Tego dnia, kiedy przybyła nauczycielka, Alvin był w Ujściu Hatrack. Makepeace wysłał go wozem po ładunek żelaza z Hio. Ujście Hatrack było kiedyś pojedynczym nabrzeżem, przystankiem łodzi, z których wyładowywano towary dla miasta Hatrack River. Teraz, kiedy ruch na rzece się zwiększył i coraz więcej ludzi osiedlało się w zachodnich krainach na obu brzegach Hio, zbudowano tu kilka sklepów i zajazdów, gdzie farmerzy sprzedawali prowiant dla łodzi, a rzeczni wędrowcy mogli zatrzymać się na noc. Ujście Hatrack i miasto Hatrack River zyskiwały na znaczeniu, jako że było to ostatnie miejsce, gdzie Hio zbliżała się do wielkiego Traktu Wobbish — tej samej drogi, którą ojciec i bracia Alvina wycinali w dziczy, wędrując na zachód do Vigor Kościoła. Osadnicy przybywali tu na statkach, wyokrętowywali swoje wozy i konie, po czym ruszali dalej lądem.
Były tu również pewne miejsca, których mieszkańcy Hatrack River nie tolerowali u siebie. Domy hazardu, gdzie grano w pokera i inne gry, a pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Prawo niechętnie wkraczało do tych legowisk rzecznych szczurów i szumowin. A na piętrach takich domów przebywały podobno kobiety nie będące damami i wykonujące zawód, o którym ludzie przyzwoici nie mówili nawet szeptem, zaś chłopcy w wieku Alvina rozmawiali ściszonymi głosami, śmiejąc się nerwowo.
Jednak to nie myśl o uniesionych spódnicach i obnażonych udach sprawiała, że Alvin niecierpliwie wyczekiwał wypraw do Ujścia Hatrack. Prawie nie zauważał tych domów; nie miał tam nic do roboty. To nabrzeże go kusiło, budynek portowy, sama rzeka, po której bez przerwy sunęły łodzie i tratwy, dziesięć z prądem na każdą płynącą pod prąd. Alvin szczególnie lubił parowce, które świszcząc i dymiąc, pędziły z nienaturalną prędkością. Szerokie i długie, z wielkimi motorami zbudowanymi w Irrakwa, mknęły w górę rzeki szybciej niż tratwy spływały w dół. Osiem takich statków kursowało po Hio od Dekane do Sphinx i z powrotem. Jednak nie dalej niż Sphinx, ponieważ gęste mgły skrywały Mizzipy i mało która łódź ośmielała się tam płynąć.
Pewnego dnia, myślał Alvin, pewnego dnia człowiek może wsiąść na taki statek jak „Duma Hio” i zwyczajnie odpłynąć. Daleko na zachód, do dzikich krain, skąd może uda się dostrzec te miejsca, gdzie żyją teraz Ta-Kumsaw i Tenska-Tawa. Albo w górę rzeki, do Dekane, a stamtąd nowym parowym pociągiem po szynach aż do Irrakwa i kanału. Stamtąd można zjeździć cały świat, pokonać wszystkie oceany. Albo stanąć na brzegu, a kiedyś może cały świat przepłynie obok.
Alvin nie był leniem. Nie tkwił długo na brzegu, choć pewnie miałby na to ochotę. Po chwili ruszył do składu portowego, gdzie oddał kwit Makepeace'a Smitha i mógł odebrać żelazo czekające w dziewięciu skrzyniach w magazynie.
— Wolałbym, żebyś nie używał moich wózków do transportu tych skrzyń — powiedział portomistrz.
Alvin skinął głową. Zawsze to samo. Żelazo było ludziom potrzebne, portomistrzowi też, i z pewnością wkrótce zjawi się w kuźni, prosząc o to czy tamto. Jednak póki co, woli, żeby Alvin sam je dźwigał, bo ciężki ładunek mógłby uszkodzić wózki. Makepeace nie dawał Alvinowi pieniędzy, żeby wynajął do pomocy któregoś z rzecznych szczurów. Szczerze mówiąc, Alvin był z tego zadowolony. Nie podobali mu się ci ludzie rzeki. Wprawdzie przeminęły już dni piratów i brygandów — zbyt wielki był ruch na rzece, by coś mogło się na niej dziać po kryjomu. Jednak wciąż wiele zdarzało się kradzieży i oszustw, zaś Alvin nie lubił tych, co robili podobne rzeczy. Według niego, ci łajdacy wykorzystywali zaufanie uczciwych ludzi, a potem ich zdradzali. A do czego mogło to doprowadzić, jeśli nie do tego, że ludzie w ogóle przestaną sobie ufać? Wolałbym raczej stanąć naprzeciw człowieka, który chce walczyć, i z nim się zmierzyć, niż spotkać takiego, co pełen jest kłamstw.
I kto by pomyślał, że w tej samej godzinie Alvin spotka nową nauczycielkę i zmierzy się z rzecznym szczurem.
Szczur, z którym miał walczyć, był jednym z całej ich grupy wylegującej się pod okapem magazynu portowego. Czekali pewnie, aż otworzą dom gry. Za każdym razem, kiedy Alvin wychodził ze skrzynią żelaznych sztab, wołali do niego drwiąco. Z początku były to dobroduszne kpiny w stylu „Dlaczego tak biegasz tam i z powrotem, chłopcze? Lepiej od razu wsadź sobie dwie takie skrzynie pod pachy!” Alvin uśmiechał się tylko. Wiedzieli, jak ciężkie jest to żelazo. Kiedy wyładowywali je wczoraj, marynarze na pewno po dwóch nosili jedną skrzynię. Czyli, w pewnym sensie, te kpiny, że jest słaby albo leniwy, były rodzajem komplementu, żartu — bo żelazo było ciężkie, a Alvin naprawdę bardzo silny.
Potem Alvin zajrzał do sklepu, żeby kupić dla Gertie przyprawy i jakieś kuchenne narzędzia z Irrakwa i Nowej Anglii, których przeznaczenia mógł się tylko domyślać.
Kiedy wrócił z zakupami, rzeczne szczury nadal tkwiły w cieniu pod dachem, ale pojawił się nowy cel ich docinków, te zaś stały się bardziej nieprzyjemne. Tym razem zaczepiali kobietę w średnim wieku, pewnie koło czterdziestki, z włosami ciasno związanymi w kok pod kapeluszem i w sukni zapiętej pod szyję, z ciasnymi mankietami, jakby właścicielka bała się, że padające na skórę promienie słońca mogą ją zabić. Z kamiennym wyrazem twarzy patrzyła przed siebie, a rzeczne szczury nie żałowały języków.
— Jak myślicie, chłopcy, zaszyła na sobie tę kieckę?
Myśleli, że owszem.
— Pewnie nigdy jej nie zdejmuje, dla żadnego faceta.
— Pewno, że nie. Bo pod tą spódnicą nic nie ma. To tylko głowa lalki i ręce przyszyte do wypchanej kiecki.
— Przecież nie może być prawdziwą kobietą.
— Ja tam umiem poznać prawdziwą kobietę. Kiedy tylko mnie zobaczy, zaraz zadziera spódnicę i rozkłada nogi.
— Może gdybyś jej trochę pomógł mógłbyś z niej zrobić prawdziwą kobietę.
— Tą? Przecież ona jest wyciosana z drzewa. Miałbym pełno drzazg w swoim wiośle, gdybym próbował pływać na takich wodach.
Tego już Alvin nie mógł wytrzymać. Nieładnie, jeśli mężczyzna myśli tak o kobiecie, nawet jeśli ona sama się o to prosi — jak te dziewczyny z domów gry, które noszą dekolty tak głębokie, że można im policzyć piersi tak łatwo, jak wymiona u krowy, a idąc po ulicy unoszą spódnice, że aż pokazują kolana. Ale ta kobieta była najwyraźniej damą i naprawdę nie powinna słuchać takich rzeczy. Alvin domyślał się, że czeka, aż ktoś po nią przyjedzie, jako że dyliżans do Hatrack River odjeżdżał dopiero za parę godzin. Nie wyglądała na przestraszoną. Pewnie wiedziała, że tacy ludzie są zwykle mocni tylko w gębie, a więc jej honor nie jest zagrożony. A z jej twarzy nie mógł nawet poznać, czy w ogóle słyszy zaczepki, taka była zimna i obojętna. Ale odzywki rzecznych szczurów samego Alvina zawstydziły tak bardzo, że nie mógł słuchać spokojnie. I nie czułby się dobrze, gdyby zwyczajnie wsiadł na wóz i zostawił ją tutaj. Dlatego załadował pakunki ze sklepu, a potem podszedł do rzecznych szczurów i stanął przed najgłośniejszym, najbardziej paskudnym z nich wszystkich.
— Może lepiej zaczniesz się do niej zwracać jak do damy — powiedział. — Albo w ogóle przestaniesz się odzywać.
Nie zdziwił się, widząc nagłe błyski w ich oczach. Zaczepianie damy było rodzajem zabawy, wiedział jednak, że teraz mierzą go wzrokiem. Zawsze byli chętni, żeby udzielić lekcji któremuś z miejskich chłopaków, nawet tak potężnie zbudowanemu jak Alvin, w końcu przecież kowalowi.
— A może lepiej ty się do nas nie odzywaj — odparł ten pyskaty. — Może już powiedziałeś za dużo.
Jeden ze szczurów nie zrozumiał, co się dzieje, i nadal myślał, że zabawa polega na zaczepianiu damy.
— On jest zazdrosny. Sam chce powiosłować w tej mętnej wodzie.
— Jeszcze nie powiedziałem dosyć — rzekł Alvin. — Bo wciąż nie potraficie się zachować wobec damy.
Dopiero wtedy kobieta odezwała się po raz pierwszy.
— Nie potrzebuję obrońcy, młody człowieku — powiedziała. — Idź swoją drogą.
Jej głos brzmiał dziwnie. Kulturalnie, jak głos wielebnego Throwera. I wszystkie słowa wyraźne. Jak u ludzi, którzy kończyli szkoły na wschodzie.
Lepiej by było, gdyby nic nie mówiła, ponieważ jej głos tylko zachęcił rzeczne szczury.
— Patrzcie, robi do niego słodkie oczy!
— Ma na niego ochotę!
— On chce popłynąć naszą łodzią!
— Pokażmy jej, kto tu jest prawdziwym mężczyzną!
— Jeśli ma chęć na jego maszcik, odetniemy go i damy jej!
Pojawił się nóż, potem drugi. Czy nie zorientowała się, że powinna trzymać buzię zamkniętą? Gdyby mieli do czynienia z samym Alvinem, wystarczyłaby im walka jeden na jednego. Ale jeśli zechcą się przed nią popisać, z radością zaatakują go razem i pokaleczą, może zabiją, a z pewnością pozbawią ucha albo nosa. Albo, jak zagrozili, wykastrują.
Alvin patrzył na nią przez chwilę, błagając w myślach, żeby już się nie odzywała. Zrozumiała to spojrzenie, a może sama się domyśliła albo zwyczajnie była przestraszona, w każdym razie nie wtrącała się więcej. Alvin spróbował pokierować sytuacją tak, żeby mógł sobie z nią poradzić.
— Noże — rzucił tonem tak pogardliwym, na jaki tylko było go stać. — Boicie się z gołymi rękami zmierzyć z kowalem?
— Kowal to nic w porównaniu z muskułami, jakie mamy od popychania łodzi na rzece — kpili, ale noże zniknęły.
— Wy już nie popychacie łodzi, chłopcy, i wszyscy o tym wiedzą — odpowiedział Alvin. — Siedzicie tylko, obrastacie tłuszczem i patrzycie, jak koło łopatkowe samo pcha statek.
Najbardziej pyskaty ze szczurów wstał i wyszedł naprzód, ściągając przez głowę brudną koszulę. Miał potężne muskuły, to prawda, a także sporo blizn znaczących na biało i czerwono ramiona i pierś. Brakowało mu też jednego ucha.
— Sądząc po wyglądzie — stwierdził Alvin — często walczyłeś.
— Diabelna racja.
— I sądząc po wyglądzie, większość przeciwników była lepsza od ciebie.
Mężczyzna zaczerwienił się, zarumienił pod opalenizną od czoła po pierś.
— Czy nie ma tam kogoś, z kim warto się pomocować? — prowokował Alvin. — Kogoś, kto zwykle wygrywa?
— Ja wygrywam! — wrzasnął tamten.
Wściekał się, więc łatwiej go będzie pokonać, dokładnie tak jak Alvin to zaplanował. Ale inni zaczęli go odciągać.
— Ma rację ten chłopak od kowala. Nie jesteś za dobry w zapasach.
— Dajcie mu to, czego chce.
— Mike, ty go załatw. — Jest twój, Mike.
Gdzieś z tyłu — z najbardziej zacienionego miejsca, gdzie siedział na jedynym krześle z oparciem — jakiś mężczyzna wstał i wystąpił przed grupę.
— Ja się zajmę tym chłopcem.
Pyskacz natychmiast przycichł i ustąpił z drogi. Nie tak zaplanował to sobie Alvin. Mężczyzna nazywany Mikiem był wyższy i silniejszy od pozostałych. Kiedy zdjął koszulę, Alvin zauważył jedną czy dwie blizny, ale niewiele. Mężczyzna miał też dwoje uszu, co było oczywistym znakiem, że jeśli nawet kiedyś przegrał, to nigdy nie przegrał bardzo.
I miał mięśnie jak bawół.
— Nazywam się Mike Fink! — ryknął. — Jestem najwredniejszym, najtwardszym sukinsynem, jaki chodził po wodzie! Gołymi rękami mogę osierocić małe aligatory! Mogę żywego bizona wrzucić na wóz i trzasnąć go w łeb, aż padnie trupem! A kiedy mi się nie podoba zakręt na rzece, łapię jeden koniec i potrząsam, żeby się wyprostował! Każda kobieta, jaką miałem pod sobą, wyszła z trojaczkami, jeśli w ogóle chciała spode mnie wychodzić! Kiedy z tobą skończę, mały, włosy będą ci zwisały prosto po obu stronach głowy, bo nie będziesz miał uszu! Będziesz siadał, żeby się wysikać i już nigdy nie będziesz się musiał golić!
A kiedy Mike Fink tak się popisywał, Alvin spokojnie zdejmował koszulę, odpinał pas z nożem i wszystko to układał na koźle wozu. Potem zaznaczył na ziemi duże koło. Cały czas starał się wyglądać spokojnie i obojętnie, jakby Mike Fink był zarozumiałym siedmiolatkiem, a nie mężczyzną z żądzą mordu w oczach.
Kiedy Fink skończył swoje przechwałki, koło było już wyrysowane. Fink podszedł i starł je nogą, unosząc chmurę kurzu. Przemaszerował dookoła, wymazując linię.
— Nie wiem, kto cię uczył, chłopcze — powiedział. — Ale jak ze mną się bijesz, nie ma takich karkulacji. Żadnych kółek i żadnych reguł.
Dama przemówiła znowu.
— To oczywiste, że nie ma też żadnych reguł w pańskich wypowiedziach. Inaczej wiedziałby pan, że słowo „karkulacja” to pewny dowód głupoty i ignorancji.
Fink odwrócił się do niej, ale chyba zrozumiał, że nie ma nic do powiedzenia, albo domyślił się, że cokolwiek powie, wyda się jeszcze większym ignorantem. Pogarda w jej głosie rozwścieczyła go, ale też sprawiła, że zwątpił w siebie. Z początku Alvin uznał, że wtrącając się znowu, dama tylko pogarsza jego sytuację. Ale zaraz pojął, że stara się zrobić z Finkiem to, czego Alvin próbował z pyskatym — tak go rozzłościć, żeby walczył głupio. Problem w tym — jak podejrzewał — że wściekły Fink pewnie wcale nie walczy głupio. Walczy bardziej zażarcie. Walczy na śmierć. Zechce zrealizować swoje przechwałki o pozbawieniu Alvina niektórych części ciała. To nie będą takie przyjacielskie zapasy, jakie zdarzały się Alvinowi w mieście, kiedy chodziło tylko o to, żeby rzucić przeciwnika na ziemię. Albo — jeśli walka toczyła się na trawie — żeby położyć go na łopatkach.
— Nie jesteś taki mocny — powiedział Alvin. — I wiesz o tym. Inaczej nie chowałbyś w bucie noża.
Fink zdziwił się, ale podciągnął nogawkę i wyjął zza cholewy długi nóż. Rzucił go za siebie.
— Nie potrzebuję noża, żeby z tobą wygrać — oświadczył.
— To dlaczego nie wyjmiesz tego w drugim bucie?
Fink zmarszczył brwi i podwinął drugą nogawkę.
— Nie mam tu żadnego noża.
Alvin wiedział swoje, ale był zadowolony, że Fink obawia się tego pojedynku. Dlatego nie chce się rozstawać z ukrytym nożem. Poza tym nikt pewnie o tym nożu nie wiedział — oprócz Alvina, który potrafił zobaczyć to, czego inni nie widzą. Fink nie chciał zdradzić, że ma taki nóż, bo wieść o tym szybko by się rozniosła wzdłuż rzeki i straciłby przewagę.
Mimo wszystko Alvin nie mógł dopuścić, żeby Fink walczył z nim uzbrojony.
— W takim razie zdejmij buty. Będziemy walczyli na bosaka — zaproponował.
To był dobry pomysł, niezależnie od noża. Alvin wiedział, że w bójkach rzeczne szczury kopią ciężkimi butami jak muły. Walka na bosaka może odebrać Finkowi trochę śmiałości.
Jeśli nawet tak się stało, Fink nic po sobie nie pokazał. Zwyczajnie usiadł w pyle drogi i ściągnął buty. Alvin zrobił to samo. Zdjął też skarpety — Fink ich nie nosił. I teraz obaj mieli na sobie tylko spodnie. Stanęli w słońcu, już teraz spoceni i zakurzeni.
Jednak nie do tego stopnia, żeby Alvin nie wyczuł heksa chroniącego całe ciało Mike'a Finka. Jak to możliwe? Czyżby miał jakiś amulet z heksem w kieszeni? Sieć była najmocniejsza z tyłu, ale kiedy Alvin przeniknął i zbadał jego kieszenie, trafił tylko na szorstkie płótno spodni. Fink nie miał tam nawet monety.
Tymczasem wokół zebrała się już grupka gapiów. Nie tylko rzeczne szczury, które siedziały w cieniu składu, ale cała banda innych. I najwyraźniej wszyscy liczyli na zwycięstwo Mike'a Finka. Alvin uświadomił sobie, że ten człowiek jest nad rzeką czymś w rodzaju legendy. I nic dziwnego, z tym jego tajemniczym heksem. Al wyobraził sobie, jak ktoś próbuje uderzyć Finka nożem i w ostatniej chwili ostrze zbacza albo atakujący upuszcza broń, albo nagle hamuje cios, żeby nie wyrządzić krzywdy. O wiele łatwiej jest zwyciężać w bójkach, kiedy pięść w człowieka nie uderza mocno, a nóż najwyżej lekko kaleczy.
Oczywiście, na początku Fink próbował wszystkich najprostszych chwytów, ponieważ były najbardziej efektowne: ryk, szarża w stylu wściekłego byka, pochwycenie Ala w niedźwiedzim uścisku, złapanie go i zakręcenie jak kamieniem na sznurku. Jednak Alvin w porę odskakiwał. Nie wykorzystywał żadnych sztuczek. Był młodszy i szybszy od Finka, i rzeczny szczur właściwie nawet go nie dotknął, tak zgrabnie Al się odsuwał. Początkowo cały tłumek gwizdał i wykrzykiwał, że Alvin jest tchórzem. Ale po chwili zaczęli się śmiać, gdyż Fink wyglądał głupio, wrzeszcząc tak i atakując, i za każdym razem łapiąc powietrze.
Tymczasem Al poszukiwał ukrytego heksu. Nie mógł wygrać walki, póki się nie pozbędzie tej mocnej sieci ochronnej. I rzeczywiście znalazł — figurę wykreśloną atramentem głęboko pod skórą na pośladku przeciwnika. Nie był to już doskonały heks, ponieważ skóra zmieniała kształt, gdy Fink rósł przez długie lata, ale był to sprytny wzór, z mocnymi powiązaniami i złączami. Nawet zniekształcony wystarczył, by go osłaniać.
Gdyby akurat nie walczyli, Alvin działałby bardziej subtelnie. Pewnie by tylko osłabił trochę heks. Nie chciał całkiem go usuwać. Fink mógł przez to stracić życie, zwłaszcza jeśli stałby się nieostrożny, licząc na magiczną osłonę. Ale czy Alvin miał wybór? Dlatego sprawił, że farba pod skórą zaczęła spływać, przesączać się do krwi, zanikać. Nie wymagało to pełnego skupienia — po prostu zapoczątkował proces, a potem wszystko działo się samo, gdy tymczasem Al odskakiwał i usuwał się Finkowi z drogi.
Po chwili wyczuł, że heks słabnie, znika, wreszcie rozpływa się bez śladu. Fink jeszcze nie wiedział, że teraz można go zranić jak każdego innego człowieka.
Tymczasem zaprzestał bezsensownych szarż. Teraz krążył, próbował chwytów, dążył do zwarcia, w którym mógłby wykorzystać swoją większą masę i rzucić Alvinem o ziemię. Jednak Al mógł sięgnąć dalej i bez wątpienia miał silniejsze ramiona. Za każdym razem, gdy Fink próbował go pochwycić, zbijał mu ręce na bok.
Kiedy wszakże heks zniknął, zaprzestał uników. Sięgnął między rękami Finka, tak że ten złapał go za ramiona, a sam splótł mu dłonie na karku. Szarpnął mocno i ściągnął głowę Finka do swojej piersi. Nie było to trudne — Fink pozwolił mu na to i Alvin domyślał się, dlaczego. I rzeczywiście: Fink przysunął się bliżej ł gwałtownie wyprostował. Liczył, że głową trafi przeciwnika w szczękę. Był tak silny… mógłby nawet złamać Alowi kark… tyle że brody Ala nie było już tam, gdzie się jej spodziewał. Alvin odchylił głowę do tyłu i kiedy Fink wyprostował się nagle z rozpędem, Al pochylił się szybko i zaatakował własnym czołem. Słyszał, jak pod ciosem zachrzęścił Finkowi nos. Trysnęła krew, zalewając im twarze.
To nic niezwykłego, że w takiej bójce komuś łamie się nos. Naturalnie, boli to jak wszyscy diabli. Z pewnością taki wypadek zakończyłby przyjacielskie zapasy — chociaż w przyjacielskim starciu nikt by nie uderzał głową. Każdy rzeczny szczur otrząsnąłby się tylko, wrzasnął parę razy i znowu ruszył do walki.
Fink jednak cofnął się, wyraźnie zdumiony. Sięgnął rękami do nosa i zawył jak zbity pies.
Wszyscy wokół umilkli. To śmieszne, że taki rzeczny szczur jak Mike Fink wyje z powodu rozbitego nosa. Nie, to właściwie wcale nie śmieszne, ale dziwne. Rzeczny szczur nie powinien się tak zachowywać, — No już, Mike — powiedział ktoś.
— Dasz mu radę, Mike.
Ale te głosy zachęty nie brzmiały zbyt pewnie. Nigdy nie widzieli, żeby Mike Fink okazywał strach czy ból. W dodatku nie potrafił tego ukryć. I tylko Al wiedział, dlaczego. Tylko Al był świadom, że Fink w życiu nie czuł takiego bólu, że nigdy w bójce nie uronił kropli własnej krwi. Tyle już razy łamał nosy przeciwnikom i śmiał się z ich cierpień — łatwo mu było się śmiać, bo nie wiedział, co to za uczucie. Teraz je poznał. Problem w tym, że uczył się teraz tego, co inni poznali w wieku sześciu lat. Dlatego zachowywał się jak sześciolatek. Nie tyle płakał, ile wył.
Przez chwilę Al miał nadzieję, że pojedynek się skończył. Ale strach i ból Finka szybko przemieniły się we wściekłość. Chwiejąc się, znowu ruszył do walki. Może i poznał ból, ale nie nauczył się przez to ostrożności.
Dlatego trzeba było jeszcze kilku chwytów, kilku dźwigni i wykręceń, zanim Alvin wreszcie przycisnął go do ziemi. Nawet przestraszony i zaskoczony, Fink był chyba najsilniejszym człowiekiem, z jakim przyszło mu walczyć. Przed tym pojedynkiem nigdy nie miał okazji się przekonać, jaki naprawdę jest mocny; nigdy nie musiał używać wszystkich swoich sił. Teraz musiał: przetaczał się po ziemi, z trudem łapiąc oddech w gęstym kurzu. Gorący dech Finka czuł to nad sobą, to pod sobą; uderzały kolana, ręce biły i ściskały, stopy drapały ziemię, szukając oparcia.
W końcu na wyniku zaważył brak doświadczenia Finka w słabości. Ponieważ nikt jeszcze niczego mu nie złamał, nie nauczył się podkurczać nóg, nie wyciągać ich tam, gdzie przeciwnik może je przygnieść. Teraz przetoczył się szybko i przez chwilę, leżąc na ziemi, przełożył jedną nogę nad drugą, jakby zapraszając. Alvin nie zastanawiał się nawet. Skoczył do góry i obiema stopami, całym ciężarem wylądował na górnej nodze Finka. Wygięła się, a cios był tak potężny, że strzaskał kości w obu. Fink wrzasnął jak dziecko w ogniu.
Dopiero teraz Alvin zdał sobie sprawę, co właściwie uczynił. O tak, to kończyło starcie. Nie ma takiego człowieka, który potrafiłby walczyć, mając połamane obie nogi. Jednak Alvin od razu wiedział, nawet nie patrząc — a przynajmniej nie patrząc oczami — że nie były to czyste pęknięcia, które łatwo się goją. Poza tym Fink nie był już młodym człowiekiem, nie był chłopcem. Jeśli te nogi w ogóle się zrosną, Fink w najlepszym razie będzie kulał, w najgorszym zostanie kaleką. Straci środki do życia. W dodatku przez lata na pewno narobił sobie wielu wrogów. Co zrobią teraz, kiedy będzie niesprawnym inwalidą? Jak długo pożyje?
Dlatego Alvin uklęknął przy wijącym się Finku — a raczej przy Finku wijącym się tylko górną połową ciała, bo starał się w ogóle nie poruszać nogami. Dotknął łydek. Kiedy miał kontakt z ciałem rannego — nawet przez gruby materiał spodni — łatwiej znajdował drogę, pracował szybciej. Po kilku chwilach poskładał kości. Tyle tylko chciał zrobić, nic więcej — siniaki, naderwane mięśnie, krwotoki, wszystko to musiał zostawić. Inaczej Fink mógłby znów go zaatakować.
Cofnął ręce i odstąpił. Rzeczne szczury natychmiast otoczyły swego powalonego bohatera.
— Ma połamane nogi? — zapytał pyskaty.
— Nie — odpowiedział Alvin.
— Połamane na kawałki! — ryknął Fink.
Ktoś rozciął mu nożem nogawkę. Oczywiście, znalazł sińce, ale kiedy pomacał kość, Fink wrzasnął i odsunął się.
— Nie dotykaj!
— Nie wyglądają na połamane — stwierdził mężczyzna.
— Patrzcie, jak nimi wierzga! Nic nie złamał.
Rzeczywiście. Fink poruszał już nie tylko górną połową tułowia; machał nogami tak samo jak resztą ciała.
Ktoś pomógł mu wstać. Fink zachwiał się, prawie upadł, w końcu oparł się na pyskatym, krwią z nosa plamiąc mu koszulę. Inni się odsunęli.
— Jak smarkacz — mruknął jeden.
— Wyje jak szczeniak. — Wielki dzieciak.
— Sławny Mike Fink.
I chichot.
Alvin podszedł do wozu, wciągnął koszulę, usiadł na koźle, żeby włożyć skarpety i buty. Podniósł głowę. Dama obserwowała go. Stała najwyżej sześć stóp od niego, ponieważ zatrzymał wóz tuż przy rampie ładunkowej. Na twarzy miała wyraz głębokiego niesmaku. Alvin pomyślał, że pewnie czuje obrzydzenie do takiego brudasa. Może nie powinien wkładać koszuli, ale to przecież niegrzecznie chodzić półnago przy kobiecie. Więcej nawet, ludzie z miasta, zwłaszcza doktorzy i prawnicy, wstydzili się pokazywać publicznie bez marynarki, kamizelki i krawata. Biedniejsi zwykle nie mieli takich ubrań, a terminator zadzierałby nosa, gdyby chodził tak wystrojony. Ale koszula… musiał mieć na sobie koszulę, nieważne, czy była brudna i zakurzona, czy nie.
— Przepraszam panią — powiedział. — Umyję się, jak wrócę do domu.
— Umyjesz? — powtórzyła. — Czy wtedy spłynie też z wodą twoja brutalność?
— Myślę, że nie wiem, psze pani, bo pierwszy raz w życiu słyszę to słowo.
— Tak właśnie myślałam. Brutalność pochodzi od francuskiego brute, co oznacza człowieka nieokrzesanego, grubianina pozbawionego uczuć. Bestię.
Alvin poczuł, że czerwieni się ze złości.
— Może i tak. Może powinienem im pozwolić przemawiać do was tak, jak mieli ochotę.
— Nie zwracałam na nich uwagi. Nie przeszkadzali mi. Nie musiałeś mnie bronić, a już na pewno nie w taki sposób. Żeby tak się obnażać i tarzać po ziemi. Cały jesteś zalany krwią.
Alvin nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Ta kobieta była zarozumiała i niemądra.
— Nie byłem nagi — oświadczył i uśmiechnął się. — I to jego krew.
— Jesteś z tego dumny?
Owszem, był. Ale wiedział, że straci w jej oczach, jeśli się przyzna. No i co z tego? Co go obchodzi, co ona sobie pomyśli. Mimo to milczał.
W tej ciszy usłyszał rzeczne szczury:
— Miejski chłopak myśli, że z niego twardziel.
— Może mu pokazać, jak wygląda prawdziwa walka.
— A potem sprawdzimy, jaka naprawdę jest ta jego przyjaciółka.
Alvin nie umiał przepowiadać przyszłości, ale nie trzeba było żagwi, żeby zgadnąć, co się wydarzy. Buty miał już na nogach, koń był zaprzężony, czas się stąd wynosić. Wiedział, że teraz celem ataku stanie się kobieta. Co prawda sądziła, że nie potrzebuje ochrony. Ale ci ludzie przed chwilą widzieli, jak z jej powodu najlepszy z nich został pobity i ośmieszony. To oznaczało, że niedługo będzie leżała w kurzu, a cały jej bagaż popłynie z prądem. Jeśli nie gorzej.
— Lepiej wsiadajcie — rzucił w jej stronę.
— Nie rozumiem, jak śmiesz wydawać mi polecenia niczym zwykłej… Co ty wyprawiasz?
Alvin wrzucił na wóz jej kuferek i torby. Wydawało mu się to tak oczywiste, że nawet nie próbował odpowiadać.
— Mam wrażenie, że mnie okradasz!
— Owszem, jeżeli nie wsiądziecie.
Rzeczne szczury otoczyły już wóz. Któryś złapał konia za uprząż. Kobieta rozejrzała się i gniewny wyraz jej twarzy zmienił się nieco. Zeszła z rampy wprost na kozioł. Alvin podał jej rękę i pomógł się usadowić. Pyskaty szczur stał obok, opierał się o wóz i uśmiechał groźnie.
— Wygrałeś z jednym, kowalu. Myślisz, że dasz radę wszystkim?
Alvin przyglądał mu się bez słowa. Skoncentrował myśli na człowieku trzymającym uprząż. Sprawił, że nagle zabolała go ręka, zamrowiła jak ukłuta setką igieł. Mężczyzna krzyknął i puścił konia. Pyskaty odwrócił się w jego stronę, a wtedy Alvin kopnął go za uchem. Nie było to szczególne kopnięcie, ale i ucho nie było szczególne. Mężczyzna siadł na ziemi i złapał się za głowę.
— Wio! — krzyknął Alvin.
Koń szarpnął posłusznie i wóz przesunął się o cal. Potem o drugi. Trudno jest poruszyć nagle wozem pełnym żelazu. Alvin sprawił, że koła kręciły się gładko i łatwo, ale nie mógł zmienić ciężaru ładunku ani siły konia. A zanim ruszyli z miejsca, wóz stał się jeszcze cięższy — o wszystkie rzeczne szczury, wiszące z boków, ciągnące i wspinające się na górę.
Alvin odwrócił się i machnął batem. Tylko na pokaz — nikogo nie trafił. Mimo to wszyscy odpadli, jakby istotnie ich uderzył. Tak naprawdę to całkiem nagle wóz stał się śliski, jakby go kto oblał oliwą. W żaden sposób nie mogli się utrzymać. W efekcie wóz ruszył naprzód, a oni zostali, siedząc na drodze.
Ale to ich nie zniechęciło. Żeby dostać się do Hatrack River, Alvin musiał przecież zawrócić i jeszcze raz przejechać obok nich. Zastanawiał się właśnie, co robić, kiedy nagle usłyszał wystrzał z muszkietu, głośny jak huk działa. Dźwięk zawisł w parnym letnim powietrzu. Kiedy Alvin zawrócił, zobaczył stojącego na rampie portomistrza i jego żonę. Portomistrz trzymał muszkiet, a kobieta ładowała drugi, z którego przed chwilą wystrzelił.
— Na ogół nie sprawiamy sobie kłopotów, chłopcy — oświadczył portomistrz. — Ale dzisiaj wyraźnie nie umiecie zrozumieć, że pobili was uczciwie i sprawiedliwie. Dlatego myślę sobie, że powinniście usiąść w cieniu, bo jak się który ruszy w stronę wozu, to ci, co ich śrut nie zabije, staną przed sądem w Hatrack River. A jeżeli wam się wydaje, że nie zapłacicie drogo za napad na miejscowego chłopaka i nową nauczycielkę, to rzeczywiście jesteście tacy durni, na jakich wyglądacie.
Było to całkiem ładne przemówienie i podziałało lepiej niż większość mów, jakie Alvin w życiu słyszał. Rzeczne szczury spokojnie wróciły na miejsca w cieniu. Zaczęli popijać z dzbana i ponurym wzrokiem mierzyli Ala i damę. Portomistrz wrócił do budynku, zanim jeszcze wóz skręcił na drogę.
— Czy nic nie grozi temu dzielnemu człowiekowi za to, że nam pomógł? — spytała dama.
Alvin z satysfakcją spostrzegł, że straciła nieco arogancji. Chociaż nadal mówiła wyraźnie i dźwięcznie niczym młotek uderzający w kowadło.
— Nie — uspokoił ją. — Wszyscy wiedzą, że gdyby portomistrzowi włos spadł z głowy, winni nigdy już nie znaleźliby pracy na rzece. A gdyby nawet, nie przeżyliby pierwszej nocy na brzegu.
— A co z tobą?
— Ja nie mam takich gwarancji. Dlatego pewno przez parę tygodni nie pokażę się w Ujściu Hatrack. Do tego czasu wszyscy ci chłopcy znajdą jakąś robotę i będą setki mil stąd w górę albo w dół rzeki. — Przypomniał sobie, co mówił portomistrz. — Jesteście nową nauczycielką?
Nie odpowiedziała. W każdym razie nie wprost.
— Przypuszczam, że na wschodzie też bywają tacy ludzie… Ale nie spotyka się ich w biały dzień, jak tutaj.
— Moim zdaniem lepiej ich spotkać w biały dzień niż ciemną nocą — zauważył ze śmiechem Al.
Nie roześmiała się.
— Miał po mnie wyjechać doktor Whithey Physicker. Spodziewał się, że mój statek przypłynie później, po południu. Ale na pewno już jedzie.
— To jedyna droga, psze pani.
— Panno — poprawiła go. — Nie pani. Ten tytuł słusznie przysługuje kobietom zamężnym.
— Jak już mówiłem, to jedyna droga. Jeśli wyjechał, nie minie ten pan nas. Wie panna.
Tym razem Alvin nie zaśmiał się z własnego żartu. Ale kiedy zerknął kątem oka, miał wrażenie, że pochwycił cień jej uśmiechu. Więc może nie jest taka wyniosła, na jaką wygląda, pomyślał. Może jest prawie ludzka. Może nawet zgodzi się udzielać lekcji pewnemu małemu, półczarnemu chłopcu. Może warta będzie mojego trudu przy szykowaniu źródlanej szopy.
Ponieważ kierując wozem, powinien patrzeć przed siebie, nie byłoby naturalne, ani tym bardziej grzeczne, gdyby odwrócił się teraz i gapił na nią, na co miał ochotę. Dlatego wysłał swój przenikacz, swoją iskrę, tę część siebie, która „widziała” to, czego żaden mężczyzna czy kobieta nie mogli zwyczajnie zobaczyć własnymi oczami. A to dlatego, że badanie, co ludzie chowają pod skórą — jeśli można tak to określić — stało się jego drugą naturą. Trzeba przy tym pamiętać, że chociaż mógł zajrzeć pod ubranie, jednak nie widział ludzi nagich. Za to poznawał dokładnie ich skórę, całkiem jakby zamieszkał w jej porach. Dlatego nie uważał tego za żadne podglądanie. To tylko inny sposób poznawania i rozumienia ludzi: nie zwracał uwagi na ich kształty czy płeć, ale wiedział, czy się pocą, czy im gorąco, czy są zdrowi albo zdenerwowani. Widział rany i blizny. Mógł znaleźć ukryte pieniądze czy listy, ale gdyby chciał je przeczytać, musiałby prześledzić plamy atramentu, aż zdołałby odtworzyć w myślach obraz kartki. Trwało to bardzo długo. Nie, to zupełnie coś innego niż zwyczajne widzenie.
W każdym razie wysłał przenikacz, żeby przyjrzeć się tej wyniosłej damie, na którą nie wypadało mu patrzeć. A to, co znalazł, zaskoczyło go… ponieważ kobieta była chroniona heksami nie gorzej od Mike'a Finka.
A nawet lepiej. Osłaniały ją całe warstwy, poczynając od amuletów na szyi, poprzez heksy wszyte w ubranie, a nawet druciany heks ukryty w koku na głowie. Tylko jeden z nich był ochronny i nie tak silny jak u Finka. Reszta służyła… czemu? Alvin jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział i dopiero po dłuższym namyśie i badaniu odkrył, jaki był cel tych okrywających ją heksowych sieci. Jadąc obok niej, ze wzrokiem wbitym w drogę przed sobą, odgadł tyle, że heksy rzucał jakiś potężny urok. Sprawiały, że wyglądała inaczej niż w rzeczywistości.
Jego pierwszą — chyba naturalną — myślą było, aby odkryć, jaka jest naprawdę pod tym przebraniem. Jej odzież była rzeczywista. Heksy zmieniały tylko brzmienie głosu, odcień i powierzchnię skóry. Jednak Alvin niewielkie miał doświadczenie z urokami, a żadnego z urokami biorącymi swą moc z heksów. Większość ludzi czyniła uroki słowem i gestem, połączonymi z wizerunkiem tego. kim chcieli się wydawać. Wpływały na umysły patrzących i kiedy ktoś zrozumiał, co się dzieje, już im nie ulegał. A że Alvin zawsze potrafił przejrzeć takie uroki, wcale na niego nie działały.
Ale jej urok był inny. Heks odmieniał sposób, w jaki padało na skórę i odbijało się światło, więc człowiek nie myślał tylko, że widzi coś, czego naprawdę nie ma. Rzeczywiście widział ją inaczej, bo światło inaczej wpadało mu do oczu. Zmiana nie dokonywała się w umyśle Alvina, więc wiedza o niej nie pomagała wykryć prawdy. A używając swojego przenikacza, niewiele mógł powiedzieć o tym, co kryło się za heksami. Tyle tylko że nie była taka pomarszczona i koścista, jak się wydawała. Zaczął podejrzewać, że może być młodsza.
Dopiero kiedy przestał zgadywać, co kryje się pod urokiem, zadał sobie o wiele ważniejsze pytanie: jeśli kobieta ma moc, by wydać się taka, jaka tylko zapragnie, dlaczego wybrała sobie ten właśnie wygląd? Zimna, surowa, podstarzała, bez uśmiechu, napuszona, gniewna, obojętna. Wybrała dla siebie wszystkie te cechy, których inna kobieta pragnęłaby się pozbyć.
Może to uciekinierka w przebraniu… Ale pod tymi wszystkimi heksami była bez wątpienia kobietą, a Alvin nie słyszał jeszcze o kobiecie-przestępcy. A więc to nie to. A może po prostu była młoda i uważała, że jeśli nie wyda się starsza, nie będą jej traktować poważnie. Albo była ładna i mężczyźni myśleli o niej w niewłaściwy sposób… Alvin spróbował sobie wyobrazić, jak skończyłoby się spotkanie z rzecznymi szczurami, gdyby nauczycielka była prawdziwą pięknością. Chociaż nie… Wobec ładnej dziewczyny ci ludzie pewnie zachowywaliby się grzecznie, gdyby tylko wiedzieli, jak. Tylko brzydkie kobiety zaczepiali, gdyż brzydkie kobiety przypominały im matki. Czyli ten brak urody nie gwarantował ochrony. Celem zasłony nie było też ukrycie blizny czy czegoś w tym rodzaju, ponieważ Alvin widział, że na skórze nie ma krost, skaz ani oszpeceń.
Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, dlaczego ukryła się pod tyloma warstwami kłamstwa. Mogła być wszystkim i każdym. Nie mógł jej nawet zapytać, ponieważ musiałby wyznać, że przejrzał jej uroki. A więc zdradziłby prawdę o swoim darze. Skąd miał wiedzieć, czy można jej powierzyć taką tajemnicę? Przecież nie wiedział nawet, jaka jest naprawdę i dlaczego postanowiła żyć w oszustwie.
Zastanawiał się, czy powinien kogoś o tym zawiadomić. Czy rada szkolna, zanim powierzy dzieci jej opiece, nie powinna wiedzieć, że nauczycielka jest kimś innym, niż się wydaje? Ale im także nie mógł tego wyznać, nie zdradzając się jednocześnie. A poza tym może ten sekret był tylko jej sprawą i nikomu nie szkodził. A wtedy, gdyby na nią doniósł, zniszczyłby ją i siebie, a nikomu nic by z tego nie przyszło.
Nie. Lepiej ją obserwować czujnie i uważnie. Przekonać się kim jest w jedyny sposób, w jaki człowiek może poznać innego człowieka: patrząc, jak postępuje. Tak, to będzie najlepsze. Zresztą teraz, kiedy już wiedział, że nauczycielka coś ukrywa, czy mógłby się powstrzymać, żeby się jej nie przyglądać? Tak się przyzwyczaił do wysyłania przenikacza, że musiałby się starać, by jej nie kontrolować. Zwłaszcza jeśli zamieszka w źródlanej szopie. Po części miał nadzieję, że nie, bo wtedy nie dręczyłaby go tak bardzo jej tajemnica. Ale po części miał też nadzieję, że zamieszka. Wtedy będzie mógł na nią uważać i pilnować, czy jest odpowiednią osobą.
A mógłbym przyglądać się jej nawet dokładniej, gdyby mnie uczyła. Mógłbym na nią patrzeć jej własnymi oczami, zadawać pytania, słuchać odpowiedzi, osądzać, jaki z niej człowiek. Może gdyby mnie uczyła dość długo, zdobyłbym jej zaufanie, a ona moje. Wtedy bym jej powiedział, że jestem Stwórcą, a ona wyznałaby mi swoje sekrety. Pomagalibyśmy sobie, może nawet zostalibyśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Nie miałem prawdziwego przyjaciela, odkąd zostawiłem w Vigor Kościele swojego brata Measure'a.
Nie popędzał konia. Wóz był ciężki, a przecież wiózł jeszcze jej kufer i torby, i ją samą na dodatek. Toteż mimo rozmowy i potem długiego milczenia, gdy Alvin próbował odgadnąć, kim naprawdę jest nauczycielka, odjechali nie dalej niż pół mili od Ujścia Hatrack, kiedy naprzeciw pojawiła się elegancka bryczka doktora Physickera. Alvin poznał ją z daleka i krzyknął do Po Doggly'ego, który powoził. Po paru minutach nauczycielka i bagaże znalazły się w bryczce. Po i Alvin przenieśli wszystko, a doktor Physicker z poświęceniem pomógł damie wsiąść do powozu. Alvin jeszcze nie widział, żeby doktor był taki elegancki.
— Bardzo mi przykro, że musiała pani znosić niewygody podróży tym wozem — mówił. — Nie sądziłem, że się spóźnimy.
— Przybył pan nawet wcześniej, niż było umówione — odparła. Po czym, odwracając się z gracją do Alvina, dodała: — A jazda wozem okazała się zaskakująco przyjemna.
Ponieważ Alvin przez większą część drogi nie odzywał się ani słowem, nie wiedział, czy miał to być komplement dla niego, że dotrzymał jej towarzystwa, czy podziękowanie, że nie otwierał ust i nie zakłócał jej spokoju. Tak czy owak, na jej słowa oblał się rumieńcem… i to nie gniewu.
— Jak ma na imię ten młody człowiek? — zapytała nauczycielka, kiedy doktor Physicker wsiadał już do powozu.
Alvin nie odpowiedział, ponieważ zwracała się do doktora.
— Alvin — poinformował ją Physicker. — Urodził się tutaj. Terminuje u kowala.
— Alvinie — powiedziała, tym razem wprost do niego, wychylona przez okno powozu. — Dziękuję ci za twoją rycerską postawę. Mam nadzieję, że wybaczysz mi niewdzięczność mojej pierwszej reakcji, jednakże nie doceniłam nikczemnego charakteru naszych niepożądanych towarzyszy.
Jej słowa były tak eleganckie, że brzmiały niemal jak muzyka, choć Alvin tylko częściowo się domyślał, co do niego mówi. Spoglądała jednak chyba tak uprzejmie, jak to możliwe przy takiej surowej twarzy. Ciekaw był jej prawdziwego, ukrytego oblicza.
— To przyjemność, psze pani — odparł. — To znaczy: panno.
Po Doggly na koźle popędził parę klaczy i bryczka ruszyła, oczywiście na razie w stronę Ujścia Hatrack. Na wąskiej drodze niełatwo było zawrócić, więc Alvin ujechał spory kawałek, zanim go wyprzedzili. Po Doggly przyhamował trochę, doktor Physicker wychylił się przez okno i rzucił w powietrze dolarową monetę. Alvin pochwycił ją bardziej odruchowo niż świadomie.
— Za to, że pomogłeś pannie Larner — zawołał doktor.
Po machnął batem i odjechali, a Alvin został w tyle i mógł najwyżej przeżuwać kurz drogi.
Czuł w dłoni ciężar monety. Przez moment miał ochotę rzucić nią za powozem. Ale nikomu nic by z tego nie przyszło. Nie, lepiej odda Physickerowi dolara przy innej okazji, w taki sposób, żeby nikt się nie obraził. Ale to bolało, bardzo bolało, że zapłacili mu za pomoc damie, jakby był służącym, dzieckiem albo czymś takim. A najbardziej bolała myśl, że to może ona chciała mu zapłacić. Jakby myślała, że broniąc jej honoru, zasłużył na połowę dziennego zarobku. To jasne: gdyby zamiast brudnej koszuli nosił marynarkę i krawat, uznałaby, że oddał przysługę należną damie od każdego chrześcijańskiego dżentelmena i że winna mu jest wdzięczność, nie zapłatę.
Zapłata. Pieniądz parzył mu dłoń. A przez chwilę już mu się zdawało, że ona go lubi. Już prawie miał nadzieję, że zgodzi się go uczyć, pomoże mu zrozumieć, jak działa świat, jak może się stać prawdziwym Stwórcą, jak powstrzymać straszliwą potęgę Niszczyciela. Ale skoro tak wyraźnie nim pogardza, jak może choćby poprosić? Jak może udawać, że wart jest nauki, kiedy ona dostrzega w nim tylko brud, krew i to głupie ubóstwo? Wiedziała, że chciał dobrze, ale nadal był w jej oczach bestią, jak to powiedziała na początku. W głębi serca nadal tak uważała. Brutalność.
Panna Larner. Tak zwracał się do niej doktor. Smakował to imię, kiedy je wymawiał. Jakby miał piasek w ustach. Nie wpuszcza się zwierząt do szkoły.