ROZDZIAŁ XII

Ani Adele, ani Morten, ani Niemcy nie mogli pojąć, po co pozostali wybierają się do Fergeoset o tak późnej porze. Czy się nie boją? Na domiar złego chcą nocować?

Tak, zamierzają bliżej przyjrzeć się temu dużemu domowi, wyjaśnił Sander. Benedikte miała tam dość osobliwe przeżycia.

– Phi! Te oczy? – Parsknęła Adele. – Czy nie rozumiecie, że ta dziewczyna za wszelką cenę pragnie zwrócić na siebie uwagę?

– Wszystko jedno – odparł Sander. – Ja w każdym razie chciałbym jeszcze raz zbadać zjawisko występujące w tym domu, a najlepiej zrobić to w nocy.

Nikt więcej nie miał ochoty im towarzyszyć.

Ruszyli wąską, wyraźnie wydeptaną ścieżką ku Fergoset.

– Kiedy będziemy na miejscu, chciałbym usłyszeć twoją teorię – powiedział Sveg, a zabrzmiało to prawie jak rozkaz. – Ciekawe, co to za koncepcja, Sanderze.

– O, nie – wtrąciła Benedikte. – Nie chcę, byśmy mówili o takich rzeczach w tamtym domu. Najlepiej załatwić to tutaj, od razu.

Nie protestowali. Wiedzieli, że dom wywiera na nią straszliwy wpływ.

– Dobrze – powiedział lensman. – Mów, Sanderze!

– A więc tak – zaczął Sander, idący tuż za Svegiem. Benedikte szła jako ostatnia i czuła się z tego powodu dość nieswojo. Wsłuchiwała się w słowa Sandera.

– Sądzę, że całe to gadanie o Nerthus to w części teoria, która ma nam zamydlić oczy. Nie wydaje mi się, by Niemcy zabawili tu tak długo tylko po to, żeby szukać swego towarzysza. Wyprawili się na poszukiwanie skarbów i dlatego wrócili w tym roku. Morten Hjortsberg przyłączył się do nich. Czy inaczej siedziałby tu od sześciu tygodni? Przyznali też, że coś znaleźli.

Lensman gwałtownie się zatrzymał, więc omal na siebie nie powpadali.

– Poszukiwacze skarbów? Na czym opierasz te przypuszczenia?

– Przede wszystkim na ich twierdzeniu, że brakteaty zostały wykonane z jakiegoś stopu metali. Brakteaty, które noszono na szyi, zawsze były ze złota, i te trzy, które widzieliśmy, tak właśnie wyglądają.

– Ach, tak? – zdumiał się Sveg. – To bardzo interesujące. Mów dalej!

Stali na ścieżce jak troje spiskowców – blisko siebie, z pochylonymi głowami.

Sander kontynuował:

– Myślę także, że wiem, gdzie szukają. Czy zwróciliście uwagę na trawę na cyplu, gdzie, jak twierdzą, znaleźli Volse w żelaznej skrzyni?

– Nie – odparł Sveg. – A co w tym dziwnego?

– Mogę przysiąc, że od lat nie tknięto tam ziemi łopatą. Benedikte, która ma intuicję nie z tego świata, nie potrafiła wyczuć, gdzie znajduje się to, co ona nazywa złą mocą. A w jakim miejscu w Fergeoset Benedikte nie była?

– W kościele? – spytała naiwnie.

– W rzeczy samej. Czy pamiętasz, że Tengel Zły mówił o „głębokich piwnicach”? Że zaklęciem zmusił coś do powrotu właśnie tam? A kiedy byliśmy w kościele, zauważyłem, że ołtarz został przesunięty, i to niedawno. Kościoły często budowano na tych samych fundamentach co dawne pogańskie chramy. Sądzę, że oni próbują się czegoś dokopać. Pod kościołem.

– Ale czego?

– Czegoś, o czym usłyszeli. Prawdopodobnie ma to coś wspólnego z kultem Nerthus. Ale w takim przypadku… powinni moim zdaniem bardzo uważać!

– Jeśli prawdą jest to, co mówisz, musimy ich ostrzec – stwierdziła Benedikte. – Bowiem moc, która panuje w Fergeoset, jest straszliwie zła. Groźniejsza, niż może im się przyśnić w najgorszych koszmarach.

– Sądzę, że oni wyczuwają niebezpieczeństwo – powiedział Sander. – Inaczej ich prace nie posuwałyby się tak wolno.

Zatrzymali się w brzozowym lasku. Olbrzymia tarcza księżyca, niezupełnie okrągła, wysunęła się ponad horyzont. Wszystko wokół nich zalane było bladoniebieską poświatą, czarodziejskie, zauroczone.

Sander zwrócił się do Benedikte:

– Chciałbym, żebyś wzięła brakteat do ręki. Orzekłabyś, czy jest prawdziwy, czy nie.

– Ale…

– Czy nie mogłabyś chociaż spróbować?

Sveg wyjął już talizman ze swego portfela. Z ogromną niechęcią Benedikte wyciągnęła rękę.

Lensman położył na niej złotą blaszkę.

– Au! – krzyknęła, cofając dłoń tak, że brakteat upadł na ziemię. Sveg popatrzył na nią z wyrzutem. W upiornym blasku księżyca jego twarz przypominała pośmiertną maskę.

– Pokaż mi rękę, Benedikte – nakazał Sander, podczas gdy Sveg podnosił z trawy mały połyskujący krążek. Benedikte podała rękę Sanderowi, który ujął ją swymi delikatnymi palcami.

– Talizman nie zostawia śladów oparzenia – stwierdził. – Jak myślisz, możesz wytrzymać?

– On posiada nieskończenie potężną moc – powiedziała na wpół z płaczem, ale już pogodziła się z tym, co ją czeka. Pozwoliła, by Sveg ostrożnie wsunął jej brakteat do ręki.

Jęknęła głośno, ale z całych sił zmuszała się, by wytrzymać.

– Teraz mogę znieść ból – wykrztusiła. – Ale wiem… jakie to uczucie… paskudnie się oparzyć.

– Odbierasz jakieś wrażenia?

– Och, tak, tak… ratunku!

Nie mogąc już dłużej wytrzymać, upuściła brakteat na ziemię. Pocierała bolącą, rozpaloną dłoń, ale to nie tylko ból był powodem, dla którego wzywała pomocy. Okrzyk wywołały także wrażenia, napływające z iście przerażającą szybkością i jasnością. Opadła z sił, musiała usiąść na ziemi, przycisnęła rękę do piersi, pomachała nią, podmuchała, ale na skórze nie było znać żadnych śladów oparzenia.

Z obrzydzeniem popatrzyła na brakteat, połyskujący w trawie jak jasne, złośliwe oko.

– Jest prawdziwy – wydusiła z siebie wreszcie. – Stary, bardzo, bardzo stary. I cały przesiąknięty krwią.

– O tym jestem przekonany – sucho powiedział Sander. – Bardzo byłaś dzielna, Benedikte, ale czy możesz wyjawić nam coś jeszcze?

– Został poświęcony ofiarom. Myliłeś się, Sanderze. Kapłan działał w pojedynkę.

– Sam służył Nerthus?

– Nie wspominaj tego złego imienia! Straszliwa bogini!

– Nerthus nie była wcale taka zła. To bogini płodności.

– O, tak, zauważyłam!

– Czy to było takie okropne?

Skrzywiła się z niesmakiem.

– Potworne rytuały, prawdziwe orgie! Uf, niedobrze mi się robi. No więc kapłan działał sam.

– To zgadza się z zasłyszanymi opowieściami. Ale nigdy nie twierdzono, by Nerthus była tak żądna krwi. No, poza tym, że słudzy musieli umrzeć, obmywszy wszystko wokół niej. I skąd się brali ci wtajemniczeni, skoro kapłan był sam?

– To właśnie oni byli ofiarami – jęknęła na wspomnienie obrazów, które w błyskawicznym tempie przesunęły jej się przed oczami, kiedy trzymała brakteat w dłoni. – Za każdym razem gdy bogini wracała z podróży, trzej niewolnicy zakładali na szyję brakteaty i musieli oczyścić wszystko: wóz, zasłonę i samą boginię. Później składano ich w ofierze i wrzucano do wody.

– Zaczekaj chwilę – poprosił Sander i pomógł Benedikte wstać. – Najpierw byli składani w ofierze? Opróżniani z krwi i wieszani?

– Tak – odparła głosem zdradzającym udrękę wywołaną scenami, których była świadkiem. – Ich krew służyła do obmycia bogini. Ostatniego oczyszczenia dokonywał sam kapłan. A później niewolników wrzucano do wody jako kolejną ofiarę.

– A cóż to za przemieszanie obrzędów? To się z niczym nie zgadza! Ale poczekaj, jeśli pomyślimy logicznie, to… Nerthus była bóstwem germańskim. Czcili ją Cymbrowie i Teutoni na wybrzeżach Morza Bałtyckiego. Wiara ta musiała przywędrować aż tutaj, choć właściwie nie tu jej miejsce. Pierwsze stulecia naszej ery to okres wielkich wędrówek ludów, być może przybyli tu jacyś Teutoni i sprowadzili swoje bóstwa. A później… później prawdopodobnie miejscowa ludność włączyła kult Nerthus do własnych dawnych krwawych rytuałów. Wiemy, że czciciele Nerthus nie składali krwawych ofiar, składali je natomiast mieszkańcy Północy. Ale ofiarowanie wodzie istotne było zarówno w kulcie Nerthus, jak i w kulcie Tyra. Imię Nerthus zostało przypuszczalnie przejęte dalej przez naszych przodków i przekształciło się w imię męskiego boga płodności, Njorda. Wymieszały się tu dwie religie, Sveg! Nic dziwnego, że w rezultacie wszystko jest takie okrutne!

Znów zaczęli iść. Benedikte rozpaczliwie starała się zachować ów kruchy nastrój, jaki wytworzył się pomiędzy nią a Sanderem, lecz otoczenie Fergeoset nie sprzyjało pielęgnowaniu ledwie kiełkującej miłości. Zewsząd nacierały twarde, brutalne realia i okrutne przesądy, aż dech zapierało w piersiach.

– Ile jest właściwie tych brakteatów? – zastanawiał się Sveg.

– Tylko trzy – odparła Benedikte z niezachwianą pewnością. – Cały czas używano tylko ich. Poprzez ten, który trzymałam w dłoni, wyczułam cierpienie wielu ludzi.

Sveg był zaskoczony.

– I znaleźliśmy wszystkie trzy? Tysiąc dwieście lat później?

– Pozostawały w ukryciu – powiedziała Benedikte jakby we śnie, przywołując swoje wizje. – Wyczułam długie jak wieczność ciemności, zapach kamienia i ziemi.

– To znaczy, że Niemcy odnaleźli je teraz – gniewnie stwierdził Sveg, przedzierając się przez zarośla, które niemal ukryły wąską ścieżkę.

– Nie, nie – sprostowała Benedikte. – Brakteaty zostały wydobyte już wiele lat temu. Widziałam mężczyznę i kobietę, którzy trzymali je w rękach.

– Ach, tak? – powiedział Sander. – Ja także sądziłem, że to Niemcy. A więc to oni, mężczyzna i kobieta, dwadzieścia pięć lat temu poruszyli tę okropność. I sami zginęli.

– Uważasz więc, że Niemcy dowiedzieli się o znalezisku? – zapytał Sveg. – Wciągnęli w całą tę historię Mortena Hjortsberga, a teraz szukają czegoś jeszcze.

– Taka jest moja teoria. Nie wierzę, że mężczyzna i kobieta znaleźli tylko brakteaty. Musieli pobudzić do życia silniejsze moce, a do tego nie wystarczą te małe talizmany. Cicho, ktoś nadchodzi!

Przystanęli. Po ścieżce w ich stronę sunął jakiś cień, zatrzymał się gwałtownie i długimi susami umknął w zarośla.

Sveg oprzytomniał:

– Dzięki Bogu to tylko łoś!

– Wystraszyłam się – przyznała Benedikte i odetchnęła z ulgą.

– Ty? Przestraszona? – uśmiechnął się Sander i na moment przytulił dziewczynę, by ją pocieszyć. – Ale dobrze cię rozumiem. Jesteśmy już w pobliżu Fergeoset, a to miejsce ma okropny wpływ na każdego.

– Właściwie spodziewałem się, że to Livor – wyznał Sveg. – Miał przecież wrócić dziś wieczorem.

– Tak powiedział, ale ja mu nie wierzę – stwierdził Sander. – Zadurzył się w Adele, a ona całkiem na zimno go odrzuciła. Szkoda, że jej nie słyszeliście! Wiejski pachołek i śmierdząca gnojem ameba to najłagodniejsze wyrażenia. Ogromnie go to uraziło, poznałem po wyrazie oczu.

– Szkoda, bo dziś wieczór mógłby nam się przydać – powiedział lensman.

Benedikte podchwyciła inny wątek sprawy.

– I pomyśleć, że tak spodobała mu się Adele! Ona jest bardzo ładna, ale żeby Livor?

– Biedaczysko! – mruknął Sveg. – Ta wyrachowana, zarozumiała suka!

Benedikte uwielbiała go za te słowa.

W blasku księżyca Fergeoset wyglądało naprawdę strasznie. Wyraźniej też wyczuwali owo magiczne, tajemnicze zło, które władało okolicą.

Wielki dom górował nad chatami podobnie jak katedry nad domami we francuskich miasteczkach. Mały kościółek zostawili sobie na później, najpierw skierowali się bezpośrednio do domu. Z największą ostrożnością otworzyli skrzypiące drzwi i weszli do środka.

Benedikte wciągnęła powietrze przez nos.

– Dzisiaj pachnie tu lepiej.

– Tak, mnie też się tak wydaje – przytaknął Sveg.

– I nie wyczuwam już takiej pustki, takiego ukrywania własnej istoty – mówiła dalej Benedikte. – Dom jest teraz zwyczajnym starym domem, ma dobre i złe wspomnienia.

Starała się wczuć w atmosferę, a oni cierpliwie czekali na jej reakcję.

Tak, to prawda, opór, jaki odebrała dwie noce temu, ustąpił.

Teraz dom był otwarty, napłynęły wszystkie obrazy i uczucia – jak zwykle, gdy wchodziła do jakiegoś budynku. Wibracje, niosące wieść o śmierci, tak charakterystyczne dla większości starych domów…

Obrazy przemykały jej przez głowę, błyskawicznie ustępując sobie miejsca. Przy palenisku na krześle, którego teraz wcale tam nie było, siedziała kobieta. Na podłodze bawiły się dzieci, ale nie były radosne. Kobieta wyglądała na niewypowiedzianie zmęczoną. Na kolejnym obrazie w tym miejscu, gdzie teraz stała szafa, ktoś leżał na łóżku. Benedikte wyczuwała głód, zimno i samotność, nie dającą się z niczym porównać. Ujrzała też inną kobietę siedzącą przy stole, pochyloną nad księgą, w której coś pisała. Samotna autorka pamiętnika. A więc tak wyglądała? Benedikte poczuła ogromne współczucie dla niej; dla tej kobiety, której nigdy nie było dane połączyć się z wytęsknionym mężczyzną.

Nieznośny strach przeniknął pokój, pojawił się kolejny obraz. Powietrze przeszył nagły jęk, cichy, żałosny, bez nadziei. Podłoga zalała się krwią, która szybko wyparowała w powietrze, zniknęła, ale Benedikte zdążyła wyczuć falę gwałtu i zrozumiała, że była świadkiem jakiegoś niecnego czynu, bójki, okrucieństwa, choć prawdopodobnie nikt nie zginął, inaczej usłyszeliby o tym.

Mimo wszystko jednak jak na dom względnie nowy – wszak wybudowano go ze strychem – jego historia była zaiste wstrząsająca.

Brakowało jednak najistotniejszego elementu: nie ukazało jej się nic niesamowitego.

– Wszystko jest tu bardzo zwyczajne – rzekła Benedikte do swych towarzyszy. – Widziałam życie i historie minionych pokoleń, ich smutki i chwile radości, chorobę i śmierć.

– I uważasz to za całkiem normalne? – spytał Sander.

– Oczywiście! Przywykłam do tego. I oznacza to, że złej mocy, która była tu nocą przedwczoraj, już nie ma.

– Oczy?

– Ich właśnie się obawiałam. Ta istota musiała stąd odejść.

– To bez wątpienia wspaniała wiadomość – orzekł Sveg. – Ale chyba nie pójdziemy od razu spać? Nie po to tu przyszliśmy?

– Oczywiście, musimy jeszcze zbadać kościół – powiedział Sander.

– Sprawdźmy tylko, czy mamy wszystko, czego nam potrzeba. Czy jest dość świec do latarni?

Pomimo pewności, że dom jest już wolny, Benedikte nie mogła się opanować, by nie rozglądać się dokoła ze strachem. Szukała oczu, tych oczu, które wystraszyły ją nie na żarty, gdy poprzednio tu nocowała. Były takie upiorne, takie złe, zimne, wyczekująco wyrachowane.

Nie chciała już ich nigdy spotkać. Nigdy, przenigdy.

Gdy Sander sprawdzał ich wyposażenie, trzymała się blisko niego. Przerażona ujrzała, że lensman Sveg kontroluje swój rewolwer. Nie wiedziała, że ma przy sobie broń palną.

Co też on ma zamiar zrobić? Strzelać do poszukiwaczy skarbów? Czy też maże do upiorów?

Cóż, może Sander ma rację twierdząc, że Morten i Niemcy szukali skarbu. To brzmiało dość sensownie. W każdym razie jeszcze go nie znaleźli. Ale to przecież w żaden sposób nie wyjaśniało ani obecności przewoźnika, co prawda już wyeliminowanego, ani składania ofiar z ludzi teraz, współcześnie.

Żałowała, że nie mogła dłużej utrzymać brakteatu w dłoni, tak by napłynęło więcej informacji. Znosiła jednak ból, aż przekroczył granicę jej wytrzymałości. Naprawdę nie mogła już dłużej dotykać parzącego krążka.

– Gotowi jesteście? – zapytał lensman Sveg.

– Tak, ale dlaczego musimy tam iść akurat teraz, kiedy jest najciemniej? – zapytał Sander. – Czy nie możemy poczekać przynajmniej, aż zacznie świtać?

– Uważam, że nie. Powinniśmy iść teraz, kiedy mamy pewność, że poszukiwacze skarbów nie wejdą nam w paradę. Czy możecie poczekać jeszcze moment? Pójdę tylko za róg.

– Dobrze – zgodzili się.

Sveg wyszedł. Sander popatrzył na Benedikte, uśmiechnął się łagodnie i pogładził ją po policzku. Nic więcej, ale akurat tego teraz potrzebowała. Ten drobny gest wiele jej powiedział.

Wrócił Sveg, przejęty i tajemniczy.

– Zdmuchnijcie świece – polecił szeptem.

Usłuchali.

– Co się stało? – zapytał Sander.

– Kiedy byłem za domem… Zresztą, chodźcie sami!

Wyszli za nim na tył domu. Stamtąd zobaczyli coś całkiem nieoczekiwanego. Choć przed nimi stały jeszcze dwie chaty, mogli między nimi dostrzec fragment kościoła. Widzieli okno, a w nim migotliwe, zjawiskowe światło.

– Sądzę, że miałeś racje, Sanderze – mruknął Sveg. – To nie cypel jest właściwym miejscem, lecz kościół.

– Benedikte jako pierwsza wyeliminowała cypel. Czy oni mogli nas widzieć?

Sveg popatrzył na pozbawioną okien ścianę domu.

– Nie, ale to oczywiste, że tu jesteśmy. Sami o tym mówiliśmy.

– Do diabła! I poszukiwacze skarbów nas uprzedzili! – zdenerwował się Sander. – Co teraz zrobimy?

Oczy Svega w ciemności szukały wzroku towarzyszy.

– Idziemy tam – oznajmił krótko. – Masz jakąś broń, Sanderze?

– Tylko nóż, ale nie musimy chyba używać siły przeciw zwykłym ludziom, którzy wyprawili się na poszukiwanie skarbów, a którzy w dodatku są naszymi przyjaciółmi?

– Nie, oczywiście, ale niczego nie można być pewnym. Najlepiej przygotować się na wszystko. Benedikte?

– Jej nie potrzebna jest żadna broń – powiedział Sander. – Z trzech powodów: po pierwsze, my możemy ją obronić, po drugie, ona nigdy nie tknęłaby nikogo nawet palcem i po trzecie: ona może po prostu zaklęciami zmusić ich do wycofania się w jakieś mało przyjemne miejsce.

Ostatnie zdanie powiedział takim tonem, że aż musieli się uśmiechnąć.

– Wejdziemy do kościoła? – zapytała Benedikte. – Czy nie znajdziemy się wówczas w pułapce bez wyjścia?

– Na razie spróbujemy trzymać się na zewnątrz. W kościele jest dość okien bez szyb, byśmy bez przeszkód mogli zajrzeć do środka.

– A jeśli nas zobaczą?

– Nie musimy prezentować się na tle otwartej równiny. Jeśli będziemy mieć za plecami las, wtopimy się w czerń drzew. Chodźmy!

Im bardziej zbliżali się do kościoła, tym większe ogarniało ich zdumienie. Światło w oknach wydawało się nienaturalne. Biła od niego czerwonawa, jakby przydymiona poświata, wydawało się, że pulsuje. Jak gdyby kościół był żywym stworzeniem, a zaglądając do jego wnętrza patrzyli na serce i drobiny krwi.

– Straszne – szepnął Sander.

Otoczył Benedikte ramieniem, przez cały czas troskliwy i czuły. Benedikte, która z początku wzbraniała się przed uwierzeniem w jego miłość, by później oszczędzić sobie cierpień, nie miała już powodów, by wątpić w jego uczucia.

Paradoksalne, ale to jeszcze bardziej skomplikowało ich związek. Dziewczyna była teraz zupełnie bezbronna, całkowicie uzależniona od nastrojów Sandera.

Zatrzymali się przy ostatniej chacie i rozglądali się dokoła.

– Musimy obejść ten dom – szepnął Sander. – Tak, by znaleźć się po drugiej stronie kościoła.

– Zgoda – mruknął Sveg. – Tam tuż przy ścianie rosną krzaki. Jeśli nie wetkniemy nosów wprost do kościoła, może pozostaniemy niezauważeni.

Chwilę później znaleźli się już przy zaroślach. Okno umieszczone tu było dość wysoko, ale szczęściem fundamenty świątyni wystawały na tyle, by dało się na nich stanąć.

Okno było dostatecznie szerokie dla wszystkich.

W głęboko szarym zmroku Sveg dał im znak głową. Przemknęli pod ścianę i bezszelestnie wspięli się na występ.

Ostrożnie zajrzeli do środka.

Benedikte usłyszała, że Sveg aż zachłysnął się powietrzem.

– Cóż to, na miłość boską…?

Ona sama musiała mocniej uchwycić się parapetu, by nie spaść na dół. Ostry sztylet strachu boleśnie przeszył jej ciało.

Oczy… Widziała oczy, ale teraz było kilka par. Nie patrzyły na nią, ale i tak je widziała, błyszczące, podczas gdy posiadacze owych oczu poruszali się niczym mroczne cienie w brudnoczerwonym półmroku.

Światło promieniowało z płytkiego naczynia przy ołtarzu. Ołtarz jednak nie był tym samym, który widzieli wcześniej. Przypominał teraz ławę, naznaczoną straszliwymi rdzawobrunatnymi plamami, jakby skrzepłą krwią?

Przy jednym końcu ławy stało drugie, czworokątne naczynie.

– Boże – szepnął Sander prawie bezgłośnie. – Ołtarz ofiarny, przygotowany do złożenia ofiary! A te postaci to wcale nie są poszukiwacze skarbów! To coś znacznie groźniejszego!

– Wtajemniczeni – dało się odczytać z warg Benedikte.

Tak, było ich trzech o gorejących oczach. Ale te oczy nie przypominały tych, które Benedikte ujrzała w wielkim domu, były bardziej czerwone, a mimo to bardziej ludzkie. Tamte straszne oczy wyglądały jak dwa błyszczące krążki cyny.

Postaci najwyraźniej uznały przygotowania za zakończone. Dwaj wtajemniczeni zniknęli z pola widzenia.

Sander popatrzył na Svega. Co teraz? pytał jego wzrok.

– Czekamy – odszepnął lensman.

Benedikte raz po raz ciarki przebiegały po plecach. Choć to przed sobą mieli ów niesamowity, niepojęty widok, wyobrażała sobie, że za plecami czyha inne niebezpieczeństwo, choć wcale tak nie było.

Wtajemniczeni znów znaleźli się w zasięgu ich wzroku. Nieśli teraz między sobą bezwładne ciało.

Kobieta? Tak, miała na sobie suknię.

– Adele – szepnął Sander. – Boże święty…

Kobieta ułożona została na ołtarzu ofiarnym z głową nad naczyniem. Na piersi błysnął złoty krążek. Jeden z brakteatów.

– Dobry Boże – szepnął wzburzony Sveg. – Czyżby ona miała zostać złożona w ofierze? Nie, to nie może być prawda! A jeśli ona już nie żyje…

– Prawdopodobnie jest tylko zamroczona – ledwie słyszalnie odparł Sander. – Miejmy taką nadzieję. A ci mężczyźni… Wydaje mi się, że rozpoznaję okrągłą sylwetkę Gerta.

– Tak – szepnęła przerażana Benedikte. – A tamci dwaj to Walter i Morten. Chodźcie, musimy wejść do środka!

Urwała w połowie zdania. Szaroczerwone światło pociemniało. Wtajemniczeni z największym szacunkiem postąpili w tył. Wśród cieni pod amboną ukazała się nawa postać. Benedikte zaparła dech w piersiach. Był to wysoki, zgarbiony mężczyzna, z głową wysuniętą do przodu.

– Przewoźnik – szepnął Sander. – Ten, którego zaklęciem zepchnęłaś w głębinę?

Przewoźnik, ksiądz, nieśmiertelny! Kapłan Nerthus!

Benedikte poczuła ogarniające ją mdłości. Kurczowo uchwyciła się parapetu, by nie spaść, tak mocno zakręciło jej się w głowie. Zdawała sobie bowiem sprawę, że unicestwienie tej straszliwej istoty należy tylko do niej i nikt jej w tym nie pomoże. Ale jak zdoła tego dokonać, skoro zaklęcie nie pomagało? Znała wszak tylko jedno.

W pomieszczeniu było ciemno; w mrocznym, szaroczerwonym świetle, przywodzącym na myśl wnętrzności zabitego zwierzęcia, które kiedyś widziała, trudno było rozróżnić szczegóły. Dostrzegła jedynie trzy rzeczy: nóż ofiarny w dłoni kapłana, metalicznie lśniące oczy skierowane na Adele i, przelotnie, twarz, której lewa połowa przypominała zionącą czarną jamę.

Niemcy skłamali mówiąc, że nigdy nie widzieli upiora.

Lensman, Sander i Benedikte zeskoczyli na ziemię i pobiegli za róg do drzwi kościoła. Musieli działać błyskawicznie, chodziło wszak o życie Adele.

Sveg pchnął drzwi. Zrobił to tak mocno, że po prostu wyrwał je z zawiasów, nie zauważając, iż są zamknięte.

Bez uprzedzenia oddał strzał do tego, który przyciskał ramiona Adele do ławy. Gert padł na posadzkę.

Walter i Morten skryli się za ołtarzem.

Został tylko potworny upiór. Metaliczne oczy na moment spoczęły na tych, którzy ośmielili się zakłócić doniosłą ceremonię, zatrzymały się na Benedikte i zaraz kapłan zniknął wśród cieni. Na pewno utkwiło mu w pamięci moje zaklęcie, pomyślała dziewczyna z gorzką satysfakcją.

Sander rzucił się za nim w pogoń.

– Stój, zaczekaj, z nim sobie nie poradzimy! – krzyknął Sveg. – Szanuj życie, Sanderze! Raczej pomóż mi tutaj!

Sander niechętnie zawrócił.

Sveg i Benedikte przeszli pod ołtarz i ściągnęli Adele na podłogę. Lensman dał znać Benedikte, by zajęła się nieprzytomną dziewczyną.

Sam zerknął na leżącego Gerta i zdusił przekleństwo.

– Chyba za celnie go trafiłem – burknął. – Nie miałem takiego zamiaru.

– Sądzę, że tak, jak się stało, jest najlepiej – pocieszała go Benedikte. – I tak był już naznaczony.

Połyskujące czerwono oczy nieruchomo wpatrywały się w sufit. Ich blask powoli zamierał, aż wreszcie zniknął. Życie Gerta dobiegło końca.

Benedikte wyciągała nieprzytomną dziewczynę ze zbezczeszczonego kościółka. Za sobą słyszała gwałtowny tumult, mogący jedynie oznaczać, że Sander i Sveg wdali się w walkę z Mortenem i Walterem. Ale jak się to skończy? Tamci znajdowali się wszak pod magicznym wpływem kapłana, najlepszym dowodem na to były ich lśniące czerwonym blaskiem oczy.

A mimo to kapłan nie chronił ich dostatecznie, bo kula z rewolweru lensmana zabiła Gerta…

Już w drzwiach Benedikte drgnęła gwałtownie. Powietrze przeszył odgłos kolejnego wystrzału, a potem zapadła cisza.

Straszliwa cisza. Sander…?

Odetchnęła z ulgą i dalej ciągnęła swój ciężar, rozległ się bowiem głos Sandera:

– No, to już. Wyciągnijmy ich stąd, to miejsce przyprawia mnie o dreszcze.

Usłyszała za sobą ich prędkie kroki i odgłos wleczonych po podłodze ciężkich ciał.

Ale padły przecież tylko dwa strzały! Ten, który dosięgnął Gerta, i…

Wyjaśnienie otrzymała, gdy tylko wszyscy znaleźli się na dziedzińcu kościoła.

Lensman Sveg powiedział z niekłamanym podziwem:

– Nigdy nie przypuszczałem, żeby taki akademik mógł powalić człowieka na ziemię jednym ciosem!

Sander uśmiechnął się zakłopotany:

– Prawdę powiedziawszy, to była moja pierwsza próba.

– Szczęście początkującego. Zwiążmy tych dwóch.

Nareszcie Benedikte mogła wyrobić sobie pojęcie o tym, co zaszło. Sander uderzeniem pięści unieszkodliwił Mortena, a Walter został postrzelony w ramię. Obaj leżeli teraz bez czucia, związano ich więc bez kłopotu. Gerta także wyciągnęli z kościoła, a Sander trzymał teraz w dłoniach prawdziwy skarb, który znalazł na podłodze przy ołtarzu. Owinął go chusteczką do nosa, gdyż upiorny kapłan trzymał go w swej upiornej ręce. Nóż ofiarny!

Kiedy ciągnęli cztery bezwładne ciała w stronę dużego domu, Sander uniósł rękę, trzymając nóż przez chusteczkę.

– Popatrz, Benedikte! Tu napisano pismem runicznym: „Lauk i Lin”. W Norwegii jest tylko jeden taki nóż. To dopiero prawdziwy skarb!

Benedikte świetnie mogłaby się obejść bez tego drogocennego znaleziska, ale nie powiedziała tego głośno, nie chciała sprawić Sanderowi zawodu. Wymamrotała jedynie coś na kształt gratulacji. Szczękała przy tym zębami, ale nie ona jedna była w takim stanie.

Powoli, bardzo powoli zaczęło się rozjaśniać. Nie była to bynajmniej żadna orgia światła, ale na niebie pojawił się jaśniejszy o pół tonu wąziutki pasek.

W połowie drogi napotkali Livora, którego w domu zatrzymała choroba jałówki. Kiedy ujrzał Adele w tak żałosnym stanie, padł przy niej na kolana i ujął jej dłonie w swoje. Przerażony słuchał ich opowieści.

– Powinienem był iść z wami – powiedział wzburzony. – Choć wydaje mi się, że i beze mnie dobrze sobie poradziliście.

– Nie dostaliśmy w swoje ręce tego najgorszego – powiedział Sveg zaciskając pięści. – Ale sądzę, że na dzisiejszą noc już wystarczy. Nie mam ochoty, żeby rzucać się w wir walki z tą zjawą.

– Sądziłem, że on już nie istnieje – zdziwił się Livor.

– My też tak myśleliśmy – z goryczą w głosie odparł Sander.

Benedikte nic nie powiedziała. Ona przez cały czas wiedziała, że przewoźnik znajduje się w Fergeoset. Już od chwili, gdy pierwszej nocy ujrzała w ciemności owe straszliwe oczy, podejrzewała, kto przygląda jej się z taką nienawiścią i nieskrywanym okrucieństwem. Kapłan Nerthus!

Kiedy weszli już do wielkiego domu i Livor zapalił świecę, poczuli, jak bardzo są wycieńczeni, zmęczeni nie tylko fizycznie, a przede wszystkim psychicznie. Ciało Gerta ułożono na deskach w szopie, postrzałowa rana Waltera nie wydawała się poważna, zarówno on, jak i Morten zaczynali już przychodzić do siebie, co lensman i jego towarzysze obserwowali z lękiem. Jak będą się zachowywać? Czy nadal pozostają pod wpływem kapłana?

Wydawało się, że nie. Oczy mieli całkiem normalne, a ciche, wyrażające udrękę jęki były bardzo ludzkie. Obaj byli jednak porządnie zamroczeni, zostawiono ich więc w spokoju.

Skoncentrowali się na Adele.

Prawdopodobnie podano jej jakiś środek odurzający, może silny narkotyk, bo źrenice miała nienaturalne, a kiedy zaczęli nią potrząsać, by ją obudzić, wymamrotała tylko coś niewyraźnie i spała dalej.

Livor zapytał, czy nie mają ochoty na coś do jedzenia, i choć w pierwszej chwili byli zaszokowani tą propozycją, poczuli nagle, że są głodni. Nie do pojęcia, po tym wszystkim, co się zdarzyło! Wszyscy troje wciąż nie mogli opanować drżenia rąk.

Sveg wolał, by dla pewności dwaj mężczyźni nadal pozostali związani, podczas gdy oni jedli bardzo prosty posiłek z resztek zapasów, które Livor zostawił poprzednio. Do podziału mieli spory kawałek chleba, popijany cienką, wodnistą kawą. Bardzo im to smakowało i choć jeszcze przed chwilą wydawało im się to całkiem nieprawdopodobne, uspokoili się trochę. Ogień na palenisku dogasał, ale świece płonęły dalej. Czekali, aż wstanie świt.

– Co z nimi zrobimy? – zapytał Sander.

– No, nie mam zamiaru odesłać ich tak po prostu do tej wynajętej zagrody – chłodno powiedział Sveg. – Musimy doprowadzić ich do wioski, do tutejszego lensmana. Niech on się martwi.

– Lensman mieszka w mojej wiosce – wtrącił się Livor. – I tam najkrótsza droga. Zwłaszcza że przyciągnąłem rzeką moją łódź.

– Co takiego? – zdumiał się Sveg. – A przewoźnik?

– Nie miałem pojęcia, że on jeszcze straszy! Poza tym nie widziałem jego promu, ale on przecież miał dzisiaj inne zajęcia. O ile dobrze zrozumiałem, w kościele.

– Zgadza się – cierpko potwierdził Sveg. – Przyjrzymy się jeszcze temu kościołowi, kiedy tylko mrok ustąpi, a słońce znów zaświeci nad tym zatraconym Fergeoset. Dobrze, zrobimy tak, jak proponujesz. Podejrzewam, że nie ośmieli się wypłynąć promem, dopóki jest tu Benedikte.

Livor nagle zesztywniał.

– Cicho! Czy ktoś tu przyszedł?

– Niczego nie słyszałem.

– Jakiś słaby dźwięk dobiegł z pierwszej izby, ale nasza rozmowa go zagłuszyła.

Starali się zachowywać jak najciszej.

– Jest tu kto? – zawołał Sveg.

Nie dobiegł ich żaden odgłos.

Wszyscy razem, ze świecami w dłoniach, przeszli do pierwszej izby. Oświetlili kolejno wszystkie kąty i zakamarki, ale izba okazała się kompletnie pusta. Sveg opuścił świecę.

– Mogła być jakaś mysz, coś drapnęła, czymś zaszeleściła – mruknął.

– To było takie niewyraźne – tłumaczył się Livor. – Jakby ktoś wślizgnął się przez drzwi.

– Ale nic tu nie ma – powiedział Sveg. – Chodźmy, wypijemy kawę.

Usiedli wokół prymitywnego stołu i wreszcie spłynął na nich spokój. Zaczęli rozmawiać o bardziej obojętnych sprawach, o tym, co dzieje się na świecie poza Fergeoset, i o tym, jak wspaniale będzie wrócić wreszcie da domu, do cywilizowanego życia.

Świt miał już zamiar zajrzeć do izby, kiedy Benedikte nagle zauważyła, że w domu zaszła jakaś zmiana.

Z początku było to coś bardzo nieokreślonego, zaraz jednak wyczuła kryjącą się gdzieś obcą moc.

Z lękiem powiodła wzrokiem dookoła, lecz oczu, których się obawiała, nigdzie nie dostrzegła.

Było natomiast coś innego…

Zapach, z początku zbyt słaby, by mogła go rozpoznać. Kiedy się jednak zastanowiła, zrozumiała, że unosi się w domu od jakiegoś czasu, tylko że ona zbyt była zajęta innymi myślami, by zareagować. Popatrzyła na pozostałych, ale niczego nie zauważyli.

Ale było tu coś jeszcze, czego nie mogła widzieć…

Zapach stawał się coraz silniejszy. I teraz już mogła go nazwać. Taki sam odór, jaki wydaje zapomniana szmata od podłogi, która pleśnieje i gnije. Wstrętny, duszący smród.

Adele zaczynała przychodzić do siebie. Mężczyźni spokojnie półgłosem rozmawiali między sobą.

Benedikte ogarnęło paraliżujące wrażenie promieniującego skądś zła. A później nadszedł strach pochodzący z głębi jej duszy. Chciała krzyczeć, że muszą odejść stąd jak najspieszniej, ale strach ją dławił i nie mogła nabrać dość powietrza w płuca. Wstała i wyjrzała przez okno. Wiatr przeganiał szarobiałe chmury nad szczytami gór, widocznych na tle jaśniejącego nieba odchodzącej nocy. Wśród zamglonych chałup Fergeoset słychać było zawodzenie wiatru i kiedy weń się wsłuchała, wydało jej się, że słyszy w nim jęki zmarłych.

Ale ten dźwięk nie był straszny. Ogarnął ją smutek, ale wyczuła w nim także coś pięknego. Niebezpieczeństwo znajdowało się w środku, w samym domu.

W nocnym mroku dostrzegła smutne sylwetki domów na tle nieba. Ciągle jeszcze ciemność brała górę nad światłem, jedynie lekkie pasmo na wschodzie zapowiadało poranek.

Poczuła, że coś dzieje się za jej plecami, obróciła się, ale tam przy świecach siedzieli tylko trzej mężczyźni: Sander, Sveg i Livor. Na jednym łóżku Adele ciągle na próżno walczyła ze snem, na drugim leżał Morten, związany i zakneblowany, bo chcieli z nim pomówić dopiero, gdy znajdą się poza wpływem Fergeoset. Walter, unieszkodliwiony podobnie jak Morten, leżał na podłodze.

Ale w tej izbie znajdowało się coś jeszcze, jakaś moc, od której biło śmiertelne niebezpieczeństwo, i ta moc nie chciała się ujawnić. Jakby obawiała się jej, Benedikte. Dziewczyna czuła, że oddziela pozostałych od tej mocy, być może ochrania ich, a maże tylko chwilowo ją wstrzymuje, odsuwa moment wydania wyroku.

– Jak jest na dworze, Benedikte? – zapytał Sander. – Zaczyna świtać?

Odruchowo jeszcze raz spojrzała przez okno.

– Powoli jakby… – zaczęła.

I zdrętwiała. Poczuła, że delikatne włoski na jej karku nagle się podnoszą.

Cała izba odbijała się w ciemnej, gładkiej szybie.

I tam właśnie ujrzała to, co tak ją niepokoiło. Zła moc nie kontrolowała swego odbicia.

Ujrzała ją teraz w pełni. Przerażona patrzyła tylko, nie mogąc myśleć jasno.

To było gorsze, niż mogła kiedykolwiek przypuszczać. Jak zdoła sobie z tym poradzić?

Загрузка...