał po szkło i cienką porcelanę do miasta Mishy-Wacka. Alvin zastał więc tylko Eleanor i jej najstarszego syna, Hektora.

Przez te lata trochę się tu zmieniło. Eleanor, która potrafiła kreślić heksy prawie tak dobrze jak Alvin, nie musiała już ich ukrywać wśród odpowiednio ułożonych koszy z kwiatami czy w ziołach wiszących w kuchni. Niektóre były teraz całkiem na widoku, co znaczyło, że są też czystsze i mocniejsze. Armor-of-God musiał trochę złagodnieć w swej nienawiści do darów i ukrytych sił. To dobrze; dawniej aż przykro było patrzeć, jak Eleanor udaje, że jest kimś innym niż jest, albo że nie wie tego, co wie.

— Przyniosłem coś — poinformował ją Alvin.

— Widzę — odparła Eleanor. — Zapakowane w worek i nieruchome jak kamień. Mimo to wydaje mi się, że masz tam coś żywego.

— Nie myśl o tym. Tego, co przyniosłem, nie powinien oglądać nikt oprócz mnie.

Eleanor nie zadawała zbędnych pytań. Zrozumiała od razu, po co przyniósł do niej ten pakunek. Poleciła Hektorowi, żeby obsłużył klientów, gdyby jacyś się zjawili, a potem zaprowadziła Alvina do nowego magazynu. Trzymali tam z dziesięć odmian fasoli w beczkach, sól w baryłkach, cukier w papierowych rożkach, mieloną sól w wodoszczelnych słojach i przyprawy w różnych naczyniach. Podeszła prosto do najpełniejszej z beczek — z fasolą w zielone cętki, jakiej Alvin jeszcze nie widział.

— Niewielu kupuje taką fasolę — stwierdziła. — Myślę, że nigdy nie zobaczymy dna tej beczki.

Alvin położył zawinięty lemiesz na ziarnach. A potem kazał im się rozsunąć, spłynąć wokół pługu gładko jak syrop. Pakunek opadł na samo dno. Alvin nie prosił nawet, żeby Eleanor się odwróciła. Zawsze wiedziała, że brat ma moc, by dokonać czegoś takiego.

— Cokolwiek tam żyje — spytała — nie umrze chyba, nie zacznie wysychać na dnie beczki?

— Nigdy nie umrze — odparł Alvin. — A przynajmniej nie tak, jak starzeją się i umierają ludzie.

Eleanor poddała się ciekawości na tyle tylko, by poprosić:

— Obiecaj mi, że gdyby ktokolwiek miał się dowiedzieć, co tam schowałeś, i ja się dowiem.

Alvin kiwnął głową. Tej obietnicy mógł dotrzymać. Wtedy nie wiedział jeszcze, czy komukolwiek pokaże swój pług. Jeśli jednak ktoś potrafił dotrzymać tajemnicy, to z pewnością Eleanor.

I tak mieszkał w Vigor Kościele i sypiał w swojej starej sypialni w domu rodziców. Minęło wiele tygodni, zbliżał się lipiec, a przez cały czas niewiele opowiadał o czasach swojego terminowania. Prawdę mówiąc, opowiadał tylko tyle, ile musiał. Bywał tu i tam, z ojcem i matką odwiedzał sąsiadów, a przy okazji leczył bolące zęby, złamane kości, ropiejące rany i choroby. Pomagał w młynie, wynajmował się do pomocy farmerom, zbudował niewielkie palenisko i dokonywał najprostszych napraw, jakich może dokonać kowal bez odpowiedniego kowadła. I przez cały czas odzywał się tylko wtedy, kiedy ktoś do niego zagadał. Mówił tyle, ile trzeba, żeby załatwić sprawę albo poprosić o jedzenie przy stole.

Nie był ponury — śmiał się z żartów, nawet sam kilka opowiedział. I nie był odludkiem — sporo czasu spędzał popołudniami na rynku, udowadniając najsilniejszym farmerom z Vigor Kościoła, że w zapasach nie mogą się równać z kowalem. Tyle że nie plotkował i nie rozmawiał o głupstwach, a także nigdy nie opowiadał o sobie. I jeśli ktoś nie podtrzymywał rozmowy, Alvin pozwalał, by zapadało milczenie. Pracował wtedy albo wpatrywał się w przestrzeń, jakby nawet nie pamiętał, że ma towarzystwo.

Niektórzy zauważyli, jak mało mówi. Ale długo go nie było, a trudno się spodziewać, żeby dziewiętnastolatek zachowywał się tak samo jak jedenastolatek. Pomyśleli tylko, że wyrósł na małomównego mężczyznę.

Niektórzy czegoś się domyślali. Matka i ojciec Alvina nieraz rozmawiali o tym między sobą.

— Chłopcu musiało przydarzyć się coś złego — twierdziła matka.

Ojciec tłumaczył to inaczej.

— Myślę, że spotkał dobro i zło zmieszane razem. Jak większość ludzi. Po prostu nie zna nas jeszcze dość dobrze. Nie było go przecież siedem lat. Niech się przyzwyczai, że jest w tym mieście mężczyzną, nie chłopcem. Już wkrótce zacznie gadać jak najęty.

Eleanor także spostrzegła, że Alvin jest małomówny. Ale ponieważ wiedziała także o niezwykłym sekrecie ukrytym w beczce z fasolą, ani przez chwilę nie myślała, że coś z nim jest nie w porządku. Kiedy jej mąż, Armor-of-God, zauważył, że Alvin do nikogo chyba nie powiedział pięciu słów naraz, odpowiedziała:

— Rozważa rzeczy głębokie. Rozwiązuje problemy, których nikt z nas nie rozumie dostatecznie, by mu pomóc. Zobaczysz: zacznie mówić więcej, kiedy już to wszystko sobie przemyśli.

Był jeszcze Measure, brat Alvina, wraz z nim schwytany kiedyś przez Czerwonych. Brat, który prawie tak dobrze jak Alvin poznał Ta-Kumsawa i Tenska-Tawę. Oczywiście, Measure także widział, jak mało Alvin opowiada o latach swojej nauki. W odpowiednim czasie Alvin z pewnością mu się zwierzy — to naturalne. Przecież zawsze ufał Measure'owi i wiele wspólnie przeszli. Ale z początku Alvin czuł się skrępowany, ponieważ Measure miał żonę, Delphi. Każdy dureń by zauważył, jak trudno im odejść od siebie dalej niż na trzy stopy, jak łagodnie i delikatnie się do siebie odnoszą, jak Measure wciąż się na nią ogląda, mówi do niej, kiedy są blisko. Skąd Alvin miał wiedzieć, czy w sercu brata zostało jeszcze miejsce dla niego? Nie, nawet Measure'owi nie mógł o sobie opowiedzieć, w każdym razie nie od razu.

Pewnego dnia, w środku lata, Alvin ze swoim bratem Callym budował w polu ogrodzenie. Cally był już wysoki jak sam Alvin, choć nie tak szeroki w barach. Obaj mieli przez tydzień pracować na farmie u Martina Hilla.

Alvin rozszczepiał drewno na drążki. Prawie nie korzystał ze swego daru, choć właściwie mógł zwyczajnie poprosić belki, żeby same pękały. Ale nie: ustawiał klin i uderzał młotem. Pilnował tylko, żeby belki nie pękały ukośnie, ale wzdłuż.

Ogrodzili już ze ćwierć mili, gdy Alvin zdał sobie sprawę, że Cally nie zostaje w tyle. Przygotowywał drągi, a Cally układał je na wbitych w ziemię palikach. I wcale nie potrzebował pomocy, nawet kiedy wbijał paliki w grunt za twardy, za miękki, kamienisty czy w błoto.

Alvin przyjrzał się bratu… a raczej użył swego daru, żeby mu się przyjrzeć. I rzeczywiście odkrył, że Cally częściowo posiadł jego talent. Był jak sam Alvin dawno temu, kiedy jeszcze nie wiedział, jak z niego korzystać. Cally znajdował odpowiednie miejsce na wbicie palika, potem rozmiękczał ziemię, a wreszcie ją utwardzał. Alvin pomyślał, że Cally nie robi tego świadomie. Pewnie mu się wydaje, że trafia na miejsca w naturalny sposób najlepsze do wbicia palików.

Znalazłem, pomyślał Alvin. Oto co muszę zrobić: nauczyć jeszcze kogoś, żeby został Stwórcą. A jeżeli mam kogoś uczyć, to właśnie Cally'ego, który otrzymał ten sam dar. Jest w końcu siódmym synem siódmego syna, tak samo jak ja, bo Vigor żył jeszcze, kiedy się urodziłem, ale od dawna był martwy, gdy przyszedł na świat Cally.

Nie przerywając pracy, Alvin zaczął mówić. Opowiadał Cally'emu o atomach: jak można im pokazać, czym być powinny, a one tym się stają. Tłumaczył to po raz pierwszy od rozmowy z panną Larner… z Margaret… i słowa cudownie smakowały w ustach. Do takiej pracy się urodziłem, myślał. Żeby tłumaczyć bratu, jak funkcjonuje świat. A on potrafi kiedyś nad tym światem zapanować.

Zdumiał się, kiedy Cally nagle uniósł palik nad głową i cisnął mu go pod nogi. Rzucił z taką siłą — albo może użył swojego daru — że palik rozpadł się w drzazgi. Alvin nie domyślał się dlaczego, ale widział, że Cally jest wściekły.

— Co takiego powiedziałem, Cally? — zapytał.

— Mam na imię Cal — odparł Cally. — Nie jestem Callym, odkąd skończyłem dziesięć lat.

— Nie wiedziałem. Przepraszam. Od tej chwili jesteś dla mnie Calem.

— Jestem dla ciebie niczym. Chciałbym, żebyś stąd odszedł.

Dopiero wtedy Alvin uświadomił sobie, że Cal nie zapraszał go do wspólnej pracy. To Martin Hill prosił, żeby przyszedł. Do tej pory Cal sam wykonywał takie zlecenia.

— Nie chciałem odbierać ci roboty — zapewnił. — Po prostu nie przyszło mi do głowy, że nie życzysz sobie pomocy. Ja miałem ochotę popracować w twoim towarzystwie.

Miał wrażenie, że cokolwiek powie, rozzłości Cala jeszcze bardziej. Brat poczerwieniał i zacisnął pięści tak mocno, że mógłby udusić węża.

— Miałem tu swoje miejsce — powiedział. — A teraz ty wróciłeś. Uczony w szkołach, powtarzający wszystkie trudne słowa. I uzdrawiasz ludzi, choć nawet ich nie dotykasz. Wchodzisz tylko do domu, mówisz zaklęcie, a kiedy wyjdziesz, są wyleczeni ze wszystkich chorób.

Alvin nie zdawał sobie sprawy, że ludzie cokolwiek zauważają. Nikt nie mówił na ten temat ani słowa, sądził więc, że swoje wyzdrowienia uznają za naturalne.

— Nie rozumiem, czemu cię to złości, Cal. To przecież dobry uczynek pomagać ludziom.

I nagle łzy popłynęły po policzkach Cala.

— Nawet kiedy ich dotykam, nie zawsze mogę wszystko naprawić — poskarżył się. — A teraz nikt już mnie nawet nie prosi.

Alvinowi nie przyszło do głowy, że Cal także zajmował się uzdrawianiem. Ale to przecież logiczne. Po wyjeździe Alvina Cal zajął jego miejsce w Vigor Kościele. Miał podobny dar, więc radził sobie całkiem dobrze. Zaczął robić to, czego nie robił Alvin jako dziecko, na przykład leczył ludzi — najlepiej jak potrafił. A teraz Alvin wrócił i nie tylko objął dawne funkcje, ale w dodatku górował nad nim w sprawach, których Cal dotąd tylko próbował. I co teraz począć?

— Przykro mi — zapewnił Alvin. — Ale mogę cię uczyć. Właśnie zacząłem.

— Nigdy nie widziałem tych kawałeczków i o czym tam jeszcze gadałeś. Niczego nie pojąłem. Może nie mam takiego talentu jak ty, a może jestem za tępy, rozumiesz? Mogę robić tylko to, co sam wymyślę. I nie musisz mi dowodzić, że jestem gorszy. Martin Hill wziął cię do tej pracy, bo wie, że zbudujesz lepsze ogrodzenie. I proszę, nawet nie korzystasz ze swojego daru, żeby przygotowywać te drągi. Bo chcesz pokazać, że nawet bez niego potrafisz mi dorównać.

— Wcale nie dlatego! — zaprotestował Alvin. — Zwyczajnie nie wykorzystuję swojego daru przy…

— Przy ludziach tak głupich jak ja.

— Nie najlepiej ci to tłumaczyłem — zgodził się Alvin. — Ale jeśli mi pozwolisz, Cal, nauczę cię, jak zmienić żelazo w…

— W złoto — dokończył Cal pogardliwie. — Za kogo mnie bierzesz? Chcesz mnie nabrać na tę bajkę alchemika? Gdybyś to potrafił, nie wróciłbyś biedny. Wiesz, kiedyś uważałem cię za najważniejszego na świecie. Myślałem, że jak już Al wróci do domu, wszystko będzie tak jak dawniej. Będziemy razem się bawić i pracować, rozmawiać bez przerwy, będę ci pomagał, wszystko będziemy robili wspólnie. Ale wyszło na to, że ciągle uważasz mnie za małego chłopca i w ogóle się do mnie nie odzywasz. Najwyżej „trzymaj drąg” albo „mógłbyś mi podać fasolę”. Przejąłeś wszystkie prace, które kiedyś ludzie powierzali mnie, nawet takie proste, jak postawienie solidnego ogrodzenia.

— Robota jest twoja. — Alvin zarzucił młot na ramię. Nawet gdyby Cal mógł się czegoś nauczyć, to na pewno nie od niego. — Nie będę ci więcej zabierał czasu.

— Zabierał mi czasu! — powtórzył Cal. — Nauczyłeś się tak mówić z książki, czy od tej paskudnej starej nauczycielki z Hatrack River, o której wiecznie opowiada ten twój paskudny mały mieszaniec?

Słysząc, że brat z takim lekceważeniem wypowiada się o pannie Larner i Arthurze Stuarcie, Alvin aż zawrzał ze złości. Zwłaszcza że zdań w rodzaju „nie będę ci dłużej zabierał czasu” rzeczywiście nauczył się od panny Larner. Ale nie powiedział i nie zrobił nic, co mogłoby zdradzić jego gniew. Odwrócił się tylko i pomaszerował wzdłuż gotowego ogrodzenia. Niech Cal skorzysta ze swojego daru i sam je skończy. Alvin nie odebrał nawet zapłaty za prawie cały dzień pracy. Co innego zaprzątało mu głowę. Trochę wspominał pannę Larner, ale przede wszystkim złościł się, że Cal nie chciał mu pozwolić, by go uczył. Był może jedyną osobą na świecie, która mogła opanować wszystko tak łatwo, jak niemowlę sztukę ssania, bo przecież miał wrodzony dar… Ale nie chciał się uczyć, w każdym razie nie od Alvina. Alvin nigdy nie podejrzewał, że można odrzucić możliwość nauki tylko dlatego, że się nie lubi nauczyciela.

Chociaż, kiedy się nad tym zastanowić, on sam także nie znosił lekcji z wielebnym Throwerem. Thrower zawsze sprawiał, że czuł się jakoś zły, głupi albo coś w tym rodzaju. Czy to możliwe, że Cal nienawidzi Alvina tak samo jak Alvin nienawidził pastora? Nie mógł zrozumieć, dlaczego Cal tak się złości. Ze wszystkich ludzi na świecie miał przecież najmniej powodów, bo najbardziej zbliżył się do Alvina. Ale właśnie z tej przyczyny Cal był zazdrosny i nigdy nie nauczy się niczego, do czego sam krok po kroku nie dojdzie.

W tym tempie nigdy nie zbuduję Kryształowego Miasta, bo nie zdołam nikogo nauczyć Tworzenia.

Dopiero po kilku tygodniach Alvin znowu spróbował z kimś o tym porozmawiać. Była niedziela i razem z Arthurem Stuartem przyszli na obiad do domu Measure'a. Dzień był gorący, więc Delphi podała zimne dania: chleb i ser, soloną szynkę i wędzonego indyka. Wyszli wszyscy z domu i usiedli w cieniu kuchennej werandy na północnej ścianie domu.

— Alvinie, zaprosiłem cię z Arthurem Stuartem nie bez powodu — zaczął Measure. — Delphi i ja omówiliśmy już to między sobą. Powiedzieliśmy też mamie i ojcu.

— To musi być coś strasznego, skoro wymagało tylu rozmów.

— Raczej nie. Chodzi o to… Widzisz, Arthur Stuart to miły chłopak, pracowity, a w dodatku niezły kompan.

Arthur Stuart wyszczerzył zęby.

— I jeszcze mocno sypiam — dodał.

— I śpioch — zgodził się Measure. — Ale mama i tato nie są już młodzi. Mama jest przyzwyczajona do rządzenia kuchnią po swojemu.

— To prawda — westchnęła Delphi.

Miała wiele okazji, by się przekonać, że Faith Miller lubi stawiać na swoim.

— A ojciec szybko się męczy. Kiedy wraca z młyna, musi się położyć. Potrzebuje spokoju i ciszy.

Alvin miał wrażenie, że wie, dokąd zmierza ta rozmowa. Może jego rodzina nie należała do tej samej klasy co Peg Guester czy Gertie Smith. Może nie potrafią przyjąć mieszańca do swego domu i serca. Posmutniał, ale wiedział, że nie będzie ich przekonywać. Razem z Arthurem Stuartem spakują rzeczy i ruszą w drogę bez konkretnego celu. Może do Kanady… Gdzieś, gdzie serdecznie powitają mieszańca.

— Naturalnie, oni nic takiego nie mówili — zastrzegł się Measure. — To ja im powiedziałem. Widzisz, mamy z Delphi dom trochę większy niż nam potrzeba. A przy trójce maluchów Delphi przyda się taki chłopak jak Arthur Stuart. Pomoże w kuchni i w ogóle.

— Umiem sam upiec chleb — pochwalił się Arthur Stuart. — Znam na pamięć przepis mamy. Ona nie żyje.

— No widzisz — ucieszyła się Delphi. — Gdyby czasem upiekł chleb albo chociaż pomógł mi przy cieście, w końcu tygodnia nie byłabym taka zmęczona.

— A już niedługo Arthur Stuart mógłby mi pomagać w polu — dodał Measure.

— Ale nie myśl, że chcemy go wynająć na służbę — zaznaczyła Delphi.

— Nie, nie! Myślimy o nim jak o jeszcze jednym synu, tylko większym niż mój najstarszy, Jeremiasz. On ma dopiero trzy i pół roku i jako istota ludzka jest właściwie bezużyteczny. Tyle że przynajmniej nie próbuje bez przerwy rzucać się do strumienia i tonąć, jak jego siostra Shiprah… albo ty, kiedy byłeś mały, jeśli wolno przypomnieć.

Arthur Stuart roześmiał się głośno.

— Mnie też kiedyś Alvin chciał utopić — oświadczył. — Wsadził mnie do Hio.

Alvin zawstydził się — z powodu wielu rzeczy. Że nie opowiedział Measure'owi, jak ocalił Arthura Stuarta przed odszukiwaczami. I że nawet przez chwilę sądził, że mama, tato i Measure chcą się pozbyć chłopca, kiedy w istocie spierali się, kto go weźmie do siebie.

— To Arthur Stuart zdecyduje, czy zechce się do was przenieść — stwierdził. — Przybył tu ze mną, ale nie dokonam za niego wyboru.

— Naprawdę mogę tu mieszkać? — upewnił się Arthur Stuart. — Cal nie bardzo mnie lubi.

— Cal ma własne kłopoty — odparł Measure. — Ale lubi cię, na pewno.

— Dlaczego Al nie przywiózł do domu czegoś pożytecznego, na przykład konia? — powiedział Arthur Stuart. — Ty jesz jak koń, a założę się, że nie pociągniesz nawet dwukółki.

Measure i Delphi wybuchnęli śmiechem. Wiedzieli, że Arthur Stuart słowo w słowo powtarza wypowiedź Cala. Robił to często i ludzie podziwiali jego absolutną pamięć. Ale Alvin posmutniał. Wiedział, że ledwie kilka miesięcy temu chłopiec przemówiłby głosem Cala i nawet mama musiałaby spojrzeć, żeby rozpoznać, kto się odezwał.

— Czy Alvin też będzie tu mieszkał? — zapytał Arthur Stuart.

— Tak właśnie myśleliśmy. Dlaczego się do nas nie przeprowadzisz, Alvinie? Na razie mógłbyś spać w dużym pokoju. A kiedy skończymy letnie prace, wzięlibyśmy się za starą chatę. Wciąż jest w dobrym stanie, przecież wyprowadziliśmy się z niej dopiero dwa lata temu. Wtedy mógłbyś być samodzielny. Jesteś chyba za duży, żeby sypiać w domu taty i jadać przy maminym stole.

Alvin nigdy by się tego nie spodziewał: nagle miał oczy pełne łez. Może z czystej radości, bo ktoś zauważył, że nie jest już tym samym dawnym Alvinem Millerem Juniorem. A może dlatego, że Measure troszczył się o niego jak dawniej. W każdym razie dopiero w tej chwili naprawdę poczuł, że wrócił do domu.

— Pewnie, przeprowadzę się, jeśli mnie przyjmiecie — powiedział.

— Nie musisz płakać z tego powodu — zauważyła Delphi. — Mam już trójkę dzieciaków, które płaczą, kiedy tylko sobie o tym przypomną. Nie chcę wycierać ci oczu i nosa, jak małej Keturah.

— Przynajmniej nie nosi pieluch — mruknął Measure.

On i Delphi zaśmiali się tak głośno, jakby w życiu nie słyszeli lepszego żartu. Ale naprawdę śmiali się, bo Alvin tak się rozczulił.

Więc Alvin z Arthurem Stuartem przeprowadzili się, a Alvin na nowo poznał swego ukochanego brata. Wszystko to, co podziwiał w nim dawniej, dostrzegał nadal u dorosłego Measure'a. Pojawiło się też kilka nowych cech. Łagodność, jaką okazywał dzieciom, nawet kiedy musiał sprawić im lanie albo upomnieć surowo. To, jak doglądał swojej ziemi i obejścia, dostrzegał wszystko, co należało zrobić, a potem to robił, tak że nigdy drzwi nie skrzypiały przez dwa dni z rzędu, nigdy żadne zwierzę nie chodziło głodne od rana do wieczora.

A przede wszystkim Alvin widział, jak Measure postępuje z Delphi. Nie była dziewczyną wyjątkowej urody, ale też nie była szczególnie brzydka. Mocno zbudowana i silna, śmiała się głośno jak osioł. Jednak Measure wodził za nią oczami, jakby była najpiękniejsza na świecie. Podnosiła głowę, a on przyglądał jej się z rozmarzonym uśmiechem. Wtedy uśmiechała się także, czerwieniła albo odwracała głowę i przez chwilkę poruszała się z większą gracją, jakby tańczyła albo próbowała pofrunąć. Alvin zastanawiał się wtedy, czy on sam potrafiłby patrzeć na pannę Larner tak, żeby z radości chciała wzlecieć w powietrze.

Czasami leżał bezsennie wśród nocy, wyczuwając subtelne drżenia domu. Wiedział, skąd dochodzi to ciche trzeszczenie. W takich chwilach wspominał twarz kobiety imieniem Margaret, która przez tyle miesięcy ukrywała się w pannie Larner. Wyobrażał sobie tę twarz tuż przy swojej, rozchylone wargi i ciche krzyki rozkoszy, jak te, które wydawała Delphi. A potem znów widział jej twarz wykrzywioną bólem i żalem. W takich chwilach serce go bolało i pragnął wrócić do niej, wziąć ją w ramiona i zabrać gdzieś, gdzie mógłby ją uleczyć, wziąć na siebie cierpienie.

A ponieważ Alvin zamieszkał w domu Measure'a, przestał się pilnować i jego twarz zaczęła zdradzać szarpiące nim uczucia. Zdarzyło się więc, że kiedy Measure i Delphi wymienili takie spojrzenia, jakimi zwykle się nawzajem obrzucali, Measure przypadkiem zerknął na Alvina. Delphi tymczasem wyszła już z pokoju, a dzieci dawno leżały w łóżkach, Measure mógł zatem swobodnie wyciągnąć rękę i położyć bratu dłoń na kolanie.

— Kim ona jest? — zapytał.

— Kto? — zmieszał się Alvin.

— Ta, którą tak kochasz, że samo wspomnienie dech ci odbiera. Alvin wahał się przez chwilę, raczej z przyzwyczajenia. Ale w końcu otworzyło się ujście i zwierzył się bratu ze wszystkiego. Zaczął od panny Larner i od tego, że naprawdę była nią Margaret, ta sama dziewczyna-żagiew, o której opowiadał Bajarz i która z daleka czuwała nad Alvinem. Ale historia o miłości prowadziła do opowieści o tym, czego Margaret go nauczyła. Zanim Alvin skończył, zbliżał się świt. Delphi zasnęła, wsparta o ramię Measure'a — wróciła wcześniej do pokoju, ale nie wytrzymała długo. To dobrze, bo przecież troje dzieci i Arthur Stuart zażądają śniadania, niezależnie od tego, jak późno poszła spać. Za to Measure słuchał uważnie. Oczy błyszczały mu, gdy Alvin mówił o pieśni Drozda, o żywym pługu ze złota, o sobie w ogniu paleniska kuźni i Arthurze Stuarcie w wodach Hio. A za tym błyskiem czaiła się głęboka pełna smutku zaduma nad zabójstwem, które popełnił Alvin, choćby i było zasłużone, nad śmiercią Peg Guester, a nawet nad śmiercią pewnej zbiegłej niewolnicy całe życie Arthura Stuarta temu.

— Muszę jakoś znaleźć ludzi, którym potrafię pokazać, jak być Stwórcami — mówił Alvin. — A nie wiem nawet, czy ktokolwiek bez mojego daru może się tego nauczyć, ani ile powinien się nauczyć, ani nawet czy w ogóle zechce się uczyć.

— Myślę — rzekł Measure — że przede wszystkim powinni kochać marzenie o twoim Kryształowym Mieście. I to zanim jeszcze zaczną się uczyć, jak pomagać przy jego budowie. Jeśli rozejdzie się plotka, że jest Stwórca, który chce uczyć Tworzenia, zbiegnie się wielu takich, co z twoją mocą chcieliby rządzić innymi. Ale Kryształowe Miasto… Pomyśl tylko, Alvinie! To jakby żyć wewnątrz tej trąby powietrznej, która przed laty pochwyciła ciebie i Proroka.

— Czy zechcesz się uczyć, Measure? — zapytał Alvin.

— Zrobię wszystko co można, żeby się nauczyć. Ale najpierw składam ci uczciwą obietnicę, że tego, co mi pokażesz, użyję tylko do budowy Kryształowego Miasta. A gdyby się okazało, że w żaden sposób nie zostanę Stwórcą, i tak pomogę ci, jak potrafię. O cokolwiek mnie poprosisz, Alvinie, uczynię to: zabiorę rodzinę na kraniec świata, oddam wszystko, co posiadam, zginę, jeśli zajdzie potrzeba… Wszystko, by sprawdziła się wizja, którą pokazał ci Tenska-Tawa.

Alvin ujął go za ręce i trzymał długo. Potem Measure pochylił się i ucałował go jak brat brata, jak przyjaciel przyjaciela. Ten ruch zbudził Delphi. Nie słyszała wszystkiego, ale odgadła, że dzieje się coś ważnego. Uśmiechnęła się sennie, wstała i pozwoliła, żeby Measure odprowadził ją do łóżka na te ostatnie godziny nocy.

Tak rozpoczęła się dla Alvina prawdziwa praca. Przez całe lato Measure był jego uczniem i jego nauczycielem. Alvin uczył go Tworzenia, zaś Measure uczył ojcostwa, uczuć rodzinnych, męstwa. Tyle że Alvin nie całkiem zdawał sobie sprawę z tego, czego się uczy, natomiast Measure z ciężkim trudem zdobywał każde nowe zrozumienie, każdy strzęp sztuki Tworzenia. Rozumiał jednak coraz więcej, choć opanował zaledwie niewielką część wiedzy. Po wielu próbach i porażkach Alvin zaczął pojmować, w jaki sposób nauczać „widzenia” bez oczu i „dotyku” bez rąk.

Teraz, kiedy czasem leżał bezsennie, rzadziej tęsknił za przeszłością, raczej starał się wyobrazić sobie przyszłość. Gdzieś tam było miejsce, w którym wzniesie Kryształowe Miasto. I byli ludzie, których musi znaleźć, nauczyć ich kochać tę wizję i pokazać, jak zmienić ją w rzeczywistość. Gdzieś tam rozciąga się pole, które miał orać jego złoty pług. Gdzieś była kobieta, którą mógłby kochać i żyć u jej boku aż do śmierci.


Jesienią w Hatrack River odbyły się wybory. A że krążyły pogłoski o tym, kto jest prawdziwym bohaterem, a kto żmiją, Pauley Wiseman stracił pracę, zaś Po Doggly dostał nową. Mniej więcej w tym samym czasie Makepeace Smith zjawił się ze skargą, że ostatniej wiosny jego uczeń uciekł z pewnym przedmiotem, który należał do mistrza.

— Długo czekaliście, żeby wnieść tę skargę — zauważył szeryf Doggly.

— Groził mi — wyjaśnił Makepeace. — Bałem się o rodzinę.

— No, dobrze. Powiedzcie, co takiego wam ukradł.

— To był pług.

— Zwyczajny pług? Wielkie nieba, po co miałby kraść coś takiego? Makepeace Smith zniżył głos.

— Ten pług był ze złota — wyszeptał tajemniczo.

Po Doggly niemal boki zrywał ze śmiechu.

— To prawda — zapewniał go Makepeace. — Uwierzcie mi.

— Coś podobnego… Chyba wam wierzę, przyjacielu. Ale jeżeli w waszej kuźni był złoty pług, stawiam dziesięć do jednego, że to był pług Ala, nie wasz.

— Wszystko, co wykona uczeń, należy do jego mistrza!

Po spoważniał nagle.

— Zacznijcie tylko rozpowiadać o tym w Hatrack River, Makepeasie Smith. A wtedy inni wam przypomną, jak to trzymaliście tego chłopaka, chociaż już dawno był lepszym kowalem od was. Na pewno rozejdzie się szeroko, żeście nie byli uczciwym mistrzem. Kiedy zaczniecie oskarżać Alvina o kradzież tego, co on jeden na całym świecie mógł zrobić, ludzie was tylko wyśmieją.

Może by wyśmiali, a może i nie. W każdym razie Makepeace Smłth nie próbował już żadnych sztuczek i nie starał się odebrać Alvinowi pługu, gdziekolwiek był. Ale opowiadał o nim każdemu, wciąż dodając więcej szczegółów: jak to Alvin zawsze go okradał, jak to złoto było rodzinnym dziedzictwem Makepeace'a Smitha, odlanym w kształt lemiesza i pomalowanym na czarno, jak Alvin z diabelską pomocą odkrył je i zabrał ze sobą. Gertie, póki żyła, karciła go za takie gadanie, ale zmarła niedługo po odejściu Alvina, pękła jej żyła, kiedy wrzeszczała na męża, że jest takim durniem. Od tego dnia Makepeace opowiadał tę historię po swojemu. Dodawał, że to Alvin zabił Gertie klątwą, od której pękła jej żyła w głowie, i nieszczęsna wykrwawiła się na śmierć. Było to straszliwe kłamstwo, ale zawsze znajdzie się dość ludzi, którzy lubią słuchać takich rzeczy. Opowieść dotarła do granic stanu Hio, a potem jeszcze dalej. Słyszał ją Pauley Wiseman. Słyszał wielebny Thrower. Słyszał Cavil Planter. I jeszcze wielu innych.

Dlatego właśnie, kiedy Alvin opuścił wreszcie Vigor Kościół, sporo ludzi pilnie uważało na obcych niosących pakunki rozmiarów lemiesza, wyglądało błysku złota pod workiem i oceniało przybyszów, czy nie są przypadkiem pewnym zbiegłym uczniem kowalskim, który okradł swojego mistrza. Niektórzy zamierzali nawet, gdyby tylko złoty pług wpadł im w ręce, odwieźć go do Hatrack River i oddać Makepeace'owi Smithowi. Za to innym taka myśl nie przeszła nawet przez głowę.


KONIEC TOMU TRZECIEGO
Загрузка...