ROZDZIAŁ VIII

Młody, żądny kariery Olsen miał trudności z zaśnięciem.

I on także wsłuchiwał się w wiatr, zawodzący między chatami. Największy był hałas tuż przy jego ścianie. Mocne uderzenia wdzierały mu się w uszy w nierównym rytmie tak, że nie mógł usnąć.

Przeklęty hałas! Olsenowi nie pozostawało nic innego, jak wstać i zlikwidować jego źródło.

Oni śpią twardo niczym susły, jakby pozbawieni byli zwykłych ludzkich zmysłów, pomyślał ze złością. Wymknął się po cichu i otworzył skrzypiące drzwi.

Na dworze było zimno, ponuro i wietrznie. Wietrznie to oczywiście słowo zbyt łagodne, wiatr dmuchał z taką siłą, że przycisnął Olsena do ściany. Miał wrażenie, że ktoś przybił mu do belek skórę i ubranie. Świt wstawał mroczny, jakby zaczarowany. Na ogół mocno obiema nogami trzymający się ziemi Olsen poczuł dreszcz niepokoju na plecach.

Stłumił pragnienie, by schować się do środka, i przeszedł za węgieł. Na ścianie wisiała stara drewniana balia i to ona była sprawczynią piekielnego hałasu. Olsen gniewnym szarpnięciem ściągnął ją na ziemię. Mocno wisiała na kołku, zresztą inaczej przez tak długi czas nie odpierałaby ataków wichru.

Wrócił do drzwi, ale zatrzymał się z dłonią na klamce. Nie zauważył nawet, że balia tanecznym jakby ruchem przesunęła się po trawie i z głuchym uderzeniem zatrzymała dopiero na ścianie sąsiedniej chałupy.

Przeklęty lensman Sveg, zawsze tak go upokarzał! Drwił zeń w obecności innych! Z niego, Olsena, który sto razy lepiej niż lensman znał się na przestępstwach i na metodach rozwiązywania zagadek! Nauczył się tego czytając, a Sveg na pewno nigdy nawet nie otworzył żadnej książki!

Teraz Olsen stanął przed swoją szansą. Mógł rozwikłać zagadkę brakteatu i zmarłych, a także zaginięcia narzeczonego Adele. Zobaczą, na co go stać, rozdziawią gęby ze zdziwienia, jak bardzo inteligentny jest on, Olsen, i jacy oni wszyscy byli głupi.

Adele będzie patrzeć na niego z zachwytem.

Tylko jak zabrać się do dzieła?

Miał pewną teorię. Był zdania, że Monen Hjonsberg w taki czy inny sposób poniósł śmierć gdzieś tutaj niedaleko. Musi znajdować się w wiosce, pewnie w którejś z chat. Może jakiś dach się nad nim zawalił?

To jednak nie wyjaśniało sprawy trupa znalezionego w jeziorze.

Olsen musi wykazać się teraz przebiegłością, musi myśleć…

Niełatwo było jednak rozumować logicznie w okolicznościach tak niepojętych, tak irracjonalnych. Olsenowi bardzo nie podobał się ten nadprzyrodzony element. Przewoźnik. Ale przecież sam na własne oczy widział…

On jednak już zniknął, zapadł się pod wodę. Z jego strony nic im nie groziło.

Brakteat… Livor powiedział, że jest ich wiele.

Na pewno ukryte były w jednej z chat.

Najlepiej będzie zacząć od przeszukiwania chałup. Rozejrzy się za Mortenem Hjonsbergiem i za brakteatami.

Kiedy zaczął iść, wiatr znów nim targnął, ale młodzieniec zdołał dobrnąć do najbliższej chaty.

Było to właściwie zwałowisko drewnianych bali, bez wyjścia czy okna. Olsen obszedł je wokoło i stwierdził, że nic tu nie może być ukryte.

Szedł dalej przez wioskę, zajęty swoimi myślami, przekonany, że sam zdoła rozwiązać zagadkę, bez mieszania w to upiorów czy trolli, o których bredzili inni.

Boginki? Upiory? Nonsens!

Doszedł do zwalonej chałupy, zapadniętej tak, że boczne ściany dotykały do siebie, tworząc szpic. Tu dało się wejść do środka i Olsen z zadowoleniem pomyślał, że tak dzielnie naraża życie ze względu na Svega. No, przynajmniej częściowo ze względu na Svega.

Chyba jednak ta chata nie skrywała niczego ważnego. Pokonał chęć ucieczki i dostojnie, powoli wyszedł przez nadzwyczaj niskie drzwi.

Tak badał chatę za chatą…

Kiedy przeszukał już połowę, stanął przed kościołem.

Choć okna ziały pustką, a z drzwi sypało się próchno, mały drewniany kościółek zachował się w niezłym stanie. Po krótkiej chwili wahania wszedł do środka.

Wewnątrz panował mrok. Nie było tu żadnych ławek, ale ołtarz stał na swoim miejscu.

Czy też…?

Był to najdziwniejszy ołtarz, jaki zdarzyło mu się w życiu widzieć i co, na miłość boską, mogło znaczyć to tam? I co to tak… świeciło? Oczy?

Olsen stanął jak wryty na środku kościoła.

Z niedowierzaniem wpatrywał się przed siebie, potem na boki. Wzrok jego przeskakiwał to tu, to tam, aż wreszcie Olsen uderzył w krzyk. Przenikliwy, rozdzierający krzyk.

To właśnie usłyszała na poły przez sen Benedikte. Wzięła to jednak za głos jakiegoś wodnego ptaka, który próbował oprzeć się wichrowi.

Bo potem w Fergeoset zapanowała cisza.

– Gdzie jest Olsen? – zapytał Sander, gdy siedli do rannego śniadania.

– Ach, on! – prychnął lensman Sveg. – Ciągle wyprawia się gdzieś na własną rękę, pragnąc dokonać odkrycia, które zachwiałoby moją pewnością siebie. Uwielbia to robić, a ja mam tego dosyć. Później przychodzi z miną najważniejszego na świecie i przedstawia mi swój „dowód”, na ogół coś co nie ma żadnego znaczenia. Na pewno niedługo się pojawi.

Olsen się jednak nie pojawiał. A Benedikte musiała siedzieć i patrzeć, jak Adele co chwila pieszczotliwie gładzi Sandera po głowie i chichocząc coś do niego szepcze. Sander uśmiechał się zakłopotany.

Jaka między nimi intymność, pomyślała Benedikte. Boże, nie pozwól, by sprawiało mi to taki ból!

Po śniadaniu Sander oznajmił, że chce zajrzeć na strych. Odradzano mu to, ale nalegał. Chciał iść sam, bo, jak twierdził, nie powinno się zbytnio obciążać stropu.

Owszem, co do tego się zgadzali.

W czasie gdy go nie było, Benedikte starała się czymś zająć, posprzątać albo zrobić coś równie pożytecznego. Nie mogła jednak wziąć się w garść. Jeszcze zanim Sander poszedł na strych, opowiedziała o niezwykłych oczach, ale tylko on zdawał się jej wierzyć.

Gdyby Sander rozmawiał tylko z Adele, być może byłoby jej łatwiej. Chociaż chyba nie, zbyt głęboko zapadł jej w serce. Zawsze sprawiał wrażenie, że jest naprawdę zainteresowany tym, co myśli Benedikte, i tak dobrze im się ze sobą gawędziło… Zwierzali się sobie niejednokrotnie, ale nie w tak intymny sposób, jak on i Adele.

Bezlitosną prawdą było, że Benedikte z powodu Sandera nie zdołała przełknąć podczas śniadania ani okruszynki. Poruszała się jak lunatyk, czuła, że ściska ją w gardle, ale nie mogła płakać, siedziała tylko, pozwalając mówić innym. Nie miała odwagi otworzyć ust w obawie, że się rozpłacze. Lensman Sveg powiedział chyba coś zabawnego, ale nie mogła się śmiać, jej uśmiech przypominał raczej przykry grymas. Myślała jedynie o tym, że Adele może dotykać Sandera, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, i szeptać mu jakieś wspólne tajemnice prosto do ucha. Benedikte nie była w stanie nawet się domyślać, jaka jest ich treść.

Kiedy Sander wyprawił się na strych, podjęła poważną próbę zreperowania krzesła, które rozpadło się pod Svegiem na kawałki, i przez moment miała nadzieję, że jej się to uda. Zaraz jednak odstawiła mebel. Czuła, że jest jak ptak, który nie ma siły rozpostrzeć skrzydeł. Potem wzięła szczotkę do zamiatania, ale siadła z nią na łóżku, nie będąc w stanie się poruszyć. Miała wrażenie, że twarz jej się wykrzywiła i pomarszczyła, jakby miała sto lat. I taka jest brzydka, taka brzydka!

Myśli gnały jej przez głowę w błyskawicznym tempie i uderzały niczym ostre szpony, raniąc głęboko. W pewnej chwili, kiedy weszła Adele, Benedikte poczuła, że nagle odzywa się w niej całe złe dziedzictwo Ludzi Lodu. Odczuła gwałtowną chęć, by zabić. Mocno chwyciła się krawędzi łóżka i trzymała z całych sił, dopóki fala gniewu, nienawiści i zazdrości nie opadła.

Niepewnie uśmiechnęła się potem do Adele i drżącym głosem wyjaśniła, że nie czuje się najlepiej.

Adele odrzekła lodowatym tonem:

– Nikt z nas nie jest dzisiaj w formie, ale z tego powodu nie trzeba rozsiadać się i użalać nad sobą ani też zwracać na siebie uwagi pewnych osób kłamstwami o oczach świecących w ciemności. Mój Boże! Czy naprawdę musisz być tak dziecinna?

Na to Benedikte nie umiała znaleźć odpowiedzi, nie potrafiła się bronić. Podniosła się z łóżka i usiłowała sprawić wrażenie, że zajmuje się czymś pożytecznym.

Sander posuwał się wzdłuż ścian strychu, bo podłoga nie zachęcała wcale, by na nią stanąć, a on nie miał ochoty nagle zlecieć na głowę swoim przyjaciołom.

Strych był zagracony. Nie sprawiał wrażenia, by kiedyś wykorzystywano go jako mieszkalną część domu. Jeśli tak, to musiało to być dawno temu. Przechowywano tu drewniane misy, wiadra i inne sprzęty domowe, a w najdalszym kącie leżała zniszczona szafa plecami do góry, jakby po prostu rzucono ją tam, kiedy się rozpadła.

Postanowił skoncentrować się właśnie na tej szafie, bo wszystko inne wydawało mu się bez znaczenia. Niełatwo było się do niej dostać, ponieważ drogę zagradzały najrozmaitsze rupiecie, ale w końcu znalazł się przy starym meblu.

Światło ledwie przebijało przez nieopisanie zakurzone okno. Przetarł je rękawem i od razu lepiej widział.

Szafa okazała się o wiele bardziej interesująca, niż mógł się spodziewać. W jednej z szuflad znalazł nadjedzoną przez myszy księgę. Ktoś zapisał w niej wydarzenia, jakie miały miejsce w Fergeoset.

Jakaś kobieta, poznał to po charakterze pisma i treści notatek; nigdzie nie było żadnej daty, ale pożółkłe kartki dawały znakomite świadectwo minionych dni. Tu i tam myszy wygryzły sporo słów, ale Sander zatopił się w lekturze. Zafascynowany, zapomniał o towarzyszach, oparł się o ścianę i czytał, czytał…

Dużo miejsca zajmowały opisy zwykłych codziennych zajęć. Księga musiała także częściowo pełnić rolę księgi rachunkowej, bo starannie, w równiutkich kolumnach zanotowano tu wydatki. Znalazły się też zapiski o urodzajnych latach, kiedy było pod dostatkiem kozich serów, o sianie, które miało zostać zwiezione do wioski, o koniach, cielętach i temu podobnych sprawach. Zapiski stały się mniej bezosobowe, kiedy wspominały o deszczach, które przez całe lato trzymały krowy w oborach, i o wyprawach do lasu po jagody i moroszki.

Tu i ówdzie można było też znaleźć wzmianki o niesamowitych zjawiskach. Sander czytał i z każdym zdaniem czuł się coraz bardzie nieswojo. W siedemnastym i osiemnastym wieku najwidoczniej popełniono tu wiele morderstw, może i nic w tym dziwnego, jako że wiódł tędy główny trakt i istniała przeprawa promowa. Rozbójnik, o którym mówił Livor, także został tu wspomniany.

Sander doszedł wreszcie do opowieści o upiorach i zjawach. Szybko przeleciał fragmenty o podziemnych stworach, bo nigdy nie był przekonany o ich istnieniu. Nie, chciał czytać o przestępcach w ludzkiej postaci.

„Wtajemniczeni mężczyźni”. To wyrażenie powtórzyło się dwa razy. I właśnie oni wzbudzili wielkie zainteresowanie Sandera, sądził bowiem, że wie, co oznacza nazwa „jezioro Nette”. „Jezioro Nerthus”. Był pewien, że kiedyś tak właśnie się nazywało.

Odnalazł też wzmianki o duchach wspomnianych przez Livora. Fragmenty tekstu dotyczyły obcego nie należącego do nikogo stada, krów, które bały się wejść do obory, i lodowatej dłoni na twarzy kobiety. Podobno mężczyzny, zwyrodniałego sadysty, który dręczył żonę, ukazywał się głównie nad brzegiem jeziora i do obłędu straszył wszystkich połową twarzy. A jeśli chodziło o jedno z morderstw – tu Sander wczytał się uważniej – powiadano, że duch zamordowanej kobiety straszył w zagrodzie, w której się to stało.

Czy to jej oczy mogła widzieć Benedikte? Sander wierzył słowom dziewczyny. Czy to właśnie było tajemnicą tego domu? Zamordowana kobieta, która nie chciała się w pełni ujawnić?

Tak, ta mała dziwna dziewczyna z Ludzi Lodu twierdziła, że to zły dom. Do Benedikte nie pasowało być może określenie „mała”, ale Sanderowi wydawała się mimo wszystko nieopisanie wzruszająca. I całkowicie bezbronna wobec ataków Adele. Uf, miał nadzieję, że Adele nie wspomni ani słowem ich nocnej przygody. Musi ją uprzedzić, żeby nie puściła pary z ust.

Ale może jeszcze bardziej pogorszy tym sprawę? Zauważył, że Adele ma skłonność do radowania się z cudzego nieszczęścia.

Skupił się na tej księdze o tak bogatej treści. Osoba, która ją napisała, musiała być bardzo samotna. Tak jakby jej jedynym powiernikiem były białe kartki. Wiele opowiadała, zapisywała własne myśli tylko dla siebie. Od czasu do czasu pojawiały się wzruszające wzmianki o jakimś mężczyźnie, który być może miał przybyć do Fergeoset. Sander zrozumiał, że kobieta z drżeniem wyczekiwała tych wizyt. Mężczyzna najwidoczniej odjechał, a podczas jego odwiedzin nie wydarzyło się nic szczególnego. Kobieta została sama ze swoim „pamiętnikiem”. Tak, pamiętnik to chyba najwłaściwsze określenie. Choć jego właścicielka z pewnością nazwałaby go księgą rachunkową.

Niezwykle interesujący fragment opowiadał o wielkim strachu, jaki nawiedził Fergeoset kilkaset lat wcześniej. Była w nim mowa o człowieku czy raczej istocie, która znalazła się tu przejazdem. Opowieść ta była bardzo stara, kobieta więc potraktowała ją dość lekko. Zresztą Sander słyszał już wcześniej, że w tym miejscu była przeprawa promowa między północą a południem.

Ów straszny człowiek „wywołał zło pradawnych czasów, rzeczy, które na zawsze powinny zostać pogrzebane”. Sander pokiwał głową. To potwierdzało jego teorię. Znów wspomniano „wtajemniczonych”, a dalej natrafił na coś niejasnego – w tym miejscu myszy energiczniej zabrały się do dzieła – na wzmiankę o krzywdzie wyrządzonej przewoźnikowi.

Aha, pomyślał Sander. A więc legenda o przewoźniku jest aż tak stara!

Opowieść ta była jednak dość zawiła, ów człowiek bowiem sam wydawał się okrutny. Przepojona złem istota, która… Róg kartki zniknął w mysim żołądku i Sander nie dowiedział się, czego dopuścił się przewoźnik. Wynikało z tego jednak, że poniósł karę, został oszpecony na całe życie, a po śmierci nie zaznał spokoju.

Kobieta, która napisała tę ważną księgę, chyba bardzo kochała swoje Fergeoset. W wielu miejscach dało się jednak wyczytać, że było to nawiedzone miejsce, trudno się w nim mieszkało.

Nie znalazł natomiast ani słowa o ucieczce mieszkańców z Fergeoset przed dwudziestoma pięcioma laty. Prawdopodobnie pamiętnik pochodził z wcześniejszych czasów.

Przesądy panoszyły się w wiosce już znacznie wcześniej; zresztą mówił także o tym Livor. Aż wreszcie miara się przebrała i ludzie opuścili Fergeoset na zawsze.

Tylko przewoźnik nadal przeprawiał się swoją łodzią tam i z powrotem, nie zważając, że ludzie odeszli.

Sander ostrożnie szedł po schodach, zabierając ze sobą mocno sfatygowaną księgę. Zanim jeszcze dotarł na dół, usłyszał zagniewany głos Svega:

– Ten przeklęty ważniak, za kogo on się uważa? Wiecie, co powiedział kiedyś jednemu ze swoich kolegów? Słyszałem każde słowo. „Poczekaj tylko, aż zostanę ministrem sprawiedliwości! Sveg pożałuje wtedy wszystkich swoich drwin. Z miejsca zostanie zwolniony, i to z odpowiednią adnotacją. To będzie moje pierwsze posunięcie!” Minister sprawiedliwości, phi! A najgorsze, że jest dostatecznie głupi, by rzeczywiście nim zostać! Aha, mamy tu nareszcie Sandera. No i co tam znalazłeś, młodzieńcze?

Sander streścił im najważniejsze fragmenty księgi, którą Sveg natychmiast zaanektował z lekkim grymasem obrzydzenia. W świetle dziennym rzeczywiście nie wyglądała zbyt przyjemnie.

Z mniejszym lub większym zainteresowaniem przysłuchiwali się opowieści Sandera. Adele była zagniewana, Livor zdumiony.

Benedikte uśmiechała się leciutko.

– Gdyby to nie było aż tak niewyobrażalne, powiedziałabym, że to mój przodek Tengel Zły przybył tu wiele setek lat temu.

Sander odwzajemnił jej uśmiech. Od swego ojca znał dość dobrze historię Ludzi Lodu.

Zbierali się, by wyruszyć na poszukiwanie Olsena.

– Sanderze, czy mógłbyś nam wyjaśnić, co miałeś na myśli, mówiąc o „jeziorze Nerthus”? – zapytała Benedikte. – Kto to właściwie Nerthus?

Livor z dłonią na klamce zatrzymał się przy drzwiach, które już miał otworzyć. Oczy wszystkich zwróciły się na Sandera.

– Prawdę mówiąc to trochę straszne – wyznał zakłopotany. – Nerthus była w mitologii germańskiej boginią płodności. Wielu twierdzi, że poprzedniczką Njorda naszych wikingów. Mieszkała na wyspie, podróżowała powozem, błogosławiła miejsca, które uhonorowała swoimi odwiedzinami… [Njord – w mitologii skandynawskiej patron żeglarzy, bóg wód i wiatrów, a także urodzaju i płodności (przyp. tłum.).]

– W jaki sposób przedostawała się na ląd? – zapytał Sveg lakonicznie. – Fruwała z całym wozem?

– Nic mi o tym nie wiadomo – uśmiechnął się Sander. – Ale na wyspie znajdował się święty gaj, w którym przechowywany był wóz, ukryty pod zasłonami. Dotykać go było wolno tylko jej kapłanowi. On potrafił wyczuć, kiedy sama Nerthus przebywała w tym miejscu, i z wielką czcią towarzyszył jej w podróży. Wóz zaprzężony był w krowy…

– Och, jakie to prozaiczne – mruknął Sveg.

Sander roześmiał się, ale w oczach miał powagę.

– Wiodła za sobą zarówno dobro, jak i zło. W miejscach, do których przybyła, składano wszelką broń, całe żelazo chowano pod klucz, odbywały się uczty. To były dni radości, prawdopodobnie towarzyszyły im wyuzdane rytuały płodności, ale o tym wiemy bardzo niewiele.

– Volse? – burknął Sveg.

– Tak – kiwnął głową Sander. – A kiedy bogini dość już miała ludzi, kapłan przewoził ją z powrotem na świętą wyspę. Słudzy, których wkrótce potem pochłaniała woda, obmywali w jeziorze wóz, zasłony i samą boginię. Moim zdaniem owi słudzy byli składani w ofierze.

– Jakie to straszne – zadrżała Adele.

– Eeech… – Sveg nie bardzo wiedział, jak to wszystko rozumieć. – Czy ona była współczesna tym… hm… brakteatom?

– Biorąc pod uwagę, że musiało upłynąć sporo czasu, zanim cokolwiek dotarło z kontynentu do Norwegii, to prawdopodobnie były sobie współczesne, tak – odparł Sander. – Epoka Merowingów.

– Uważam, że to jest zbyt zawikłane – cierpkim tonem stwierdził Sveg. – Epoka Merowińgów to około od roku sześćsetnego do osiemsetnego po Chrystusie, czy nie tak mówiłeś?

– Owszem.

– I mamy jeszcze tę historię złego człowieka, który wyrządził jakąś krzywdę równie złemu przewoźnikowi. „Wiele setek lat temu”. Ciekawe, kiedy to mogło być. A potem zdarzyło się coś jeszcze dwadzieścia pięć lat temu. Te historie o duchach uważam za pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.

– Mnie się tak wcale nie wydaje – rzekł Sander z powagą. – To wszystko ma ze sobą jakiś związek, nie wiem tylko na razie jaki.

– Niech sobie będzie jak chce, ale najwyraźniej dwadzieścia pięć lat temu przewoźnik znów się pojawił. I zaczęły się odbywać jakieś rytuały ofiarne. Dobrze mówię?

Jego głos brzmiał bardzo agresywnie, więc Sander mu tylko przytaknął.

– No cóż, a więc wyjdźmy stąd wreszcie, w imię boże – mruknął Sveg.

O wietrznym poranku zaczęli nawoływać Olsena. Głosy ich jak suche liście porywał natychmiast wiatr.

Sander zwrócił się do Livora:

– Nie opowiadałeś nam o tej strasznej zjawie, która miała tylko pół twarzy.

– Nie, bo muszę przyznać, że tej historii wcześniej nigdy nie słyszałem – z uśmiechem odparł młody wieśniak. – Musi być bardzo stara, pewnie zapomniano o niej jeszcze przed moim urodzeniem. Ale o zamordowanej kobiecie, która nawiedza swoją chatę, słyszałem, tyle że o tym nie pamiętałem.

– Czy to było w tym dużym domu? W tym, w którym zamieszkaliśmy?

– Nie, w tej małej zrujnowanej zagrodzie na tamtym wzniesieniu.

– A „wtajemniczeni”?

– O nich nic nie wiem. To pewnie bardzo stare legendy, które istniały na długo, zanim się urodziłem.

– To wprost nieprawdopodobne, ile przesądów i zabobonów może zgromadzić się w jednej wiosce.

Nie wiedzieli, że idą tą samą drogą, którą przed nimi wyruszył Olsen. I tak doszli do kościoła.

Benedikte zwolniła. W jej oczach pojawił się strach.

Sander wiele słyszał o dotkniętych z Ludzi Lodu i trudnościach, jakie mieli z wejściem do kościoła. Ale Benedikte najwyraźniej przeszkadzało coś jeszcze.

– Co się dzieje? – zapytał cicho.

– Nie wiem. Ja… chyba tu zostanę – odpowiedziała niepewnie.

– Jak chcesz. Trudno mi sobie wyobrazić Olsena na klęczkach zatopionego w modlitwie w kościele, na pewno więc tylko zajrzymy do środka. Zaraz wrócimy.

– Prześliczny budyneczek. – Adele przyglądała się kościółkowi, przekrzywiwszy głowę.

Sveg, niewrażliwy na estetyczne doznania, nie bacząc na nic po prostu wszedł do środka. Pozostali, oprócz Benedikte, ruszyli za nim.

Z wahaniem zatrzymali się w drzwiach kościoła, ogarnięci zwykłym w takich razach uczuciem szacunku.

Był to wiejski kościółek jakich wiele, co prawda bez ławek dla wiernych, ale ze sporym ołtarzem, nad którym dominowała rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. Niczego niezwykłego nie dostrzegli.

– Nic poza tym, że kościół wygląda na doskonale zachowany w przeciwieństwie do tego, co widzieliśmy do tej pory – sucho orzekł Sander.

– No, w każdym razie nie Olsen tu posprzątał – skwitował Sveg. – On żywi szczerą niechęć ku wszelkim porządkom, odkąd regularnie pozwalałem mu sprzątać biuro lensmana. Tylko po to, żeby mniej zadzierał nosa. Ale gdzie on może być, ten kapuściany łeb?

Sander zbliżył się do ołtarza, powoli, jak to zwykle czyni się w takim miejscu. Adele poszła za nim, ale Sveg i Livor zostali przy drzwiach kościoła.

– Czego tu szukasz, Sanderze? – zawołał Sveg.

Młody człowiek kucnął przy ołtarzu i uważnie mu się przyglądał. Przeciągnął palcem wzdłuż jego podstawy.

Nagle podniósł się i odwrócił.

– Cicho! Co to było?

Nasłuchiwali.

– Benedikte z kimś rozmawia – odparła Adele.

– No, to znaczy, że znalazła Olsena – stwierdził Sveg.

– Nie – sprzeciwił się Sander. – A może i tak, ale słyszę więcej głosów.

Stali nieruchomo, jakby nie mając odwagi choćby otworzyć kościelnych wrót.

– Ktoś jeszcze tutaj? – powiedział Livor z niedowierzaniem. – Nie mogę tego pojąć. Ludzie ze wsi tak boją się tego miejsca, że…

– Ciiicho – szepnęła Adele zdrętwiałymi wargami.

Obserwowali ją ze zdumieniem. Stała wsłuchana, napięta jak cięciwa łuku. Na jej twarzy malowało się jednocześnie zaskoczenie, nadzieja i powątpiewanie.

Zastygli, natężając wszystkie zmysły. Przed kościołem rozległ się odgłos zbliżających się ciężkich kroków.

Głosy, które…

Adele pierwsza ocknęła się z paraliżującego zdumienia i lęku, jaki wszystkich ogarnął. Podbiegła do drzwi kościoła i otworzyła je zdecydowanym ruchem. Wystarczyło jej jedno tylko błyskawiczne spojrzenie na trzech mężczyzn o przerażonych twarzach, którzy nadchodzili ścieżką wśród traw, by zawołać:

– Morten! Boże drogi, Morten, mój narzeczony!

– Czy wy całkiem poszaleliście? – zawołał ten w odpowiedzi. – Nocowaliście w Fergeoset?

Adele, udając, że nie słyszy słów narzeczonego, obdarzyła go demonstracyjnie gorącym uściskiem. Zerkała przy tym na Sandera, jakby chcąc sprawdzić, czy on to dostrzegł. A potem wszyscy zaczęli mówić równocześnie jedno przez drugie.

Sveg donośnym głosem uciszył wrzawę.

Trzej nowo przybyli, jak się okazało – Morten Hjortsberg i dwaj Niemcy, byli naprawdę przerażeni. Jak Sveg i jego towarzysze mogli odważyć się na spędzenie nocy w tej strasznej wiosce?

Sveg z kolei dopytywał się, co oni tu robią. Wyjaśnili, że mieszkają w letniej zagrodzie o kilometr stąd i że trzech Niemców nie żyje.

– Gdzieś ty się podziewał przez tyle czasu? – z wyrzutem pytała Adele.

– Spotkałem ich koło Fergeoset tego dnia, gdy tu przybyłem – wyjaśnił Monen Hjonsberg, przystojny, wysoki młody człowiek o nieco aroganckim sposobie bycia. – I oni uratowali mnie od… Nie uwierzycie mi, ale chciał mnie zabrać przewoźnik, który…

– Dziękuję, nie musisz mówić dalej, widzieliśmy go – spokojnie powiedział Sveg. – W jaki sposób zdołali cię uratować?

– Rzucili się na mnie i zatrzymali, zanim wsiadłem do łodzi – odparł Morten. – Byłem, rzecz jasna, śmiertelnie przerażony, ale wyjaśnili mi, że prom wciągnie mnie pod wodę.

Benedikte cicho podeszła do grupki stojącej na ścieżce, która wiodła na cmentarz. Przystanęła koło Sandera.

Morten Hjortsberg mówił dalej:

– A potem Niemcy powiedzieli mi, że wrócili tutaj, by odnaleźć zaginionego towarzysza.

– Tylko jednego? – zdziwił się Sander. – Nie trzech? Czy na początku nie było was pięciu?

Jeden z Niemców odpowiedział łamanym norweskim:

– Tak. Ale tamtych znaleźliśmy… wcześniej. Jeden utonął, a drugi…

Lensman Sveg dokończył sucho:

– Powieszony, bez kropli krwi w ciele?

– Właśnie tak. I chcieliśmy się dowiedzieć, co przydarzyło się trzeciemu.

– I dowiedzieliście się?

– Nie, jeszcze nie. Zniknął na dobre.

– Czy oni przepadli jednocześnie? – zapytał Sander.

– Dwaj ostatni tak. To stało się jesienią. Byli czymś bardzo przejęci, ale utrzymywali to w tajemnicy. Jeden z nas, co prawda, podsłuchał krótką rozmowę, jaką prowadzili między sobą. Mówili coś o „wielkim oczyszczeniu”. Nic z tego nie zrozumieliśmy, a potem oni zniknęli.

– Gdzie znaleźliście zwłoki? – zapytał Sander. – Tego… złożonego w ofierze?

– W jeziorze, tuż przy brzegu. Unosił się na wodzie.

Sander zesztywniał.

– Ach, dobry Boże, jacy jesteśmy głupi!

– Co takiego? – zdziwił się Sveg.

– Gaj ofiarny!

Sander biegiem okrążył kościół. Pozostali ruszyli za nim, początkowo wolno, z wahaniem, a później coraz szybciej.

Teren za kościołem opadał ku jezioru. Najpierw minęli nieduży cmentarzyk przytulony do jednej ze ścian kościółka, potem wybiegli na łąki. Daleko przed sobą widzieli Sandera. Kierował się ku niedużemu, ale dość wysokiemu półwyspowi, wcinającemu się w jezioro i zwieńczonemu kręgiem drzew.

Z daleka już dostrzegli coś osobliwego. Z jednego drzewa zwisał dziwny owoc, poruszany podmuchami wiatru.

Загрузка...