Benedikte miała wrażenie, że jej zdrętwiałe stopy automatycznie poruszają się po trawie, po przepięknej górskiej trawie, przetykanej niebieskimi dzwonkami i grzebycznikami. Barbarzyństwem wydało jej się nagle deptanie takiego cudu natury ciężkimi buciorami.
– Och, mój Panie Boże – jęknął biegnący Sveg i Benedikte zrozumiała, że nie użył tych słów ot, tak sobie, jako zwyczajowego wyrażenia, lecz raczej jako wezwania, modlitwy. Być może wyrażał w nich skruchę za te wszystkie razy, kiedy łajał Olsena i nie szczędził mu przykrych słów.
Rozciągnięci długim rzędem pędzili wąskim skrawkiem ziemi. Żadne z nich nie wiedziało, dlaczego biegną, bo i tak nie mogli liczyć na to, że zdążą na czas.
I tak też w istocie było.
Olsen nie żył. Był bardzo, bardzo blady, wręcz biały jak marmur. Cała krew z jego ciała wypłynęła. Na szyi widniało głębokie cięcie, a na piersi bluźnierczo połyskiwał metalowy krążek zawieszony na cienkim rzemyku.
– Och, nie, nie! – jęknęła Benedikte, jak gdyby chciała za pomocą tych słów w magiczny sposób usunąć sprzed oczu koszmarny widok.
Nie musieli dokładniej przyglądać się metalowej blaszce, by wiedzieć, że to kolejny brakteat z wyrytą na nim tajemniczą runą N. N jak Nerthus.
Nikt nie darzył Olsena szczególną sympatią, ale też i nikt nie życzył mu takiego losu.
Niemcy i Morten nalegali, by wszyscy odeszli z Fergeoset, a najlepiej, żeby przenieśli się do letniej zagrody, w której oni obozują. Stamtąd droga do wioski, do innej wioski, jest krótsza i znacznie wygodniejsza.
Sveg przystał na to. Poprosił, by zabrali ze sobą zmarłego na naprędce skleconych noszach i ruszyli naprzód. On sam pragnął zostać tu jeszcze trochę i wraz z Sanderem i Benedikte przeprowadzić badania.
– Ale przecież wy nie możecie tu przebywać – sprzeciwił się Morten. – Czy nie rozumiecie, że tutaj grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo?
– Razem z nimi jestem bezpieczny – zapewnił Sveg. – To eksperci, każde w swojej dziedzinie.
Morten popatrzył wyczekująco, ale nie otrzymał żadnych wyjaśnień.
Kiedy orszak zniknął w lesie po drugiej stronie Fergeoset, lensman Sveg rozpoczął swoje dochodzenie.
– I co ty na to powiesz, Benedikte? – zapytał, szukając śladów na ziemi.
– Nie wiem – odparła niepewnie. – Naprawdę nie wiem. To złe miejsce. Tyle mogę stwierdzić, ale… myślę, że szukamy od niewłaściwego końca i w niewłaściwym miejscu.
– O co ci chodzi? – zapytał Sander.
Starła się uniknąć jednoznacznej odpowiedzi.
– Nie umiem dokładnie wyjaśnić, o co mi chodzi, bo sama tego dobrze nie rozumiem. Coś się tu kryje…
– O, tak, to wiemy – odparł Sveg.
– Nie, nie to mam na myśli. Coś albo ktoś coś ukrywa. Tai przede mną wszystko, co ma jakieś znaczenie. To potworna siła. – Zamyśliła się. – Pozostaje mi ją zmęczyć.
– Jak tego dokonasz?
– Muszę coś zaplanować.
Benedikte wyrwała się z zadumy.
– Mam wrażenie, że tutaj niczego nie znajdziemy – powiedziała szybko. – To nie jest to miejsce.
– To musi być tutaj.
– Tak, ale to zło, to, którego naprawdę szukam… już go tu nie ma. Tak mi się przynajmniej wydaje – zakończyła nieśmiało.
Mężczyźni milczeli.
Wreszcie Sveg zapytał:
– Czy zwróciliście uwagę na dłonie Olsena? Na koniuszki jego palców?
– Tak – odparł Sander. – Zauważyłem to. Były pomarszczone, jakby długo trzymał je w wodzie.
– Albo może coś prał.
– Wielkie oczyszczenie. Mamy tu do czynienia z ceremonią religijną i w dodatku na pewno poświęconą Nenhus. Olsen musiał zostać wyznaczony na jej sługę. Pozostaje pytanie: co czyścił? Nie widzę żadnego wozu ani też zasłony, którą można by prać. Czy o to właśnie ci chodzi, Benedikte? Że to, czego szukamy, znajduje się gdzie indziej?
– Tak. Być może. Chyba tak.
– Ale dlaczego Olsen wisiał tutaj? Dlaczego nie leżał w wodzie? – zastanawiał się lensman Sveg.
– To… zabójstwo, czy może raczej powinniśmy powiedzieć: ofiara, dokonało się dzisiaj rano – odparł Sander. – Rytuał nie został jeszcze doprowadzony do końca. Nie, naprawdę nie sądzę, byśmy znaleźli tu coś więcej. Chyba pójdziemy za nimi?
Sveg wyprostował się i westchnął.
– Chyba tak. Jednego tylko nie pojmuję: gdzie podziała się cała krew?
Benedikte odparła z namysłem:
– Dlatego właśnie uważam, że to musiało odbyć się zupełnie gdzie indziej. Szukamy w niewłaściwym miejscu.
– Najwidoczniej – zgodził się Sander. – Rzeczywiście zwykle całą krew zbierano do specjalnego ofiarnego naczynia. Ale gdzie ono jest? Och, chodźmy już stąd. To miejsce sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach.
– Co do tego jesteśmy wyjątkowo zgodni – powiedział Sveg. – Chodźmy. Chcę jeszcze raz przesłuchać Niemców.
Nietrudno było odnaleźć letnią zagrodę, wiodła tam dobrze wydeptana ścieżka. Powitano ich życzliwymi słowami i szklaneczką wina, w które Niemcy zaopatrzyli się w najbliższym mieście.
– Livor musiał zejść do wioski – poinformowała ich Adele. – Ale obiecał, że wróci tu jutro wieczorem.
– To dobrze – odparł Sveg. – Jego zdrowy chłopski rozum będzie tu bardzo użyteczny.
Na palenisku wesoło trzaskało palące się drewno i ciepło zaczęło się rozchodzić po zmarzniętym ciele Benedikte. Okazało się, że Niemcy nieźle się zaopatrzyli. Troje nowo przybyłych zaproszono zaraz na obfity posiłek.
– To wspaniałe, że nie musimy siedzieć w tym strasznym domu w Fergeoset – westchnął zadowolony Sander.
– I wdychać tego odoru – skrzywiła się Benedikte. – Był niemal nie do zniesienia. Zwłaszcza w środku nocy, kiedy zobaczyłam te oczy.
Niemcy i Morten chcieli usłyszeć więcej na ten temat, Benedikte musiała więc opowiedzieć. Wpatrywali się w nią z nie ukrywanym zdumieniem, aż Sander postanowił wyjaśnić:
– Benedikte jest dość szczególną osobą. Nam, zwykłym śmiertelnikom, trudno pojąć jej niezwykłe zdolności.
Patrzyli na nią z prawdziwym szacunkiem. Wszyscy zbyt długo już przebywali w Fergeoset, by drwić z nadprzyrodzonych mocy.
Benedikte, bardzo wyczulona na nastroje innych, wychwyciła lodowate milczenie panujące między Adele a Mortenem Hjortsbergiem. Coś musiało między nimi zajść, pomyślała. Nie podobało jej się to, zauważyła bowiem znaczące, pełne obietnic spojrzenia, jakie Adele słała Sanderowi.
Zwróciła swoje zainteresowanie ku nowemu obiektowi, pomyślała Benedikte. Chce za wszelką cenę zauroczyć Sandera. Na pewno zerwała zaręczyny.
Benedikte znów poczuła ból w sercu. Tak dobrze rozumiała Adele. Sander był tysiąc razy bardziej pociągający niż ten nadęty Morten Hjortsberg.
Sveg oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Chcę teraz usłyszeć, co wy wiecie na temat Fergeoset. Jesteście tu już od dłuższego czasu, prawda?
Niemiec, który lepiej mówił po norwesku, odpowiedział:
– Byliśmy tu przez jakiś czas jesienią, żeby odszukać naszych towarzyszy. Wynajęto nam ten dom…
– Chwileczkę – przerwał im Sveg. – Zrozumiałem, że pierwszy raz przybyliście tu w dwóch grupach.
– Zgadza się. Wybraliśmy się na pieszą wędrówkę przez norweskie góry, a potem usłyszeliśmy o Fergeoset, którego historia była taka interesująca. Ja i mój towarzysz przybyliśmy tu jako pierwsi. W wiosce ostrzegano nas, że dzieją się tu dziwne rzeczy, pojawiają zjawy i inne podobne historie. Ale my tylko się z tego śmialiśmy. Ach, gdybyśmy ich usłuchali!
– Co się wydarzyło?
– Dotarliśmy do Fergeoset. Pojawił się przewoźnik, żeby nas przeprawić na drugą stronę. Wcześniej o nim nie słyszeliśmy, przyjęliśmy więc propozycję.
– Co takiego? – wykrzyknęli jednocześnie Sveg i Sander. – Płynęliście promem?
– Tak – westchnął Niemiec. – Ale on chciał przewieźć nas po kolei, po jednym.
– Jak on wyglądał? – zapytała Benedikte.
Niemiec zadrżał na to wspomnienie.
– Jeśli można, nie będę o tym mówił. Dziękuję! Ja przeprawiłem się jako pierwszy, wszystko poszło gładko. Wysadził mnie na tym małym cyplu koło kościoła.
– Nic ci się nie stało? – dopytywał się Sander.
– Nic poza tym, że czułem się bardzo nieswojo. Miałem wrażenie, że… że siedzę na wodzie. Jakby łódź zrobiona była z wody. Czy rozumiecie?
Pokiwali głowami, ale bez przekonania.
– To… to było straszne.
– Czy przewoźnik coś mówił? – zapytała Adele i przemieściła się bliżej Sandera, który nieznacznie odsunął się o parę centymetrów.
– Ani słowa. Potem zawrócił po mego towarzysza. I wtedy… kiedy byli na środku jeziora… już w drodze do mnie… łódź zatonęła. Po prostu zniknęła. Rozpłynęła się. Mój kolega wołał o pomoc, widziałem, jak machał rękami, ale łódź i przewoźnik zniknęli, a jego coś nieubłaganie wciągnęło w dół, pod powierzchnię wody.
Niemiec z trudem opanował rozpacz wywołaną strasznym wspomnieniem.
Milczeli dłuższą chwilę.
Wreszcie Sander zapytał:
– Powiedz mi, czy była jakaś różnica między tobą a twoim kolegą? Czy bardzo się od siebie różniliście?
– O, nie, nie powiedziałbym tego. On był może nieco niższy ode mnie. No i był… Nie, to zbyt niemądre!
– Powiedz!
– Miał zostać księdzem. A ja jestem ateistą.
– A co się stało potem? – po chwili milczenia zapytał Sveg.
– Nic. Biegałem tam i z powrotem po brzegu jak szaleniec, ale nie mogłem nic zrobić, bo nie umiem pływać. Wszedłem, rzecz jasna, do wody tak daleko jak się dało, ale…
Rozłożył ręce.
Sveg odwrócił się do drugiego Niemca.
– No, a pan?
Ten cudzoziemiec posługiwał się tylko niemieckim. Na szczęście niemal wszyscy uczyli się tego języka w szkole, więc tyle o ile mogli go rozumieć, a Sander służył Svegowi jako tłumacz.
– Przybyliśmy następnego dnia – zaczął Niemiec. – I nie poszliśmy drogą, którą wskazał nam jakiś chłop, bo później uzyskaliśmy informacje o wygodniejszej trasie. Zawróciliśmy więc do innej wioski i doszliśmy bezpośrednio do tej zagrody, którą już wcześniej wynajęliśmy.
– Przybyliście więc na tę samą stronę rzeki, po której leży Fergeoset, i niepotrzebna wam była pomoc przewoźnika?
– Wszystko się zgadza. Najprędzej jak się dało podążyliśmy do Fergeoset i tu znaleźliśmy naszego przyjaciela pogrążonego w rozpaczy. Nie uwierzyliśmy w ani jedno słowo, bredził o przewoźniku i łodzi. Ale jeszcze tego samego wieczoru znaleźliśmy zwłoki naszego kolegi, unoszące się na wodzie.
– I on nie został… złożony w ofierze?
– Nie, po prostu utonął.
– Dobrze. A potem?
– Nocowaliśmy w Fergeoset. Na dworze, bo pogoda była piękna. W nocy zniknęli ci dwaj, którzy później umarli. Tej nocy nie było ich przez jakiś czas, a kiedy wrócili rano, sprawiali wrażenie niezwykle podnieconych, uradowanych i tajemniczych. Tego dnia usłyszeliśmy, jak poszeptują między sobą o „wielkim oczyszczeniu”.
– Aha – kiwnął głową Sveg. – I co było dalej?
– Nie wiedzieliśmy nić o tym, co ma się stać następnej nocy. Postanowiliśmy zostać, bo zaczęło padać i trudno byłoby nam przenieść naszego zmarłego kolegę, a poza tym ci dwaj nalegali, by zostać jeszcze przez jeden dzień. Zgodziliśmy się więc…
– A gdzie nocowaliście, przecież padał deszcz?
– W tym największym domu.
Sveg wymienił spojrzenia najpierw z Benedikte, a potem z Sanderem.
– Czy wyczuliście wówczas coś szczególnego?
Niemiec z trudem dobierał słowa.
– To było… koszmarne. Nie umieliśmy dokładnie określić dlaczego, ale to było straszne. A kiedy nadszedł ranek, okazało się, że dwaj nasi przyjaciele zniknęli. Jak już powiedzieliśmy, jednego znaleźliśmy dwa dni później na brzegu jeziora, na ślad drugiego nie natrafiliśmy nigdy.
Teraz zaczął opowiadać jego mówiący po norwesku towarzysz i Sander nie musiał już tłumaczyć na przemian w jedną i drugą stronę.
– Tamtej jesieni zostaliśmy tu tak długo, jak się dało, ale zrobiło się za zimno i musieliśmy wracać do Prus. Powróciliśmy jednak w tym roku, żeby dalej szukać.
– I co znaleźliście?
– Wiele intrygujących szczegółów, ale nie naszego przyjaciela.
– Później opowiecie mi o tych szczegółach. Teraz oddajmy głos Mortenowi Hjortsbergowi. Dlaczego zostałeś tu przez całe sześć tygodni, nie dając nikomu znaku życia?
W światowym młodzieńcu narastała agresja. Jego myśli mogli wyczytać z twarzy. Zwykły, prosty lensman z jakiejś zabitej deskami wioski, czy w ogóle wolno z nim rozmawiać? Uczynił mu jednak ten zaszczyt i odpowiedział na pytanie:
– Znalazłem dowody, że był tutaj mój dobry przyjaciel, docent Klammer. Wydaje się także, że dokonał jakiegoś odkrycia… Coś mu się najpewniej musiało przytrafić, bo jego ubranie nadal tu było.
– Wiemy o tym – odparł Sveg. – Odnaleźliśmy jego ciało.
Opowiedzieli mu dokładniej o zwłokach Klammera, które odkryto daleko na południu w tym samym ciągu wodnym. Najpewniej odbyły – jeśli można to tak określić – niebezpieczną podróż rzekami przez wodospady i jeziora. Morten zacisnął szczęki, starając się stłumić rozpacz.
Benedikte przyglądała się obu Niemcom. Ten, który znał norweski, Walter, był młody i sympatyczny, nosił okulary i miał miłą twarz. Drugi, okrągły i nieco starszy, nazywał się Gert. Obaj wydawali się inteligentni i wykształceni, i znacznie sympatyczniejsi od Mortena Hjonsberga.
– Ale sześć tygodni? – Lensman Sveg nie mógł powstrzymać się od przygany. – Mogłeś przynajmniej pisnąć bodaj dwa słowa do swojej narzeczonej!
Mina Mortena pokazywała aż nazbyt wyraziście, że skojarzenie słowa „pisnąć” z jego osobą odczuł wprost jako uwłaczające.
– Zapomniałem o miejscu i czasie – powiedział wzburzony. – Bo tu, w Fergeoset, znaleźliśmy rzeczy, które całkiem nas pochłonęły.
Do rozmowy wmieszał się Sander.
– Jakie na przykład? – zapytał spokojnie.
– Ach, i tak tego nie pojmiecie – na wargach Mortena pojawił się pogardliwy uśmieszek.
Sander jednak nie ustępował.
– Może zetknęliście się z prastarym kultem Nerthus?
Wszyscy trzej wpatrywali się w niego przerażeni.
– Skąd o tym wiesz?
– Taki mam zawód, że powinienem wiedzieć. Proponuję, żebyśmy przedstawili i porównali nasze spostrzeżenia, a być może uda nam się rozwiązać zagadkę Fergeoset i przywrócić spokój temu miejscu. Jest z nami Benedikte, która wiele potrafi, jeśli tylko będzie wiedziała, z czym ma walczyć. Co wy na to?
Niemcy, chętni do współpracy, z zapałem przysunęli bliżej swoje krzesła, ale Mortenowi Hjonsbergowi nie spodobał się ten pomysł.
– Uważaj, Sanderze Brink! – rzekł ostrzegawczym tonem. – Nie dostaniesz żadnych informacji za darmo! To moje pole działania, zapamiętaj to sobie! Mam zamiar napisać pracę naukową na temat Fergeoset. Właśnie kult Nerthus był dla mnie kropką nad i.
Sander zignorował jego wypowiedź i jakby w ogóle nie słysząc Mortena zwrócił się do Niemców:
– Wy, Germanie, na pewno wiecie o wiele więcej o Nerthus niż my?
Walter odpowiedział po norwesku:
– Chyba jednak nie. O Nerthus w ogóle wiadomo bardzo niewiele, właściwie tylko Tacyt jako jedyny opisał ten kult.
– Tak – odparł Sander. – I tyle właśnie wiemy. Wiadomo, że narodził się u wybrzeży Bałtyku. A co powiecie o brakteatach? My znaleźliśmy dwa. Jeden na szyi docenta Klammera, a drugi – Olsena.
– My mamy tylko jeden – odparł Walter. – Znaleziony przy jednym z naszych przyjaciół. Drugi chłopak utonął, podróżując tym strasznym promem.
– To znaczy, że nie miał żadnego talizmanu?
– Nie.
Zastanawiali się nad tym faktem.
– Nie mogę zrozumieć, jaki właściwie związek ma z tym wszystkim przewoźnik – wyznał Sander. – Gdyby nie było to tak nieprawdopodobne, można by przypuszczać, że w Fergeoset mamy do czynienia z dwoma nadprzyrodzonymi zjawiskami.
– Co najmniej dwoma! – wykrzyknął Walter. – Jest przewoźnik, są ofiary Nerthus, jest wreszcie miejsce samo w sobie, pełne dawnych wierzeń i przesądów. My co prawda z niczym więcej się nie zetknęliśmy, ale w którejś z pobliskich wiosek słyszeliśmy o kobiecych twarzach ukazujących się za szybą i krowach, które nie chciały wejść do swojej obory…
Sander zmarszczył brwi. Zapytał, czy była to ta sama wioska, przez którą szli on i jego towarzysze, ale okazało się, że nie. Zapytał także, czy słyszeli o przerażającym upiorze pozbawionym połowy twarzy, ale również zaprzeczyli.
Sveg i Sander popatrzyli po sobie i po krótkim wahaniu lensman wyciągnął pamiętnik. Wszyscy trzej po prostu rzucili się na księgę. Nie, w Fergeoset jej nie widzieli. Zerknęli tylko na strych w tym wielkim domu. Nie mieli ochoty narażać życia, przecież strych w każdej chwili groził zawaleniem!
– Tyle czasu zmarnowaliśmy – denerwował się Walter. – Gdybyśmy znaleźli ją wcześniej…
Sander nie mógł zrozumieć, dlaczego ta księga ma dla nich aż tak wielkie znaczenie, ale podczas gdy ci trzej czytali, wyszedł ze swymi współtowarzyszami na łąkę. Benedikte gładziła dłońmi jedwabistą trawę, mocno chylącą się ku ziemi na wietrze.
– Wspaniale znaleźć się daleko od Fergeoset – zagadnęła nieśmiało, bo Adele ujęła Sandera pod ramię i udawała, że drży.
– Tak, tak – pokiwał głową Sveg.
Sander starał się pochwycić wzrok Benedikte, by uspokoić ją spojrzeniem, ale dziewczyna spuszczała oczy.
Kiedy uznali, że Niemcy i Morten przeczytali już księgę, wrócili do środka.
– Ho, ho! – powitał ich Gert. – Sporo tam różności! I ta straszna istota, która kiedyś przybyła do Fergeoset… Co to mogło być? Nie chodzi mi o waszego upiora.
– Czy należy w to wszystko wierzyć? – krzywiąc się zapytał Morten.
– Prawdopodobnie nie – odparł Sander, który wyraźnie już miał dość Mortena. – Bardziej interesują mnie „wtajemniczeni”. Czy wy coś o nich wiecie?
Walter zastanowił się.
– Podejrzewam, że to musi mieć jakiś związek z kultem Nerthus – powiedział niepewnie.
– Na pewno nie – zdecydowanie sprzeciwił się Gert. – Zastanawiam się, czy kobiecie, która napisała księgę, nie chodzi o trzech mędrców ze Wschodu. Wydaje się, że była bardzo religijna.
– Pewnie masz rację – powiedział Walter bez przekonania.
– Absolutnie – poparł Gerta Morten. – W związku z kultem Nerthus nie słyszano nigdy o żadnych wtajemniczonych.
– Ale czym jest owo znalezisko, o którym wspomina księga? Livor też nam o tym mówił. – Sander wciąż upierał się przy swoim.
Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie i potrząsnęli głowami.
– Tego niestety nie rozumiemy.
– Może wóz? – poddała Benedikte. – Święty wóz Nerthus.
– Nie przypuszczam – odparł Morten. – Niczego takiego tu nie zauważyliśmy, a szukaliśmy właśnie czegoś w tym rodzaju.
– Czy dlatego postanowiliście zostać? – zapytał Sveg.
– Po części tak – przyznał Morten. – Chciałem także odnaleźć Klammera, a oni szukali zaginionego przyjaciela.
Sveg się zirytował.
– Ale jeśli nie dokonałeś żadnego odkrycia przez sześć tygodni, to dlaczego, u diabła, zostałeś tak długo?
Morten był tak podniecony, że na twarz wystąpił mu rumieniec.
– Dokonałem odkrycia! – wybuchnął, dając się ponieść emocjom. – I dlatego szukam dalej.
– Ach, tak – podnosząc się rzekł Sveg, władczo i trochę groźnie. – Proszę więc pokazać nam te znaleziska.
Wszyscy trzej wydawali się bardzo zaniepokojeni.
– Nie warto… Są wśród nas panie…
– Aha – ucieszył się Sander. – Volse?
Walter patrzył na niego szczerze zdumiony.
– I o tym także wiesz?
– Jak już mówiłem, taki jest mój zawód. Benedikte także dużo wie na temat Volse, czyli końskiego członka, a sądzę, że Adele nie będzie miała w tym względzie żadnych skrupułów.
To ostatnie powiedział cierpkim tonem, a Adele zarumieniła się urażona.
Sander ciągnął:
– Pytanie tylko: czy to nowy Volse, czy stary?
– Bardzo, bardzo stary – odpowiedział Walter.
– Czy możemy go zobaczyć?
Znów się zawahali.
– Nie mamy go tutaj – rzekł w końcu Walter. – Schowaliśmy go w bezpiecznej kryjówce. Mortenie, czy możesz go przynieść?
– Teraz? – gniewnie zapytał Morten.
– Teraz.
Władczy ton Niemca odniósł pożądany skutek. Morten tylko skinął głową i wyszedł.
– Nasz Morten jest bardzo zarozumiały – zauważył Gert. – Ale dobrze zna się na pradawnych obrzędach, dlatego mu wybaczamy. A teraz ja chciałem się dowiedzieć, Sanderze, co ty sądzisz o wszystkich tych historiach, o których mówi księga. W co należy wierzyć?
Sander wzrokiem szukał wsparcia Benedikte, zanim odpowiedział:
– Przede wszystkim należy dać wiarę opowieściom mieszkańców wioski o nadprzyrodzonych zjawiskach.
– Tak, to jasne – przytaknęli mu Walter i Gert.
– Następnie trzeba przesiać te wszystkie niesamowite historie tak, byśmy skupili się na kilku wydarzeniach…
– Na jakich? – cierpliwie pytał Gert.
Sander zawahał się.
– Benedikte, czy zgadzasz się ze mną, że mamy do czynienia z dwoma zjawiskami? Po pierwsze, z kultem Nerthus, po drugie, z jakimś strasznym stworem, który wiele setek lat temu, zmierzając na Południe, zatrzymał się w Fergeoset.
– To znaczy, że tego drugiego wydarzenia nie umiejscawiasz w czasie równolegle z kultem Nerthus? – zdziwił się Gert.
I znów Sander zwrócił się o pomoc da Benedikte, która przekazała mu swoją opinię ledwie dostrzegalnym ruchem głowy.
– Nie, nie uważamy tak – odparł Sander. – Ta istota pojawiła się później. Kiedy dokładnie, tego nie wiemy. Myślę też, że powinniśmy odrzucić wszelkie opowieści o zjawach i duchach z wyjątkiem jednej: o potwornym sadyście, który miał tylko pół twarzy.
– A to dlaczego?
– Ponieważ w księdze opisano go w bardzo żywy sposób. Historia mogła zostać przekazana tylko przez kogoś, kto sam był świadkiem tego koszmaru.
– Przez autorkę pamiętnika?
– Nie, ona tylko powtarza opowiedzianą przez kogoś historię.
– A przewoźnik?
– Jego wszyscy widzieliśmy na własne oczy. On się z niczym nie łączy, do niczego nie pasuje. Myślę jednak, że teraz zniknął. Benedikte, czy zgadzasz się ze mną?
Dziewczyna zastanowiła się.
– Chyba masz rację. Rzeczywiście jest tu kilka dziwnych zjawisk: ofiary składane Nerthus, przewoźnik, jakaś obca przerażająca postać z nieokreślonej przeszłości i potworny upiór o połowie twarzy. Dodałabym jeszcze te oczy, które ujrzałam w ciemności, i odór starej, zgniłej ścierki. W to wszystko wierzę, w nic więcej. Sądzę jednak, że te elementy dadzą się w taki czy inny sposób połączyć i wcale tak bardzo od siebie nie odstają. Tyle że na razie nie mamy właściwego klucza.
Sander zwrócił się do Niemców:
– Gdzie znaleźliście Volse?
Upłynęła dobra chwila, zanim odpowiedzieli, jakby nie mieli ochoty dzielić się z nikim cennymi informacjami. Sander udał, że tego nie dostrzega, sam prawdopodobnie też wolałby się nie zdradzać przed obcymi. Ponieważ jednak bez oporów, no, może Sveg się trochę wahał, pozwolili przeczytać Niemcom odnalezioną na strychu księgę, ci nie mieli właściwie wyboru.
– Znaleźliśmy Volse w żelaznej skrzyni – wyjaśnił Walter. – Była zakopana na cyplu. Bez trudu wpadliśmy na jej trop, skrzynia najwyraźniej została odnaleziona już wcześniej. W ziemi dało się dostrzec wyraźne zagłębienie. Oczywiście zarośnięte, ale…
– Czy to możliwe, że skrzynię odkopano niedawno?
– Trudno powiedzieć.
– A może dwadzieścia pięć lat temu? Podobno w tym czasie dokonano jakiegoś znaleziska.
Niemiec wzruszył ramionami.
– Może tak, może nie.
Sander pokiwał głową. Chciał zapytać, czy znaleźli coś jeszcze, ale to by ich obraziło. Jeśli odkryli coś więcej, powinni byli o tym powiedzieć już wcześniej. Uznał więc, że żelazna skrzynia z Volse była jedynym znaleziskiem.
– A brakteaty? – spytał. – Wy macie jeden, my dwa. Czy możemy je porównać?
– Oczywiście! – Gert podniósł się i przyniósł brakteat z sąsiedniej izby. – To ten, który zawisł na szyi naszego złożonego w ofierze przyjaciela.
Benedikte wolałaby, żeby nie używał tego określenia. Na wspomnienie wszystkiego, co działo się w tej dziwnej wiosce, robiło jej się słabo.
Ułożyli wszystkie trzy brakteaty obok siebie i uważnie zaczęli je oglądać. Adele siedziała tuż przy Sanderze prawie do niego przyklejona, ręką obejmowała go za szyję. Benedikte miała ochotę ją uderzyć.
– Wygląda na to, że zostały wybite przy użyciu tej samej formy – stwierdził Sveg. – Chociaż wasz jest lekko wybrzuszony.
– To prawda – zgodził się Walter. – Ale to niewiele nam mówi. Bo już w tym czasie potrafiono odlewać formy.
– Co to za metal? – zastanawiał się Sander.
– Zbadaliśmy to. Stop miedzi, cyny i najprawdopodobniej cynku.
– Mosiądz?
– Nie. Już raczej brąz.
– To znaczy, że trudno je umiejscowić w czasie?
– Tak. Bez analizy chemicznej nie da się nic powiedzieć.
Sander westchnął:
– Niedobrze! Inaczej moglibyśmy stwierdzić, czy są prawdziwe, czy nie.
Dyskutowali aż do chwili powrotu Mortena, który przyniósł zasuszony przedmiot owinięty w płótno. Położył symbol płodności na stole tak, by wszyscy mogli się mu przyjrzeć. Adele zaczęła chichotać, porozumiewawczo spoglądając na Sandera, ale Benedikte czuła się bardzo zakłopotana. Myślała o zwierzęciu, które musiało żyć dalej tak straszliwie okaleczone, i o tym wszystkim, co symbolizował Volse. Odwróciła się.
– Nie, Benedikte – sprzeciwił się Sander. – Chcę, żebyś na to popatrzyła. Weź do ręki i powiedz nam, co wyczuwasz!
– Nie! – jęknęła.
– Czy jest tak samo jak z brakteatem? Sparzysz się?
– Na razie jeszcze nic o tym nie wiem. Ja… po prostu nie chcę.
– Przestań się krygować! – ofuknęła ją Adele. – Boże, czy ta dziewczyna musi zawsze zwracać na siebie uwagę?
Sander z anielską cierpliwością powtórzył:
– Zrób to, o co cię proszę, Benedikte!
Płacz uwiązł jej w gardle.
– Nie zmuszajcie jej, jeśli nie chce – powiedział Walter, który nie znał zdolności Benedikte.
– Dobrze, skoro uważacie, że to do czegoś się przyda – zgodziła się Benedikte zmienionym od łez głosem.
Ociągając się ujęła w dłoń odrażający przedmiot, trzymała go przez kilka sekund, a potem upuściła i wybiegła na zewnątrz, bo łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach.
Sander natychmiast pospieszył za nią.
– Już dobrze, Benedikte – powiedział łagodnie i ujął ją za łokieć.
Otarła oczy, próbując stłumić płacz.
– Widziałam, jak zarzynano konia, Sanderze – zaszlochała.
– I nic więcej?
Jego głos przepojony był smutkiem i zrozumieniem.
– Owszem – przyznała z wysiłkiem. – Ale nie chcę o tym mówić.
– Ale ja muszę się dowiedzieć!
– Nie! – prawie krzyknęła.
– Czy to miało jakiś związek z… erotyką?
Benedikte mocno pokiwała głową.
– Tak. To były okropne sceny, ale nie miały nic wspólnego ze składaniem ofiar.
– Nie widziałaś ofiarnego noża? Naznaczonego runą L, jak Lauk i Lin?
– Nie, chyba nie. Dlaczego pytasz?
– Myślałem, że to może właśnie nóż jest znaleziskiem, o którym mówią wszystkie opowieści. A może jest nim po prostu Volse?
Benedikte uniosła głowę. Przez łzy niebo wydawało się jej nieprzejrzyste, rozmyte.
– Nie, Volse nie jest tym znaleziskiem, nie jest nim także nóż.
– Teraz wyglądasz naprawdę jak jasnowidz, Benedikte.
– Tak. Miałam przed chwilą przeczucie. Znalezisko… to coś znacznie większego. Coś… strasznego.
Rozluźniła się.
– Nie, nic więcej już nie widzę.
Odwróciła twarz do Sandera, choć wiedziała, jak brzydka się robi zawsze, kiedy płacze.
– Sanderze, boję się! Boję się o twoje życie, o twoje i o swoje własne. Poczułam dreszcz, zapowiedź czegoś złego. Odejdźmy stąd! Natychmiast!