Księżyc czekał za chmurami, które ciemne i postrzępione pędziły po niebie. Od czasu do czasu ukazywał bladą tarczę i przez moment zimnym błękitnozielonym blaskiem oświetlał dom na jednym ze wzgórz.
Dom był duży, piętrowy, miał wiele okien, w których odbijała się księżycowa poświata. Niegdyś zapewne pomalowano go na jakiś kolor, teraz jednak szarawe gołe drewno dominowało nad łuszczącą się farbą. Dachówki wyglądały na porośnięte mchem, a kolumienki werandy gniły od dołu. Na parterze zza zakurzonych aksamitnych zasłon wydobywało się słabe światło, piętro zdawało się nie zamieszkane, w oknach wisiały postrzępione resztki zasłon.
Kiedy księżyc skrył się za pokrywą chmur, dom w swym przytłaczającym smutku objawił się jako jeszcze ciemniejszy. Nagle jednak gdzieś w głębi opustoszałego piętra zamigotało przez moment światełko – przelotnie i niewyraźnie, jakby ktoś osłonięty gęstą zasłoną pajęczyn niósł świeczkę.
Księżyc znów wyjrzał zza chmur i światełka zniknęło.
Nikt jednak nie jechał drogą prowadzącą przez wzgórza, któż więc mógł to zobaczyć? Nikt też nie miał ochoty, by odwiedzić ten dom, nikt nie pragnął spotkania z jego mieszkańcami ani też nie chciał sprawdzić, dlaczego cieszy się złą sławą. Odnosiło się wrażenie, że w tym domu straszy. I tak było w istocie; tak przynajmniej twierdzili ci, którzy znaleźli się dostatecznie blisko. Mówiono o krzykach, niosących się stąd nocą, i innych niezwykłych zjawiskach.
Chyba tylko księżyc pałał do tego domu szczególnym uczuciem.
Nadszedł dzień i światło księżyca zagasło.
Guri Martinsen rozpięła guziczki wysokiego kołnierza i rękawiczkami zaczęła wachlować twarz. Była dość korpulentną panią w wieku około trzydziestu pięciu lat, o twarzy czerwonej i błyszczącej od potu. Nosiła niepraktyczną suknię z turniurą i opadający na czoło kapelusz, umocowany morderczo ostrymi szpilkami.
– Nie, nie mam już siły, żeby zrobić choćby jeszcze jeden krok. Schodzę nad rzekę odpocząć.
Jej poirytowany małżonek postawił walizę na ziemi. Jemu także dokuczał upał.
– Guri, nie mamy czasu. Godzina jest późna, a ciotki na nas czekają.
Guri jednak już skierowała się w dół, na brzeg rzeki.
– Powiedziałeś, że to tylko kawałek od stacji, a idziemy już godzinami!
– Godzinami, też coś! – mruknął. – Zawsze musisz przesadzić.
Ale i on w duchu musiał przyznać, że droga okazała się znacznie dłuższa, niż pamiętał. Co prawda nie był tu od bardzo dawna. Wtedy nikt jeszcze nawet nie słyszał o kolei.
– Chodź, Sidsel! – zawołała żona do ich ośmioletniej córeczki.
Sidsel, drobna, szczuplutka dziewczynka o cienkich jasnych włosach i wiecznie przestraszonym spojrzeniu, jakby stale proszącym o wybaczenie, ostrożnie zeszła na trawę. Jej ojciec westchnął zrezygnowany i poczłapał za nią.
– Ale ten odpoczynek nie może trwać zbyt długo! – zapowiedział. – Czas płynie, a my przecież wieczorem mamy jechać dalej.
Sidsel wsunęła drobną rączkę w dłoń ojca.
– Czy nie mogę jechać z wami? – pisnęła żałośnie.
– Już o tym rozmawialiśmy. Tatuś i mamusia wybierają się w swoją pierwszą podróż za granicę. Musimy trochę pobyć sami, zrozum. Ty przez ten czas zostaniesz u swoich ciotecznych babek. Na pewno są bardzo miłe, a my niedługo wrócimy.
Ove Martinsen miał nadzieję, że jego ciotki naprawdę okażą się miłe. Nie widział ich od czasu, gdy był jeszcze dzieckiem, a wówczas trochę się ich bał. Ale upłynęły lata, na starość z pewnością złagodniały. Wiedział, że są, nazwijmy to, oryginalne, bo pozostała część rodziny nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. On jednak i Guri postanowili przełamać lody i pozwolić, by przez krótki czas zaopiekowały się Sidsel. Trzy kochane stare cioteczki… Na pewno dziecko w domu sprawi im dużą przyjemność! A poza tym mieszkają na wsi i w ogóle…
Sidsel nie prosiła już, by ją zabrać w podróż. Wiedziała, że to i tak nic nie pomoże.
Podczas gdy rodzice odpoczywali, przysiadłszy każde na swoim kamieniu, dziewczynka zaczęła przechadzać się wzdłuż brzegu rzeki. Była szczuplutka i lekka, słoneczny skwar nie dawał się jej tak mocno we znaki. Przyglądała się ślicznym kamieniom leżącym na piasku, od czasu do czasu brała jakiś i wrzucała do bystro płynącej wody.
Pochyliła się, żeby przyjrzeć się dokładniej czemuś, co lekko połyskując leżało pod wodą na dnie tuż przy samym brzegu. Co to mogło być? Wsadziła rączkę do wody, poczuła, jak rwący jest nurt, ale udało jej się dotknąć dziwnego przedmiotu.
Kiedy już miała go w dłoni, zobaczyła, że to tylko jakiś pieniążek z dziwnym wzorem. Jakby jakieś litery, a może nazywało się to znaki? Moneta była w bardzo złym stanie, więc właściwie nie warto było jej brać, ale dziewczynka mimo wszystko wytarła ją o trawę i schowała do kieszonki. Matka zawołała, wróciła więc do rodziców i kontynuowali męczącą wędrówkę wzdłuż gościńca.
– Pewien jesteś, że idziemy właściwą drogą? – zapytała Guri męża.
Nie był już wcale o tym przekonany.
– To powinna być dobra droga – odparł niepewnie. – Ale z drugiej strony powinniśmy już być na miejscu. Wszystko tak bardzo się zmieniło od czasów mojego dzieciństwa. Kolej żelazna i…
– Jesteś lekkomyślny! – syknęła Guri. – Dobrze, zapytamy tych chłopów, którzy ścinają drzewo.
Okazało się, że w istocie zabłądzili. Dotarcie do właściwej drogi zajęło im wiele godzin i lepiej nie przytaczać, czego Ove w tym czasie musiał się nasłuchać.
Z uczuciem pewnej niechęci przyglądali się domowi na wzgórzu. Zapadł już zmierzch i księżyc znów pojawił się na niebie. Ten wieczór był pogodny i księżyc bez przeszkód mógł napawać się widokiem swego ulubionego domostwa, skąpanego w jego zimnym zielonym świetle.
– Cóż to za straszny zamek duchów! – mruknęła Guri. – Naprawdę mieszkają tu twoje ciotki?
– Adres się zgadza. Ale jest gorzej, niż mi się wydawało – przyznał Ove. – Tego domu nie naprawiano całymi latami!
Dziewczynka nic nie powiedziała. Cała się trzęsła ze strachu.
– W każdym razie chętnie zajmą się Sidsel – powiedział Ove, chcąc pocieszyć samego siebie.
– Owszem, jeśli tę kartkę uważasz za „chętnie” – odparła Guri. – 'Dziewczynka może przyjechać. Oczywiście należy nam się za to wynagrodzenie'. Koniec i kropka. Ani słowa więcej.
– One są stare i na pewno ubogie – bronił ciotek Ove. – Ale wejdźmy do środka, tam na pewno jest przytulniej.
Kiedy pociągnęli za sznurek przy drzwiach, w głębi domu rozległ się nieprzyjemny dźwięk pękniętego dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się o cal i ani odrobinę więcej. Łańcuch zabezpieczający naprężył się jak struna.
– Dzień dobry – Ove dzielnie przywitał oko majaczące w ciemnościach. – To my, przywieźliśmy dziewczynkę.
Po dłuższej chwili wpuszczono ich do przedpokoju, pełnego czarnych mebli i oświetlonego oszczędnym światłem, jakie dawała staroświecka lampa.
– Dzień dobry, ciociu… hmmm… ciociu Gerd, dawno się nie widzieliśmy! – wykrztusił wreszcie Ove.
Sidsel wpatrywała się w olbrzymich rozmiarów broszę z kameą i parę zimnych rybich oczu ponad nią. Ciotka Gerd była bezkształtnie rozlana i blada, miała postrzępione włosy bez połysku. W drzwiach stała równie blada, lecz szczuplejsza i starsza ciotka Agnes, a w pokoju siedziała najmłodsza z sióstr, okrągła ciotka Beate, pochłonięta ustawianiem pasjansa i zajadaniem czekoladek.
– Wejdźcie – zagdakała ciotka Gerd. – Późno przyjeżdżacie.
Ove wymamrotał coś o tym, że zabłądzili, a kiedy wszyscy już się ze wszystkimi przywitali, ciotka Agnes oświadczyła:
– Pieniądze na stół, Ove! Twój ojciec zawsze był utracjuszem, najlepiej więc będzie, jeśli od razu otrzymamy zapłatę za dziewczynkę. Po wakacjach wrócisz na pewno bez grosza. Dowiadywałam się, ile w dzisiejszych czasach trzeba zapłacić za mieszkanie i wyżywienie. No i należy doliczyć opał, zużycie mebli i zapewne sporo szkód i wypadków. I jeszcze stawka za godzinę opieki nad nią. Dwadzieścia pięć koron to chyba rozsądna suma, prawda?
– Dwadzieścia pięć koron? – wykrzyknęła Guri zdumiona. – Za osiem dni? Ależ to…
– No, dobrze, możemy powiedzieć trzydzieści.
– Nie, nie, niech będzie dwadzieścia pięć – szepnęła Guri.
To była niemal cała ich kasa podróżna.
– Gdzie ona będzie spać? – dopytywał się Ove.
– Przeznaczyłyśmy dla niej brunatny salon – odparła ciotka Gerd. – Nie mamy dodatkowej sypialni, a w brunatnym salonie stoi sporo mniej wartościowych mebli. Najwygodniej więc dla nas, żeby tam właśnie zamieszkała.
Nikogo najwyraźniej nie obchodziło, co będzie najwygodniejsze dla Sidsel.
– Oczywiście nie znaczy to, że może robić z meblami na co jej tylko przyjdzie ochota – pouczyła ich ciotka Agnes. – To skarby rodzinne i jesteśmy do nich bardzo przywiązane.
„Sporo mebli” było zbyt łagodnym określeniem, a jeśli miały to być rzeczywiście rodzinne skarby, to trzeba przyznać, że ciotki należały do osób ubogich. Pokój przypominał magazyn sprzętów – takich, których nawet handlarze starzyzną nie mieliby nadziei sprzedać. Stały tam dziwnie pogrupowane meble z różnych epok, każdą odrobinę wolnego miejsca zajmowały wątpliwej wartości przedmioty mające służyć dekoracji. Ove utorował sobie drogę między stołami, krzesłami, etażerkami i wielkimi malowanymi gipsowymi statuetkami aż do rozchwianego łóżka.
– Tu będziesz spać, Sidsel – powiedział wesoło, chcąc dodać dziewczynce otuchy, ale jej skrzywiona do płaczu buzia powiedziała mu, że popełnił straszliwy błąd, umieszczając córkę w domu ciotek. Dobrze ją rozumiał, sam także za nic nie chciałby tu zostać.
Guri odciągnęła męża na bok, by zamienić z nim kilka słów na osobności. Na twarzy nie miała nawet cienia uśmiechu.
– Czy naprawdę nie ma nikogo innego, kto mógłby zająć się Sidsel?
Potrząsnął głową.
– W każdym razie za późno już na szukanie.
– A jeszcze w dodatku musimy tu przenocować! – jęknęła. – Spóźnimy się o jeden dzień. Ale przynajmniej Sidsel nie będzie w nocy sama. Chociaż nie możemy spać tutaj, tu przecież nie ma miejsca.
Po stanowczych sprzeciwach połączonych z licznymi westchnieniami ciotki zgodziły się wreszcie, by przespali się na podłodze w stołowym, ale przystały na to dopiero, kiedy Ove zaproponował, że zapłaci za nocleg. Twierdziły, że to dla nich stanowczo zbyt dużo kłopotu.
Kiedy jednak wręczył im swe ciężko zapracowane pieniądze, ich zadowolone miny pokazały, że nie tak trudno je przekonać.
Sidsel stała przy oknie. W jasnym blasku księżyca widać było tylko najmocniej świecące gwiazdy. Z Oriona dało się zobaczyć jedynie barki i pas. Gwiazdy przypominały dwoje małych chytrych oczek i wykrzywione usta.
Światło księżyca zaglądało do brunatnego salonu, który całkiem słusznie otrzymał takie miano. Blask padał tuż koło łóżka Sidsel, w którym dziewczynka kuliła się pod kołdrą, nieszczęśliwa i zapłakana. Czekało ją osiem nie kończących się dni i nocy w tym domu strachów, z ciotkami, które jej nie lubiły. Och, dlaczego nie pozwolono jej wyjechać z tatusiem i mamą? Ale oni cały czas powtarzali „nareszcie sami”, „spróbujemy naprawić” i inne niemądre rzeczy.
Jutro ucieknie, na pewno. Wszystko jedno, dokąd pójdzie, nieważne, czy zmarznie, będzie głodna czy też dostanie udaru słonecznego, a może nawet będzie musiała nocować w lesie. Wszystko jest lepsze od tych lodowatych ciotek i ich wstrętnego domu!
Nagle Sidsel drgnęła i wysunęła głowę spod kołdry. Miała trudności z rozróżnieniem, co jest czym wśród tylu zadziwiających sprzętów, ale nie zauważyła niczego niezwykłego. Usłyszała tylko coś. Coś nieokreślonego.
Od pokoju rodziców dzieliło ją kilka pomieszczeń. Wzywanie ich szeptem na nic by się nie zdało, a wołać nie chciała, no bo jeśli ktoś jest w pokoju?
Ale nie, to nie stąd dobiegał ten dźwięk. Dochodził jakby z góry. Kroki na piętrze, na tym, które podobno stało puste.
Ktoś tam chodził, nie, nie chodził, raczej skradał się jak najciszej na palcach. Ale deski w podłodze trzeszczały, zdradzając tajemnicę.
Mimo wszystko Sidsel trochę się rozluźniła. Wszystko jedno, kto to był, i tak nie mógł do niej dotrzeć.
Rozległ się nowy dźwięk. Rozpoznała go, słyszała go wielokrotnie z sypialni rodziców. Ciche, przytłumione skrzypienie łóżka. Nigdy nie lubiła tego odgłosu, choć nie wiedziała, co to jest. Po pewnym czasie tempo zwykle wzrastało, a potem zawsze słyszała uderzenie w ścianę i gwałtowny, szybki oddech.
Te odgłosy budziły w niej dziwną, niezrozumiałą niechęć.
Skrzypienie na górze trwało dość długo, w końcu tak jak w domu przybrało na sile, stało się szybsze, aż wreszcie zapanowała cisza. Po chwili znów rozległo się ciche człapanie.
Dźwięki ucichły i Sidsel wsunęła się pod kołdrę.
Podróż mimo wszystko ją zmęczyła. Dziewczynka wreszcie zapadła w sen.
Dręczyły ją niespokojne koszmary. Wokół stukało, dudniło i trzaskało.
Niezwykle przerażający sen, pełen ogłuszającego hałasu.
Znów się obudziła, tak gwałtownie, że przez całe ciało przebiegł jej skurcz. Usłyszała prawdziwy hałas, mocne uderzenie i stukot.
Tym razem bez wątpienia coś działo się u niej, w tym pokoju!
Księżyc nadal świecił mocno. Sidsel do bólu wytężając wzrok wpatrywała się w pokój, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, zęby dzwoniły. Z gardła wydobył się jęk.
Coś tu się zmieniło, ale co?
Tak! Ktoś musiał tu być przed chwilą, bo dwa krzesła przy stole ustawionym na środku pokoju odwróciły się do niej, jak gdyby ktoś je pchnął albo potknął się o nie. I gdzie się podział ten mały stolik przy ścianie?
Czy przedtem przy ścianie nie było żadnego stolika? Teraz chyba na jego miejscu leży przewrócona figurka Murzyna.
Może tatuś zajrzał tu do niej. Potknął się o coś i…
Co do stolika, to nie była tego taka pewna, być może wcale go tam nie było. A figurka mogła leżeć już wcześniej, przecież pokój stanowił niepowszednie zbiorowisko najróżniejszych sprzętów.
Tak, na pewno był tu tatuś.
Odetchnęła z ulgą, zasapana jak po długim biegu. Nieśmiało szepnęła: „Tatuś?”, ale nie doczekała się odpowiedzi. No cóż, pewnie wrócił do łóżka. Sidsel przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy.
Natychmiast jednak z powrotem je otworzyła. Coś ze zgrzytem przesuwało się po podłodze. Wpatrywała się w pokój, ale wszystko wydawało się tu spokojne.
Lecz nagle…
Serce Sidsel prawie zapomniało uderzać.
Wzrok jej padł na olbrzymią konsolę z lustrem ozdobionym groteskowymi ornamentami, nie należącymi do żadnego stylu ani do żadnej epoki. W lustrze dostrzegła część pokoju, do tej pory pozostającą poza zasięgiem jej wzroku.
Zobaczyła, że wysoka etażerka, pełna brzydkich wazonów, muszli i innych dziwacznych przedmiotów, powoli przemieszcza się po podłodze, ukosem sunąc w jej stronę.
Sidsel krzyknęła i wyskoczyła z łóżka. Potknęła się o mebel, który wieczorem wcale tu jeszcze nie stał, i wrzeszcząc jak oszalała pobiegła przez pokoje, budząc przy tym cały dom.
– Co się stało? Co się stało? – pytali z przerażeniem zaspani rodzice.
Nadciągnęły ciotki i usłyszawszy niepojęte wyjaśnienia dziewczynki, zapaliły każda swoją świecę. Potem weszły do brunatnego salonu.
Chaos, jaki tam panował, trudno opisać. Migotliwe płomienie świec wydobywały z mroku poprzewracane meble, ozdoby porozrzucane po całym pokoju, rozbitą porcelanę i powyciągane szuflady.
– To doprawdy niebywałe! – stwierdziła ciotka Agnes, która pierwsza odzyskała mowę. – Nieźle jak na ośmioletnią dziewczynkę!
– Przecież Sidsel tego nie zrobiła – zaprotestował Ove. – Naprawdę uważacie, że mogłaby przesunąć tę szafę?
Ciotki musiały przyznać mu rację.
– Ale wobec tego kto tu był? – zapytała okrągła jak pączek ciotka Beate w postrzępionym szlafroku. – Chodzisz we śnie, Ove?
– Och, nie, zapewniam…
Sidsel załkała:
– Nie, to nie był tatuś. Widziałam, jak wysoka szafka przesuwa się sama z siebie, nikt jej nie popychał.
– Co za bzdury! – powiedziała ciotka Gerd, a jej wydatny brzuch zatrząsł się, urażony.
– Ach, moja prześliczna biblioteczka! – Ciotka Agnes załamała ręce nad starą ohydą. – Szyba jest potłuczona. Popatrzcie, wazon wpadł tędy i zniszczył moje najlepsze książki! No, no, mogę was zapewnić, że drogo was to będzie kosztowało!
– Ale przecież my… – zaczęła Guri, lecz urwała. Udowodnienie niewinności wydało się jej wręcz niemożliwe. Ciotki za wszelką cenę pragnęły mieć kozła ofiarnego. I przy okazji co nieco na tym zarobić.
Kiedy tak stali, próbując pozbierać myśli, przez pokój przeleciał nagle stary zegar kominkowy i z wielkim hukiem uderzył w ścianę.
– Mówcie co chcecie – powiedział Ove – ale tak mocno nie potrafi cisnąć nawet dorosły mężczyzna.
Usłyszeli głośny jęk ciotki Gerd. Zabrzmiało to tak jakby doznała nagle ataku serca, ale powodował nią tylko strach. Cała drżąc, białym nalanym ramieniem wskazywała na jedną ze ścian.
Wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w to, co im pokazała.
Wysoko na ścianie, w odległości mniej więcej pół metra od sufitu, na brunatnej tapecie widniał głęboki ślad. Coś odcisnęło się z taką siłą, że zniekształcone zostało nawet drewno pod tapetą.
Wszyscy widzieli, co to było. Olbrzymia zwierzęca łapa, dokładnie zarysowana, z wielkimi pazurami.
Z jednym tylko zastrzeżeniem: takie zwierzę nie istniało.