5

PRZEŻYCIA OKA NOCY

Młody Indianin zawołał do przyjaciół: „Wszystko tu wygląda spokojnie. Można nawet powiedzieć, że przypomina Królestwo Światła. Schodźcie na dół!”

Potem rozejrzał się dokoła.

Jakaś ścieżka prowadząca prosto? Skąd się tu wzięła? Nie obiecuje to niczego dobrego, oznacza obecność żywych istot w dolinie. Oko Nocy mimowolnie sięgnął po swój pistolet. Nóż, w każdej chwili dostępny, wisiał u pasa.

Czy usłyszał jakiś odgłos? Może to spadł liść albo ktoś obok cicho postawił na ziemi stopę?

Oko Nocy miał wspaniały słuch, potrafił wychwycić każdy najdrobniejszy nawet szelest.

Zdecydował, że przejdzie jeszcze kawałeczek dalej. Odrobinę, nie za daleko, bo przecież musi zaczekać na resztę.

Chciał tylko posłuchać…

Jedna ręka na nożu, druga na pistolecie. Stał tak w złocistozielonym niewysokim lesie, czując, jak budzą się wszystkie jego zmysły, lecz podczas gdy one pracowały, myśli szybowały własnymi drogami.

Czuł się… Jak miał to nazwać? W pewnym sensie uświęcony. Ta wyprawa była jego wielkim życiowym zadaniem, zarówno ojciec, jak i inni mędrcy plemienia starannie wbili mu to do głowy. „Jesteśmy dumni z tego, że to ty zostałeś wybrany, Oko Nocy” – mówił wódz. – „A jeszcze dumniejsi będziemy, kiedy wykonasz swe zadanie jak przystoi Indianinowi, być może przyszłemu wodzowi plemienia. Szukaj pomocy, rady i wsparcia u duchów naszych przodków, byli przy tobie wówczas, gdy stałeś się mężczyzną, teraz także cię nie opuszczą, jeśli okażesz im należny szacunek”.

K i e d y wykonasz swoje zadanie. Tak wyraził się wódz. Nie j e ś 1 i. Te słowa nie do końca wygnały strach z jego duszy. Oni w pełni mu ufali, co więc będzie, jeżeli się nie sprawdzi? Czy plemię odwróci się wówczas od niego? Czy tak samo postąpią przodkowie?

Oko Nocy gorąco pragnął, by byli przy nim, by z szacunkiem i uznaniem obserwowali, jak wywiązuje się z powierzonego mu wielkiego zadania.

Bądźcie przy mnie, dumni przodkowie, zacne duchy, patrzące na nas z Krainy Wiecznych Łowów. Tak bardzo chciałbym postąpić słusznie. Bądźcie przy mnie, abym mógł odnaleźć piękne źródło i przyczynić się do tego, by Madragowie i Obcy wypełnili swoją misję, przynieśli ulgę i dodali sił naszej udręczonej Ziemi.

Nie zauważył nawet, kiedy znów ruszył ścieżką.

Jakże zdumiewająco podobny jest ten las do gajów i zagajników w Królestwie Światła! Tu jest zupełnie tak jak w lesie za ich osadą, Oko Nocy gotów był przysiąc, że poznaje tę grubą zakrzywioną gałąź na drzewie nieopodal.

Uszedł zaledwie kilka kroków, gdy znalazł się na przepięknej polanie. Nie zdążył nawet stwierdzić, czy już tu kiedyś był, bo zaraz…

Choć właściwie nie powinien był wierzyć własnym oczom, to jednak uznał widok, jaki się przed nim roztoczył, za całkiem naturalny.

Wokół totemu jego plemienia siedzieli przodkowie, zamgleni starością, lecz pełni dostojeństwa, od którego mogło zakręcić się w głowie. Pewien był, że to oni, widział ich wszak tamtej nocy, gdy dostąpił wtajemniczenia. Gdy wszedł na polanę, odwrócili się do niego z majestatyczną powagą.

Głos zabrał ten w pióropuszu z piór białogłowego orła:

– To ty masz uratować świat, nasz synu!

Oko Nocy pochylił głowę.

– Przybywasz wysłany nie przez Indian, zostałeś bowiem wybrany, jesteśmy z ciebie dumni, Ty-Który-Widzisz-Poprzez-Mrok.

– Uczynię, co tylko będę mógł – odparł Oko Nocy. – Jeśli zechcecie wspomóc mnie swoją siłą i mądrością.

– Pójdź więc z nami, pokażemy ci drogę.

Wstali i ruszyli między drzewa i krzewy, których jasnozielone listki obrzeżone były złotem.

Oko Nocy podążył za nimi.


ODKRYCIE CHORA


Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że Madrag zszedł na dół z gracją.

Jakoś jednak, pojękując, dotarł na dół. Rozejrzał się dokoła.

Gdzie się podział Oko Nocy? Przecież dopiero tu był.

Dziwne.

No, jest jakieś przerzedzenie z lewej strony, prowadzące w głąb lasu. Najlepiej iść tędy. Zapewne tą właśnie drogą poszedł Indianin.

Chor kolebiącym krokiem ruszył naprzód. Wiedział, że nikt by go nie zostawił. Wszyscy uczestnicy ekspedycji byli jego przyjaciółmi. Oko Nocy zawsze okazywał mu wielką życzliwość, wypytywał o samopoczucie, Chor więc wcale się nie martwił. Przyjaciel na pewno był tuż przed nim, widać przeszedł przez ten gąszcz, pełen kwiatów najcudowniejszych barw.

W tym miejscu było niemal równie pięknie jak w Królestwie Światła, nikt by nie przypuścił, że tak właśnie może być.

Chyba że… Czy to nie jest Królestwo Światła?

Nonsens, niemożliwe!

Nie, Oka Nocy nie było po drugiej stronie zagajnika, Chor znalazł tu natomiast co innego.

W domu, w Srebrzystym Lesie, Chor pracował nad pewnym wynalazkiem, otoczonym ścisłą tajemnicą. Poza nim o wszystkim wiedział jedynie Heike.

Przy okazji należy przypomnieć o dwóch istotnych sprawach. Madragowie byli niesłychanie uzdolnioną pod względem technicznym rasą, to jedno. Druga ważna rzecz to to, że w Królestwie Światła można się było zdematerializować, przemienić w cząsteczki, które mogły się przenosić w żądane miejsce i tam materializować się na powrót.

Obcy potrafili to od stuleci. Wymagało to jednak wejścia do stacjonarnej kapsuły i poddania się procesowi dematerializacji, który dokonywał się po naciśnięciu odpowiednich przycisków, powrót następował również w określonych miejscach w podobnych kapsułach. Odbywało się to mniej więcej tak jak przesyłanie poczty pneumatycznej.

Chor natomiast chciał czegoś więcej. Pragnął, by dana istota mogła rozłożyć się na molekuły i przybyć w absolutnie każde wyznaczone miejsce bez pomocy specjalnych kapsuł.

Byłby to niesamowity, oszałamiający krok naprzód.

Chor posunął się już dość daleko w swych eksperymentach, był jednak pewien problem, którego rozwikłanie okazało się niezwykle trudne. Poza nim wszelkie kłopoty wydawały się do pokonania. Ale to akurat…

Heike służył mu pomocą. On wszak mógł się przemieszczać wedle własnego życzenia, tyle że był duchem, a to zupełnie zmieniało postać rzeczy. Chętnie podpowiadał jednak Chorowi to i owo, wyjaśniał, w jaki sposób postępują w takich sytuacjach duchy, co mówią i robią, by posłużyć się tą tajemniczą techniką. Zwykle pracowali na wielkim obszarze Srebrzystego Lasu, który oddano do dyspozycji Madragów. Bohater z Ludzi Lodu udzielał Chorowi rad, niekiedy bardzo dobrych, innym razem zupełnie nieprzydatnych. We dwóch spędzili wiele wesołych chwil.

Chor ujrzał przed sobą właśnie Srebrzysty Las, a właściwie owiany legendą Złocisty Las, stanowiący samo jądro Srebrzystego. A zatem był w domu, w Królestwie Światła.

Natychmiast dał znać Kirowi, który został teraz sam przy J1. Kiro z początku nie chciał mu wierzyć, no ale przecież światło…

Chor z zapałem opowiadał mu o swoim eksperymencie. Zrozumiał, że wszystko się powiodło: zatęsknił za domem, za Królestwem Światła, choć głośno nikomu się do tego nie przyznał, no i cały J1 przeniósł się właśnie tam.

– To na pewno dlatego straciliśmy łączność z J2 – cieszył się Chor. – Znów trafiliśmy do jasnego świata, z którego nie ma przecież połączenia z Górami Czarnymi. Halo, Kiro, tracę z tobą kontakt. Jesteś tam jeszcze?

Usłyszał, jak Strażnik obiecuje, że powiadomi o wszystkim pozostałych, a później głos Kira zanikł i Chor nagle poczuł się kompletnie osamotniony.

Bo gdzie się podział Oko Nocy? Nie było go w pobliżu. A Kiro został teraz przy J1 sam. Co więc stało się z innymi? Tymi, którzy poszli za mną? pomyślał Chor. Dyskretnie zawołał „hop, hop”, lecz nie doczekał się odzewu.

No cóż, skoro i tak są w Królestwie Światła, nie grozi im żadne niebezpieczeństwo. Nagle coś ścisnęło go za serce. A co z J2? Przecież jeśli tamci nie mogli nawiązać łączności z jego Juggernautem, to znaczy, że J2 wciąż znajduje się w Górach Czarnych.

Chor począł czynić sobie wyrzuty. To jego wina, to on zdradził towarzyszy! Czy nie mógł również ich sprowadzić do domu, posługując się myślą?

Nie, to oczywiście niemożliwe. A poza tym, kto by się ucieszył na wieść, że połowa ekspedycji wróciła, niczego absolutnie nie dokonawszy?

Madrag aż po grzywkę zaczerwienił się ze wstydu. Musi spróbować zabrać swoich towarzyszy z powrotem w Góry Czarne. Ale jak to zrobić teraz, gdy się rozpierzchli, a on sam tak bardzo oddalił się od Juggernauta?

Usiłował odszukać drogę do pojazdu z nadzieją, że spotka wszystkich, którzy wyszli zaraz za nim, lecz nikogo nie widział, a i drogi odnaleźć nie mógł.

Ach, cóż za przykra sytuacja!

Nagle z lasu wyłonił się jego przyjaciel, Madrag Tam.

– Chor, to ty? Skąd się tu wziąłeś?

Chor już otworzył usta, by coś wyjaśnić, nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo Tam relacjonował z wielkim zapałem:

– Musisz pójść ze mną, mam wspaniałe nowiny. Misa urodziła córeczkę, mała jest taka śliczna, powinieneś koniecznie ją zobaczyć!

– Ach, co ty mówisz! Dziewczynkę? Tak bardzo chciałem, żeby to była dziewczynka! Najwidoczniej dzisiaj spełniają się wszystkie moje życzenia.

Uradowany pospieszył za Tamem. Na chwilę postanowił zapomnieć o Górach Czarnych.


ZEMSTA YORIMOTO


Samuraj, zeskoczywszy z ostatniej skalnej półki, stanął na bujnej trawie pod drzewami i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu towarzyszy, którzy już dotarli na dół. Ani Indianina, ani Madraga nie było widać, lecz mogli pójść jedną tylko jedyną drogą: niewielkim otwartym prześwitem prowadzącym w prawo między drzewa, na których listki rosły tak gęsto, że nic nie było widać.

Yorimoto zawołał: „Następny!”, i ruszył kawałek w głąb lasu. Oko Nocy i Chor na pewno tam na niego czekają. Mocno przyciskając do ciała długi miecz, żeby nie zaczepiał o gałęzie, Yorimoto zagłębił się w spokojny zielony, połyskujący złociście, las. Maszerował zdecydowanym krokiem, godnym samuraja. No cóż, ronina, jeśli ktoś chciałby być bardzo dokładny, bezrobotnego samuraja, lecz o tym Yorimoto nie chciał pamiętać.

Przystanął zamyślony.

Zapłonęła w nim małostkowa nienawiść. Właśnie myśl, że jest roninem, zaczynała brać w nim górę. Dlaczego naszła go akurat tutaj, w tym niezwykłym miejscu?

Yorimoto zbyt mało wiedział o Królestwie Światła, by mógł rozpoznać, gdzie się znalazł. Teraz był w swoim starym świecie, w którym rządziły honorowe zasady samurajów.

Stał, nie zwracając uwagi na piękno otaczającego go lasu, i przypominał sobie tamten dzień, kiedy został roninem. Upokorzenie, gorycz. Stało się to na długo przedtem, zanim popełnił przestępstwo, za które został oskarżony i ukarany przeobrażeniem się w Krzykacza.

Zdarzenia, o których myślał teraz, miały miejsce w jeszcze dalszej przeszłości. Był wówczas szlachetnym wojownikiem, samurajem, którego obowiązkiem było bronić swego dajmio, pana. Yorimoto został wówczas schwytany przez wrogów. Dowodzący nimi samuraj nakazał zatopić go w błocie tak, że ponad powierzchnię ledwie wystawała mu broda, jeśli z całych sił wyciągnął szyję. Napastnicy obrzucali Yorimoto kamieniami, opluwali i oddawali na niego mocz, aż do czasu gdy jego towarzysze zdołali go wreszcie uwolnić. Jego dajmio nie żył już wtedy i Yorimoto stał się roninem, samurajem, który nie ma komu służyć.

Złego przywódcy samurajów, którzy go pojmali, nigdy nie zdołał dopaść, choć nie ustawał w poszukiwaniach. Dowiedział się, że Kunika, bo tak zwał się jego śmiertelny wróg, również został roninem, a przez to jeszcze trudniej było go odszukać.

Yorimoto nigdy więc nie miał okazji dopełnić zemsty. Nigdy nie odzyskał honoru.

Drgnął, słysząc jakiś odgłos.

Japoński okrzyk wzywający do walki?

Yorimoto poczuł, że całe ciało oblewa mu zimny pot. Tam, po drugiej stronie polany, stał Kunika we wspaniałym stroju samuraja. W głębi lasu dostrzec się dało innego wojownika noszącego te same barwy. Yorimoto rozpoznał w nim jednego z tych, którzy oblewali go moczem, gdy tkwił w błocie. Ogarnięty wściekłością rzucił się w las. Samuraj odwrócił się, żeby uciec, lecz Yorimoto nie znał litości.

Nie oglądając się ani w lewo, ani w prawo, ścigał uciekającego.


PRZYGODA JORIEGO


Jori po zejściu na dół czekał na Sassę, która lękliwie wciskała się w skalną półkę, i wtedy usłyszał jakiś odgłos.

Naprawdę był to dźwięk, nie omam. Dobiegał z krzaków i świadczył o tym, że jakieś zwierzę najwyraźniej znalazło się w niebezpieczeństwie. Brzmiał jak rozdzierające serce pobekiwanie, niemal krzyk.

Jori, wielki przyjaciel zwierząt, zareagował momentalnie. Prędko popatrzył w górę na Sassę, lecz dziewczynka nie spuściła się jeszcze poniżej koron drzew, które przesłaniały widok. Dosłyszał jej wystraszoną prośbę: „Przytrzymaj mnie, Indro”. Uznał, że Sassie raczej się nie spieszy, więc on zdąży załatwić obie sprawy, zachowując nawet pewien margines czasu. Rzucił się więc czym prędzej między drzewa.

Jori nie widział w ogóle żadnej ścieżki – ani tej Oka Nocy wiodącej prosto, prowadzącej w lewo Chora czy też skręcającej w prawo ścieżki Yorimoto. Nie pozostawało mu nic innego, jak wbiec prosto w krzaki, i to właśnie zrobił bez namysłu.

Okazało się, że małą kózkę napadły dwa drapieżniki. Nigdy takich jeszcze nie widział, nie potrafił nawet stwierdzić, czy należą do rodziny psów czy kotów, podobno jednak w Górach Czarnych żyło mnóstwo przeróżnych zwierząt.

Ale… Kózka z czarną plamką na plecach i czarnym koniuszkiem ogona to przecież jego zwierzątko! Należało właściwie do wieśniaka z zagrody sąsiadującej z jego domem w Królestwie Światła, lecz Jori uważał ją za swoją, bo był przy jej narodzinach. Co ona tu robi?

A… ten las to przecież las w pobliżu Sagi!

Jori nie zdążył się zastanowić nad tym zadziwiającym faktem i nie wahał się ani przez moment w zetknięciu z niebezpieczeństwem. Zerwał gałąź z młodego drzewka, których grupka rosła w pobliżu, i zamierzył się na potwory. Prychnęły do niego, a więc były to jednak koty. Znacznie od niego mniejsze, prędko się poddały, wycofały się i zniknęły w zaroślach.

Takie zwierzęta w Królestwie Światła? Należy to zgłosić, jak najprędzej. Ale on przecież znajdował się w… Nie, nie miał sił, żeby zastanawiać się nad tą niezwykłą nagłą zmianą miejsca. Koźlątko było poważnie ranne w przednią nogę, to o wiele ważniejsze. Noga wyglądała na złamaną. Kózka na trzech nóżkach pokuśtykała między drzewa.

Och, nie, to niemożliwe, pomyślał przerażony Jori, będzie łatwą zdobyczą dla tych dwóch drapieżników albo dla innych bestii.

Pobiegł za kózką, usiłując zwabić ją do siebie, lecz bez powodzenia.

Sassa? Ach, co tam Sassa, ma innych opiekunów. Koźlątko zaś nie miało nikogo.

Przez krótki moment zastanawiał się, gdzie mogli podziać się inni, ci, którzy przed nim zeszli na dół, zaraz jednak zwyciężyły gorące uczucia, jakie Jori zawsze żywił dla zwierząt. Co sił w nogach pognał w piękny złocistozielony zagajnik.


HISTORIA SASSY


Ach, jakże się bała! Zsuwała się w dół, wiedząc, że tam czeka na nią Jori wraz z towarzyszami. Wszystko jednak wydawało się niezwykle przerażające, jedyne, o czym mogła myśleć, to miasto Saga w Królestwie Światła.

Chcę do domu, do domu, do moich ukochanych dziadków i do Huberta Ambrozji!

Na miłość boską, dlaczego zakradłam się do Juggernauta? Dlaczego nie mówili, że to takie niebezpieczne i takie okropne?

Doskonale wiedziała, że ostrzegano ją co najmniej dwadzieścia razy. Ona jednak nie chciała słuchać, sądziła, że przesadzają, uważała, że wszystko zniesie.

Hop, i była na dole.

Cisza.

– Jori, gdzie jesteś?

Czy wydawało jej się, że słyszy jego głos? Stała nieruchomo, nasłuchując, i czuła, jak serce wali jej w gardle.

Nie, chyba tylko jej się wydawało.

– Jori?

Na pomoc, ależ głos jej drży! Widać naprawdę się boi.

Ale czy to nie jego niebieska koszula błyska tam między drzewami? Pojawiła się tylko na moment i zaraz zniknęła.

Oczywiście, że to Jori.

Zachęcona, ostrożnie zrobiła kilka kroków w prawo, bo tam właśnie dostrzegła niebieskie przebłyski. Teraz nic już nie widziała, była jednak pewna, że nie uległa złudzeniu.

O, jest też i ścieżka! Jak dobrze, od razu poczuła się bezpieczniej.

Ruszyła dalej. Wzdłuż przypominającego ścieżkę prześwitu między drzewami, który miała przed sobą, rosły przepiękne żółte kwiaty. Wszystko tutaj było zielone, żółte i złociste. Zalane łagodnym blaskiem słońca.

Tak samo jak w Królestwie Światła.

Ale Joriego ani śladu.

Chcę wracać do domu, do domu, do babci Ellen i dziadka Nataniela, i do mego ukochanego kota, który, gdy się położę, zwija mi się w kłębek na szyi, a ogonem sięga do karku. Sąsiedzi twierdzą, że to niehigieniczne, ale babcia i dziadek i tak mi na to pozwalają.

Jak strasznie za nimi tęsknię.

Wśród liści błysnęło światło, niczym refleks słoneczny odbiło się w jej oczach. Czy tu, w Górach Czarnych, znajdowało się jakieś słońce? Nie, to na pewno tylko odbicie.

Poczuła senność. Gdzie się podział Jori? Bała się wchodzić głębiej w las, no bo co będzie, jeśli on jej nie znajdzie? Albo jeśli ona zabłądzi?

To okropne.

Lepiej usiąść tutaj i zaczekać.

– Jori?

Nikt nie odpowiedział na jej wołanie. Kto miał schodzić po niej? Czy nie Indra?

– Indro? Jesteś tutaj? Ja jestem tu.

Nie, nikt nie odpowiadał.

Cóż za uparte odbicie! Sassa położyła się na ziemi na boku, żeby światło nie raziło jej w oczy. Jakże cudownie miękka trawa! Taka jak ta, która była tylko w domu.

Popłakując, Sassa usnęła.

Obudziła się niedługo, bo coś ocierało się o jej gołe łydki. Zdumiona usiadła. Hubert Ambrozja?

Z początku miała wrażenie, że jest w swojej sypialni, zaraz jednak się zorientowała, że nadal znajduje się w lesie o złotych liściach.

– Ależ Hubercie Ambrozjo, co ty tutaj robisz? – zagadała do kota drżącymi wargami. – Jak się tu znalazłeś? Czy szedłeś za nami? I masz na sobie niebieską kokardę, tak samo jak wtedy, kiedy widziałam cię po raz ostatni. Że też jej jeszcze nie zgubiłeś!

Hubert Ambrozja wydał z siebie jednoczesne mrukniecie i miauknięcie świadczące o zadowoleniu.

– Tak, tak, ja też się cieszę, że cię widzę, mój kochany, ale nie pojmuję, skąd się wziąłeś? Och, nie, Hubercie Ambrozjo, zostań tutaj, nigdzie nie chodź to może być niebezpieczne.

Ale kot już się jej wyrwał i podskokami wbiegł w las.

Sassa poderwała się na równe nogi, rozpaczliwie wołając ukochanego przyjaciela.

Загрузка...