ROZDZIAŁ VII

– No, dzięki Bogu – powiedział Olsen. – Ktoś płynie nam na spotkanie.

– „Przewoźnik” – mruknął Sveg. – Teraz obiema nogami trzeba mocno stanąć na ziemi.

– Nonsens! – parsknęła Adele. – To przecież zwykły człowiek.

– Przecież to właśnie mówię. Nie chcę słyszeć o żadnych idiotycznych przesądach.

Sander milczał. Jednym okiem starał się obserwować Benedikte, drugiego nie spuszczał z łodzi, która ciągle jeszcze była tak niewyraźna, że nie mogli rozróżnić szczegółów.

Benedikte stała nieruchomo. Czuła, że krople zimnego potu wystąpiły jej na czoło. Mandragora wiła się jak w ukropie.

– Oczywiście, że to człowiek – mruknął Olsen. – Teraz go widzę. Stoi na rufie i odpycha się wiosłem, tak jak to czynią przewoźnicy.

– Ale co on tu robi? – dziwiła się Adele.

– To może być ten Livor, który niczego się nie boi, ani trolli, ani diabła – powiedział Sveg.

– To bardzo prawdopodobne – kiwnął głową Sander.

Nie podobał mu się jednak wyraz twarzy Benedikte, której nie przestawał obserwować.

Lensman zwinął dłonie w trąbkę przy ustach, chcąc zawołać przewoźnika, ale Benedikte ostrzegawczo złapała go za ramię.

– Nie wołaj – powiedziała cicho. – Myślę, że to nie jest… dobre.

– Dlaczego nie? – równie cicho spytał Sander.

– Nie wiem. Być może on potrafi zdobyć w jakiś sposób… władzę nad nami. Po prostu tak czuję.

– Co za głupstwa! – znów parsknęła Adele.

Łódź była teraz bliżej ich brzegu niż wioski. Zmierzch zapadł już na tyle głęboki, że nie mogli odróżnić rysów twarzy przewoźnika, widzieli jedynie, że jest wysoki, ale plecy ma pochylone, zgarbione. Głowa osadzona była nisko i wysunięta w przód, barki niemal nad nią wystawały.

I nagle Benedikte jakby się ocknęła. Jednym ruchem zerwała mandragorę z szyi i pobiegła tuż nad wodę.

Uniosła magiczny korzeń w dłoni i skierowała go w stronę łodzi, znajdującej się na głębinie. Obcym dla wszystkich głosem – taki był mocny i władczy – zawołała kilka słów, z których żadnego nie zrozumieli.

Sanderowi zdawało się, że zabrzmiały jak długie, skomplikowane zaklęcie, w którym te same sylaby powracały raz za razem w coraz bardziej zawiłym porządku.

Nie miał zbyt gruntownej wiedzy o językach, ale był przekonany, że ten musiał pochodzić gdzieś ze Wschodu, a sądząc po dźwiękach, nawet z Dalekiego Wschodu.

Łódź się zatrzymała. Olsen podbiegł do Benedikte i syknął wściekle:

– Co ty wyprawiasz? Chcesz go całkiem wystraszyć?

Benedikte wypadła z transu z fatalnym skutkiem. Na ich oczach przewoźnik zaczął rosnąć. Wznosił się ponad wodą, ogromny i straszny.

Były to jednak pewnie tylko omamy wywołane przez nieprzyjazną okolicę i związane z nią straszne opowieści.

Sander pochwycił Olsena od tyłu i przykrył mu usta dłonią.

Adele zawołała:

– Czy wyście już całkiem poszaleli?

Sveg wyjątkowo nie był w stanie podjąć żadnego działania. Mózg całkowicie odmawiał mu posłuszeństwa.

– Dalej, Benedikte! – zawołał Sander.

Te słowa jakby ją obudziły. Sander jej wierzył.

Łódź znalazła się już straszliwie blisko. Przypominała teraz zwykły mały prom, staroświecki, ciężki i niezgrabny. Przewoźnik trzymał głowę odwróconą, zajęty wiosłem; najwyraźniej dobrze znał się na swoim rzemiośle.

Benedikte znów uniosła mandragorę i od początku zaczęła osobliwe zaklinanie.

Łajba natychmiast się zatrzymała. Olsen walczył, by wywinąć się z uścisku Sandera, spojrzeniem rozpaczliwie błagał lensmana Svega o pomoc. Ale ten nie reagował. Nie spuszczał oczu z łodzi.

Benedikte podniosła głos, echem poniósł się po jeziorze.

I na ich oczach łódź została wessana w głębinę wraz z przewoźnikiem. Nie podjął żadnej próby, by się ratować, tak jakby nie mógł robić nic innego, jak tylko jednostajnie poruszać wiosłem.

Nie rozległ się żaden dźwięk, kiedy łódź z przewoźnikiem zniknęła. Na wodzie nie powstał ani jeden wir. Prom po prostu zapadł się pod powierzchnię i przestał istnieć.

Pięcioro ludzi na plaży zamarło.

Adele zapłakała jak dziecko.

Benedikte opuściła rękę, powiesiła mandragorę na szyi i wsunęła ją pod bluzkę.

– Dziękuję – szepnęła do czarodziejskiego korzenia.

W Sandera nagle wstąpiło życie. Puścił Olsena, który wprost trząsł się ze złości.

– Co ty wypowiadałaś? – pytał Sander Benedikte. – To było w jakimś całkiem nieznanym języku.

– To zaklęcie przeciwko złym mocom – odparła, wciąż blada ze strachu. – A może prośba o zmiłowanie, nie wiem. Znalazłam je w księgach Ludzi Lodu. Zostało zapisane przez dziada mojego dziada, Heikego, który, jak mówią kroniki, nauczył się go od Mara i Ulvhedina. Wykułam je na pamięć na wszelki wypadek, gdyby miało mi się na coś przydać. I chyba się przydało.

– O, tak, i to bardzo. Ale ten język?

– Pierwotny język Ludzi Lodu. Mar go znał. A niektórzy z dotkniętych potrafili odmawiać zaklęcia spontanicznie, po prostu same przychodziły im do głowy. Mnie nie, ja musiałam uczyć się na pamięć tajemnych formuł.

– Najwyraźniej unicestwiłaś upiora!

– Na to wygląda. Ale nie wiem, na ile silne jest to zaklęcie ani co ono znaczy. Mogłam stać tu i mówić cokolwiek!

– W każdym razie zadziałało.

Płacz stojącej za nimi Adele przemienił się w histeryczny szloch. Sander odwrócił się, by ją uspokoić.

Olsen pozieleniał na twarzy, ale Sveg stwierdził surowo:

– Istnieją pewne granice pojmowania ludzkiego umysłu. Takie wydarzenia człowiek powinien odsunąć ad siebie, wmówić sobie, że nigdy nie miały miejsca. Akurat w tej chwili szczerze wątpię, byśmy w ogóle widzieli jakiś prom.

Sander już miał coś na to odpowiedzieć, ale przeszkodziło mu wołanie dobiegające z oddali. Stłumiony, zniekształcony przez odległość głos:

– Hop! Hop! Jest tu kto?

Odwrócili się ku głosowi dobiegającemu z równin po ich stronie rzeki.

Najpierw popatrzyli po sobie, ale wreszcie Sander skinął głową i Sveg odkrzyknął:

– Hej! Tu jesteśmy! Na plaży!

Odczekali chwilę, a potem doszedł ich odgłos kroków i na wzniesieniu pojawił się jakiś człowiek. Sprawiał wrażenie młodego i silnego, a kiedy znalazł się bliżej, stwierdzili, że jest typowym reprezentantem tego rejonu kraju. Prawdziwy góral o pociągłej twarzy, intensywnie błękitnych oczach, mocno zarysowanym nosie i brodzie. Wydawał się bardzo sympatyczny, spokojny, może nawet nieco powolny, ale mimo to bystry i wrażliwy.

– Wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy – powiedział podchodząc do nich. Na powitanie wyciągnął rękę do lensmana Svega, którego natychmiast uznał za przywódcę niewielkiej grupy.

Lensman przedstawił się i zapytał:

– A ty pewnie jesteś Livor, którego szukaliśmy?

– Szukaliście mnie? – uśmiechnął się.

– Tak, jako niestrachliwego eksperta od Fergeaset.

– No cóż, ekspertem chyba nie jestem, ale niestrachliwy, być może. Chcecie się przeprawić przez jezioro Nette?

– A więc tak ano się nazywa? Myślałem, że Fergeoset…

– To nazwa wioski, nie jeziora. Ale… – Livor zawahał się. – Nikt wam nie zaproponował przeprawy?

Ze zdziwieniem, trochę zaniepokojony przenosił wzrok z jednej osoby na drugą.

– Owszem, przewoźnik – odparł Sveg. – Ale nie byliśmy tym zainteresowani.

Livar przyglądał się im z uwagą, czekał na wyjaśnienie. Kiedy jednak milczenie się przedłużało, rzekł wreszcie:

– Zwykle nie wychodzą z tego tak gładko.

– Kto taki?

– Ci, co chcą się przeprawić na drugą stronę.

Rzeka cicho szumiała. Na zachodzie rozrzedziła się nieco pokrywa chmur. Wyłoniły się spoza niej szczyty gór, tajemnicze, milczące w zmroku. W powietrzu unosił się zimny zapach śniegu.

Odezwał się Sander:

– Zapomnijmy na chwilę o przewoźniku. Jak inaczej można dostać się na drugą stronę?

Livor wskazał kciukiem.

– Kawałek dalej w górę rzeki. Mam tam niedużą łódkę. Jeśli chcecie, mogę ją wam pożyczyć.

Nadal wydawał się zdumiony, że nigdzie nie widać przewoźnika.

– Chcielibyśmy bardzo, abyś nam towarzyszył – powiedział Sveg.

– Właśnie schodziłem do wioski.

– Pragniemy się dowiedzieć wielu rzeczy. Dobrze zapłacimy, jeśli zgodzisz się zostać tu w nocy i może jeszcze jutro przez kilka godzin.

Livor długo się wahał. Wreszcie kiwnął głową.

– Właściwie nikt na mnie nie czeka. Robotą w zagrodzie zajmą się inni. Zaciekawiliście mnie. No, to chodźcie!

Ruszyli za nim wzdłuż rzeki znikającej w gęstym mroku. Sander trzymał się w pobliżu Benedikte, jakby chciał z nią zamienić parę słów, ale na swobodną rozmowę nie mieli szansy. Zwolniła, udając, że poprawia coś przy trzewiku. Sander zaczekał wraz z nią.

– O czym myślisz, Sanderze? – zapytała cicho.

– Dobrze wiesz – odparł z uśmiechem. – Czy zwróciłaś uwagę, skąd wypłynął przewoźnik?

– Nie, nie zastanawiałam się nad tym.

– Ale ja to zauważyłem. – Sander w jednej chwili spoważniał. – Prom odbił od tego małego cypla poniżej kościoła.

– Od półwyspu kończącego się gajem?

– Tak, właśnie.

– Kiedy o tym mówisz, to… Dlaczego cię to przeraża, Sanderze?

– Chodzi mi o nazwę jeziora. Jezioro Nette… Nie podoba mi się ta nazwa.

Benedikte patrzyła na niego zdumiona. Kiedy znów zaczęli iść, zawołała da Livora:

– Dlaczego to jezioro nazywa się jeziorem Nette?

Przystanął i wzruszył ramionami.

– Prawdopodobnie utopiła się w nim jakaś dziewczyna, która miała na imię Nette! – odkrzyknął.

– O, nie – mruknął Sander pod nosem, tak że słyszała go tylko Benedikte. – Moim zdaniem jest inne wyjaśnienie.

– Jakie? – szeptem spytała Benedikte.

– Livor naturalnie go nie zna, bo ono ma związek z pradawnymi czasami. Ale ja chyba wiem, dlaczego jezioro nosi taką nazwę. Czy masz brakteat, Benedikte?

– Nie, ma go chyba lensman.

– No cóż, to bez znaczenia. I tak pamiętam, jak wyglądał. Była na nim jeszcze runa pierzasta.

Znów zwolnili, tak by nikt inny nie mógł usłyszeć ich rozmowy.

– Pierzasta? – powtórzyła zdumiona. – Nie zauważyłam. Była tylko… Chodzi ci o tę małą gałązkę na samym środku na dole?

– Tak. Pionowa kreska z dwiema małymi „gałązkami” po bokach. Oznacza to, że ukrywa ona drugą runę w drugim rodzie.

– Nic z tego nie rozumiem.

– Na jednej stronie są dwie kreseczki. Oznacza to drugą runę. Na drugiej stronie są także dwie kreseczki. To oznacza drugi ród. Ród to grupa run. Istniały trzy rody, każdy miał swoją nazwę, ale nie będę wdawał się w szczegóły, żeby zbytnio nie komplikować sprawy.

– No, dobrze, a jaka była druga runa w drugim rodzie?

– Runa N.

– Aha – zaczynała pojmować Benedikte. – I uważasz, że ma to coś wspólnego z imieniem Nette?

– Jak najbardziej! Tylko że to jezioro nie nazywało się kiedyś jeziorem Nette, lecz jeziorem Nerthus. A to od razu ma inny wydźwięk!

– Czy wiesz przypadkiem, kto to Nenhus?

– Pewnie, że wiem! I tym samym wiele kawałków naszej układanki trafia na swoje miejsce. Tylko przewoźnik jakoś mi do tego nie pasuje.

– Hej, wy! – zawołał lensman Sveg. – Chcecie się zabrać łodzią czy nie?

Było już dość ciemno, ale mogli jeszcze dojrzeć gromadkę na brzegu rzeki. Większość siedziała już w niedużej łodzi, tylko Livor czekał na spóźnialskich.

– Zmieścimy się? – zapytał Sander.

– Dobrze będzie – zapewnił Livor. – Rzeka tu jest całkiem spokojna.

Benedikte zobaczyła, że rzeka się w tym miejscu rozszerza, tworząc niewielki zalew. Weszła do łodzi i oczywiście stąpnęła tak niefortunnie, że łódź omal się nie wywróciła. Sander jednak mocno uchwycił ją za ramię i wszystko zakończyło się szczęśliwie. Do diaska, pomyślała. Czy zawsze muszę być taka niezgrabna? W porównaniu z tą śliczną, elegancką Adele wszystkim wydaję się szczytem niezdarności.

Sander usiadł przy Adele. Ze śmiechem rozcierał jej plecy, by ją rozgrzać. Benedikte odwróciła głowę.

Szybko przeprawili się na drugą stronę i wyciągnęli łódź na brzeg.

– Czy ty w ogóle nie boisz się Fergeoset? – zapytał Sander Livora.

– Nie, wioska nie jest niebezpieczna. To tytko prom…

– No właśnie, co to jest?

Livor znów wzruszył ramionami.

– Nie wiem.

– Czy jest z nim związana jakaś historia?

– Opowiem wszystko, co wiem, kiedy dojdziemy na miejsce.

Dalej szli w milczeniu.

Wszystkim zrzedły miny. Wędrówka była męcząca, a i zimno dało się im we znaki. Porządnie też zgłodnieli, a w Fergeoset, opustoszałej górskiej wiosce, nie spodziewali się znaleźć zacisznego, miłego noclegu.

Olsen nerwowo opowiadał wszystkie straszne historie o duchach, jakie słyszał. Jego ostry dialekt rodem z Christianii brzmiał jakoś dziwnie na tym pamiętającym zamierzchłe czasy pustkowiu. Sveg ostro nakazał mu milczenie.

W ciemnościach zarysowały się kontury domów, nagle przerażająco bliskie. Benedikte przeszedł dreszcz.

– Co się stało? – czujnie zapytał Sander.

Dziewczyna przystanęła.

– Zawracamy – oświadczyła.

On także się zatrzymał.

– Ale dlaczego?

Benedikte znów zaczęła iść.

– Nie, to nieważne. Musimy znaleźć narzeczonego Adele.

Sprawa ta stała się dla niej bardzo istotna, choć nie potrafiła określić dlaczego. Gdyby Benedikte miała choć trochę więcej doświadczenia, natychmiast by zrozumiała, że kieruje nią zazdrość. Chciała, by Adele zeszła jej z drogi, a narzeczony był doskonałym, wręcz najlepszym rozwiązaniem.

Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Była osobą, którą władały wyłącznie uczucia, więc miała po dziecięcemu czyste serce. Gdyby zrozumiała, co dzieje się w jej duszy, przeraziłaby się. Przecież nie chciała wywierać nacisku na Sandera i zmuszać go, by wybrał „właściwą” dziewczynę!

Ona, która była niczym!

Livor zatrzymał się przy pierwszych zabudowaniach.

– Tylko w jednym domu da się zamieszkać, w tym największym. W każdym razie nadawał się, kiedy tu byłem dwa lata temu.

– Później już tu nie zaglądałeś? – zdziwił się Sveg.

– A po co? Nie ma tu czego szukać. A i wtedy prawie cały czas siedziałem pod ścianą w słońcu i odpoczywałem. Raz tylko zajrzałem do środka, ale co można robić w nie zamieszkanym domu, kiedy nie pada ani nie ma burzy śnieżnej?

– Teraz w każdym razie deszcz pada aż za długo. – Adele staranniej otuliła się płaszczem. – Wejdziemy do tego domu i spróbujemy napalić w kominku, jeśli w ogóle jakiś tu jest – dokończyła cierpko z niedowierzaniem.

Była w okropnym nastroju. Sander coraz bardziej wymykał jej się z rąk, oddalał. Niewybaczalnym błędem z jej strony było iść z nim do łóżka od razu, w tak wczesnym stadium flirtu. Sądziła jednak, że dokładnie zdołała go już poznać, spotkała wszak wielu podobnych mężczyzn i do tej pory mogła w pełni polegać na swym nieodpartym wdzięku! Zawsze to ona żegnała się i zrywała znajomość po jednej lub kilku nocach spędzonych z mężczyzną. A wszyscy błagali, żeby została.

Wszyscy, tylko nie Sander Brink! O, tak, nadal był miły i uprzejmy, świetnie znał sztukę żartobliwo-ironicznej konwersacji, dokładnie tak jak ona, ale ona nic go nie obchodziła! Udawał, że nie słyszy albo nie rozumie jej półsłówkami czynionych propozycji spędzenia kolejnych wieczorów w jej pokoju.

Do kroćset!

Musiała jednak przyznać, że Sander z niezwykłą sympatią odnosił się do tej nieszczęsnej Benedikte. To doprawdy bardzo miłe z jego strony. Oby tylko dziewczyna zbyt dużo sobie przez to nie wyobrażała, i tak już nie spuszcza z niego oczu. Któregoś dnia Adele będzie musiała poważnie z nią porozmawiać. Benedikte nie może przecież myśleć, że Sander ma ochotę na coś więcej niż tylko na pogawędkę z nią!

Adele cierpiała. Po części dlatego, że Sander i Benedikte prowadzili ze sobą rozmowy, w których ona nie mogła uczestniczyć. Poza tym, ku swemu przerażeniu, czuła, że właściwie bardzo polubiła Sandera, ona, która do tej pory zachowywała taką zimną głowę!

Tak dalej być nie może! Odczuła drobne wyrzuty sumienia, gdy przypomniała sobie a narzeczonym, Mortenie Hjortsbergu. Przez ostatnie dni myślała o nim skandalicznie mało! Jej myśli błądziły po zakazanych obszarach…

Livor podprowadził ich do największego z domów i usunął zatyczki przytrzymujące rygle w obu połówkach drzwi. Otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie.

Weszli do środka. Livor otworzył jeszcze jedne, wewnętrzne drzwi i choć było tu całkiem ciemno, zorientowali się, że znajdują się w izbie.

– Do licha – powiedział ktoś cicho.

Zrozumiała reakcja. Stare domy, przez dłuższy czas nie zamieszkane, rzadko sprawiają przyjemne wrażenie.

– Poszukam jakiegoś światła i rozpalę ogień – Livor chciał dodać im otuchy.

– Wcale nie zrobiło się cieplej, chociaż jesteśmy już pod dachem – zauważył Olsen.

Po trzeszczących, spróchniałych deskach podłogi przeszli w głąb domu. Tylko Benedikte stała w miejscu. Sander czekał razem z nią.

– Co się stało, Benedikte?

– Bądź cicho! Staram się wyczuć atmosferę tego domu.

Zaczekał, aż widoczne w jej twarzy napięcie ustąpiło. Słychać było jedynie szepty pozostałych osób.

– No i co?

Benedikte potarła dłonią czoło. Upłynęła chwila, zanim odpowiedziała:

– Jest tutaj coś dziwnego, coś, z czym nigdy dotąd się nie spotkałam. Ten dom nie ma w ogóle żadnej atmosfery! Jest tak sterylny, jak… jak nowo urządzona łazienka, jeśli kiedykolwiek w takiej byłeś i rozumiesz, o co mi chodzi.

– Rozumiem, ale tak jest chyba lepiej.

– Nie, to wcale nie jest dobrze. To przecież taki stary dom, rozpadający się ze starości, tyle musiało się tu wydarzyć. Na pewno rodziły się tu dzieci, umierali chorzy i starzy, ludzie przeżywali rozpacz i chwile radości. Cuchnie tu okropnie, ale to nie ma nic wspólnego z samą atmosferą domu. Nie ma śladów wcześniejszego życia, żadnych wibracji, żadnego wrażenia śmierci, nic w ogóle. Dom o długiej i zapewne ciekawej historii, i nic tu nie ma! Tak jakby…

– Co takiego? Dlaczego się zawahałaś?

– Jak gdyby ten dom się bał. Jakby zatrzymywał wszelkie informacje, ukrywał się przede mną… Nie mogę tego pojąć. Nie utraciłam swych nadprzyrodzonych zdolności. Tylko tutaj one po prostu nie działają. Wyczuwam ciebie, twoje uczucia i wrażenia. Kiedy szliśmy do tego domu, wyczuwałam także smutek, jaki spowija całą wioskę. Ale tu w środku… jakby wszystko zamarło.

Dała znak, by dołączyli do pozostałych.

Kiedy szła za Sanderem, czuła żal i tęsknotę. On nie może się o niczym dowiedzieć, myślała. Nigdy nie może się dowiedzieć, jak bardzo go pragnę, jak chciałabym być przy nim we dnie i w nocy. Dopóki o tym nie wie, mogę cieszyć się jego przyjaźnią. Później, kiedy on zrozumie, i to także się skończy. Zaskoczony, odwróci się ode mnie z pogardą i niechęcią.

Muszę okazywać mu tylko przyjaźń bez względu na to, ile to mnie będzie kosztowało.

W głębi drugiej izby stała Adele, ze łzami w oczach rozglądając się dokoła. Rozumieli ją. Cały dom był obrazem zagłady. Bale w ścianach tak spróchniałe, że palcem dało się wygrzebać w nich dziurę, zapadnięty dach nad ich głowami, uginająca się podłoga. Nie, to ostatnie mijało się z prawdą, podłoga była tylko w pierwszej izbie. Tu było tylko ubite klepisko.

– Strasznie tu cuchnie – jęknęła Adele. – Jak stara zgniła ścierka.

Tak, wszyscy to czuli – zapach obrzydliwych, gnijących szmat.

Livorowi udało się rozniecić ogień na palenisku i zapalić jakąś lampę. Te dwa źródła światła konkurowały ze sobą w rzucaniu migotliwych blasków po kątach, ale i tak nie docierały wszędzie. Po najbardziej oddalonych częściach pomieszczenia i przypominającej alkowę małej spiżarce kryły się niespokojne cienie. Benedikte stała nieruchomo, wpatrzona w bezkształtną ciemność, sprawiającą wrażenie prastarej. Wrażenie to potęgowały niezwykle grube bale w ścianach, które chwilami dawało się dostrzec w środku. Musiał to być najstarszy fragment domu, resztę dobudowano później.

Dlaczego? Skąd to odczucie sterylności, pustki, w tak starym i pełnym wspomnień domu?

Przydałby się tutaj ktoś z Ludzi Lodu, ale nikt z obecnie żyjących nie miał żadnych szczególnych zdolności. A zmarłych przodków wzywano tylko w największej potrzebie.

Oczy Benedikte rozjarzyły się ostrym blaskiem, próbując jakby przeszyć na wskroś mrok czający się po kątach.

Miała wrażenie, że ten dom ma się jakby na baczności, stara się, by żaden fragment jego historii nie został ujawniony.

Benedikte odnosiła wrażenie, że pomiędzy nią a starym domem toczy się walka. A może wcale nie z domem? Może z czymś, co kryło się wśród cieni?

Nagle poczuła się bezradna, niedojrzała i niedoświadczona. Pocieszała się tylko myślą, że podobnie czuł się Heike wtedy, gdy musiał stawić czoło czarownicy ze Stregesti. Nie był wówczas dużo starszy od Benedikte. A jeśli on mógł zwyciężyć, to ona powinna przynajmniej podjąć próbę rozwiązania zagadki Fergeoset.

Dziewczyna miała jednak straszliwe przeczucie, że w tej grze biorą udział znacznie potężniejsze moce. Mandragora wiła się w bólach już od chwili, gdy przybyli do tego przeklętego, zatraconego miejsca.

Przyglądała się zamarłym, niemym ścianom, nasłuchiwała czujnie.

Nigdy dotąd nie zetknęła się z taką obojętnością.

– Przecież nie możemy tutaj nocować! – sprzeciwiła się Adele. – Czy nie ma tu żadnego domu w lepszym stanie?

Livor potrząsnął głową.

– Inne się zawaliły.

– Och, mój Boże – jęknęła Adele. – Tyle musiałam znieść podczas tej idiotycznej podróży, ale to już szczyt wszystkiego! Ten dom przypomina już raczej chlew!

– Jeśli ci się nie podoba, to możesz wracać do domu – burknął Sveg, ale właściwie w pełni się z nią zgadzał.

Adele wyjrzała przez okno. Wokół widziała tylko ciemność. Umilkła. Podróż do domu w pojedynkę nie jawiła się szczególnie kusząco.

– Spróbujemy zamieść podłogę w dużej izbie – słabym głosem zaproponowała Benedikte, bo i ona odczuwała gwałtowną chęć, by wybiec na świeże powietrze i uciec jak najdalej od tego strasznego domu. – A jak wygląda strych?

– Nie wiem – przepraszająco uśmiechnął się Livor. – Ale sądząc po suficie…

Wszyscy podnieśli głowy i z lękiem popatrzyli na wybrzuszony strop.

– No tak – powiedział Sveg. – Pewnie masz rację. Chociaż… Coś mi to przypomina.

Pokiwali głowami. Wszyscy, z wyjątkiem Adele i Livora, byli niedawno w podobnym domu, w którym piętro z pozoru nie nadawała się do użytku.

– Miejmy nadzieję, że na tym strychu nie kryje się tyle niezdrowego co na tym poprzednim. Dość już mam tajemnic! – stwierdził Sander.

– Tak, tak – zgodził się z nim Sveg, rozglądając się dokoła. – Hm. Tu jest ca prawda gołe klepisko, ale stają dwa łóżka, choć muszę przyznać, że są okropnie krótkie. Jeśli panie zgod2ą się nocować tutaj, to my, panowie, zajmiemy pierwszą izbę. Dziś w nocy i tak już nic nie możemy zrobić.

Adele i Benedikte z obrzydzeniem patrzyły na łóżka. Zmurszałe deski, pokryte resztkami słomy i mysimi odchodami.

Klepisko kusiło jeszcze mniej.

Tylko Sander wydawał się w całkiem niezłym humorze.

– Ale najpierw musimy coś zjeść! A potem Livor będzie opowiadał.

Na myśl o jedzeniu wszystkim zabłysły oczy. Wyciągnęli zapasy i przyrządzili z nich skromny posiłek, a potem usiedli na zamiecionych łóżkach przy jedynym w całym domu stole i jedli, popijając gorącą wodą, zagotowaną nad ogniem. Sander wyciągnął butelkę wina, którą niósł w tajemnicy przed wszystkimi. Uznał, że nadeszła właściwa chwila, by ją otworzyć.

Nastrój wyraźnie się poprawił. Tylko Benedikte nadal siedziała sztywno, wsłuchana w osobliwą ciszę.

Livor nabił fajkę i głośno ją cmoktał, zanim wreszcie zaczął:

– Nie wiem nic ponad to, co ludzie gadają.

– To wystarczy – burknął lensman Sveg.

Livor kiwnął głową. Benedikte siedziała zapatrzona w profil Sandera, który uważała za skończenie doskonały i niezwykle interesujący. Odwrócił głowę i napotkał jej wzrok. W jego oczach błyskały iskierki wesołości i odrobina drwiny. Skierowała spojrzenie w inną stronę i wsłuchała się w słowa Livora.

– Podobno tu, po Fergeoset, zawsze krążyła legenda o boginkach, topielicach i innych podziemnych stworach, o krzykach, które słychać nocą, i nie wiem o czym jeszcze. Właściwie nie ma o czym opowiadać, wszystko jest tak niejasne, rozmyte. Ale potem coś się wydarzyło, było to… zaraz, zaraz, mniej więcej dwadzieścia pięć lat temu, miałem wtedy pięć lat.

Sander i Benedikte spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Trafnie odgadli czas.

– Mieszkałeś tutaj wtedy? – zapytał Sveg.

– Tak. Jest więcej rodzin, które pochodzą stąd, a które teraz mieszkają w wiosce w dolinie, bo, prawdę mówiąc, uciekły z tego miejsca. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale w wiosce zapanowało nagle wielkie poruszenie. Szeptano coś o kobiecie, którą znaleziono martwą z… panie wybaczą, z poderżniętym gardłem, całkiem opróżnioną z krwi.

– Gdzie ją znaleziono? – ostrym głosem zapytał Sveg.

Livor zagłębił się we wspomnienia.

– Nie pamiętam za dobrze, bo nie pozwolono mi iść wraz ze wszystkimi. Myślę jednak, że znaleziono ją w jeziorze, bo ludzie zgromadzili się nad brzegiem. I w tym samym czasie… pojawił się przewoźnik. To przed nim wszyscy uciekli, on był prawdziwie niebezpieczny. Nigdy się jednak nie dowiedziałem dlaczego. Wtedy nie. Później pojawiali się tu różni obcy, którzy chcieli się przeprawić na drugą stronę, a potem znajdowano ich w wodzie, martwych. Nie wszyscy, rzecz jasna, zostali znalezieni. Ja sobie jakoś radzę, bo nigdy go nie wołam, a kiedy się pojawia, udaję, że go nie widzę. – Zmarszczył czoło. – Ale przedtem także coś się wydarzyło…

– Przed czym? – zapytał lensman.

– Zanim znaleziono tę pierwszą martwą kobietę. Nigdy się nie dowiedziałem, co się właściwie stało, ale niejasno pamiętam, że szeptano o jakimś znalezisku. Znalezisku, które potem znów zniknęło…

– Ale ktoś w dolinie musi chyba znać te wydarzenia?

– Chyba nie. – Livor, zastanawiając się, przeciągał słowa. – Niczego nie jestem pewien, bo miałem wtedy zaledwie pięć lat, ale sądzę, że to właśnie ta kobieta i jej przyjaciel coś znaleźli.

– Ale ten przyjaciel chyba…

– On był pierwszym, którego zabrał przewoźnik.

Widziano, jak wsiadał do łodzi, której nikt tutaj nie znał, a potem ta łódź zatonęła na środku jeziora Nette. Utopił się.

Lensman Sveg wyjął brakteat.

– To, co oni znaleźli… Czy to mogło być to?

Livor drgnął tak mocno, że dostrzegli to wszyscy.

– Skąd to macie?

Lensman opowiedział pokrótce o zwłokach znalezionych w odległym jeziorze.

Młody wieśniak pokiwał głową.

– A więc jeszcze jeden. Nie, to nie może być to, co oni wtedy znaleźli, bo ta blaszka jest tylko jedną z wielu. Wszyscy, których znaleziono martwych, nosili takie.

– Wszyscy, powiadasz? – zdziwił się Sveg. – A ilu ich właściwie było?

– No, nie tak wielu. Ludzie nieczęsto tu zaglądają. Najpierw ta para, a później ze dwu, trzech ludzi.

– I nikt tego nie badał? – dopytywał się lensman Sveg.

– Owszem, ale nigdy niczego nie znaleziono. A amulety zniknęły.

– Podobno byli tu w zeszłym roku jacyś Niemcy? – zapytał Olsen tonem, który świadczył, iż uważa się za kogoś niezwykle przebiegłego.

Livor odwrócił się ku niemu.

– Tak, słyszałem o nich, ale nigdy ich nie spotkałem. Pewnie poszli dalej przez góry.

Adele chciała dowiedzieć się czegoś o swoim narzeczonym, ale na jego temat Livor nie miał nic do powiedzenia.

Sander oparł się o ścianę.

– Chciałbym usłyszeć coś jeszcze o tym ludzkim bajaniu, o którym wspomniałeś. O boginkach, podziemnych stworach.

– Ale przecież to stare przesądy! – oburzył się Olsen.

Sander popatrzył na niego surowo.

– Mamy tu właśnie do czynienia z „przesądami”, nie pojąłeś tego jeszcze? Jak myślisz, kim był przewoźnik? Żywym człowiekiem?

Olsen nie znalazł na to żadnej odpowiedzi, tylko surowo zacisnął usta jak cnotliwa stara panna.

Livor kręcił trochę, najwyraźniej nie miał ochoty rozmawiać o takich głupstwach. Był trzeźwo myślącym młodym człowiekiem.

– Ot, takie sobie zwyczajne historie z wiosek w górach. Powieszono tu kiedyś wędrownego rzezimieszka i powiadają, że on straszy. Bajdy! Jakaś kobieta poczuła na twarzy dotknięcie lodowatej ręki. W jakiejś oborze podziemne stwory tak się rozpanoszyły, że nie można tam było trzymać krów. Pewien mężczyzna w księżycową noc ujrzał za szybą twarz kobiety zaglądającej do środka. Jakieś stado, które nie miało właściciela. Nie, to zbyt pospolite, zbyt niemądre, to tylko wytwory fantazji i strachu przed ciemnością. Kiedyś wiodła tędy droga z południa na północ, czynna była przeprawa promowa. Przewijało się mnóstwo ludzi!

– Ale wierzysz w istnienie przewoźnika?

– O, tak. Widziałem go wiele razy. – Popatrzył na nich uważnie. – Ale teraz nie. Dlaczego?

Milczeli, ale wreszcie lensman wyjaśnił:

– Jest wśród nas ktoś, kto potrafi zaklinać. Łódź zatonęła razem z przewoźnikiem.

Młody góral z uwagą przyglądał im się po kolei. Potem powiedział:

– Prom zawsze tonie. Ale wtedy jest na nim pasażer.

Nikt nie odpowiedział. Żadne z nich nie czuło się uprawnione, by zdradzać zdolności Benedikte przed kimś, kto stoi z boku. I ona także zawsze wolała je przemilczeć.

Udali się na spoczynek. Benedikte leżała na twardym posłaniu, owinięta szczelnie płaszczem. W zamyśleniu pogładziła czubkami palców stare, wypolerowane do jedwabistej gładkości bale w ścianach i prędko cofnęła dłoń. Nie było tam nic, co mogło by zwrócić uwagę, tylko zwykłe, bardzo stare i spróchniałe drewno, a mimo to oderwała palce, jakby się oparzyła.

Cóż za przedziwny, pozbawiony osobowości dom, taki… wyjałowiony! Czy tak właśnie inni ludzie odbierają domy, ich atmosferę? Jakie to musi być strasznie nudne. Dla niej każdy dom, każde drzewo i każdy kamień żył własnym życiem, dla niej domy bywały jak przyjaciele, życzliwie nastawione, albo nieszczęśliwe, a czasami nieprzychylne, wrogie lub wręcz niebezpieczne.

Ale to…

Milczenie domu nie dawało jej spokoju. Kryło się za tym coś niedobrego, ale drewniane ściany odmawiały jakichkolwiek informacji. jakby sądziły, że ona ma zdolność unicestwiania złych albo gorzkich wspomnień. To, co w nich tkwiło, nie chciało zostać unicestwione. Nadal pragnęło wykorzystywać swą złą moc.

Leżała niespokojnie, nie mogąc zasnąć. Przewracała się na łóżku z boku na bok może z godzinę, gdy nagle jej uwagę zwróciło coś, co musiało trwać już od dobrej chwili.

W głębokim mroku płonęła para oczu. Były tak niewyraźne, że z początku w ogóle nie mogła się zorientować, co to jest.

Benedikte zamarła. Leżała odwrócona plecami do ściany, ale nie była w stanie sobie uzmysłowić, jak wygląda izba, czy oczy znajdują się tuż przy niej, czy też są znacznie oddalone. Miała wrażenie, że przybyły z jakiegoś odległego miejsca po tamtej stronie czasu i przestrzeni.

A może jednak są prawdziwe, może w domu jest ktoś, kto…

Nie były czerwone ani nie jaśniały żadną inną barwą. Wydawało się, że zrobiono je z zimnej, wypolerowanej cyny, ale to były oczy, bo od czasu do czasu się poruszały, a nawet raz mrugnęły.

I kierowały się na nią, na nią, Benedikte, a biło z nich lodowate zdecydowanie. Przyglądały się jej, jakby pragnęły się dowiedzieć, kim ona jest i co tu robi. Z bezlitosnym, przerażającym spokojem!

Adele nie mogła jej pomóc, spała, a nawet gdyby Benedikte ją obudziła, przerażona zaczęłaby wrzeszczeć. Zawołać innych…? Sandera? A może lensmana Svega?

Nie, nie śmiała. Nie wiedziała, gdzie są drzwi do sąsiedniej izby, nie wiedziała, co się stanie, gdy krzyknie.

A za nic w świecie nie odważy się przejść obok tych strasznych oczu!

Drżące wargi Benedikte zaczęły formować słowa. Zaklęcie, którego nauczyła się z ksiąg Ludzi Lodu.

Zimno połyskujące oczy natychmiast zgasły, jakby się wycofały, zanim ona zdąży im zaszkodzić.

Benedikte umilkła, przerwała wypowiadanie zaklęcia, bo bała się, że któryś z jej towarzyszy przebudzi się i wystraszy. Nie wyczuwała w ciemnościach tej nie znanej istoty; obawiała się, że ona uderzy w nią lub w kogoś innego, kto się poruszy.

Jedno tylko wiedziała na pewno: cokolwiek czaiło się wśród cieni, posiadało niezwykłą moc i było przerażająco, nieprawdopodobnie wprost złe.

Zwróciła także uwagę na coś jeszcze. Kiedy oczy zaświeciły, nasilił się smród starej zgniłej szmaty. Tak, jakby ów nieznany stwór stał bardzo, bardzo blisko niej. A może tylko koncentrował się tak mocno, że rozniósł się odór?

Była niemal pewna, że to właśnie owo nieznane wyczuwała przez cały czas. Ono znajdowało się tu, w środku, i przez moment się ukazało, przekonane, że czyni to niepostrzeżenie.

W tej samej chwili na dworze zaczęło mocno wiać. Zerwał się zwiastujący jesień wicher, zawodził wśród starych chat Fergeoset, wzdychał pod zawalonymi dachami, poruszał czymś na ścianie. Coś stukało i waliło, jakby ktoś prosił, by wpuścić go do środka.

Benedikte naciągnęła płaszcz na głowę i długo leżała, wsłuchując się w boleśnie mocne bicie własnego serca. Nigdy później nie mogła pojąć, jak wreszcie zdołała zasnąć tego wieczoru w Fergeoset, ale tak się naprawdę stało. Udało jej się na tyle rozluźnić ciało i myśli, by sen mógł pochwycić ją w objęcia.

Kiedy noc przeszła w szary świt, obudziła się na moment. Dookoła rozlegało się wycie wichru, pędzącego przez dolinę i zamierającego gdzieś w oddali.

Ale wydało jej się, że wśród świstów wiatru usłyszała krzyk. Przeciągły, pełen skargi krzyk jakby śmiertelnie przerażonego człowieka.

Potem znów zapadła cisza.

Загрузка...