Był po prostu niezorientowanym turystą.
Raźnym głosem wypytywał mieszkańców pierwszej zagrody o drogę do Fergeoset.
Chcieli wiedzieć, czego tam będzie szukał.
Interesują go wyludnione miejsca, wyjaśnił młody człowiek z czarującym uśmiechem, który jednak nie został odwzajemniony.
– Badam trochę ludową tradycję – ciągnął. – Doszły mnie słuchy o Fergeoset…
Znów się roześmiał, ale troje mieszkańców zagrody milczało zachowując powagę. Śmiech turysty zamarł, przemieniając się w ciche pochrząkiwanie.
– Moim zdaniem nie powinieneś tam iść – powiedział wreszcie wieśniak. – Miejsce jest wyludnione nie bez powodu.
– Ach, tak? No cóż, myślę, że o tym sam zdecyduję. Gdybyście tylko zechcieli wskazać mi drogę…
– Tej drogi już nie ma. Ale jeśli za wszelką cenę chcesz się tam udać, to musisz dojść do skraju lasu. Tam zobaczysz wodospad. Możesz iść wzdłuż niego w górę, bo kończy się w Fergeoset.
– Chcecie chyba powiedzieć: zaczyna – z lekką drwiną poprawił turysta, ale kiedy jego wesołość znów napotkała mur wrogiego milczenia, podziękował za informację i ruszył w drogę.
Wieśniacy przypatrywali mu się zza zasłonek.
Był dobrze przygotowany do pieszych wędrówek. Nosił spodnie do kolan i solidne sznurowane buty, kurtkę dla ochrony przed wiatrem i kapelusz na bakier. Miał też porządnie wyładowany plecak, do którego umocowane były rozmaite przyrządy. Jeśli chodzi o wyposażenie, nie powinno mu niczego zabraknąć.
Ale poza tym?
Wieśniaczka pokręciła głową i wróciła do swoich zajęć.
Fergeoset [Ferge (norw.) – prom; os (norw.) ujście rzeki (przyp. tłum.).] interesowało go już od świąt Bożego Narodzenia, kiedy usłyszał po raz pierwszy o tym miejscu. Nazwa wskazywała, że kiedyś musiała to być dość spora wioska. Skoro istniała przeprawa promowa… A „oset” z kolei mówiło, że uchodziła tam jeszcze jakaś inna rzeka. Na pewno było więc też i jezioro.
Człowiek, który mu o tym opowiedział, wspomniał także niewielki kościółek.
Wiele trzeba, by opuszczono wieś, w której stoi kościół.
Choć, prawdę powiedziawszy, w Norwegii co i rusz można się natknąć na wyludnione wioski – niektóre przyklejone do stromych, pionowo opadających w dół zboczy, inne ukryte w głębokich, ustronnych dolinach. Urbanizacja kraju wraz z gwałtowną falą emigracji do Ameryki sprawiły, że opustoszało wiele małych miejscowości. Las rozrósł się, odbierając to, co ludzie kiedyś sobie przywłaszczyli.
Zarośnięta droga wzdłuż wodospadu okazała się długa i stroma. Może więc nie było nic dziwnego w tym, że ludzie przenieśli się w dolinę. Trudny dostęp do wioski w naturalny sposób wiele wyjaśniał.
Ale było przecież i inne wytłumaczenie, to właśnie, które podziałało na jego wyobraźnię i pchnęło go do podjęcia samotnej wyprawy.
Opowieść o nawiedzonej wiosce.
Chciał zabrać ze sobą narzeczoną, ale dalekie piesze wędrówki to nie dla niej. W dodatku przeraziły ją makabryczne opowieści. Nie, wolała latem zostać w mieście, gdzie było ciekawiej, przyjemniej, inaczej. Wiele znanych twarzy znikało, pojawiały się nowe.
Musiał więc wędrować w pojedynkę.
Szczególnej przykrości jednak mu to nie sprawiło. Dziewczęta czasami potrafią być zbyt gadatliwe i łatwo wpadają w gniew, gdy tylko coś im nie odpowiada.
Okolica stała się jakby bardziej płaska. Niewiele, co prawda, widział dookoła, bo od dawna już szedł wśród leśnej gęstwiny, ale wodospad zmienił się w dość spokojną rzekę, a on sam nie oddychał już z takim wysiłkiem.
Ukryta wioska nagle stanęła mu przed oczami. W jednej chwili przedzierał się przez świerkowe zarośla, by w następnej patrzeć już na otwarty krajobraz.
Pora dnia była dość późna, pewnie nawet wieczór, ale wiosną światło długo gościło w północnych krajach.
Etnograf i archeolog-amator, czy jak go tam zwać, stanął zauroczony.
Rzeczywiście było tu jezioro, ale wcale nie takie duże. Niewielki górski staw, tak by to określił, choć góry leżały w znacznym oddaleniu. A po drugiej stronie jeziora dostrzec się dało ujście rzeki. Uśmiechnął się dumny, że oto potwierdziły się jego przypuszczenia.
„Dostrzec” to bardzo trafne określenie, bo blade pasma mgły unosiły się z jeziora, spowijając brzegi nieprzejrzystym welonem.
Zrozumiał teraz, dlaczego to miejsce nazwano Fergeoset. Po tej stronie gdzie stał, brzeg był kamienisty, niedostępny. Natomiast przeciwległy, najprawdopodobniej bardzo słoneczny urzekał pięknem i on właśnie musiał kiedyś skusić ludzi, by tu osiedli. Tam jednak można było się przedostać tylko w jeden sposób: należało iść brzegiem aż do ujścia rzeki – tu, gdzie rzeka wypływała z jeziora, prąd był zbyt silny – i przeprawić na drugą stronę łodzią.
Właściwie trudno o gorsze miejsce do osiedlania się, pomyślał, ale rozumiał minione pokolenia. Gromadka domów, którą dostrzegł po drugiej stronie jeziora, położona była urzekająco pięknie wśród zielonych łąk, opadających do wody. We mgle dostrzegł pozostałości niewielkiego kościoła – tak, kościół właściwie był nienaruszony – i niewielkie szaroczarne chałupy, popadłe w ruinę. Zobaczył też duży dom z pięterkiem czy strychem, a to znaczyło, że ludzie musieli się stąd wynieść wcale nie tak dawno temu! Największy dom straszył oczodołami pozbawionych szyb okien, a jego dach zapadł się niby grzbiet starego konia.
Wydawało mu się, że tuż przy kościele widzi cmentarz. Wąski pas lądu prowadził stamtąd na nieduży, lecz wysoki półwysep, porośnięty tworzącymi okrągły gaj drzewami o rozłożystych konarach.
Mgła nad jeziorem gęstniała. Coraz trudniej było przyglądać się wiosce.
Cóż za fantastyczny spokój! Pejzaż – smutne wspomnienie minionych dni.
Ludzie, którzy tu mieszkali, żyli co prawda w izolacji, ale trudno było sobie wyobrazić, że z własnej woli opuścili wioskę. Co się tu wydarzyło? Czyżby jakaś zaraza? A może wyginęli naturalną śmiercią poprzez dziesiątki lat? Młodzi tęsknili za światem…
Czy też może w mrocznych opowieściach o nawiedzonej wsi tkwiło ziarenko prawdy? Te legendy nie były wcale szczególnie stare; według tego, co opowiadał mu przyjaciel, pojawiły się nagle i rozbłysły gwałtownie jak zorza na niebie.
Och, nie, na pewno nie, uśmiechnął się pod nosem. Oczywiście wcale nie te niemądre bajania sprowadziły go tutaj. Ściągnęła go idea zbadania opustoszałej wsi, być może dokonania ważnych odkryć, które pomogłyby mu w uzyskaniu naukowego stopnia i w jego karierze zawodowej.
Ale jak miał się przedostać na drugą stronę?
W najgorszym razie będzie musiał przepłynąć. Woda na pewno jest zimna, ale nurt rzeki przy ujściu nie wydawał się rwący. Na pewno nie ma tu zdradliwych prądów. Poradzi sobie.
Odważnie zaczął przedzierać się przez zarośla wzdłuż brzegu, odnalazł dawną, ledwie widoczną ścieżkę.
Przebył nieco więcej niż połowę drogi, gdy nagle stanął jak wryty. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w ujście rzeki. Wysilał oczy, aż zakręciły się w nich łzy, bo mgła bardzo już zgęstniała.
Czyżby tu byli jacyś ludzie?
Wszystko wydawało się takie ciche, spokojne, jakby wymarłe. A jednak wśród roztańczonych mlecznobiałych welonów mgły dostrzegł jakiś ruch.
Serce zaczęło bić mocniej, szybciej. Ten dźwięk? Rytmiczne uderzenia i plusk…
Na miłość boską, to łódź! A na niej, na rufie, jakiś człowiek, powoli ruszający wiosłem! Przewoźnik?
Nie widział wyraźnie. I łódź, i człowiek byli zaledwie ciemniejszymi cieniami we mgle. Nie odróżniał nawet wieżyczki na kościele.
Ale skrzypienie i rytmiczne uderzenia wiosła o rufę słyszał na pewno.
Świetnie, przeprawi się więc na drugi brzeg.
Pospiesznie ruszył naprzód. Zawołał: „ahoj”, zapominając o wszystkich mrożących krew w żyłach opowieściach o Fergeoset, jakie słyszał. Przeprawi się na drugą stronę suchą nogą, wyjdzie to na dobre i jemu, i plecakowi.
Dopiero gdy był już niemal na samym brzegu, uderzyła go pewna myśl.
Opustoszała, wyludniona wioska…
„Przewoźnik”? Ale czy nie przed tym właśnie wszystkie sagi…
Nie poruszył się już dalej ani o krok. Z niedowierzaniem patrzył przed siebie, krzyknął głośno: „nie!”, i umilkł.
Daleko stamtąd, w południowej części Norwegii, pewien rybak wyprawił się wczesnym rankiem na wodę, by wyciągnąć zastawione sieci. Z radością w sercu wsłuchiwał się w krzyk wodnego ptactwa, echem niosący się wśród ciszy poranka, w dźwięk wioseł, które zanurzały się z miękkim pluśnięciem, by po chwili wysunąć się nad powierzchnię, porywając za sobą w górę połyskujące w słońcu jak kryształ krople wody.
To była najprzyjemniejsza pora dnia. Nie musiał myśleć o głodnych zwierzętach w oborze ani o pieniądzach, których nigdy nie starczało dla tak licznej rodziny. Tu mógł poczuć się wolny. Dlatego też nigdy nie chciał zabierać do łodzi pomocnika, choć wówczas na pewno byłoby mu łatwiej. Ale przecież sam poradzi sobie z sieciami!
Spojrzenie rybaka prześliznęło się po kępach sitowia w zatoczce. Z łabędzich jaj na pewno wykluły się już pisklęta, nie powinien więc podpływać zbyt blisko gniazda. Czuł wielki respekt przed parą łabędzich rodziców, kiedy rozpostarłszy skrzydła, z pochylonymi głowami i głośnym sykiem, rzucały się do ataku.
Przytrzymał wiosła. Co też tam leży wśród sitowia? Nigdy nie było tu kamienia. Nie, to coś poruszało się leciutko, kołysało w wodzie w takt fal wywołanych przez łódkę.
Rybak ostrożnie powiosłował bliżej, czując w żołądku narastający ucisk.
Nie chciał się zanadto zbliżać, potwierdziły się bowiem jego najgorsze przypuszczenia. Mięśnie ramion zaczęły pracować coraz szybciej, coraz mocniej, byle tylko łódź znalazła się jak najdalej od tego miejsca, byle dotrzeć na ląd, do ludzi!
Ale nikt chyba ostatnio nie zaginął?
To musiało wydarzyć się dziś w nocy.
Ale nie, wcale tak nie było.
Lensman Sveg, przystojny, o ogorzałej twarzy mężczyzna około pięćdziesiątki, wstał i próbował oczyścić z błota przemoczone nogawki spodni.
– Leżał w wodzie od dawna – oznajmił rzeczowo. – Od bardzo dawna. Widzisz to, Olsen, prawda? Wyraźnie to po nim widać. Ale jest jeszcze parę innych rzeczy, które naprawdę mnie zadziwiają. Zobaczymy, czy domyślisz się, jakie.
Młody asystent lensmana, który zawsze uważał, że wie wszystko lepiej niż doświadczony Sveg, uważnie przyjrzał się leżącym na ziemi zmaltretowanym zwłokom.
– Taak – rzekł z wahaniem. – Musiał o coś uderzyć.
– Owszem, to całkiem jasne. Ale nic innego cię nie zastanawia?
Asystent poczuł się bardzo niepewnie, ale dzielnie przełknął ślinę.
– Taaak – powtórzył. – Taaak…
– Opanuj się, kurczaku, i przestań gdakać! – wykrzyknął zniecierpliwiony lensman. – Przyjrzyj się jego dłoniom, stopom i szyi!
Młody Olsen uważał, że z ciała topielca nie pozostało dostatecznie dużo, by cokolwiek dało się zobaczyć, ale żeby nie wyjść na głupka, bo to przecież nie przystoi młodemu i wykształconemu mężczyźnie, pochylił się i uważnie oglądał makabryczne znalezisko.
Wreszcie rozjaśnił się.
– Ma ranę na szyi!
Sveg burknął:
– Miał związane ręce i nogi, człowieku, czy tego nie widzisz? Nadal wokół kostek i nadgarstków ma ślady po ciasnych więzach. I… To chyba najbardziej zdumiewające! Tak, tak, owszem, widzę ranę na szyi. Ale zwróć uwagę na coś jeszcze innego. Wydaje się, jakby ciało zostało całkiem opróżnione z krwi!
– To właśnie chciałem powiedzieć – pospieszył z zapewnieniem Olsen. – Ale myślałem, że to zbyt dziwne, by mogło mieć coś wspólnego z tą sprawą.
Myślałeś! Kapuściana głowo! To, że chodziłeś do szkoły trochę dłużej niż ja, nie znaczy wcale, że jesteś wszechwiedzący! Boże, Boże, co ja takiego zrobiłem, że uczepiono mi u szyi ten młyński kamień?
Lensman jednak nie wypowiedział swych myśli na głos. Rodzice Olsena należeli do śmietanki towarzyskiej parafii, byli zacnymi ludźmi i nie zasłużyli sobie na to, by los pokarał ich pyszałkowatym, nadętym synalkiem.
Odwrócił zwłoki na brzuch. Niewiele zostało na nich ubrania, ale pas, z którego zwisały zbutwiałe strzępy, nadal tkwił na swoim miejscu.
Plecy topielca były gołe. I na nich właśnie Sveg znalazł coś, co sprawiło, że postanowił zwrócić się o pomoc do ekspertów.
Na swej drodze spotkał kolejnego wykształconego młodego człowieka. Ten jednak okazał się sympatyczniejszy.
Sander Brink studiował na uniwersytecie, ale zaszedł już daleko, wykazując się tak dużymi zdolnościami, że jego profesor, którego Sveg poprosił o pomoc, gorąco polecił swego młodego ucznia. Sam profesor wybierał się do Włoch wraz z żoną i dziećmi na wykopaliska archeologiczne połączone z wakacjami i uważał, że nie może sprawić zawodu swej pełnej nadziei rodzinie. Zamiast niego przyjechał więc Sander Brink.
Sveg przyglądał mu się sceptycznie. Zbyt młody i zbyt czarujący, uznał.
Ale Sander zjednał sobie jego sympatię miłym uśmiechem i przyjemnym głosem. Kobiety na pewno w okamgnieniu padają przed nim na kolana, pomyślał Sveg z kwaśną miną. Piwne oczy przy jasnoblond włosach zawsze działają zniewalająco, co w połączeniu z ujmującym sposobem bycia Sandera nie dawało dziewczętom żadnych szans obrony.
Musiał jednak przyznać, że chłopak wie, o czym mówi. Sander studiował historię kultury i religii i właśnie z tego powodu został tu wezwany.
Młody chłopak – na pewno nie ukończył jeszcze dwudziestu trzech lat – ostrożnie dotknął nagich pleców topielca leżącego na stole. Ciało nieszczęśnika było przykryte, widział tylko bladosiną opuchniętą skórę.
– Tak, to prawda, to symbol pogański – stwierdził Sander Brink. – Oczywiście wyryty na skórze w bardzo prosty sposób, nieudolnie, ale te ptasie głowy…
– Gdzie? W którym miejscu? – dopytywał się Sveg, nie mogąc się niczego dopatrzyć wśród przypadkowych na pierwszy rzut oka kresek na skórze.
– Tutaj. Dziobami zwrócone ku sobie.
– Aha – odpowiedział lensman, nadal nie widząc choćby jednego dzioba.
– Typowe dla epoki Merowingów.
– Co takiego?
– Od siódmego do ósmego wieku. W Szwecji okres ten zwie się okresem vendelskim, od znalezisk w Vendel w Upplandii. My nazywamy go okresem Merowingów, od wpływów królestwa Franków.
– No dobrze. A co te znaki robią na plecach tego człowieka?
– Właśnie, to dopiero pytanie! Wydaje mi się, że to bardzo nieprzyjemna historia. W dzisiejszych czasach naprawdę niewiele osób zna się tak dobrze na składaniu ofiar.
– Ofiar?
– Sądziłem, że już dawno pan to zrozumiał. To najprawdziwsza ofiara, taka jak w czasach, gdy ludziom podrzynano gardła, krew zbierano w naczynia, a później ofiarowano ją bogom. Następnie ludzi tych wieszano na drzewach.
– Apetyczne – mruknął Sveg.
Olsen, początkowo obecny przy tej rozmowie, wyszedł, kiedy Sander Brink zaczął mówić o składaniu ofiar.
– Najbardziej znane było składanie ofiar w Uppsali, w Szwecji. Odbywało się co dziewięć lat, a pewien świadek naoczny miał opowiedzieć Adamowi z Bremy, że widział zwłoki siedemdziesięciu dwóch koni, psów i ludzi, wiszące w świętym gaju ofiarnym w Uppsali – dokończył Sander.
– No dobrze, ale teraz jesteśmy w Norwegii i mamy rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy – stwierdził Sveg. – Chce pan przez to powiedzieć, że także i ten biedak zawisł na drzewie?
– Nie jest to wcale niemożliwe. Na ciele, na dłoniach i stopach, widać przecież wyraźne ślady po powrozie, choć co prawda pewności żadnej mieć nie możemy.
– Wokół szyi także są ślady – sucho stwierdził Sveg.
– Tak. Jak pan sądzi, w jakim on mógł być wieku?
– Z pewnością nie był młodzieńcem. Miał około sześćdziesięciu lat, jeśli wolno mi zgadywać. Ale trudno jest orzec coś na pewno, zwłoki są tak zmasakrowane. Uf, nie mam już więcej czasu, by się tym nieszczęśnikiem zajmować. Wezwano mnie do jednego z domów dalej w dolinie. Mój dystrykt jest stanowczo za duży. Tam także wydarzyła się jakaś niezwykła historia. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo zrozumiałem, o czym mówił posłaniec. Mieszkające tam siostry-dziwaczki twierdzą, że w ich domu dzisiejszej nocy grasował jakiś duch.
– I to sprawa dla lensmana? – uśmiechnął się Sander, a Sveg po raz kolejny pomyślał, że młody człowiek obdarzony jest niespotykanym wdziękiem. Gdyby on, lensman, miał córkę w odpowiednim wieku, na pewno nie omieszkałby jej przedstawić. Niestety, w ogóle nie miał dzieci.
– Właściwie nie, ale te baby domagają się odszkodowania, a wobec tego muszę się tam udać, żeby ocenić straty – odpowiedział na pytanie.
Sander popatrzył na niego w zamyśleniu.
– Czy mogę z panem pojechać? I tak muszę tu zostać dłużej, by dowiedzieć się czegoś więcej o zmarłym, a zabrać się za to mogę dopiero jutro.
– Oczywiście – odparł lensman Sveg. – Jeśli odpowiada panu jazda moją dwukółką, no i towarzystwo Olsena i moje.
– Pojadę z miłą chęcią. Dziękuję za uprzejmość.
Sveg prychnął niezrozumiale. Uważał, że ostatnie, co można o nim powiedzieć, to to, że jest uprzejmy.
W dwukółce mknącej przez doliny ciągnące się wzdłuż rzeki Sveg opowiedział nieco więcej o siostrach.
– Te damy są dość histeryczne i agresywne, no i żądają wygórowanego odszkodowania za coś, co już wcześniej nadawało się tylko do spalenia w kominku.
– I kto ma zapłacić za to drewno na opał?
– Młodsi krewniacy, którzy akurat przebywali u nich z wizytą. Kiedy rozpoczęły się akty wandalizmu, w tym pokoju spała ośmioletnia dziewczynka.
– To chyba jakaś wyjątkowo silna panienka!
– Chyba tak. Rodzice wybierają się w podróż za granicę, muszą jechać już dzisiaj, bo zamówili miejsce w hotelu, a biedne dziecko nie ma się gdzie podziać. Nie mogę pojąć, na co oni liczyli, umieszczając dziecko w takim domu!
– W jakim domu?
– Te damy są przerażające! Spotkałem je zaledwie kilka razy, ale gorszych harpu ze świecą szukać. Izolują się od świata w tym swoim zamku strachów, wkrótce sam się przekonasz. Wcześniej miały trochę opóźnionego w rozwoju parobka do pomocy, ale nawet on z nimi nie wytrzymał. Wszystko trzeba oszczędzać, pieczołowicie zbierać, zresztą prawdopodobnie chłopak nie dostał nawet złamanego grosza za swoją pracę. Ludzie w okolicy nazywają ten dom domem duchów i nikt nie ma ochoty tam chodzić. Ale jesteśmy już niedaleko, to zaraz za zakrętem.
Sander skorzystał z okazji, by się do czegoś przyznać:
– Wie pan, co zrobiłem, kiedy czekałem na pana? Wysłałem posłańca, żeby sprowadził kogoś, kogo z pewnością zainteresuje ten dom duchów.
– Ach, tak?
– Mhm. To młoda dziewczyna. Nie znam jej osobiście, nigdy jej nie widziałem, ale mój ojciec zaprzyjaźnił się z jej dziadem, Viljarem Lindem. Dziewczyna nie ma chyba jeszcze dwudziestu lat, ale pochodzi z niezwykłego rodu…
– Nie masz chyba na myśli Ludzi Lodu?
– Owszem. Słyszał pan o nich?
Sveg mruknął:
– Sądziłem, że to wymysł przewrażliwionych plotkarek.
– O, nie, oni rzeczywiście istnieją. Ale to znaczy, że wie pan także o ich nadprzyrodzonych zdolnościach. Ta dziewczyna o imieniu Benedikte podobno ma szczególny dar. Jeśli w tym pańskim domu strachów naprawdę grasuje jakiś duch, ona szybko go odkryje.
– Najpierw sam wszystko sprawdzę. I bardzo proszę, nie nazywaj tej rozwalającej się chałupy, moją!
Wyjechali za zakręt i Sander Brink szeroko otworzył oczy ze zdziwienia.
– Mój ty Boże – szepnął. – Myślę, że Benedikte naprawdę nam się przyda! Niedługo zresztą powinna tu być, jej dom leży niedaleko stąd.
– Czekałeś na nas dość długo. Czy to znaczy, że ona może już być w drodze?
– Taką przynajmniej mam nadzieję – odparł Sander Brink. – Oby tylko była w domu i zechciała przyjechać!
Młody Olsen, który musiał siedzieć w dwukółce tyłem do kierunku jazdy i był z tego powodu urażony, wyciągnął rękę ponad ich ramionami.
– Za nami pędzą konno dwie osoby!
Sander odwrócił się.
– Tak, to mój posłaniec. Razem z nim jest kobieta, poznaję to po powiewających spódnicach. Dzięki Bogu, przynajmniej jeden kłopot mamy z głowy. Bez obaw możemy wstąpić do tego ponurego zamczyska. Ona poradzi sobie z każdym duchem!
Kiedy nadjechał posłaniec, Benedikte akurat bawiła się z małą Vanją w domu, w Lipowej Alei. Miała dziewiętnaście lat, a Vanja, córka Ulvara i Agnety, siedem. Ponieważ
Benedikte była jeszcze dość dziecinna, a poza tym ubóstwiała swą przybraną siostrę, świetnie się razem bawiły.
Vanja była drobną i delikatną prześliczną istotką, Benedikte natomiast nie miała zbyt wielu zewnętrznych zalet. Była rosłą, niezgrabną dziewczyną o szczeciniastych włosach, które za nic nie dawały się ułożyć w elegancką fryzurę. Głos jej brzmiał jak syrena przeciwmgielna, a wielkie ręce przypominały dwa młoty. W jej twarzy wyraźnie objawiły się charakterystyczne cechy Ludzi Lodu, a ponieważ po Henningu odziedziczyła dość grube rysy, rezultat trudno było nazwać udanym.
Mimo to jednak Benedikte pozyskała sobie niezwykle wielu przyjaciół. Niektórym może było jej szkoda. „Biedna dziewczyna, z takim wyglądem nawet marzyć nie może o zamążpójściu. Szkoda, bo przecież jest taka miła! Patrzcie tylko, traktuje Vanję jak młodszą siostrę, chociaż tak daleko są ze sobą spokrewnione, dziesiąta woda po kisielu!” Miejscowe plotkarki zawsze miały coś podobnego do powiedzenia. Większość ludzi przyjmowała ją jednak taką, jaka była, nie dostrzegając niczego poza ciepłem bijącym z oczu i zawsze przyjaznym uśmiechem.
Henning z ulgą dostrzegał, że Benedikte nie odziedziczyła zbyt wielu złych cech, tak typowych dla dotkniętych. Co prawda we wczesnym dzieciństwie niejednokrotnie ponosił ją straszliwy gniew, zwłaszcza gdy uznała, że potraktowano ją niesprawiedliwie. W późniejszych jednak latach na jej życzliwość odpowiadano życzliwością i dziewczynka już się uspokoiła.
Nikt jednak nie wiedział, co dzieje się w duszy Benedikte. Nikt nie znał dręczących ją nocą koszmarów. Kiedy była mała, często z płaczem przychodziła do ojca i Agnety, szukając u nich pociechy i poczucia bezpieczeństwa. Nigdy jednak o niczym nie opowiadała. Mroczny świat, w którym przebywała, kiedy dom pogrążał się w ciszy i ciemnościach, należał tylko do niej. Wędrowała wtedy wokół strasznych przepaści, wśród tajemnych czarnych korytarzy, w których nagle pojawiały się przerażające istoty, wpatrywały się w nią i znikały. W te noce poznała wiele tajemnic innego świata, oglądała to, co ukryte, ale nigdy z niczym się nie zdradziła. Wiedziała bowiem, że na ziemi nie ma nikogo, z kim mogłaby podzielić się swymi doświadczeniami.
Wielokrotnie kontaktowała się z przodkami Ludzi Lodu. To oni wspierali ją i pomagali podczas niebezpiecznych wędrówek myśli, to oni nauczyli ją mądrości. Byli jej prawdziwymi przyjaciółmi, wiedzieli, ile musi wycierpieć. Dodawali jej sił, by mogła stawić czoło bezmyślnym ludziom albo głupim i złośliwym komentarzom na temat swojej osoby.
Posiadała nadprzyrodzone zdolności. Po części wrodzone, jeszcze ukryte, po części te, którymi obdarzyli ją przodkowie. Siłą Benedikte była zdolność odczytywania historii przedmiotu przez trzymanie go w dłoniach i inne podobne niezwykłe umiejętności. W dniu, w którym ukończyła osiemnaście lat, Henning przekazał jej skarb Ludzi Lodu, uznał bowiem, że bezpiecznie może już to uczynić. Benedikte przyjęła dar w uniesieniu i z nabożną czcią. Henning jednak wiedział, że córka pilnie studiuje dawne recepty i eksperymentuje. Pochwalał takie postępowanie, z czasem mogło się jej to przydać.
Henning zatrzymał tylko mandragorę.
Uważał, że może tak zrobić. Kiedyś, całe wieki temu, wręczył mu ją czarny anioł, by mógł zastąpić Sagę. Henning był zdania, że dobrze wypełnił swoje zadanie, a musiało to być właśnie zasługą mandragory. Jak mógł bowiem poradzić sobie jedenastoletni chłopiec z parą niezwykłych bliźniąt, którymi przyszło mu się zaopiekować, gdyby nie otrzymał dodatkowego wsparcia?
Tak, ostatnie osiem lat, od roku 1883 do 1891, to były pomyślne lata dla Ludzi Lodu.
Henning dobrze gospodarował w Lipowej Alei. Małżeństwo z Agnetą, po pierwszym roku jej depresji, okazało się wyjątkowo szczęśliwe. Bardzo przeżyła gwałt dokonany przez Ulvara, ale gdy wydała na świat jego córkę Vanję, odzyskała spokój. W dużej mierze było to zasługą Henninga. Jego nieustająca życzliwość i zrozumienie miały dla niej ogromne znaczenie. Uznał Vanję za swoje dziecko i w ten sposób miał dwie córki. Przyrodnia siostra Vanji, jego własna córka, Benedikte zachwycona była dzieckiem, siostrzyczką, jak ją nazywała. Lepszą opiekunkę dla małej trudno byłoby znaleźć.
Malin wraz z mężem Perem i synem Christofferem nadal mieszkała w parafii. Nigdy nie powrócili do Szwecji. W roku 1889 od jej rodziców, Christera i Magdaleny, przyszedł list z informacją, że połączyły się dwa rody szlacheckie, którym Ludzie Lodu towarzyszyli przez stulecia. Syn Charlotte Posse, Axel Reuterskiold, poślubił córkę Oxenstiernów, Gabriellę. Koło się zamknęło, służba Ludzi Lodu u nich też się zakończyła.
Ale w ten letni dzień na dziedziniec Lipowej Alei wjechał konno mężczyzna i zapytał o córkę Henninga, Benedikte. Przywiózł ze sobą list od nieznanego Sandera Brinka, którego ojciec znał jednak ojca Henninga, Viljara. W salonie zwołano naradę, na którą stawiła się cała rodzina i obcy przybysz. Owszem, Viljar mógł poręczyć za Sandera Brinka, bardzo obiecującego młodego naukowca, który niedługo miał skończyć studia na uniwersytecie.
Brink zwracał się do Benedikte z prośbą o pomoc. Dom, w którym straszy? Między wierszami dało się wyczytać, że młody człowiek bada jeszcze inną sprawą, ale nawiedzonym domem mieli się zająć w pierwszej kolejności i tam właśnie pragnął mieć do pomocy prawdziwego specjalistę. Kogoś, kto mógłby zdemaskować ziemskich oszustów i stwierdzić, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi.
Benedikte błagalnie patrzyła na Henninga. Czy będzie jej wolno pojechać? Nikt nigdy poza najbliższym kręgiem nie prosił jej o radę, bo Henning nie chciał, by nadużywano jej zdolności, by nie zaczęła odgrywać roli wyroczni dla ludu.
– Moim zdaniem Benedikte może jechać – rzekł spokojnie stary Viljar. – Jest już dorosłą panną i tu na dworze przebywa w zbytniej izolacji. A Brinkowie to ludzie godni zaufania.
– W dodatku to wcale niedaleko stąd – wtrąciła Belinda.
Henning z rozpaczą myślał o bezmyślnej niegodziwości, z jaką będzie musiała się zetknąć wśród obcych ludzi jego ukochana, wspaniała, lecz pod względem powierzchowności tak niesprawiedliwie potraktowana przez los córeczka. Jak jej po dziecięcemu naiwna dusza zdoła znieść tak bolesną konfrontację?
– No cóż, może i tak – rzekł z wahaniem. – Jeśli obiecasz, że wrócisz do domu jak najszybciej. Nikt z nas nie ma czasu, by ci towarzyszyć, inaczej nigdy nie puściłbym cię samej. Ale jesteś już dość duża, by sobie poradzić, prawda?
Benedikte rozpromieniła się jak słońce i rzuciła ojcu na szyję.
Henning długo przytrzymywał ją na wyciągnięcie ręki i poważnie patrzył w oczy. W kącikach ust czaił mu się czuły uśmiech.
– Najwyższy czas, byś przejęła resztę skarbu – powiedział, z żalem zdejmując z szyi mandragorę. – Może ci się teraz przydać, a wiem, że będzie cię chronić. Pilnuj jej dobrze!
Benedikte zaparło dech w piersiach. Pochyliła głowę, by ojciec mógł założyć czarodziejski korzeń. Dziewczynę ogarnął nastrój tak uroczysty, że oczy rozszerzyły się jej i zapłonęły jasnozielonym blaskiem. Kiedy amulet ułożył się wygodnie na piersi, Benedikte odetchnęła głęboko z drżącym westchnieniem.
– Mam uczucie, że… że mandragorze jest dobrze – powiedziała w swój zwykły, nieco naiwny sposób. – Jakby tu było jej miejsce.
– Tak właśnie myślałem – pokiwał głową Henning. – Wiecie, że tak naprawdę nigdy nie byłem jednym z wybranych, a już na pewno nie dotkniętym. Pożyczono mi ją tylko na pewien czas. – Westchnął. – Szkoda jedynie, że nagle czuję się, jakbym był zupełnie nagi. Niech was Bóg prowadzi, obie, ciebie, moja córko, i ciebie, alrauno wierny towarzyszu naszego rodu.
W swej tajemniczej pieczarze zadowolony Tengel Zły uśmiechnął się z nadzieją.
Wszystko toczyło się tak, jak zaplanował, a więc nadal mógł z oddali sterować losami ludzi.
Ale musiał przyznać, że trudno mu było wysłać Benedikte tam, dokąd chciał. Wymagało to ogromnego natężenia siły myśli, skoncentrowania się wyłącznie na kierowaniu innymi.
Czuł się zmęczony. Później, gdy się na dobre obudzi nic nigdy nie będzie w stanie go zmęczyć. Teraz jednak zmuszony jest działać w bardzo trudnych warunkach, nie może być obecny w danym miejscu, nie może widzieć ani słyszeć ludzi bezpośrednio. No i przecież pogrążony jest we śnie, który przytępia mu zmysły, ogarnia myśli. O ileż bardziej musi się wysilać, by zaprowadzić tego ludzkiego robaka tam, gdzie chce.
Określenie „ludzki robak” nieprzyjemnie mu się kojarzyło. Tak właśnie bogowie i duchy Taran-gai nazwały jego, jego, wtedy gdy odnalazł drogę do groty zła. Podróż tę wspominał ze strachem i obrzydzeniem. Straszliwa wędrówka poprzez korytarze zła. Aby przez nie przejść, by dotrzeć do ciemnej wody, nie mógł wykazać się ani jednym dobrym czy miłosiernym uczynkiem w całym swym wcześniejszym życiu.
Nie uczynił niczego dobrego na tym świecie. Na szczęście, inaczej skończyłby jak te stworzenia, których nędzne resztki spotkał na drodze i których kości z pogardą rozrzucił kopniakiem. On, tylko on, jedyny ze wszystkich ludzi dotarł do źródeł zła. Ale, ach, jak wiele go to kosztowało! Własny krzyk bólu, jaki wydał z siebie, gdy osiągnął cel, ciągle dźwięczał mu w uszach.
Ale warto było. Był teraz panem całej ziemi.
Gdyby tylko mógł jak najprędzej stąd wyjść!