ROZDZIAŁ XI

W swej osobliwej kryjówce Tengel Zły z wysiłkiem poruszył powiekami. Teraz jednak był zbyt zmęczony, nie zdołał ich unieść. A zresztą było mu wszystko jedno, nie potrzebował przyglądać się otaczającej go ciemności.

I tak widział. Jego wzrok sięgał daleko, daleko, aż do odległej Norwegii do Fergeoset, miejsca, które mijał kiedyś w zaraniu dziejów.

Tengel Zły był dość zadowolony, ale niewypowiedzianie zmęczony. Sterowanie na taką odległość ludźmi i zdarzeniami wymagało ogromnej koncentracji myśli. Gdy kiedyś odzyska pełnię władzy, będzie mógł rządzić światem wedle własnego upodobania, na razie jednak obezwładniał go sen.

Kiedy wreszcie wróci jego potęga?

O, na pewno sobie z tym poradzi. Własną siłą woli zdoła wyrwać się ze swego widzenia.

Wiedział jednak, że to nieprawda. Tylko czarodziejski flet mógł otworzyć zamki w drzwiach zagradzających mu drogę do prawdziwej wolności.

Zdrada! Zdradzony przez własnych potomków! Teraz pozostawało mu jedynie czekanie. Nieznośnie długo tu leży jak zaklęty w kamień, on, władca świata!

Musi czekać, aż na świat przyjdzie kolejny obciążony przekleństwem potomek z jego krwi. Prawdziwy, zły dotknięty, nie jeden z odszczepieńców, taki jak ta głupia Benedikte.

Trzeba z nią skończyć, zanim zdąży narobić mu więcej szkód.

Już wówczas, sześćset lat temu, kiedy opuszczał Dolinę Ludzi Lodu, umieścił tam swego ducha, swój stworzony myślą obraz, by strzegł naczynia z wodą zła.

Ale teraz na szczęście nie było nikogo, kto by mu zagroził, dlatego mógł uwolnić swą siłę woli i zająć się Benedikte. Nie miał kłopotów ze skierowaniem myśli do Fergeoset, bo sam tam kiedyś był, nieznośnie dawno temu. Na to jednak, by jego obraz mógł opuścić Dolinę Ludzi Lodu, zużywał po dwakroć więcej sił.

Ale na razie w niczym to nie szkodziło. Sam nie musiał w nic ingerować. Zła moc w Fergeoset była wystarczająco potężna a żądna krwi, by poradzić sobie z Benedikte.

Dziewczyna nie uniknie macek, które się po nią wyciągają. A jakie to ma znaczenie, że przy okazji zginą jeszcze inni ludzie?

Sander doszedł do wniosku, że przed zapadnięciem zmroku nie zdążą wrócić do letniej zagrody zajmowanej przez Niemców. Oboje zresztą porządnie zgłodnieli. Kiedy więc usłyszeli, że parę kilometrów poniżej w dolinie jest gospoda, postanowili pójść tam, by coś zjeść i przenocować.

Benedikte mogła więc siedzieć przy stole nakrytym do wieczerzy razem z Sanderem, mając świadomość, że nie pojawi się natrętna Adele.

To było po prostu wspaniałe! Sanderowi rozmowa z Benedikte zdawała się sprawiać prawdziwą przyjemność, dziewczyna nie rozumiała dlaczego, ale czyż mogło być lepiej?

Kiedy tak siedział naprzeciw niej, oddziaływał na wszystkie jej zmysły. Ciemne oczy połyskiwały mu w płomieniu świecy, był przy tym tak pochłonięty tematem rozmowy, jak może być tylko tak żywiołowa osobowość. Sander Brink miał zwyczaj patrzenia prosto w oczy swojemu rozmówcy, przez to zawsze wydawał się szczerze zainteresowany tym, o czym się mówi. To na pewno stanowiło istotny element jego swoistego wdzięku. Z zapałem co chwila łapał Benedikte za ręce nad stołem i ściskał je, rozprawiając o znaczeniu brakteatów jako talizmanów i jako monet. W takich chwilach ona zatapiała się w bezsensownych marzeniach i nie słuchała tak uważnie jak powinna.

Do jedzenia zamówili wino. Sander wypił sporo, miał bowiem całkiem inne przyzwyczajenia niż Benedikte. Ona była ostrożniejsza.

Ale i tak wino uderzyło jej do głowy. Szumiało w niej przyjemnie i rysy Sandera przestały być nagle tak ostre, ale, ach! jaki był piękny! Niebezpiecznie piękny!

Co on powiedział? Że chyba zamykają już jadłodajnię? Ale czy nie mogliby porozmawiać jeszcze trochę w jej pokoju, który jest większy?

Och! Czy aby rozwiesiła porządnie wełniany sweter i czy mokre skarpety nie leżą na środku? Czy uładziła pokój przed wyjściem?

No, ale przecież nie zabrali ze sobą żadnego bagażu, tak więc nie mogła bardzo nabałaganić.

Ale wizyta mężczyzny w sypialni? Czy to wypada?

Ech, i tak nikt nie zobaczy, że Sander wchodzi do jej pokoju, a ona tak bardzo chciała, by był blisko. Miała okazję z nim porozmawiać, taka szansa przecież się nie powtórzy.

Wkrótce już siedzieli w jej pokoju zatopieni w rozmowie o jego studiach i przyszłości. Miły Sander był widać dość zajęty sobą, ale to zupełnie w niczym nie wadziło, bo nie był zbyt natarczywy. Mamy przynajmniej jedno wspólne zainteresowanie, a mianowicie Sandera Brinka, pomyślała Benedikte z odrobiną ironii.

Po pewnym czasie jednak, siedząc obok siebie na łóżku, by, jak powiedział Sander, mogli robić zapiski, powrócili do wydarzeń z Fergeoset.

– Musimy razem wszystko podsumować – stwierdził Sander, notując. Benedikte nie mogła myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że czuje jego ramię tuż przy swoim, i jedynie pokiwała głową.

– Punkt pierwszy. W bardzo odległej przeszłości, w pradawnych czasach, czczono w tym miejscu boginię Nerthus. Sądzę, że możemy to uznać za udowodnione, prawda?

– Tak – skinęła głową Benedikte, czując przyjemny dreszcz wywołany jego bliskością.

– Ludzie składali ofiary bogini – ciągnął Sander. – Znaleźliśmy na to wiele dowodów: nazwa jeziora Nette, gaj ofiarny, zwłoki bez kropli krwi, brakteaty z tajemną runą N i dwiema runami L, oznaczającymi Lauk i Lin, Volse, no i wszystkie te mroczne opowieści. Punkt drugi. Przewoźnik, który był księdzem… Ach, mój Boże, jacyż z nas głupcy!

Benedikte popatrzyła na niego pytająco. Wzrok miała wyraźnie zmącony, myśli także.

– On naturalnie nie był żadnym zwyczajnym księdzem. Był kapłanem Nerthus, który towarzyszył bogini w jej podróżach po kraju! Ktoś z nas, ty, ja albo Sveg, nie pamiętam dokładnie kto, spytał głośno, w jaki sposób przedostawała się z wyspy na ląd. Teraz już to wiemy: promem, łodzią, na której wioślarzem był jej kapłan!

– Ale, Sanderze, na co im była ta łódź? Przecież można przedostać się do wioski w dolinie drogą prowadzącą do chaty Niemców. To znaczy Niemców tam wtedy nie było, zagrody także…

Och, wszystko jej się pomieszało. Najlepiej w ogóle się nie odzywać.

– Pamiętaj o legendzie, Benedikte! – Oczy zapłonęły mu entuzjazmem. – Nerthus czczono na wyspie, nie na półwyspie czy cyplu. A może gaj ofiarny był kiedyś całkiem odcięty od lądu? Ze wzniesieniem, na którym stoi kościół, łączy go jedynie wąski pas ziemi.

Pokiwała tylko głową. W podbrzuszu zapłonął jej gorący, niecierpliwy ogień. Najlepiej nie patrzeć na Sandera, bo oczy mogą ją zdradzić.

– Dlatego właśnie potrzebna była łódź. Prom – orzekł Sander. – A potem nadeszło chrześcijaństwo. To tylko domysły, ale sądzisz, że kapłan nie bronił swej bogini? Wówczas został ranny w twarz, prawdopodobnie zabity. A chrześcijanie przeklęli jego duszę, jeśli w ogóle można coś takiego uczynić.

– Uważam, że tak – odparła Benedikte. – W tamtych czasach ludzie byli niezmiernie surowi. A może to wikingowie ze swą wiarą w licznych bogów, budujący im chramy, zadali mu cios? Ale on dalej wiosłował, nawet po śmierci? Czy po to, by szukać ofiar dla swej bogini?

– Być może. Ale jego ofiary tonęły, ta sprawa nie jest więc do końca jasna. A potem przybył tu twój szanowny przodek, Tengel Zły. To było w trzynastym wieku?

– Tak.

– On nie zwlekając postanowił skończyć z przewoźnikiem. Mocą zaklęcia zepchnął go w wodę, a całą resztę w „głębokie piwnice”.

– Dobrze, Sanderze, ale co oznaczają „trzej wtajemniczeni mężowie”?

– Nad tym także trochę się zastanawiałem. Bardzo niewiele wiemy o kulcie Nerthus. Miała ona swego kapłana i niewolników, którzy obmywali wszystko po zakończeniu jej podróży. Później ofiarowywano ich wodzie. Ale ktoś przecież musiał się zająć także i tym. Czy możemy założyć, że zabijaniem niewolników zajmowali się jacyś trzej mężczyźni? Dbali także o to, by znaleźli się w jeziorze? A samo składanie ofiar? Kapłan nie mógł chyba ze wszystkim radzić sobie sam? Mogło być trzech wtajemniczonych, nic nam o tym niewiadomo.

– Ale to brzmi dość rozsądnie – przyznała Benedikte. – Dochodzimy więc do punktu trzeciego.

– Tak. Kapłan-przewoźnik przeobraża się w inną postać, wciela się w męża-sadystę. Kapłan umiera, ale jego duch może żyć dalej. Nie znajduje jednak swojej łodzi czy czego tam szuka, błąkając się po Fergeoset wzdłuż brzegu jeziora.

– To trwało aż do wydarzeń sprzed dwudziestu pięciu lat – skonkludowała Benedikte. – Wówczas to para młodych ludzi coś znalazła. Przewoźnik i prom mogli znów się pojawić, a młodych ludzi zgładzono.

Sander podniósł głowę i popatrzył na nią uważnie.

– Uważasz, że to, co znaleźli, musiało być naprawdę niebezpieczne? Coś przeraźliwie, nadzwyczaj złe?

– Tak. Takie odniosłam wrażenie. A na to, że owo zło nadal znajduje się w Fergeoset, mieliśmy wiele dowodów.

Sandler zapatrzył się przed siebie.

– Co mogli znaleźć ci młodzi? I gdzie? Gdybyśmy to wiedzieli, niedaleko by już było do ostatecznego rozwiązania zagadki.

– Musimy sprawdzić tam, gdzie Niemcy znaleźli Volse.

– Z pewnością dokładnie wszystko przeszukali.

Sander przełożył ramię za plecy Benedikte i oparł dłoń na łóżku. Dziewczyna poczuła, że drżenie ogarnia całe jej ciało; przemogła pragnienie, by zerwać się i uciec od Sandera jak najdalej. Za to chęć, by jak najmocniej przytulić się do niego, stała się wprost nieznośna.

Sanderowi nagle przyszło coś do głowy. Złapał ją za ramiona i uścisnął, powodowany szczerą radością.

– Benedikte, mam pewną koncepcję!

Jego twarz znalazła się tak blisko, że widziała ją bardzo niewyraźnie.

– Co takiego?

– To przecież jasne! Tak właśnie musi być! Że też wcześniej nie wpadło nam to do głowy!

Pełen entuzjazmu, z natury spontaniczny, ucałował ją szybko, ale bardzo mocno.

Benedikte oblała się rumieńcem. Pocałunek nadszedł tak niespodziewanie, że nie zdążyła powstrzymać gwałtownej reakcji ciała. Oblała ją fala gorąca, która skupiła się w dole brzucha. Benedikte poczuła się tam rozpalona i mokra. Zakręciło się jej w głowie ze wstydu i rozpaczy i nie zdobyła się na to, by wyrazić zainteresowanie jego teorią. Była całkiem rozbita.

Sander ucichł. Zauważył jej gwałtowną reakcję, wyczytał ją z jej zrozpaczonej twarzy, wytrzeszczonych przerażonych oczu i drżących dłoni, którymi cały czas poruszała, jakby nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Sander Brink nie mógł się nadziwić. Nie jej, Benedikte, lecz samemu sobie. Był kompletnie oszołomiony. Ona mi się podoba, myślał, pragnę jej! Ale, mój Boże, co się ze mną stało? Czyżbym był wszystkożerny?

To przecież Benedikte, wielka, niezgrabna, po prostu brzydka dziewczyna! Jest świetnym towarzyszem i przyjacielem, ale nie można myśleć o niej jako o kochance, to wprost groteskowe!

Ale wcale mi się już nie wydaje brzydka. Wcale! Czyżbym znów za dużo wypił?

I co ja, na miłość boską, z nią zrobię? Nie mogę się z nią pokazać w żadnej restauracji w Christianii ani na głównej ulicy Karl Johan, to po prostu niemożliwe. Moi przyjaciele pękną ze śmiechu i co gorsza będą szydzić z niej, z tej wrażliwej, dobrej, ale tak po macoszemu potraktowanej przez naturę dziewczyny!

Nie wolno do tego dopuścić!

Ale miło ją całować! Bardzo, bardzo ją lubię, o wiele bardziej, niż mógłbym sobie to kiedykolwiek wyobrazić!

Zauważył, że jego ciało już postanowiło: pragnęło jej. Prawdę mówiąc, nigdy dotychczas Sander tak silnie nie odczuwał żądzy i bynajmniej nie wino było tego powodem. To ta dziewczyna nagle stała się tak godna pożądania.

Czy to dlatego, że ona pochodzi z Ludzi Lodu? Słyszał wszak, że dotknięci obdarzeni są niezwykłą siłą erotycznego przyciągania, zarówno groteskowo brzydcy, a zarazem fascynujący mężczyźni, jak i cudownie piękne kobiety. Ale Benedikte nie należała do żadnej z tych grup. Była groteskowo brzydką kobietą, a takie w rodzie Ludzi Lodu nie pojawiały się często. Viljar Lind wspominał mu tylko o trzech: pierwszą była czarownica o imieniu Hanna, później nowo narodzona dziewczynka, której nie dane było przeżyć, i ostatnia Benedikte.

Zorientował się nagle, że od długiej chwili siedzi jak sparaliżowany i wpatruje się w dziewczynę, z roztargnieniem głaszcząc jej ramiona. Schrypniętym głosem wydusił z siebie:

– Nie chciałem, żeby to tak wyszło, Benedikte. Nie wolno ci myśleć, że jestem pospolitym uwodzicielem.

Ale czy właśnie tak nie było? Przed oczami nieskończonym szeregiem przesuwały mu się twarze dziewcząt, piękne, śliczne, nieśmiałe, bezczelne… Ale wszystkie chciały wziąć udział w tej zabawie, wiedziały, czym się ona skończy.

Benedikte natomiast nie miała żadnego doświadczenia. I bała się, przepełniała ją powaga chwili; na tyle Sander znał kobiety.

Jego dłoń sama z siebie spoczęła na jej udzie, próbowała przyciągnąć dziewczynę bliżej. Benedikte wpatrywała się w nią jak zaczarowana.

Jakie znaleźć wyjście z tej sytuacji, by nie zranić przy tym Benedikte? Jeśli posunę się dalej, zranię ją o wiele, wiele mocniej.

Po jej krótkim, urywanym oddechu poznał, że jest rozpalona tak samo jak on. Tkwiła nieruchomo niczym posąg. Teraz kolej na niego, by być silnym, ale czy mógł to osiągnąć?

Sander powinien się wycofać, powiedzieć jej tylko kilka miłych, życzliwych słów, ale nie potrafił ich znaleźć. Benedikte nareszcie ośmieliła się podnieść wzrok, taka bezbronna, patrzyła na niego tak błagalnie, że uczynił jedyne, czego pragnął: pocałował ją jeszcze raz.

Benedikte widziała, że jego usta są coraz bliżej. Idealnie piękne usta o wrażliwych, delikatnych wargach. Pragnęła uciec, czuła bowiem, że nie panuje nad sobą, ale nie mogła. Nie zauważyła, kiedy przysunęła się do niego, i poczuła jego namiętny pocałunek.

W głowie Benedikte zawirowało, niepokój w ciele przerodził się w nieznośne podniecenie, ale nagle pochwycił ją bezkresny, przeogromny smutek, jakby ujrzała siebie samą i Sandera w perspektywie wieczności. Zobaczyła Ziemię obracającą się przez miliony lat, porośniętą ogromnymi lasami, puszczami bez ludzi i zwierząt, widziała, jak ludzie zamieszkali na niej przez krótką chwilę, by zaraz potem znów zniknąć, a Ziemia, opustoszała, wirowała dalej w bezkresnej przestrzeni.

Nie mogła pojąć tego, co niewiarygodne: Sander ją pocałował. I tak samo jak ona był przejęty ową cudowną chwilą, która trwała między nimi.

Benedikte Lind z Ludzi Lodu… „Biedna dziewczyna, nigdy nie może spodziewać się małżeństwa… nigdy nie zostanie mężatką… Nigdy nie przeżyje żadnego romansu ani nawet jednej miłosnej nocy!” Tak mówiły panie z parafii, a teraz ona była tutaj!

Dłonie Sandera delikatnie, czule ściskały jej ramiona.

Zorientowała się wreszcie, czego pragnęły. Powoli, ostrożnie ułożyły ją na łóżku, a potem uniosły jej stopy. Leżała wyprostowana obok Sandera. Jedna dłoń posunęła się niżej, pogładziła ją po piersiach, zeszła dalej na brzuch.

Benedikte drgnęła i usiadła.

– Nie! – jęknęła.

Sander także się uniósł, jego twarz znów znalazła się tuż koło jej twarzy.

– Co się stało, Benedikte? – szepnął rozgorączkowany, lecz jednocześnie łagodnie i przekonująco. – Nie bój się, nie wyrządzę ci krzywdy, wiesz o tym.

– Nie, nie, Sanderze, to się nigdy nie uda.

– Dlaczego nie?

Zasłoniła twarz dłońmi.

– Och, czy ty tego nie rozumiesz? Myślę, że żadna dziewczyna nie zgodzi się na coś takiego, nie czując się… piękną, czystą, pociągającą i upragnioną. Ja… jestem taka beznadziejna, a w dodatku przez cały dzień wędrowaliśmy, a ja chciałabym być wykąpana, mieć świeżo umyte włosy i… być ładna! Chcę, byś uważał mnie za ładną i delikatną, a taka nie jestem. Nigdy taka nie będę.

– Ależ, Benedikte…

Energicznie potrząsnęła głową.

– Myślę, że świadomość własnej wartości i pewność, że jest się… kuszącym, jest bardzo istotna w… – Bliska była powiedzenia w „akcie miłosnym”, ale uznała to za zbyt uroczyste i odrobinę śmieszne. Dokończyła więc nieśmiało: – Wiesz w czym.

Ostatnie słowa wypowiedziała na pół szlochając. Sander ujął jej głowę w dłonie. Starał się otoczyć ją ciepłem, dać poczucie bezpieczeństwa. Rozumiał ją.

– Wiem dobrze, o co ci chodzi, najmilsza, bo sam nie mogę znieść myśli o tym, że jestem brudny i nieprzygotowany, ale oboje przecież jesteśmy jednakowo brudni, a poza tym tu nie ma łazienki. Ale nie jest chyba aż tak źle, przecież nie cuchniemy na odległość!

Słysząc jego żartobliwy ton, nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, a Sander otarł jej łzy. Nie powiedział jednak: „Mogę sobie iść, jeśli chcesz”, bo nie mógł odejść, nie miał teraz na to sił. Jego ciało było tak podniecone, tak spragnione jej ciała, że z trudem mówił wyraźnie, ledwie powstrzymując niekontrolowane drżenie dłoni. To najpewniej krew Ludzi Lodu płynąca w jej żyłach miała na niego taki wpływ.

– Ty zawsze jesteś wspaniały – szepnęła Benedikte. – Podczas gdy ja… jestem niczym. Jestem tylko brzydka, brzydka, brzydka! Ach, jak bardzo bym chciała mieć w sobie cokolwiek ładnego. Coś, na czym mógłbyś zawiesić wzrok.

– Benedikte, nigdy nie miałem tak dobrego przyjaciela jak ty. A teraz cię pożądam. Pragnę ale czy to nie jest dostateczna gwarancja?

– Musisz być pijany.

– O, nie! Nigdy nie czułem się bardziej trzeźwy.

W to ostatnie mu nie uwierzyła, ale uradowała się z jego słów. W odpowiedzi na jego gesty położyła się znów, nie stawiając oporu. Leżała całkiem nieruchomo, kiedy on bardzo, bardzo delikatnie, wyraźnie starając się powściągnąć, całował jej policzki, brodę, szyję, a palce rozpinały bluzkę.

On mnie dotyka, myślała oszołomiona. Jego dłonie wsunęły się pod bluzkę i odsłoniły moje piersi. To Sander jest przy mnie i mam wrażenie, że z całych sił stara się nad sobą zapanować.

Oddychała drżąco, jak gdyby kąpała się w zimnej wodzie, spięta tak, że bolały ją mięśnie.

Przysuwa się bliżej, czuję jego ciało tuż przy moim biodrze, on jest taki ciepły, niemal gorący i och…! Och, nie, czuję…

Benedikte nawet w myślach nie śmiała nazwać tego, co poczuła. Tej części ciała Sandera, którą rumieniąc się ze wstydu ledwie muskała wzrokiem, kiedy przypatrywała mu się ukradkiem najczęściej wtedy, gdy rozmawiał z kimś innym. Przymknęła oczy i wsłuchała się w swój własny udręczony oddech. Jego dłoń w talii, wsuwająca się pod pasek spódnicy…

Była taka mokra i tak nabrzmiała, iż odczuwała to niemal jako ból. Język Sandera dotykał jej policzka, badał ucho, dłoń przesunęła się, podciągając jej spódnicę.

A ja przecież mam na nogach grube trzewiki! W łóżku! To musi wyglądać strasznie! Niezgrabnie i śmiesznie. Ostrożnie zsunęła je z nóg.

Sander dostrzegł jej ruch i uśmiechnął się. Uśmiech miał oznaczać po części wzajemne zrozumienie, gdyż on także zdejmował buty, a po części triumf, choć ona najbardziej chciała nazwać to szczęściem.

Nie śmiała już więcej patrzeć mu w oczy, pozwoliła, by wszystko po prostu się działo. Gdy on podsunął jej spódnicę wysoko ponad kolana, poczuła się naga, otwarta i obnażona, ale tego przecież chciała.

Szybkimi, sprawnymi ruchami zdjął jej bieliznę i pończochy. Nagość rozpaliła ją jeszcze mocniej, jakby pobudziła do życia, i pozwoliła własnym dłoniom gładzić go po karku, po barkach i plecach. I ja twierdzę, że on za dużo wypił, pomyślała skruszona. To przecież ja zapomniałam o tym, co nazywa się dobrym wychowaniem. Ale wiem, że on tego chce. Wiem, że cieszą go moje pieszczoty.

Dał jej znak, by ściągnęła z niego koszulę. Usłuchała go, drżącymi dłońmi i koniuszkami palców wyczuła jego rozpaloną skórę. Jęknęła cicho, gładząc go po plecach, poczuła, jak kręcone włosy na jego tułowiu dotykają jej nagich piersi, sutki kurczą się i cudowny dreszcz stopniowo przenika całe jej ciało.

Oddychając niespokojnie, z zamkniętymi oczami, zorientowała się, że Sander pozbywa się ostatnich resztek ubrania. To nie jest prawda, myślała Benedikte, to nie może być prawda, zaraz obudzę się w moim samotnym, pustym łóżku.

Ale kolano Sandera, usiłujące rozewrzeć jej uda, czuła naprawdę. Przez cały czas nie przestawał zasypywać jej długimi, namiętnymi pocałunkami, pieścił językiem jej piersi, aż krew w nich wrzała, opuścił głowę na jej brzuch i… Nie, ależ tego chyba nie wolno mu robić?

Zsunął się całkiem w dół, dłonie dotknęły najbardziej sekretnych części jej ciała i dotykały… dotykały… Benedikte zachłysnęła się powietrzem, myśli nie mogły znaleźć słów, których szukały, przestała więc myśleć. Nie mogła uwierzyć w to, co się działo, czuła tylko jego język, wilgotny, rozbawiony, zalały ją fale niewyobrażalnej rozkoszy i pragnienie, by dostać jeszcze więcej.

Gdy Sander spostrzegł, co się z nią dzieje, błyskawicznie odnalazł właściwą pozycję. Benedikte wyszła mu naprzeciw, nie miał więc żadnych trudności. Oboje zresztą byli już tak dobrze przygotowani…

Starał się być ostrożny. Poruszał się powoli, jak najwolniej, ale nigdy jeszcze nie odczuwał takiego pożądania. Musiał się pilnować, by nie wbijać paznokci w jej skórę. A potem nadszedł ów nieunikniony ból, ale Benedikte już o nim słyszała i postanowiła go znieść.

Popatrzyła na twarz Sandera. Oczy miał zamknięte, a na twarzy wyraz jakby uduchowionego cierpienia. Usłyszała jego cichy, przypominający jęk oddech i zrozumiała, że on wstrzymuje się ze względu na nią. Ciałem dała mu znać, że pragnie jego namiętności, a on z westchnieniem pozwolił, by wszystkie tamy puściły.

Bolało. Koszmarnie bolało, ale chciała mu to dać, nie chciała się oszczędzać. Przez krótką rozedrganą chwilę, w milczącym wzajemnym zrozumieniu, oboje znaleźli się poza czasem i miejscem. Wkrótce było już po wszystkim i po chwili czułych szeptów Sander zasnął, obejmując ją ramieniem.

Sanderowi Brinkowi intuicja zawsze podpowiadała, czego pragną dziewczęta. Tym razem jednak i jego serce dało się porwać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek odczuwał tak wielką rozkosz.

Kiedy wstał świt, Sander nadal znajdował się u Benedikte. Udało mu się niepostrzeżenie przemknąć do własnego pokoju, mijając sprzątaczki – ranne ptaszki i zaspanych podróżnych, którzy wcześnie wyruszali w drogę.

A szczęśliwa Benedikte siedziała na łóżku i patrzyła na swoje ciało. Dostrzegła kilka siniaków i uśmiechnęła się błogo.

Panie z parafii powinny to zobaczyć!

Och, nie, nie, niczego się nie dowiedzą. Tę noc pragnęła zachować tylko dla siebie.

Po śniadaniu ruszyli z powrotem. Szli trzymając się za ręce, śmiali się i żartowali, zatrzymywali, by uścisnąć albo pocałować.

W połowie drogi zboczyli ze ścieżki i znaleźli osłoniętą od wiatru, zalaną słońcem polanę, na której powtórzyli gorące nocne przygody. Tym razem Benedikte doświadczyła, że nie musi to być jedynie cierpieniem i bólem, przez chwilę poczuła, jak może to wyglądać kiedyś.

Sander cieszył się niezmiernie, widząc ją tak uszczęśliwioną i roześmianą, i już nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł jej ofiarować pełnię rozkoszy.

Później jednak Benedikte poprosiła, by nie pokazywali otwarcie, jak się sprawy między nimi układają. Tłumaczyła to obawą przed reakcją Adele. Adele nigdy jej nie lubiła, a Benedikte intuicyjnie wyczuwała, że panna z wielkiego miasta nie byłaby zachwycona jej związkiem z Sanderem.

Właściwie wdzięczny jej był za tę prośbę. Nigdy nie lubił, by inni byli świadomi uczuć, które żywił dla jakiejś dziewczyny. Gdy któraś z jego kolejnych kochanek demonstrowała otwarcie swoje uczucia, zaczynał zachowywać się wobec niej chłodno, wręcz odpychająco. Taka nagła zmiana zwykle bardzo onieśmielała, wręcz przerażała dziewczynę.

Skinął więc głową i uścisnął Benedikte za rękę, mówiąc, że to na pewno będzie mądre posunięcie z ich strony.

Dotarli na miejsce w porze obiadu. Przez cały czas byli tak zajęci sobą, że Benedikte zapomniała zapytać o teorię Sandera.

Teraz przerażające wydarzenia w Fergeoset dotarły do ich świadomości z pełną mocą. Byli już jednak w zagrodzie Niemców i Benedikte nie wiedziała, ile Sander pragnie ujawnić przed innymi, nie zadawała więc już żadnych pytań.

Zauważyła jednak, że młodzieniec jest bardziej małomówny niż był wcześniej. Uprzejmie odpowiadał na pytania, ale sprawiał wrażenie, że chce porozmawiać z lensmanem Svegiem na osobności.

Nareszcie, kiedy dzień chylił się ku wieczorowi, Svegowi, Benedikte i Sanderowi udało się wyjść razem na łąkę. Sander zaraz zaczął mówić

– Sveg, mam pewne podejrzenia co do tego, gdzie ukryta jest tajemnica.

– Tak? – W tonie głosu Svega brzmiała zachęta, by mówił dalej.

– Owszem. Ale to wymaga powrotu do Fergeoset. Nie boisz się?

– Ja? Nie, nie boję się. Ale chciałbym, żeby poszła z nami ta dziwna dziewczyna z Ludzi Lodu.

– O, to oczywiste – powiedział Sander. – Jeśli się nie boisz, Benedikte.

Z tobą nie boję się niczego, pomyślała. Głośno zaś powiedziała, choć niedobre przeczucia przeszyły jej ciało dreszczem:

– Naturalnie! Kiedy wyruszamy?

– Za dziesięć minut.

Загрузка...