ROZDZIAŁ VIII

Stary Molin siedział przy stole nakrytym do śniadania, ale jedzenie wyraźnie mu nie smakowało. Dłubał łyżeczką w jajku, ale nie miał ochoty ani na nie, ani na nic innego. Specjalne lekarstwo doktora Ljungqvista, element końskiej kuracji, która podobno miała postawić go na nogi, leżało na osobnym spodeczku.

Westchnął. Tak wiele medykamentów przyjmował w ostatnim czasie i tylko gorzej się po nich czuł. Na myśl o zażyciu kolejnego robiło mu się niedobrze.

Będzie jednak musiał połknąć to świństwo.

Musi wyzdrowieć ze względu na Magdalenę. Nikt w rodzinie nie dbał o tę dziewczynkę, która była jego oczkiem w głowie. Zabrali ją od niego i wywieźli aż do Linkoping.

Ale to już wtedy była inna dziewczynka…

Magdaleno, gdzie jesteś, dziecko drogie? Kto się o ciebie troszczy?

Niechętnie przysunął spodeczek.

W drzwiach stanął służący. Na twarzy malował mu się nieodgadniony wyraz.

– Wizyta, jaśnie panie. Czy mam wpuścić gościa?

– Kto tam znowu? – zapytał Molin zmęczonym głosem.

Służący chrząknął.

– Nazywa się Heike Lind z Ludzi Lodu. Muszę powiedzieć, że wygląda… dość niecodziennie.

Heike? Ów podziwiany przez Christera czarownik?

Na ustach Molina zaigrał leciutki uśmieszek.

– Wprowadź go tutaj.

Wypił łyk porannej kawy.

Nagle zorientował się, że coś przesłoniło cały otwór drzwi od podłogi do framugi. Podniósł wzrok i dech zaparło mu w piersiach.

Jego niedowidzące oczy niewiele mogły zobaczyć. Dostrzegł jednak zarysy postaci.

Stał przed nim olbrzym o splątanych, czarnych, choć prawdopodobnie przyprószonych siwizną włosach i oczach, które przypominały raczej żółte ślepia kota. Choć Molin nie widział wyraźnie, oblicze gościa przeraziło go swoją nieziemskością, twarz przypominała niezdarnie wyrzeźbione figurki z drewna. Albo diabelską maskę.

I te niesamowite ramiona!

Kolos przywitał się uprzejmie, donośnym, jak przykazali mu Kol i Christer, ale łagodnie brzmiącym głosem. Molin wyczuł w nim delikatny smutek i miłość do ludzi, z jaką nigdy dotąd nie miał do czynienia.

– Proszę wejść – wydusił z siebie wreszcie. – Proszę siadać, czy jest pan głodny?

– Nie, dziękuję, dopiero co jadłem śniadanie.

– Przypuszczam, że u przemiłej rodziny Simonów. Tak, Christer opowiadał mi o panu, panie Lind z Ludzi Lodu. Ma pan w jego osobie gorącego wielbiciela.

Potwór uśmiechnął się i całe jego oblicze zmieniło się w jednej chwili. Siedział teraz na tyle blisko, że Molin dostrzegł nawet rysy twarzy. Staruszek zaczynał trochę rozumieć tę bałwochwalczą wprost cześć Christera dla Heikego.

– Christer jest taki impulsywny – powiedział Heike. – Ale to dobry chłopak.

– O, tak, to prawda – rzekł Molin ciepło. – Słyszał pan pewnie o naszych kłopotach?

– Wiem o wszystkim. Proszono mnie także, bym pana zbadał. Tak, tak, ma pan naprawdę oddanego przyjaciela w Kolu Simonie. On twierdzi, że świata nie stać na to, by pan go opuścił.

Uśmiechnął się nieco krzywo, chcąc, by wszystkie te piękne słówka nie zabrzmiały zbyt słodko.

– Miło to słyszeć. – Molin, zrozumiawszy jego intencję, odpowiedział w podobnym stylu: – Choć muszę przyznać, że nie zawsze byłem aniołem.

– Anioł nie potrafiłby poradzić sobie z takim imperium interesów. Ale nie wiem, co na moje badanie powie pański lekarz. Nie chciałbym wtrącać się w nieswoje sprawy.

– Rozumiem. Ale doktor Ljungqvist przyjdzie dopiero wieczorem, a czego oczy nie widzą… W dodatku muszę przyznać, że nie jestem z niego zadowolony.

– Co panu aplikuje?

Molin gestem przywołał służącego i poprosił, by przyniósł wszystkie lekarstwa wchodzące w skład kuracji.

– Wydaje mi się, że mój stan od jego leczenia tylko się pogarsza – wyznał Molin Heikemu. – Ale doktor twierdzi, że to normalne. Poprawa nastąpić ma później.

Heike zmarszczył brwi. Jego reakcja nie uszła uwagi Molina, choć przecież dokładnie nie widział wyrazu twarzy gościa. Zachęciło go to do dalszych wyznań:

– Poddaję się tej kuracji już od wielu tygodni. Wczoraj się poskarżyłem, a doktor stwierdził, że uzupełni ją nowym środkiem. Dał mi to tutaj. – Molin podniósł spodeczek. – Miałem zażyć ten proszek teraz przy śniadaniu, ale ponieważ nie mam apetytu, zwlekałem z tym jak najdłużej.

Heike wziął do ręki maleńki opłatek do lekarstw i otworzył go. Przyjrzał się białemu proszkowi. Jednocześnie wszedł służący i ustawił na stole całą baterię rozmaitych mikstur i eliksirów.

Heike obejrzał je wszystkie, wąchał, polizał palec i wziął odrobinę na czubek języka, wreszcie wrócił do lekarstwa na spodku.

– Żadnej nazwy – mruczał pod nosem. – Same numerki, a na flaszeczkach napis „wzmacniające”.

Kiedy wreszcie spojrzał Molinowi w oczy, na twarzy malował mu się wyraz niespotykanej powagi.

– Nie wiem, co się tu dzieje – powiedział zgnębiony. – Ale nie wolno panu zażyć z tego ani jednej kropli, ani odrobiny proszku!

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Ten tak zwany lekarz przez dłuższy czas systematycznie starał się pozbawić pana życia. Musi pan mieć niebywale silny organizm, jeśli zdołał się oprzeć wszystkim tym próbom.

Molin i służący patrzyli na siebie w milczeniu.

– Coś mi mówi, że sytuacja osiągnęła punkt krytyczny – ciągnął Heike. – Proszę spojrzeć na ten metaliczny proszek na spodeczku! To boleśnie zabijająca trucizna. W ciągu kilku godzin już by pan nie żył, jaśnie panie.

Służący odchrząknął:

– Proszę mi wybaczyć, że się ośmielę wtrącić, jaśnie panie, ale kto w takim wypadku określiłby przyczynę zgonu?

– Doktor Ljungqvist, rzecz jasna – pokiwał głową Molin z ciężkim westchnieniem. – Wczoraj wieczorem wspomniałem, że mam zamiar zmienić mój testament na korzyść młodego Christera, a w każdym razie umieścić go pośród spadkobierców. Doktor Ljungqvist był przy tym, a zaraz potem przepisał mi ten lek. Dlaczego to zrobił, nie pojmuję, bo on przecież nie został wspomniany w testamencie. Najwidoczniej jednak coś się za tym kryje. Cóż za szczwany lis! – szeptem dokończył Molin.

– Proszę nie obrażać lisów – uśmiechnął się Heike, ale jego spojrzenie nadal wyrażało powagę. – Proponuję, by pan natychmiast przekazał te trucizny, tak, bo wszystko to są trucizny, policji.

– Oczywiście, że tak właśnie zrobię. Szkoda, że mojego starego przyjaciela, komendanta policji, nie ma w domu – westchnął Molin. – Ale mój wierny sługa może natychmiast iść na policję. I… najlepiej chyba będzie udawać wobec doktora Ljungqvista, że nic się nie stało?

– Bez wątpienia! On na pewno z niecierpliwością oczekuje na wiadomość o pańskiej śmierci.

– Tej radości niestety go pozbawimy – zdecydowanie orzekł Molin. – Czy zechce mnie pan teraz zbadać, doktorze Lind? Sprawdzić, jak wielkich zniszczeń dokonały leki mojego doktora?

Pomogli Molinowi przenieść się do sypialni. Służbie wydano polecenie, by w razie gdy pojawi się doktor Ljungqvist, pod żadnym pozorem go nie wpuszczała, gdyż „jaśnie pan nie może teraz nikogo przyjąć”. Niech sobie doktor myśli, co chce.

Heike dokładnie, od stóp do głów, zbadał starego człowieka.

– To przerażające – szepnął zduszonym głosem. – Takie silne, zdrowe ciało, rujnowane systematycznie, dzień po dniu.

– No, mimo wszystko dwukrotnie przeszedłem wylew.

– Ale po pierwszym stanął pan na nogi.

– Owszem.

Heike wyprostował się.

– Być może będę mógł wrócić panu część dawnego „ja”. Zacznę od razu, od najprostszego. Czy jaśnie pan zechce ułożyć się wygodnie? Proszę leżeć spokojnie, z zamkniętymi oczami. O, tak.

Pozostali sami w pokoju. Służący pospieszył na policję.

Molin czuł dłonie Heikego nad swoją twarzą. Nie dotykały skóry, pozostawały w pewnej odległości, czuł jednak promieniujące od nich ciepło. Coraz mocniej, coraz intensywniej przenikało przez jego powieki. Ciepło, zmieniające się w gorąco, skierowane było ku oczom.

– Czy sprawiam panu ból? – rozległ się głęboki głos.

– Trochę parzy – odparł Molin. – Ale wytrzymam.

Serce uderzało mu mocno. Nie pojmował niczego, zdumiony, jak szybko obdarzył pełnym zaufaniem tę niezwykłą osobistość. Był wszak racjonalistą, z działalności zawodowej wyniósł przyzwyczajenie do myślenia konkretnego, nigdy nie wierzył w nadnaturalne moce. Takich jak Heike określał zawsze jednym tylko słowem: szarlatani.

Teraz jednak przestał odczuwać wobec nich pogardę.

Na pewno wiele sprawił strach przed śmiercią i wstrząs, jakiego doznał poznawszy prawdę o doktorze Ljungqviście. Niewątpliwie także Christer przyczynił się do tego, że stary Molin zaakceptował Heikego, złagodził jego sceptycyzm. Czarownik, tak nazywał Christer swego zadziwiającego krewniaka. No tak, jeśli rzeczywiście istnieliby czarownicy, powinni wyglądać właśnie tak jak ten potwór.

Potwór, ale tylko z zewnątrz. Molin czuł, że tak naprawdę jest przy nim wspaniały, pełen zrozumienia człowiek.

Strumień gorąca płynący ku oczom zaczynał stawać się nieznośny.

– Mam uczucie, że powieki zaraz mi spłoną – zaśmiał się niepewnie. – Tak jak suche liście, kiedy wystawi się je na działanie promieni słonecznych skupionych w kawałku szkła.

– To dobry znak. Proszę wytrzymać jeszcze przez chwilę, zaraz kończę.

– Spróbuję – obiecał udręczony Molin.

– Kiedy odsunę ręce, nic pan nie będzie widział. Odniesie pan wrażenie, jakby po długim wpatrywaniu się w słońce wszedł pan nagle do ciemnego pokoju. Przez resztę dnia dokuczać też panu będzie silny ból głowy. Ale to minie.

A potem? miał ochotę zapytać Molin. Nie odważył się jednak.

Nareszcie dłonie odsunęły się od jego głowy, powietrze mogło schłodzić rozgrzane powieki.

– Jeśli pan chce, może pan teraz otworzyć oczy, ale ostrzegam, to będzie bolesne.

– Chyba jeszcze się wstrzymam – stwierdził Molin słabym głosem. – Sądziłem, że nie jestem tchórzem, ale…

Wszedł służący.

– Lekarstwa zaniesione, jaśnie panie. Obiecali, że zaraz wezwą aptekarza.

– Mam nadzieję, że poprosiłeś o dyskrecję?

– Naturalnie. Jak się jaśnie pan czuje?

– Dziękuję, w głowie sypie mi iskrami niczym w kuźni, ale najwyraźniej tak być musi. Czy mogę już otworzyć oczy?

– Bardzo proszę – odparł Heike.

Molin z drżeniem zauważył, że w głosie olbrzyma brzmi napięcie.

Starzec powoli podnosił powieki. Jak powiedział Heike, nie widział nic, choć przedtem mógł dostrzec kontury przedmiotów i ruch. Uprzedzono go jednak, że tak właśnie będzie. W głowie dudniło mu, w uszach szumiało, ponownie musiał zamknąć oczy.

Służący wpatrywał się weń z lękiem.

– Nie ma w tym nic groźnego – zapewnił Heike. – Myślę, że opuścimy pana teraz na jakiś czas, aby mógł pan wypocząć. Ale gdyby pan czegoś potrzebował, będziemy w sąsiednim pokoju. Wkrótce pan zaśnie i proszę mi uwierzyć, że tak będzie najlepiej.

Molin tylko kiwał głową, Był oszołomiony, przestraszony i, co tu dużo ukrywać, zły, tak jak się to często zdarza, kiedy człowiekowi dokuczają silne bóle.

Heike i sługa wyszli. Usiedli w fotelach w salonie i czekali.

– Czy jest szansa, że jaśnie pan wyzdrowieje? – ostrożnie zapytał służący. – Czy można naprawić wyrządzoną ciału szkodę?

– Trudno mi powiedzieć – rzekł Heike w zamyśleniu. – Ten drugi wylew miał bardzo przykre konsekwencje. Ale on ma niesłychanie silny organizm i jestem pewien, że będę mógł zaradzić przynajmniej skutkom ciągłego zatruwania go przez doktora.

– Wszyscy bylibyśmy panu ogromnie wdzięczni.

Niedługo po równym oddechu Molina poznali, że staruszek zasnął głęboko. Heike nie wspomniał, że to on właśnie uśpił Molina.

W pokoju panował przyjemny nastrój, wyczuwało się przyjaźń, zrozumienie i miłość bliźniego.

– Mogę posiedzieć przy nim przez parę godzin – Heike, jak zawsze uprzejmie, zwrócił się do służącego. – Później może mnie pan zastąpić albo, jeśli pan woli, możemy zrobić odwrotnie.

– Dziękuję – odparł sługa. – Na pewno jakoś sobie wspólnie poradzimy.

Heike wyczuł spokój płynący od służącego, ulgę, że ktoś naprawdę zaufany odciąży go w obowiązkach.

Molin miał w nim naprawdę wiernego przyjaciela.

Po południu najpierw pojawili się Kol i Christer z nieodłącznym Saszą, plączącym się im pod nogami, a wkrótce nadciągnęli z hałasem komendant policji, Tula i Tomas.

Innymi słowy, zanosiło się na wielkie rodzinne spotkanie. Nie było jednak czasu na orgie powitań, jedynie Sasza nie skrywał niepohamowanej radości na widok Tuli i Tomasa.

Wszyscy troje ledwie mogli mówić z podniecenia.

– Doktor Ljungqvist… – wyrzucił z siebie komendant.

– Co takiego doktor? – zapytał Heike.

– To właśnie doktor Berg!

Na parę chwil zapadło milczenie.

– Kuzyn pani Backman? Ten, który zajmował się Magdaleną w uzdrowisku?

– Ten sam.

I znów milczenie.

– A więc to tak! – jednocześnie wykrzyknęli Heike i służący. – A zatem wszystko składa się w całość!

– Co takiego? – zapytała Tula.

Heike odpowiedział:

– Doktor Ljungqvist od dłuższego czasu usiłował otruć Molina. Wczoraj wieczorem zdecydował się na ostateczne posunięcie, dał mu śmiertelną truciznę. Przekazaliśmy ją pańskim ludziom, komendancie. Zwrócili się o pomoc do aptekarza.

– Doskonale! Dobrze wiedzieć, że beze mnie także potrafią myśleć. Wiemy więc, na czym stoimy. Co zrobimy teraz?

– Zaczekamy, aż Molin się obudzi – odparł Heike. – Próbowałem… przeprowadzić zabieg. Nie wiem, czy się powiódł.

– No, a później chyba powinniśmy zająć się Ljungqvistem.

– Nie wiem – z namysłem powiedział Heike. – Wierny sługa pana Molina i ja omawialiśmy dalsze posunięcia, ale wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że to Berg. Jak sądzicie, czy nie lepiej byłoby rozesłać wiadomość, że jaśnie pan leży na łożu śmierci, nadeszły jego ostatnie chwile i po raz ostatni pragnie ujrzeć wnuczkę? Tym samym sprowadzilibyśmy tu również Backmanów, bo oni na taką wieść stawią się na pewno.

Komendant policji długo się zastanawiał:

– Tak, to nie jest wcale głupi pomysł. Ale nie mogą zastać tu Christera i psa. Chłopiec sam jest w niebezpieczeństwie.

– Dlaczego?

– Ponieważ doktor Ljungqvist-Berg był obecny w chwili, gdy pan Molin wspomniał, iż pragnie zmienić testament i zapisać majątek chłopcu.

– O, to niedobrze. Ale pojmamy tego oszusta, zanim zdąży dopuścić się kolejnych bezeceństw.

– Zaraz, chwileczkę – powiedział Christer, siedzący na krześle z psem na kolanach. – To, co mówicie o złapaniu tych ludzi, jest z pewnością istotne, ale zapominacie o najważniejszym.

Popatrzyli na niego pytająco.

Spuścił wzrok.

– O Magdalenie – powiedział cicho.

– Przez cały czas o niej myślimy – wtrąciła się Tula.

– Chłopiec ma rację – przyznał Heike. – Przede wszystkim musimy dowiedzieć się, co się z nią stało. Postępując zbyt pochopnie możemy zaprzepaścić wszelkie szanse odnalezienia dziewczynki. Staną się bardziej czujni i zamkną usta na zawsze.

– Przecież tak właśnie jest i bez tego – stwierdziła Tula. Jak zwykle ubrana była na zielono, gdyż ten kolor podkreślał barwę jej oczu, z czasem coraz bardziej przybierającą ów przeklęty charakterystyczny odcień. – Heike, czy nie możesz się czegoś dowiedzieć? Czy dziewczynka jeszcze żyje, czy już nie?

– To bardzo trudne – odparł Heike zamyślony. – W takim razie muszę…

Urwał. Rozległ się dźwięk dzwonka wzywającego służącego.

Molin się obudził.

Wszyscy udali się do gotowalni pana, ale tylko służący i Heike przeszli dalej do sypialni.

– Jaśnie pan wzywał?

Molin nakrył uszy dłońmi.

– Nie musisz tak do mnie krzyczeć.

– Ale przecież mówiłem jak zwykle…

Służący wpatrywał się weń oniemiały. Widział, że staruszek ma łzy w oczach, ale śmiał się do nich.

– Jaśnie panie…? – zapytał ostrożnie Heike.

Z oczu Molina. niepowstrzymanym strumieniem płynęły łzy. Ocierał je wierzchem dłoni, mówiąc urywanie:

– Gdyby nie te… przeklęte… łzy… to widziałbym was wyraźnie jak słońce!

– Jaśnie panie! – Służący klasnął w dłonie, sam bliski płaczu.

– Tak, tak, mój wierny przyjacielu – powiedział Molin. – Znów widzę i słyszę jak kiedyś, jak za najlepszych czasów.

– I twarz jaśnie pana… Nie jest… nie jest już tak wykrzywiona jak przedtem. I mówi pan wyraźnie, bez trudu.

– Tak, mój drogi. Można powiedzieć, że jestem już zdrowy. I należy za to dziękować temu…

Urwał w pół zdania, bo o mały włos nie zawołał: „Na Boga, jakże pan wygląda, doktorze Lind z Ludzi Lodu?” Molin był jednak człowiekiem zbyt kulturalnym na taki wybuch. Przecież on wygląda jak Mefistofeles, pomyślał wzburzony, albo jak potwór ze świata baśni. A mimo to chętnie złożyłbym całe moje życie w jego ręce. Cóż za niezwykły człowiek!

Zdołał dokończyć rozpoczęte zdanie tak, by przerwa nie wydawała się zbyt uderzająca:

– … temu wyjątkowemu lekarzowi. Dziękuję! Z całego serca dziękuję!

Długo ściskał dłoń Heikego. Wymienił spojrzenie ze swym wiernym sługą, wiedząc, że obaj myślą tak samo: człowiek prędko się przyzwyczajał do niecodziennej powierzchowności doktora Heikego Linda z Ludzi Lodu. Obaj uznali, że jest wspaniałym człowiekiem pomimo odpychającego w pierwszej chwili wyglądu.

Molin ciągnął:

– Zostanie pan hojnie wynagrodzony za to, co pan dla mnie zrobił. Nie, proszę nie protestować. Ach, muszę wstać, czuję, że rozpiera mnie energia!

– Z początku należy postępować ostrożnie – zalecił Heike. – Ale jeśli pan ma ochotę wstać, to bardzo proszę, na pewno nie zaszkodzi.

– Wiele osób pragnie porozmawiać z jaśnie panem – powiedział służący. – Czekają w salonie wszyscy pana przyjaciele.

– To wspaniale! Wspaniale! Po tym, co mnie spotkało, potrzebuję spotkania ze szczerymi, życzliwymi ludźmi!

– O tym jaśnie pan może być w pełni przekonany.

Niedługo później staruszek wyszedł do zebranych, co prawda wsparty o pomocne ramię sługi, ale trzymał się bardziej prosto i patrzył o wiele bystrzej. Przywitał się z Tulą i Tomasem, pogratulował im niezwykle sympatycznego i oryginalnego syna, a potem usiedli wokół stołu w jadalni, ponieważ był on okrągły i najlepiej nadawał się do narady, jaką zamierzali teraz przeprowadzić. Wszyscy byli jednakowo ważni. Nie zasiadł z nimi jedynie służący, ale traktowano go jak równoprawnego członka całej grupy.

Czekając, aż pokojówka poda obiad, dyskutowali o dalszych działaniach, jakie należy podjąć.

– Ljungqvist, czyli Berg, jak brzmi jego prawdziwe nazwisko, wkrótce przyjdzie z codzienną wieczorną wizytą – powiedział Molin. – Co wtedy zrobimy?

Komendant policji się zamyślił.

– Muszę przyznać, że nie wiem, jak powinniśmy go przyjąć. W każdym razie nie należy aresztować go od razu, to jasne. Czy mamy powiedzieć, że jaśnie pan jest umierający, czy nie? I co z małą Magdaleną?

– Poczekajcie chwilę – wtrąciła się Tula. – Kiedy jaśnie pan zadzwonił, Heike akurat coś mówił. Mówiliśmy o… No, o czym to mówiliśmy?

– Zapytałaś, czy Heike nie mógłby się dowiedzieć, czy Magdalena jeszcze żyje. – Tomas patrzył na żonę jak zawsze, z nieustającym podziwem.

– Tak, tak, Heike, odpowiedziałeś: „W takim razie muszę…” W tym momencie zadzwonił dzwonek. Co takiego musisz?

Heike zmarszczył brwi.

– Naprawdę tak powiedziałem? Tak, rzeczywiście. Chodziło mi o to, że w takim razie musiałbym mieć coś, co należało do małej Magdaleny. Ale przypuszczam, że tutaj mogą być z tym kłopoty. Ostatni raz była tu już bardzo dawno temu, prawda?

– Zbyt dawno – westchnął Molin. – Nie, nie wiem, czy jest tu jakaś część garderoby albo zabawka, która należała do Magdaleny. Jej rodzice zabrali stąd wszystko, kiedy wyprowadzali się w takim pośpiechu.

– I jaśnie pan nie rozmawiał z nią wówczas?

– Nie, powiedzieli mi, że jest przeziębiona i musi leżeć w łóżku. Nie pozwolili mi się nawet z nią pożegnać!

– Oczywiście, nie mogli ryzykować – stwierdził komendant. – Już wtedy zamienili Magdalenę na bratanicę Backmana.

– I lekarz, który zajmował się prawdziwą Magdaleną w uzdrowisku Ramlosa, a później samym jaśnie panem, był kuzynem pani Backman – gniewnie zauważyła Tula. – Cóż za rodzina oszustów!

– Nie rozumiem, jakimi torami krążą wasze myśli – Christer w młodzieńczym zapale wcale nie dbał o zachowanie szczególnej uprzejmości. – Oczywiste przecież, że Magdalena coś tu zostawiła!

– Co takiego?

– Saszę, rzecz jasna!

– O, do diaska, to prawda! – wykrzyknął Molin.

– Jeśli on może się do czegoś przydać – westchnęła Tula. – Był przecież u Backmanów przez całe trzy lata.

– Myślę, że to nic nie szkodzi. – W Heikem na nowo rozbudziła się nadzieja. – Pies nigdy nie zapomni kogoś, kogo raz pokochał.

Sasza zastrzygł uszami, słysząc swoje imię.

– Ale czy taki mały pies wystarczy? – z powątpiewaniem zapytał Heikego Tomas.

– Pies? – uśmiechnął się Heike. – Nie ma lepszego medium. Chodź tu do mnie, Sasza!

Tak długo dręczony piesek grzecznie podsunął się do Heikego, spojrzeniem pytając najpierw Christera o pozwolenie. Chłopiec z uśmiechem skinął głową.

Heike wziął psa na kolana i zaczął go głaskać, chcąc uspokoić zwierzę.

– Usłyszycie zaraz interesującą teorię, którą przedstawił mi kiedyś pewien niemiecki profesor. Gdyby żył parę setek lat wcześniej, z pewnością spalono by go na stosie za herezję. Spotkałem go podczas mej podróży przez Europę ze Słowenii.

– Znasz także niemiecki? – zaczepnie spytała Tula.

Zwrócił na nią swe kocie oczy. Między nimi nieustannie trwała swego rodzaju przyjacielska walka. Oboje dotknęło przekleństwo, oboje wiedzieli o drugim zbyt wiele, znali swoje tajemnice.

– Niemiecki to język mego najwcześniejszego dzieciństwa – wyjaśnił Heike. – Jako dziecko nie wypowiedziałem ani słowa, ale słuchałem i uczyłem się. Niemką wszak była moja matka.

O tym zapomnieliśmy, pomyślała Tula, spuszczając oczy. O matce Heikego nigdy nic nie mówiono. Nie uczyniła niczego poza wydaniem go na świat i sama musiała zapłacić za to życiem.

Nie było już nikogo, kto mógłby o niej opowiedzieć.

Nic jednak nie wskazywało na to, by Heike odziedziczył po niej jakąś cechę. Był nieodrodnym synem Ludzi Lodu.

– Czy możemy wreszcie poznać teorię niemieckiego profesora? – niecierpliwił się Molin.

– Tak – odrzekł Heike, głęboko zamyślony. – Muszę przyznać, że sam potraktowałem ją dość sceptycznie i nadal nie jestem do niej przekonany. Ale dobrze, sami będziecie mogli ocenić. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad psami? Pies to jedyne zwierzę, które towarzyszy człowiekowi, a nie swoim współbraciom, choć przecież w istocie jest zwierzęciem stadnym.

– To prawda – przytaknął Kol.

– Zwróciliście na pewno uwagę, że na spacerze psy mają zwyczaj wybiegania naprzód, jak gdyby uważały za swój obowiązek sprawdzenie, czy droga jest bezpieczna.

– Sądziłem, że to instynkt łowcy – powiedział komendant.

– I ciekawość.

– O, kryje się za tym coś więcej – rzekł Heike. – O wiele, wiele więcej.

Pogłaskał Saszę po łebku, uśmiechem odpowiedział na ufne spojrzenie zwierzęcia.

– Muszę teraz wspomnieć o czymś, co może się wam wydać herezją. Wszyscy wszak czytaliście Biblię, historie o aniołach i niebie. Są jednak uczeni, tacy jak między innymi ten niemiecki profesor, którzy nie mają odwagi ogłosić swych teorii, lecz uważają, że dawne opowieści o przedchrześcijańskich czasach tłumaczy się w zupełnie inny sposób.

Ktoś, jakby urażony, poruszył się gwałtownie, Heikemu na moment stężały rysy twarzy, ale nie przerwał:

– Przypuszczają, że przed pięcioma, sześcioma tysiącami lat Ziemię odwiedziły istoty z przestrzeni kosmicznej.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – stłumionym głosem przerwał mu Molin.

Heike odwrócił głowę i wyjrzał przez okno.

– Z innej planety. Z odległej gwiazdy. Nie anioły, lecz istoty takie jak my, rzecz jasna różniące się od nas wyglądem. Powiem wam teraz, co myślał ów profesor: twierdził, że znaleziono wiele dowodów na potwierdzenie jego koncepcji, lecz nie czas jeszcze, by je ogłaszać. Nie należy mówić o śladach cywilizacji istniejącej poza obrębem naszego świata. Sam później wiele o tym myślałem. Rzeczywiście występują pewne osobliwe zjawiska. Vinga wiele mi czytała na ten temat, wiem więc, że ludzkość właśnie wtedy, czyli około sześciu tysięcy lat temu, rozwinęła się wprost niewiarygodnie. Ze społeczeństwa jaskiniowców wyłoniły się nagle wysoko rozwinięte kultury Sumerów, Egipcjan i Asyryjczyków. Doprawdy, trudno się oprzeć twierdzeniu, że pomoc nadeszła z zewnątrz.

Heike przyjrzał się twarzom słuchaczy. Dostrzegł dwie, które zdawały się wołać: „Nie bluźnij przeciw Bogu!” Wszyscy jednak słuchali z największą uwagą:

– Teoria owego profesora brzmiała następująco: jeśli u zarania dziejów otrzymaliśmy pomoc z innego świata, można przyjąć, że owe istoty pozostawiły nam, ziemianom, możliwość nawiązania kontaktu ze sobą.

Ciszę, jaka zapadła, przerwał Tomas:

– Kontaktu między istotami z przestrzeni a nami?

– Tak.

– W postaci pism lub czegoś podobnego?

– Nie, to nie żaden zapis. Z początku profesor zastanawiał się, czy nie chodzi przypadkiem o rośliny. I Tuli, i mnie często zdarzało się zaobserwować, że więcej w nich życia, niż nam się wydaje. Rośliny takie czują, jak i my.

Kilkoro ze słuchaczy uśmiechnęło się z niedowierzaniem, ale Heike postanowił dokończyć.

– Tę koncepcję jednak profesor odrzucił. Rośliny nie były aż tak rozwinięte. Ale psy? One właśnie mogą stanowić ogniwo łączące nas z owymi pozaziemskimi istotami. Profesor wysunął teorię, że istoty z odległej gwiazdy wyznaczyły właśnie psa, by czuwał nad człowiekiem, służył mu, dbał, by nic złego mu się nie przytrafiło aż do czasu, gdy człowiek osiągnie taki poziom inteligencji, by owe gwiezdne istoty mogły go wykorzystać.

– Wykorzystać? – powtórzyła Tula. – Muszę przyznać, że to brzmi dość złowrogo.

– Komunikować się z nim, czy tak lepiej? Widzicie, profesor przeprowadzał eksperymenty ze swoim psem… Powiedział mniej więcej tak: „Czy mógłbyś zwrócić się z prośbą do swych przyjaciół z przestrzeni kosmicznej o trochę pieniędzy dla mnie, bym mógł kontynuować moje prace badawcze?” I tydzień później otrzymał nieoczekiwane stypendium.

Poruszyli się niespokojnie, coraz bardziej zainteresowani.

– Poczynił jeszcze wiele prób. Na przykład z zaginionym listem, na który bardzo czekał. Zwrócił się do psa i list się odnalazł. A potem nagle pies zachorował, miał sparaliżowane tylne łapy, nieomylny znak zbliżającego się końca. Wówczas profesor postawił wszystko na jedną kartę, poprosił, by pies zwrócił się do swych przyjaciół z prośbą o uzdrowienie. I zwierzę wyzdrowiało! Widziałem je na własne oczy, spotkałem profesora zaraz potem, jak pies odzyskał siły, i dlatego profesor zdradził mi swą teorię.

– O, to na pewno nie dlatego – stwierdził Kol. – Raczej zorientował się, że jesteś odpowiednią osobą, której można o tym opowiedzieć!

– Z pewnością – zgodził się Molin. – No i co było później?

– Podjąłem dalszą wędrówkę na północ – uśmiechnął się Heike. – Dlatego nic więcej nie wiem. Ale muszę przyznać, że i mnie trudno było zaakceptować tę teorię.

– Ale teraz znów przyszła ci do głowy? – zapytał Kol. – Żeby stwierdzić, czy Magdalena żyje?

Heike popatrzył na sympatyczny pyszczek zwierzęcia i uśmiechnął się niepewnie. I to ten piesek miałby stanowić ogniwo łączące ludzkość z istotami od niej rozumniejszymi? Czy nie było chociaż jakiegoś bardziej dostojnego psa?

– Sasza – łagodnie przemówił do zwierzęcia. – Spójrz na mnie! Nie, nie patrz na tę muchę, tylko na mnie. Siadaj, tu na stoliku. Siad!

Umieścił pieska na małym stoliku. Ku jego zdumieniu Sasza usłuchał i przycupnął na koronkowej serwetce. Heike usiadł tuż przed nim, usiłując wzrokiem utrzymać wzrok zwierzęcia. Sasza głęboko, ufnie spojrzał mu w oczy. Trwało to zaledwie króciutką chwilę, bo przecież psu nie da się patrzeć w oczy zbyt długo, jest na to zbyt ruchliwy.

Heike przepraszająco rzekł do zgromadzonych:

– Wiem, że komuś może się to wydać niemądrą dziecinadą, ale musimy wypróbować wszystkie możliwości, prawda?

Zgodnie przytaknęli.

Nagle Heike uniósł głowę.

– Jeszcze nie zdążyłem wezwać władców psa, czy jak ich zwać, a już napływają sygnały! Tak, naprawdę! Od tego małego stworzenia?

– I co?

Heike zawahał się.

– Jak już mówiłem wcześniej, sygnały pochodzące od psa są znacznie silniejsze, niż byłyby gdybym trzymał w dłoni jakąś część garderoby dziewczynki. Ja… Poczekajcie… Ja… Wszystko wskazuje na to, że Magdalena żyje!

Z piersi zgromadzonych przy okrągłym stole wyrwało się westchnienie ulgi. Wniesiono zupę, ale nie poświęcono jej uwagi, na jaką zasłużyła. Wszyscy siedzieli zwróceni twarzami ku oknu, pod którym stał stolik z pieskiem.

Należało im to jednak wybaczyć. Naprawdę trzeba się było spieszyć.

Heike mówił dalej, nie wierząc własnym słowom:

– To nie ma nic wspólnego z ewentualnymi istotami pozaziemskimi, to mały Sasza przekazuje mi myśli i wrażenia o Magdalenie. Ponieważ kiedyś do niej należał, mogę wyczuć ją poprzez niego. – Zmarszczył czoło i popatrzył na zebranych niepewnie. – Ale myślę, że nie powinniśmy radować się zbyt wcześnie. Jeśli naprawdę wyczuwam Magdalenę, to musi jej być teraz bardzo trudno. Wydaje mi się, że… cierpi.

Molin westchnął ciężko.

– Ale gdzie? Gdzie ona jest? – wykrzyknął Christer, podrywając się od stołu.

Żelazny uścisk dłoni Tuli osadził go z powrotem na krześle.

– Nie… nie mogę się zorientować – odparł Heike. – I to właśnie budzi moją rozpacz. Nie mogę do niej dotrzeć.

Ktoś od czasu do czasu odruchowo wkładał do ust łyżkę z zupą, poza tym w pokoju panowała cisza i spokój. Heike z całych sił starał się skoncentrować.

– Ale wiesz, że ona jeszcze żyje? – trzeźwo zapytała Tula. – Nie wyczuwasz żadnych wibracji śmierci?

– Nie, nic o śmierci.

– Dzięki ci, dobry Boże – szepnął Molin. Dyskretnie dał znak pokojówkom, by wstrzymały się z głównym daniem i wyszły z pokoju.

– Chodź, pomóż mi – poprosił Heike Tulę, która natychmiast się podniosła, uradowana, że nareszcie zwrócił na nią uwagę.

Piesek najwyraźniej był oszołomiony faktem, że stanowi centrum zainteresowania. Doprawdy, co za dziwne stworzenia z tych ludzi!

– Ja też mogę pomóc – powiedział Christer.

– Nie, nie – wstrzymał go Heike. – Sasza nie zniesie więcej niż dwóch osób naraz.

Christer, położywszy uszy po sobie, musiał się wycofać. Nikt nigdy nie traktował go poważnie! A on przecież umiał ożywiać zwiędłe kwiaty i jednym ruchem ręki uśmiercać zarządców dworu, którzy martwi padali na ziemię!

Heike spostrzegł, że chłopcu zrobiło się bardzo przykro, i obiecał sobie w duchu, że później mu to wynagrodzi. Na razie jednak nie miał czasu na udawaną magię.

– Doskonale ci idzie, Tulo – powiedział cicho. – Naprawdę świetnie.

Rozjaśniła się. Pochwała Heikego była cenniejsza od złota.

– I ja ją wyczuwam – rzekła bez tchu, nie odrywając dłoni od tylnych łap psa. Może to trochę uwłaczające być przypisanym do tej części, ale Heike miał naturalnie prawo do głowy i serca. Sasza z niepokojem odwracał łebek.

– Bardzo wzmacniasz wrażenie – szepnął Heike. – Co wyczuwasz?

Tula rozgniewała się.

– Do diaska, nie mogę tak stać wczepiona palcami w psi zadek! Przesuń się, bo teraz Tula ma wizje!

Obserwujący stłumili uśmiechy. Niewiele rozumieli z tajemniczych wydarzeń, ale Heike wzbudzał ogromny respekt. Tula, niestety, mniejszy.

Jednakże ku ich zdumieniu Heike usunął się na bok i ustąpił jej miejsca.

Загрузка...