ROZDZIAŁ X

Zakładem „Miłosierdzie” zarządzała para, pod której opieką ani komendant policji, ani Kol, ani Christer nie umieściliby nawet największego wroga. Ponury mężczyzna o trupio bladej twarzy i żylasta kobieta z włosami uczesanymi z przedziałkiem i ściągniętymi w mocny węzeł na karku. Na wysokim, zapiętym pod samą szyję kołnierzu nosiła broszę z kameą.

– Komisja zdrowia? – spytała nieuprzejmie. – Nigdy o czymś takim nie słyszałam.

– Może więc najwyższy czas usłyszeć – zauważył komendant. Nie przyznał się, kim jest, w tym okręgu bowiem nie miał żadnej władzy, a co gorsza nie zastał nikogo na miejscowym posterunku policji, wtargnął więc bez pozwolenia na cudzy obszar. Nie mogli jednak czekać i tracić cennego czasu.

– To polecenie najwyższych władz. – Kol machnął im przed nosem urzędowym dokumentem, dotyczącym, rzecz jasna, całkiem innej sprawy. – Czy pozwolicie nam wejść do środka? – zapytał władczym tonem.

– Oczywiście, nie mamy nic do ukrycia – syknął ze złością blady mężczyzna. – Rodziny, które umieszczają u nas swoich bliskich, mogą być całkiem spokojne. Panowie zdają sobie, mam nadzieję, sprawę, że niełatwo jest utrzymać czystość u wariatów?

„Komisją” wstrząsnęło to sformułowanie, ale niczego po sobie nie pokazali. Zarządcy niechętnym spojrzeniem obrzucili Saszę, którego Christer prowadził na smyczy.

– To mój pies – wyjaśnił komendant policji. – Wszędzie ze mną chodzi. A chłopiec jest studentem, przyucza się do zawodu.

Kobieta słysząc to parsknęła opryskliwie.

– Ilu macie pomocników? – zapytał Kol, kiedy weszli do urządzonego bez smaku, ale mimo wszystko dość zadbanego hallu.

– Są dwie nierozgarnięte dziewki do gotowania i sprzątania. I jeszcze trzech pielęgniarzy. To puste głowy, nie rozumieją, co się do nich mówi. Jeśli stwierdzicie coś nagannego, to ich wina, bo my nie mamy czasu, by czuwać nad wszystkim. A poza tym ci pacjenci, którzy mogą, muszą obsługiwać się sami. To przecież nie hotel!

– Jeśli dobrze zrozumiałem, przebywają tu przeważnie pacjenci wywodzący się z zamożnych rodzin – w głosie komendanta dźwięczało pytanie.

– Tak, niczego nie robimy za darmo – wypaliła kobieta. – Ale możecie mi wierzyć, moi panowie, to paskudna robota.

– Domyślamy się. – Kol w imieniu pacjentów poczuł się urażony.

Przeszli do pomieszczenia, które najwyraźniej musiało być świetlicą. Na niewygodnych krzesłach siedziało tu kilka apatycznych dam, ledwie podniosły oczy na widok obcych. Christer dostrzegł przebłysk strachu w czyimś wzroku, wywołany widokiem zarządców.

W następnym pokoju siedzieli panowie. Widać dbano tu o moralność. Jeden z pacjentów podjął żałosną próbę przemówienia do nowo przybyłych, być może chciał zwrócić się z prośbą o pomoc, ale zarządca tylko uniósł dłoń i mężczyzna z powrotem opadł na krzesło. Christer gotów był przysiąc, że ten gest był zapowiedzią późniejszego bata…

– Ci tutaj nie są niebezpieczni – wyjaśniła kobieta. – Dlatego mogą swobodnie się poruszać.

Niegroźni, owszem, ale tylko dlatego, że stan ich umysłów nie pozwalał, by czemukolwiek się przeciwstawiali. Christer zauważył, że Kol z trudem panuje nad sobą. Sam też nie mógł sobie poradzić ze ściskającym go za gardło współczuciem. Ze ściągniętej twarzy komendanta policji wyczytać mógł postanowienie, że z tym miejscem należy coś zrobić. Ale na razie mieli związane ręce, bez pomocy miejscowej policji nie mogli podjąć żadnych działań.

Obie świetlice trudno nazwać przytulnymi lub choćby zadbanymi. Tynk płatami odpadający od ścian, brudne podłogi, stare rozsypujące się meble… Nie było tu nic, co mogłoby przemówić do wyobraźni, ucieszyć oko – ani serwetki, ani choćby poduszki. Szaro i smutno, od samego przebywania w takim wnętrzu można było postradać zmysły.

Mieli jednak odegrać rolę komisji, badającej stan zakładu. Kol wydał więc odpowiednie zalecenia dotyczące koniecznych zmian. Zauważyli, że kierownictwa nie nastawiło to wcale przychylniej.

Wędrowali dalej wśród ponurych, grubych ścian w kierunku innego oddziału. Chorzy mieszkali tu pojedynczo w ciasnych klitkach, odgrodzeni od świata zamkniętymi na żelazne sztaby drzwiami, w których umieszczono jedynie niewielki otwór. Ku oburzeniu wygłaszających przykre komentarze gospodarzy trzej goście komisji nalegali, by zajrzeć do każdego pomieszczenia. Zrozumieli, że mieszkają tutaj ci, którzy zachowali jeszcze dostateczną jasność umysłu, by się buntować. Niektórzy byli dość elegancko ubrani, gdzieniegdzie dało się dostrzec mizerne efekty wysiłków podejmowanych dla upiększania nieprzyjemnych cel. Zorientowali się, że przynajmniej niektórych z pacjentów od czasu do czasu ktoś odwiedza, bo zauważało się pewne starania zarządzających, by wszystko wyglądało jak należy. Znajdowali się tu kalecy tak zdeformowani, że rodziny najpewniej wstydziły się pokazać ich światu, chorzy cierpiący na zaburzenia umysłowe, nieszczęśliwe istoty, niektórzy wyraźnie agresywni. Otwór w drzwiach był tak mały, że większość z nich nie zdołała się zorientować, że w domu przebywa ktoś obcy. Inaczej – Christer był o tym przekonany – rzuciliby się do drzwi i waląc w nie pięściami domagali się ratunku.

Wszyscy trzej nabierali coraz bardziej stanowczego postanowienia, że z tym żałosnym przybytkiem należy się rozprawić.

Skończyli oglądanie „stajni” i przeszli dalej. Zarządcy szybkim krokiem minęli ciężkie, żelazne drzwi.

– Co znajduje się za nimi? – natychmiast zapytał Kol.

– Nic takiego, stara piwnica, nie używana od dziesięciu lat – odparła kobieta.

– Chcielibyśmy ją zobaczyć.

– To raczej niemożliwe, klucz od tych drzwi zginął gdzieś już dawno temu.

Napierając całym ciałem popchnęła ich w kierunku schodów.

Christer jednak się zatrzymał. Wzrokiem porozumiał się z komendantem, który przyzwalająco skinął głową.

Obydwaj bowiem dostrzegli to samo: prawie niewidoczny klucz zawieszony wysoko na gwoździu w ścianie przy owych ciężkich drzwiach. Poza tym Sasza okazał nagły niepokój, węszył i drapał przy szparze między drzwiami a podłogą, nie pozwalając się stamtąd odciągnąć.

– Pies musi wyjść – oznajmił Christer głośno, odsuwając Saszę od tajemniczych drzwi. – Czy pozwolicie, bym zawrócił?

Gospodarze nie byli temu przeciwni, wręcz odwrotnie:

– Prosto i zaraz na lewo! – zawołała kobieta.

Christer udał, że zawraca, ale tuż za węgłem przystanął.

Kiedy tylko grupka zniknęła na górnym piętrze, powrócił do tajemniczych drzwi, zdjął klucz ze ściany i otworzył. Zazgrzytały lekko, ale głosy jego towarzyszy dobiegały teraz z tak daleka, że ośmielił się wstąpić do pomieszczenia za żelaznymi drzwiami. Musiał zejść kilka stopni w dół i znalazł się w mrocznym piwnicznym korytarzu.

Pięć par drzwi… Podobnie jak w „stajni” na górze, one także były zamknięte na żelazne sztaby, a w każdych widniał nieduży otwór. Ale tutaj wszystko wydawało się całkowicie zaniedbane jak w starym brudnym chlewie. I cóż za odór, co za okropny smród! Ale… tak, to z całą pewnością ludzki zapach!

Christer poczuł, że kręci mu się w głowie, musiał kilkakrotnie głęboko odetchnąć. Prawdopodobnie mieszkają tu ci, za których nie płaci się tak dobrze, pomyślał. Albo tacy, których nikt nie odwiedza.

Które z tych pięciorga drzwi…? Nie miał czasu na pomyłkę. Nie chciał też niepotrzebnie zakłócać spokoju tym, którzy byli tu zamknięci, rozbudzać ich nadziei.

Na razie.

Ale co to za pomysł, Magdalena nie mogła tu przebywać! Nie! Pomylili się, nie mogła mieszkać tu, w tym strasznym domu. Wszyscy razem musieli chyba doznać zaćmienia umysłu! Podejrzewać coś takiego na podstawie niemądrych sygnałów, przekazanych podobno przez psa, i kilku niezgodności w papierach doktora? Magdalena musiała umrzeć już trzy lata temu, to jedyne wyjaśnienie…

Przerwał swe rozmyślania, bo kiedy nie mógł się zdecydować, czy natychmiast stąd wyjść, czy jeszcze próbować, Sasza dokonał wyboru za niego. Zaczął węszyć pod jednymi z drzwi, popiskując przy tym cichutko. Kiedy wydawało się już, że podniecony zaraz zacznie głośno szczekać, Christer dłonią przytrzymał go za pysk.

– Cicho – szepnął. – Zaraz otworzymy.

Ale jak? Tu nie było już żadnego klucza.

Christer przybrał poważną, skupioną minę.

– Sezamie, otwórz się – mruknął z ustami przy zamku, ale nic się nie wydarzyło. Moje zdolności nigdy nie działają, kiedy ich naprawdę potrzebuję, odzywają się spontanicznie, same z siebie, pocieszał się w myśli. Muszę się z tym pogodzić.

Nie śmiał zajrzeć przez otwór w drzwiach, mógł się pomylić, przeszkodzić komuś innemu. A gdyby rzeczywiście znalazł tam Magdalenę i nie mógł jej wydostać, zepsułby wszystko.

Ogarnął go paniczny lęk. Pozostała mu teraz jedna jedyna możliwość. Spróbował wsunąć wielki klucz i do tego zamka. Wielkością pasował, ale ząbki…?

Tak, klucz bez trudu dał się obrócić, rozległ się szczęk zamka i drzwi stanęły otworem.

Z początku nic nie mógł dojrzeć, w pomieszczeniu panował niemal zupełny mrok, poczuł tylko jeszcze intensywniejszy smród, tak niegodny żywej ludzkiej istoty. Wreszcie jednak ujrzał drobną, wychudzoną postać, wpatrującą się weń oczami, z których bił zwierzęcy wprost strach.

Ach, mój Boże, pomyślał Christer, czując, jak serce ściska mu się z bólu.

Sasza jednak natychmiast przypadł do stóp żałosnego stworzenia, piszcząc już teraz głośno z radości, Christer musiał więc działać szybko.

– Chodź! – szepnął. – Musimy stąd wyjść. Szybko!

Dziewczynka jednak nie mogła utrzymać się na nogach. Wziął ją więc na ręce i wyniósł, Sasza nie zważając na upomnienia plątał mu się pod nogami.

– Bądź całkiem cicho – szeptem poprosił dziewczynkę Christer. Pamiętał, by przymknąć za sobą ciężkie żelazne drzwi, ale klucz tkwił w zamku na dole. Nic na to nie mógł poradzić.

Przed domem czekał ich powóz. Nie mogli jednak do niego wsiąść, nie mieli przecież pozwolenia Backmana na zabranie stąd Magdaleny. Musiał wydostać się z nią za bramę. Ale jak dać znać pozostałym?

Szybkim ruchem wepchnął Saszę do powozu i oderwał kawałek od brudnej sukni Magdaleny. Przymocował go do obroży na szyi psa.

Potem co sił w nogach wybiegł z dziewczynką w ramionach za bramę. Na pewno było jej niewygodnie, ale miał nadzieję, że jakoś to zniesie.

Mój Boże, jakże ona śmierdzi! Biedne dziecko!

A jeśli wyjrzeli przez okno na piętrze? I gdzie mogą przebywać pielęgniarze?

Nic jednak się nie stało, bez przeszkód wydostał się poza teren zakładu. Dziewczyna była lekka jak piórko. Nie zdążył jeszcze jej się przyjrzeć. A jeśli to nie jest Magdalena? Jeśli to całkiem nieznana osoba, naprawdę chora na umyśle, która z nożem rzuci się na ludzi, między innymi i na niego?

Nie, Sasza przecież wyraźnie ją rozpoznał.

Ale i pies może się pomylić?

A jeżeli to naprawdę Magdalena, ale chora, niebezpiecznie szalona? Co oni w takim razie najlepszego zrobili? No cóż, trudno, bez względu na stan jej umysłu nieludzkie byłoby pozostawienie jej w takich strasznych warunkach, tak… upokarzające.

Za bramą rozciągała się z początku otwarta przestrzeń, idąc tamtędy czuł, jak za każdym krokiem oblewa go struga zimnego potu. Później jednak droga wiodła przez niewielki zalesiony obszar i tam właśnie Christer się zatrzymał, rozejrzał na wszelki wypadek i ukrył wśród krzaków. Postawił zabiedzoną, oszołomioną istotę na ziemi i próbował uspokoić oddech po biegu.

– Christer? – zapytała dziewczynka mrużąc oślepione światłem oczy. – Christer z uzdrowiska Ramlosa? Śnię, tak, znów coś mi się śni.

– Magdalena! – wykrzyknął Christer. – A ja czułem się taki urażony, dlatego że nie pisałaś!

Naprawdę, czy nic innego nie umiał jej powiedzieć?

– Nie mogłam napisać – odparła zgnębiona.

– Teraz to zrozumiałem.

– Bardzo chciałam.

Nareszcie mógł przyjrzeć jej się uważnie. Oczywiście, tak, to naprawdę Magdalena! Ale, ach, jakże ona wygląda! Szaroczarne od brudu łachmany wisiały na wychudzonym, wynędzniałym ciele. Łokcie i kolana sterczały, w twarzy widać było tylko wielkie, głęboko zapadnięte oczy i nos ostry jak u nieboszczyka. Całą skórę pokrywała gruba warstwa brudu i rozległe egzemy. Długie włosy zbiły się w jeden wielki kołtun, choć widać było, że dziewczynka usiłowała go rozplątać. Musiało się też na niej wprost roić od wszy.

Christer, dzielny, silny bohater nie zdołał się pohamować. Wybuchnął głośnym płaczem.

– Co oni z tobą zrobili, Magdaleno?

– Nic – odparła udręczona. – Właśnie to było najstraszniejsze. Zupełnie nic.

I ona płakała. To, jak widać, zaraźliwe.

Christer otarł wreszcie oczy i powiedział zgnębiony:

– Teraz cię stąd zabierzemy. Niedługo przyjedzie powóz i wrócisz do dziadka.

– Do dziadka? – oczy jej się rozjaśniły. – Dziadek… Jak cudownie! Czy to może być prawda?

– Najprawdziwsza – zapewnił ją Christer.

Dziewczynka odwróciła głowę.

– Nie, to znów tylko sen – szepnęła do siebie. – Tyle razy już śniło mi się coś podobnego. Nie mogę na nic liczyć.

Kol i komendant policji zabawili na piętrze tak długo, jak tylko się dało. Wypytywali, zaglądali we wszystkie kąty, doprowadzając tym małżeństwo zarządzające zakładem do stanu bezsilnej złości.

Wreszcie komendant uznał, że mogą zejść. Kiedy mijali żelazne drzwi, zerknął na ścianę i stwierdził, że klucz zniknął. Zaleciwszy dokonanie odpowiednich zmian i rzuciwszy kilka wytartych sformułowań, pożegnali się.

Małżonkowie odprowadzili ich do powozu.

Komendant natychmiast zauważył kawałek szmaty przywiązany do obroży Saszy, zasłonił psa ciałem i upchnął skrawek materiału pod siedzeniem.

– Czy to wy jesteście właścicielami tego domu? – zapytał.

– Naturalnie – odparł mężczyzna. – Kiedyś był własnością fundacji, założonej dla dzieci z lepszych rodzin, ale członkowie z czasem się zestarzeli i my przejęliśmy całość. Zapewniam, że prowadzimy ten zakład jak najlepiej i najuczciwiej.

Komendant nic nie powiedział na takie oświadczenie.

– Macie chyba jakiegoś lekarza, który opiekuje się chorymi?

– Tak, tak – ostrym, nieprzyjemnym głosem odparła bardzo już zniecierpliwiona kobieta. – Doktor Berg zagląda tu od czasu do czasu. A gdzie jest chłopiec? – zapytała podejrzliwie.

– Ma kłopoty z żołądkiem – roześmiał się Kol. – Widziałem, jak wybiegał przez bramę. Coś mi się wydaje, że nie tylko psu spieszno było się stąd wydostać.

Kol wcale nie widział Christera, tu jednak obowiązywało prawo dżungli. I Kol, i komendant musieli je uznać, zapomnieć o zwykłych normach obowiązujących w społeczeństwie. Odgadli, co się wydarzyło. Brudna szmata nie obiecywała co prawda zbyt wielu powodów do radości, ale jeśli Christerowi się powiodło…?

Wyjechali za bramę.

– Jeżeli mamy rację, muszą znajdować się gdzieś niedaleko – powiedział Kol. – Choć to się wydaje niemożliwe.

– Pies mógł wpaść na trop dziewczynki. W każdym razie poinformujemy odpowiednie władze o tym miejscu.

– Ależ tak, naturalnie! Tyle ludzkich tragedii! Wydaje mi się, że gdzieniegdzie dostrzegałem nawet herby. Nieszczęśnicy, którzy starali się zachować styl w tym piekle. Bezradne stare damy układały włosy wplatając w nie kawałki brudnych strzępów. I ten, który poprosił, by podwieczorek podano w altanie… Ogarnęła mnie taka litość, że miałem wrażenie, że serce mi zaraz pęknie.

– Tak, tak – ze smutkiem odparł komendant. – Znam to uczucie. Sam nie śmiałem nic zrobić, nie chciałem posuwać się za daleko. W tym dystrykcie nie mam żadnej władzy i gdyby mnie odkryto, sytuacja stałaby się nader kłopotliwa. O, widzę, że tam pomiędzy drzewami macha w naszą stronę jakaś ręka. Czy mogą nas zobaczyć z tego domu strachów?

Kol obejrzał się przez ramię.

– Nie. Mury zasłaniają widok. Jesteśmy bezpieczni.

Zatrzymali powóz. Christer natychmiast wyszedł na drogę niosąc w ramionach dziewczynkę.

– O, mój Boże! – przeraził się Kol. – Jak to dziecko wygląda! To straszne, naprawdę straszne.

– Aż płakać się chce – stwierdził komendant.

– Ja się popłakałem – krótko poinformował Christer. – Jedziemy.

Kol, który dla dzieci zawsze miał miękkie serce, posadził Magdalenę między sobą a Christerem, komendant chwycił lejce. Sasza nie przestawał radośnie lizać dziewczynki po rękach, a ona próbowała się uśmiechać, ale nawet na to brakowało jej sił.

– Co my teraz zrobimy? – zapytał komendant, całkowicie zaskoczony sytuacją. – Musimy ją gdzieś umyć, znaleźć dla niej czyste ubranie, zanim…

– Nie – stanowczo sprzeciwił się Christer. – Nie zatrzymujmy się. Zawieźmy ją prosto do domu, do Molina.

Kol rzekł z namysłem:

– Uważam, że nie powinniśmy narażać go na kolejny wstrząs, pokazując mu ukochaną wnuczkę w takim stanie. Zatrzymajmy się przynajmniej przy jakimś jeziorku czy strumyku, żeby dziewczynka mogła się umyć. Nie powinniśmy wchodzić do żadnego zajazdu, Magdalena zbyt rzuca się w oczy, być może nawet nie zechcą jej wpuścić. Nie wolno nam przysparzać jej dodatkowych cierpień.

Dziewczynka siedziała pogrążona w milczeniu, drżąc na całym ciele. Nie mogła pojąć tego, co nagle działo się wokół niej.

– Wiem, że to tylko sen – szeptała do siebie. – Nigdy się stąd nie wydostanę, nigdy!

– Już się wydostałaś – uspokoił ją Christer i delikatnie uścisnął. – I nigdy już nie będziesz musiała tam wracać. Nigdy!

Widać było wyraźnie, że Magdalena tego właśnie nie może zrozumieć. Jak gdyby nadal żyła jedynie w świecie marzeń, odpowiadała mechanicznie, przekonana, że wszystko, co przeżywa, jest tylko snem.

– W jaki sposób tam trafiłaś? – zapytał komendant.

Powoli, jakby na wpółprzytomna, zwróciła głowę w jego stronę, patrząc na niego, ale jakby go nie widząc, odgarnęła włosy z czoła.

– Ja… nie wiem.

Przyglądała im się z niedowierzaniem, nie pojmowała niczego, ale widać wszystko stało się jej obojętne i uznała, że ten sen jest przyjemny i postanowiła śnić dalej. Przez trzy lata stykała się tylko z nienawiścią i złem, teraz nareszcie pozwolono jej mówić. Przecież oni wydawali się tacy dobrzy?

Wszystkie te myśli mogli wyczytać na jej drobnej, wycieńczonej twarzyczce. Niejasne myśli, ale jakże wiele mówiące.

– Ten straszny doktor w uzdrowisku… – zaczęła mówić, ale wargi miała tak zdrętwiałe, że ledwie mogli ją zrozumieć. – I stryj Julius. Zmusili mnie, żebym połknęła jakieś lekarstwo, mówili, że po nim zasnę. Nie chciałam, opierałam się, bo mieli takie dziwne oczy. Ale oni byli silniejsi. Później obudziłam się już tutaj.

Nagle zasłoniła oczy dłonią.

– Przyjdą! Przyjdą po mnie i znów zamkną!

– Nie bój się, nic ci się nie stanie – zapewnił dziewczynkę Christer. – Pojedziesz teraz do domu, do dziadka.

– Ale dziadek mieszka tak daleko, aż w Upplandii. Czy teraz będziecie mnie bić i znów mnie zamkniecie?

Kol z powagą patrzył w jej przerażone oczy.

– Nie myśl tak, to nieprawda. I jesteś już w Upplandii. Doktor śpiącą musiał cię przewieźć aż tutaj. Czy wiesz, dlaczego umieszczono cię w tym domu?

– Nie – załkała, nie odrywając dłoni od twarzy. – Powiedzieli, że jestem szalona. Ale to chyba nieprawda.

– Oczywiście, że nie – uspokajał ją komendant. – Dziwne jest tylko, że nie wpadłaś w obłęd tam, w tym zakładzie! Nie mogę pojąć, kto mógł wyrządzić ci taką krzywdę.

Magdalena podświadomie przysunęła się bliżej Christera, skuliła się w jego objęciach.

– Ta okropna kobieta powiedziała kiedyś…

Musieli pochylić się nad nią, by usłyszeć słabiutki głosik zagłuszany turkotem kół i tętentem końskich kopyt.

– Czułam się bardzo nieszczęśliwa, zawołałam i prosiłam, by mnie stąd wypuścili. „Zostaniesz tutaj, oznajmiła kobieta. Pan radca handlowy dobrze płaci za to, żebyś tu była”. „A czy nie mogłabym dostać innego pokoju? poprosiłam. Tu jest tak brudno”. A ona odpowiedziała: „A po co? Ciebie przecież i tak nikt nie odwiedza”.

Magdalena nie mogła mówić już więcej, głos jej się załamał.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

– Czyli tak, jak myślałem – stwierdził Christer. – W piwnicy mieszkają tylko ci, za których marnie płacą, albo tacy, do których nikt nie przyjeżdża. Do tych właśnie najpewniej zaliczała się Magdalena.

Kol i komendant zauważyli, jak czułą troską otaczał Christer Magdalenę, a dziewczynka odruchowo szukała u niego schronienia.

– Mimo wszystko nie mogę tego zrozumieć – wyznał policjant. – Ci odpychający ludzie zgodzili się, by cię zatrzymać, Magdaleno. Wydaje się, że twój ojciec słono płacił za twój pobyt. Dlaczego? Nie sprawiasz wrażenia chorej.

Czy można to poznać po wyglądzie zewnętrznym? zadawali sobie pytanie Kol i Christer, nie przerywali jednak komendantowi.

– Naprawdę, nie mogę uwierzyć, że twój ojciec może być bardziej zainteresowany bratanicą niż własną córką!

Magdalena spojrzała na niego pytająco.

– Przyjęli do domu twoją stryjeczną siostrę Magdalenę Backman zamiast ciebie. Starali się oszukiwać dziadka Molina, że ona to ty. Spowodowali także śmierć twego stryja Juliusa, ponieważ on za wiele wiedział. Tak, myślę, że powinienem ci już powiedzieć o wszystkim, bo możesz mieć informacje, które nam się przydadzą.

Dziewczynka nadal oszołomiona niczego nie rozumiała.

– Kim są „oni”? – zapytała. Wargi jej drżały. – Was poznaję, to Christer, pan jest komendantem policji, a pan… tak, pan chyba zarządzał jednym z przedsiębiorstw dziadka, nosi pan takie niezwykłe imię…

– To prawda! – ucieszył się Christer. – To jest Kol Simon, mój krewniak, ale dość daleki.

Komendant wyjaśnił:

– ”Oni” to twój ojciec, macocha i jej kuzyn, doktor Berg. Stryj Julius również był z nimi w zmowie, ale usunęli go z drogi, zabili. Nie jesteśmy pewni, ile wie jego córka Magdalena, prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy, że jej ojciec został zamordowany. Twierdzili, że był to nieszczęśliwy wypadek.

Wyraz oczu Magdaleny świadczył o tym, że dziewczynka znów błądzi po własnym zamkniętym świecie. Odpowiedziała jakby przez sen:

– Moja kuzynka zawsze była taka niemądra. Zależało jej tylko na pięknych strojach, cały czas przeglądała się w lusterku. Nie można się było z nią dogadać. „Nie rozumiesz życia, zawsze mi powtarzała. Jesteś taka dziecinna i do niczego niepotrzebne ci pieniądze. To niesprawiedliwe, żebyś ty była taka bogata, a ja nie!”

– Ale stryj Julius miał chyba pieniędzy w bród?

Zastanawiała się. Widać było, z jakim wysiłkiem usiłuje kojarzyć fakty.

– Chyba nie. Ciągle przychodził do mego ojca, pożyczał. „Inaczej doniosę o wszystkim”, mówił i brzmiało to groźnie.

– Aha! – ucieszył się Kol. – A więc wszystko jasne! To znaczy, że wiedział o planach!

– O jakich planach? – żachnął się komendant. – Czy nie widzicie, że nic się ze sobą nie wiąże? W żaden sposób!

Kol przerwał mu wywód:

– Za nami trzech konnych. Jadą szybko i wyglądają na zdecydowanych.

Christer odwrócił się. Delikatnym ruchem dłoni kazał Magdalenie się schylić.

– Czyżby to pielęgniarze z „Miłosierdzia”? Odkryli, że jeden z więźniów uciekł?

– Chcesz powiedzieć, jeden z pacjentów – z sarkazmem zauważył komendant. – Ale masz rację, „więzień” to właściwe słowo.

W tym momencie Magdalena powróciła do rzeczywistości. Z jej świadomości opadły wszelkie zasłony.

– Nie! – jęknęła. – Nie, tylko nie pielęgniarze, muszę natychmiast uciekać!

Christer przytrzymywał ją z całej siły, ale dziewczynka nie przestawała wyrywać się z jego ramion. Komendant popędził konie.

– Są uzbrojeni – powiedział Kol.

– Nie możemy ryzykować – stwierdził komendant. – Christerze, czy widzisz tę stodołę? Kiedy zakręcimy za nią, ty i Magdalena wyskoczycie z powozu i ukryjecie się. Uciekajcie dalej, nie pozwólcie, by was ktoś zobaczył. Starajcie się dotrzeć do brzegu morza, to niedaleko, a później spotkamy się w Penningby.

– O ile wszystko pójdzie po naszej myśli – mruknął Kol.

– A co z wami? – Christer nie przestawał walczyć z wystraszoną do obłędu Magdaleną.

– O nas się nie martw – uspokoił go komendant. – Teraz! Wyskakuj! Nie ma czasu, by przystanąć na dłużej!

Christer wyskoczył, a Kol po prostu rzucił mu w ramiona Magdalenę. Nie było to wcale trudne, bo dziewczynka tylko na to czekała. Christer złapał ją w objęcia. Sasza sam dokonał wyboru i jak piłka wypadł z powozu.

W następnej chwili chłopiec, dziewczynka i pies zniknęli między zabudowaniami i ukryli się za występem skalnym.

Usłyszeli, że jeźdźcy nadciągają, a powóz zatrzymał się na skraju drogi.

– Teraz – szepnął Christer. – Zajęci są rozmową. Chodź, Sasza!

Porwał Magdalenę na ręce i pobiegł dalej przez łąkę aż do bezpiecznego świata lasu. Pokonanie otwartej przestrzeni było dość niebezpieczne, ale przez cały czas pilnował, by skała albo domy zasłaniały ich od strony drogi. Gdyby jednak któryś z konnych przesunął się trochę do przodu albo zawrócił kawałek… wtedy byliby straceni.

W gospodarstwie nie było widać żywej duszy, najwidoczniej trafili na porę poobiedniej drzemki.

Między drzewami znaleźli niewielkie zagłębienie w ziemi, tam mogli przysiąść i odpocząć chwilę. Christer przytulił Saszę do siebie i mocno poklepał.

– Dobry piesek!

– Sasza! – mówiła Magdalena ze łzami w oczach. – Gdybyś wiedział, jak bardzo się cieszę, że cię widzę! Kochany piesku, bałam się, że cię zastrzelili. Nigdy cię nie lubili.

Dziewczynka cuchnęła wprost przerażająco, ale uwielbienie, jakie żywił dla niej Christer, nie pozwalało mu tego zauważać.

– Dostałaś go od dziadka, pewnie dlatego nie mieli odwagi go zabić. No i stanowił, jak podejrzewam, swego rodzaju alibi. Magdalena i Sasza, zawsze nierozłączni. Ale masz rację, ta druga Magdalena nie była dla niego dobra. Prawdę mówiąc, mieli zamiar go zastrzelić, ale ja go wykradłem – zaśmiał się Christer. – Tak jak teraz wykradłem im ciebie.

Uśmiechnęła się nieśmiało.

– Sądziłam, że już dawno o mnie zapomniałeś.

– Nigdy nawet przez moment o tobie nie zapomniałem, Magdaleno – oświadczył z niemal komiczną powagą.

Magdalena nie dostrzegła jednak nawet cienia żartu w jego słowach. Z oddaniem przez krótką chwilę patrzyła mu w oczy, ale zaraz musiała spuścić wzrok. Kiedyś był jej bohaterem, teraz stał się nim tym bardziej. A Christera, wciąż jeszcze młodego i niedojrzałego, wprost rozpierała z tego powodu duma. Patrzył na to zabiedzone, brudne i cuchnące stworzenie z taką czułością, że w oczach zakręciły mu się łzy.

– Czy masz siłę iść dalej? – zapytał. – Musimy stąd uciekać.

– Tak. Jeśli mnie podtrzymasz, będę mogła iść sama.

– Spróbujemy po kawałeczku. No to chodź!

Pomógł jej stanąć na słabe nogi i rozpoczęli wędrówkę. Co jakiś czas musiał ją brać na ręce, by mogli poruszać się w miarę szybko, zwłaszcza w miejscach, gdzie rósł jałowiec lub gęste zarośla, bo Magdalena miała na stopach jedynie dziurawe skarpety.

Ale chyba wszyscy, łącznie z psem, byli szczęśliwsi, niż mogli to sobie wyobrazić, choć niebezpieczeństwo wcale jeszcze nie minęło.

Загрузка...