Rozdział 4

Na ulicy nie było żywego ducha poza trzema Hadjimi, którzy stali w niedbałych pozach niecałe dwadzieścia metrów dalej, pogrążeni w cichej rozmowie. Kiedy Barrent stanął w progu, dwóch z nich cofnęło się, trzeci zaś z rewolwerem nonszalancko opuszczonym ku ziemi wystąpił do przodu. Gdy zorientował się, że Barrent jest uzbrojony, błyskawicznie podniósł pistolet gotowy do strzału.

Barrent rzucił się na ziemię i nacisnął spust nie znanej mu broni. Poczuł, jak zawibrowała w jego ręku i spostrzegł, że głowa i ramiona Hadjiego czernieją i zaczynają się kruszyć. Nim zdążył wycelować do któregoś z pozostałych mężczyzn, wyrwany potężną siłą rewolwer wypadł mu z ręki. Spóźniony strzał Hadjiego utrącił mu czubek lufy.

Rozpaczliwie rzucił się za rewolwerem, czując, że nie ma mowy, aby zdążył go ponownie schwycić. Skóra ścierpła mu w oczekiwaniu morderczego strzału. Doturlał się do swojej broni, nadal jakimś cudem żywy, i wymierzył w stojącego najbliżej prześladowcę.

Dosłownie w ostatniej chwili powstrzymał się przed oddaniem strzału. Obaj Hadji schowali pistolety do kabur. Jeden z nich pochylił się nad zabitym i powiedział:

— Biedny, stary Draken. W strzelaniu nigdy nie był z niego orzeł.

— Brak praktyki — odparł drugi. — Draken nie lubił poświęcać zbyt dużo czasu na ćwiczenia.

— No cóż, moim zdaniem to świetna lekcja poglądowa. Po prostu nie wolno wychodzić z wprawy.

— A także nie wolno nie doceniać nawet zwykłego peona. — Hadji spojrzał na Barrenta. — Świetny strzał, chłopie.

— Owszem, naprawdę świetny — potwierdził drugi Hadji. — Nie jest łatwo trafić z krótkiej broni, kiedy znajdujesz się w ruchu.

Barrent podniósł się chwiejnie z ziemi, nadal ściskając w dłoni pistolet otrzymany od dziewczyny. Gdyby Hadji wykonali jakikolwiek podejrzany manewr, był gotów do strzału. Ale Hadji nie wykonywali żadnych podejrzanych manewrów. Wydawało się, że uważają cały incydent za zakończony.

— I co teraz? — spytał Barrent.

— Nic — odparł spokojnie jeden z Hadjich. — W Dniu Lądowania każdy myśliwy, albo grupa myśliwych, może mieć na koncie co najwyżej jednego trupa. Potem są już wykluczeni z łowów.

— To naprawdę nie jest jakieś ważne święto — dodał drugi. — Zupełnie nie to, co Igrzyska albo Loteria.

— Jedyne, co panu zostało teraz do zrobienia — powiedział pierwszy — to udać się do Biura Rejestracji i podjąć swój spadek.

— Moje co?!…

— Pański spadek — wyjaśnił Hadji cierpliwie. — Ma pan prawo do całego majątku swojej ofiary. Muszę jednak z przykrością stwierdzić, że w przypadku Drakena nie będzie tego dużo.

— Nigdy nie miał smykałki do prowadzenia interesów — przyznał ze smutkiem jego przyjaciel. — Mimo to nie będzie pan już startować od zera. A ponieważ dokonał pan zupełnie legalnego zabójstwa… choć, prawdę mówiąc, dość niezwykłego… automatycznie uzyskuje pan wyższą rangę. Od tej chwili jest pan Wolnym Obywatelem.

Ulica zapełniła się przechodniami, a sklepikarze podciągali w górę metalowe rolety. Chwilę później nadjechała ciężarówka z napisem: WYWÓZ ZWŁOK. ZAKŁAD NR 5 i czterej mężczyźni w służbowych uniformach zabrali ciało Drakena. Życie Tetrahydy znów potoczyło się normalnym torem. I dopiero to, a nie zapewnienia Hadjich, przekonało Barrenta, iż łowy rzeczywiście zostały zakończone. Wsunął pistolet dziewczyny do kieszeni.

— Biuro Rejestracji jest niedaleko stąd — powiedział jeden z Hadjich. — Pójdziemy z panem i wystąpimy jako świadkowie.

Barrent w dalszym ciągu nie bardzo pojmował, o co chodzi. Ale skoro nagle wszystko zaczęło układać się dlań korzystnie, postanowił przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało, i o nic nie pytać.

W towarzystwie Hadjich udał się do Biura Rejestracji, które znajdowało się przy placu Armat. Znudzony urzędnik wysłuchał

całej opowieści, wydobył z szafy dokumenty handlowe Drakena, przekreślił na nich jego nazwisko i wpisał na to miejsce nazwisko Barrenta. Barrent zauważył, że robiono to już kilkakrotnie. Wyglądało na to, iż w Tetrahydzie szybko następowały zmiany w interesach.

Okazało się, że został posiadaczem sklepu z odtrutkami przy bulwarze Miotaczy Płomieni nr 3.

Akt własności oficjalnie potwierdzał także nowy status Barrenta jako Wolnego Obywatela. Urzędnik dal mu oznakę jego pozycji, szary pierścień wykonany ze stopu rewolwerowego, i poradził, żeby jak najszybciej przebrał się w strój Obywatela, co powinno mu oszczędzić wielu przykrych nieporozumień.

Po wyjściu z urzędu Hadji rozstali się z nim, życząc mu powodzenia. Barrent natomiast uznał, że pora obejrzeć swą nową własność.

Bulwar Miotaczy Płomieni był krótką przecznicą, łączącą dwie większe ulice. Mniej więcej pośrodku znajdowała się wystawa sklepowa z szyldem, który głosił: MAGAZYN Z ODTRUTKAMI. Poniżej mniejszymi literami dodano: Niezbędne składniki do każdej odtrutki zwierzęcej, roślinnej i mineralnej! Rewelacyjny Zestaw Ratunkowy Zrób To Sam! Dwadzieścia trzy odtrutki w jednym kieszonkowym pojemniku.

Otworzył drzwi i wszedł do środka. Za niską ladą stały sięgające sufitu rzędy półek zastawionych buteleczkami, puszkami, kartonami i kanciastymi szklanymi słojami, zawierającymi kawałki jakichś dziwnych liści, gałązek i grzybów. Po lewej stronie lady znajdowała się mała półka z książkami, na której można było zobaczyć takie tytuły, jak: Błyskawiczna diagnoza w przypadkach ostrych zatruć, W rodzinie arszeniku czy Permutacje lulka czarnego.

Było zupełnie jasne, że trucicielstwo odgrywa ważną rolę w codziennym życiu Omegi. Oto sklep — pewnie nie jedyny — którego wyłącznym zadaniem było dostarczanie odtrutek. Barrent zaczął się nad tym zastanawiać i doszedł do wniosku, że odziedziczył interes dziwny, lecz uczciwy. Postanowił przestudiować wszystkie książki i nauczyć się prowadzenia sklepu.

Na zapleczu znajdowało się pomieszczenie mieszkalne z salonem, sypialnią i kuchnią. W jednej z szaf znalazł źle uszyty czarny garnitur przysługujący Obywatelom i natychmiast się przebrał. Z kieszeni więziennego kombinezonu wyjął otrzymany od dziew czyny pistolet, przez chwilę ważył go w ręce, po czym wsunął do kieszeni nowego garnituru. Opuścił sklep i udał się z powrotem do Towarzystwa Ochrony Ofiar.

Drzwi były ciągle otwarte, a na ławce nadal siedziało trzech obdartych mężczyzn. Ale już się nie śmieli. Sprawiali wrażenie wymęczonych długim czekaniem. W przeciwległym końcu pokoju pan Frendlyer urzędował za swoim biurkiem, przeglądając grubą stertę papierów. Po dziewczynie nie było ani śladu.

Barrent podszedł do biurka, a Frendlyer wstał z krzesła, by go powitać.

— Moje gratulacje! — powiedział. — Moje najserdeczniejsze gratulacje, drogi kolego! To był doprawdy wspaniały strzał! I to w pełnym ruchu!

— Dziękuję — odparł Barrent. — Wróciłem tu, ponieważ…

— Chyba się domyślam — przerwał mu Frendlyer. — Przyszedł pan poznać swoje obowiązki i prawa Wolnego Obywatela. Cóż bardziej naturalnego? Jeśli zechce pan usiąść na tamtej ławce, zajmę się panem już za…

— Nie po to tu przyszedłem — powiedział Barrent. — Oczywiście chcę poznać swoje prawa i obowiązki, ale w tej chwili muszę odnaleźć tę dziewczynę.

— Jaką dziewczynę?

— Tę, która siedziała na ławce, kiedy tutaj wszedłem. To ona dała mi broń. Pan Frendlyer sprawiał wrażenie zaskoczonego.

— Obywatelu, chyba pan jest w błędzie — powiedział. — W tym biurze przez cały dzień nie było żadnej kobiety.

— Siedziała na ławce razem z tamtymi trzema. Bardzo ładna, ciemnowłosa dziewczyna. Musiał pan ją zauważyć.

— Z całą pewnością bym ją zauważył, gdyby tylko tu była — odparł Frendlyer, mrugając oczami. — Ale, jak już powiedziałem, progu tego biura nie przekroczyła dzisiaj żadna kobieta.

Barrent spojrzał nań z wściekłością i wyciągnął z kieszeni pistolet.

— No to skąd w takim razie mam to? — spytał.

— Ja go panu pożyczyłem — odparł Frendlyer. — Cieszę się, że udało się panu zrobić z niego tak dobry użytek, ale byłbym wdzięczny, gdyby mi go pan teraz zwrócił.

— Pan kłamie — powiedział Barrent, zaciskając broń mocniej w dłoni. — Spytajmy tamtych.

Podszedł do ławki, a pan Frendlyer podążył tuż za nim. Barrent zwrócił się do mężczyzny, który siedział najbliżej dziewczyny i spytał:

— Dokąd poszła ta kobieta?

Mężczyzna uniósł zasępioną, nie ogoloną twarz.

— O jakiej kobiecie pan mówi, Obywatelu?

— O tej, która siedziała tu na ławce.

— Nikogo nie zauważyłem. Rafael, czy widziałeś tu jakąś babkę?

— Coś ty — odparł Rafael. — A od dziesiątej rano nie ruszyłem się stąd nawet na krok.

— Ja też nikogo takiego nie widziałem — odezwał się trzeci z mężczyzn. — A mam bardzo dobry wzrok. Barrent odwrócił się do Frendlyera.

— Dlaczego wszyscy kłamiecie? — spytał.

— Nikt z nas nie kłamie, proszę pana. Po prostu mówiłem prawdę. W tym biurze przez cały dzień nie było żadnej kobiety. Tę broń pożyczyłem panu ja sam, co jest moim przywilejem jako prezesa Towarzystwa Ochrony Ofiar. Byłbym wdzięczny za jej zwrot.

— Nie oddam jej panu — powiedział Barrent. — Zatrzymam ją do czasu, aż znajdę dziewczynę.

— Nie jestem pewien, czy to mądry pomysł — powiedział Frendlyer, po czym szybko dodał: — To znaczy z kradzieżą. W tych warunkach nie zostałaby łatwo wybaczona.

— Zaryzykuję — odparł Barrent, po czym odwrócił się i opuścił siedzibę czcigodnego Towarzystwa.

Rozdział 5

Barrent potrzebował trochę czasu, by móc dojść do siebie po tak gwałtownym włączeniu się w nurt omegańskiego życia. Wystartował z beznadziejnych pozycji noworodka, po czym, zabijając człowieka, stał się właścicielem sklepu z odtrutkami. Z zapomnianej przeszłości na planecie o nazwie Ziemia katapultowano go w niepewną teraźniejszość, do świata zamieszkiwanego przez zbrodniarzy. Zdołał pobieżnie poznać jego złożoną strukturę klasową i otrzeć się o usankcjonowaną prawem instytucję morderstwa. Z zaskoczeniem odkrył, że potrafi dawać sobie radę w trudnych sytuacjach i że zadziwiająco skutecznie posługuje się bronią. Wiedział jednak, że czeka go jeszcze bardzo wiele nowych odkryć. Z pewnością będzie musiał nauczyć się dużo więcej o Omedze, Ziemi i sobie samym. Miał tylko nadzieję, że będzie żył wystarczająco długo, by tych wszystkich odkryć dokonać.

Ale wszystko po kolei. Najpierw musi zarobić na życie. A do tego potrzebna mu była wiedza o truciznach i zapobieganiu skutkom ich działania.

Wprowadził się do mieszkania na zapleczu sklepu i wziął się za czytanie książek odziedziczonych po nieboszczyku Drakenie.

Literatura tematu była fascynująca. Znalazł opisy trucizn roślinnych znanych na Ziemi, takich jak wywar z ciemiernika i ciemiężycy czy wyciągi z owoców wilczej jagody lub kory cisu. Poznał początkowe objawy zatrucia szczwołem i opisy końcowych konwulsji. Przeczytał wszystko o kwasie pruskim, otrzymywanym z migdałów, i o digitalinie, uzyskiwanej z naparstnicy. Dowiedział się, jak przerażająco skutecznie działa tojad ze swą śmiercionośną zawartością akonitu. Były tam pozycje na temat grzybów takich jak muchomory z rodziny bedłkowatych, nie mówiąc o czysto omegańskich roślinach trujących, jak purpurowieć, lilia kwitnąca czy amortalis.

Lecz trucizny roślinne, choć oszałamiające swą liczebnością, nie wyczerpywały tematu jego studiów. Musiał zgłębić działanie jadu zwierząt lądowych, morskich i ptaków, kilku gatunków niebezpiecznych pająków, węży, skorpionów i olbrzymich os, a także imponującego wachlarza trucizn nieorganicznych, jak arszenik, związki rtęci i bizmutu. Natrafił na opracowania dotyczące substancji żrących — kwasów azotowego, chlorowodorowego, fosforowego i siarkowego, przeczytał wreszcie wszystko na temat trucizn uzyskiwanych z różnych źródeł, a wśród nich o strychninie, kwasie mrówkowym, hioscyjaminie i belladonie.

Każda z tych substancji miała jedno lub kilka antidotów. Czytając jednak ich ostrożnie sformułowane opisy, Barrent zaczął podejrzewać, iż często musiały być zupełnie bezużyteczne. By skomplikować wszystko jeszcze bardziej, okazało się, że skuteczność działania antidotum w ogromnej mierze zależy od trafności diagnozy użytej trucizny. Tymczasem symptomy działania jednego jadu były zazwyczaj podobne do objawów zatrucia innym.

Wszystkie te problemy rozważał w trakcie swoich studiów. Jednocześnie, ze sporym zdenerwowaniem, zaczął obsługiwać pierwszych klientów.

Wkrótce zorientował się, iż znaczna część jego obaw była nieuzasadniona. Chociaż na liście śmiercionośnych substancji zalecanych przez Instytut Trucizn znajdowały się dziesiątki pozycji, większość trucicieli trzymała się prostodusznie arszeniku lub strychniny. Były tanie, niezawodne i przysparzały wielu cierpień. Kwas pruski miał łatwo wykrywalny zapach, związki rtęci trudno było wprowadzić do organizmu, a środki żrące — choć zachęcająco efektowne w działaniu — mogły się okazać niebezpieczne także dla użytkownika. Tojad był oczywiście także wspaniały, wilczej jagody nie należało lekceważyć, a i muchomory miały swój własny makabryczny czar. Ale były to trucizny dla starszych, rozporządzających większą ilością wolnego czasu ludzi. Niecierpliwe młode pokolenie — a zwłaszcza kobiety, które stanowiły niemal dziewięćdziesiąt procent wszystkich trucicieli na Omedze — zadowalało się pospolitym arszenikiem lub strychniną, w zależności od wymogów sytuacji i okoliczności.

Omegańskie kobiety były konserwatystkami. Udoskonalanie sztuki trucicielstwa, któremu nigdy nie ma końca, po prostu ich nie interesowało. Nie obchodziły ich środki: zależało im wyłącznie na osiągnięciu celów — najszybciej i najtaniej jak to możliwe.

Omegańskie kobiety znane były ze swego zdrowego rozsądku. Choć zapaleni teoretycy z Instytutu Trucizn próbowali wprowadzić do sprzedaży mieszaninę Trucizn Kontaktowych czy Zestaw Trzydniowy i ciężko pracowali nad kompleksowymi, zawiłymi procedurami wykorzystującymi jad os, zamaskowane igły i mikroskopijnie perforowane szkło, kobiety rzadko nabierały do tych nowości przekonania. Zwykły arszenik i błyskawiczna w działaniu strychnina nadal pozostawały głównymi pozycjami w obrocie substancjami trującymi.

To oczywiście ogromnie uprościło Barrentowi pracę. Proponowana przez niego kuracja — wywoływanie wymiotów, płukanie żołądka i podanie środka neutralizującego — była wystarczająco łatwa w stosowaniu, by się jej nauczyć.

Najwięcej kłopotów przysparzali mu mężczyźni, którzy nie chcieli wierzyć, iż ktokolwiek mógłby im podać truciznę tak banalną, jak arszenik czy strychnina. W takich wypadkach Barrent przepisywał skomplikowaną mieszaninę korzeni, ziół, pędów, liści oraz niewielką homeopatyczną dawkę trucizny. Lecz i wówczas stosował niezmiennie opróżnienie żołądka, płukanie i środek neutralizujący.

Kiedy już urządził się w mieszkaniu i poczuł nieco pewniej w sklepie, odwiedzili go Danis Foeren i Joe. Foeren znalazł jakieś dorywcze zajęcie w porcie przy rozładowywaniu kutrów rybackich. Joe organizował nocne partyjki pokry dla pracowników tetrahydzkich agend rządowych. Żaden nie uzyskał poważniejszej zmiany statusu. Nie mając na koncie zabójstw, mogli jedynie awansować do rangi Rezydenta II Kategorii. Byli wyraźnie podenerwowani perspektywą spotkania na gruncie towarzyskim Wolnego Obywatela, ale Barrent rozwiał ich obawy. Byli jedynymi przyjaciółmi, jakich miał na Omedze i nie zamierzał ich tracić tylko ze względu na dzielące ich różnice w zajmowanej pozycji społecznej.

Rozmowa z nimi nie dostarczyła mu jednak żadnych interesujących informacji na temat praw i zwyczajów Tetrahydy. Nawet Joe nie był w stanie wyciągnąć niczego konkretnego od swych przyjaciół pracujących dla rządu. Na Omedze prawo trzymane było w ścisłej tajemnicy. Ci, którzy przebywali tam dłużej, mieli przewagę nad nowo przybyłymi dzięki znajomości przepisów. Zasada ta była sankcjonowana i umacniana doktryną nierówności wszystkich ludzi, która leżała u podstaw całego systemu prawnego Omegi. Dzięki planowej nierówności i wymuszonej ignorancji władza i wysoka pozycja społeczna pozostawały w rękach mieszkańców z najdłuższym stażem.

Oczywiście wykluczenie jakiegokolwiek awansu społecznego było niemożliwe. Ale awans ten można było opóźnić, utrudnić i uczynić nadzwyczaj niebezpiecznym. Stąd też sposób, w jaki poznawało się prawa i zwyczaje Omegi, opierał się na ryzykownej metodzie prób i błędów.

Pomimo to, iż sklep pochłaniał mu większość czasu, Barrent nie przestawał szukać dziewczyny. W dalszym ciągu jednak nie udało mu się natrafić na bodaj najmniejszy ślad, który świadczyłby o tym, iż kiedykolwiek istniała.

Zaprzyjaźnił się z właścicielami obu sąsiadujących sklepów. Pierwszy z nich, Demond Harrisbourg, był młodym człowiekiem o wesołym usposobieniu i sumiastych wąsach; prowadził sklep spożywczy. Było to zajęcie bardzo przyziemne i dość absurdalne, ale — jak tłumaczył Harrisbourg — jeść muszą nawet kryminaliści. Stąd zaś wynikało zapotrzebowanie na rolników, przetwórców, producentów opakowań i sklepy z żywnością. Harrisbourg utrzymywał, że jego specjalność w niczym nie ustępowała bardziej typowym dla Omegi zajęciom skupionym wokół gwałtownej śmierci. A poza tym wuj żony Harrisbourga był ministrem robót publicznych. Z jego pomocą Harrisbourg miał nadzieję uzyskać patent na morderstwo. Posiadając ten niezwykle pożyteczny dokument mógłby dokonać swego sześciomiesięcznego zabójstwa i awansować do rangi Uprzywilejowanego Obywatela.

Barrent skinął ze zrozumieniem głową. Zaczai się jednak zastanawiać, czy żona Harrisbourga, chuda, niecierpliwa kobieta, nie zdecyduje się go wcześniej otruć. Sprawiała wrażenie niezbyt zadowolonej z męża, a rozwody na Omedze były zabronione.

Drugim sąsiadem Barrenta był Tem Rend, wesoły, kościsty mężczyzna tuż po czterdziestce. Od lewego ucha do kącika ust miał bliznę pooparzeniową, pamiątkę po jakimś ufnym w swe siły, żądnym szybkiej zmiany statusu aspirancie. Aspirant źle jednak trafił. Tem Rend był właścicielem sklepu z bronią, nieustannie trenował i zawsze nosił przy sobie próbkę swego towaru. Według naocznych świadków obronił się pokazowe. Oczywiście zabił swego przeciwnika na miejscu. Marzeniem Tema było członkostwo Cechu Morderców. Jego podanie o przyjęcie do tej starej i jakże pożytecznej organizacji oczekiwało w kolejce na rozpatrzenie i istniała szansa, że Tem zostanie do niej przyjęty jeszcze w tym miesiącu.

Barrent kupił u niego pistolet. Za poradą Renda wybrał promiennik JamiasonaTyra. Był szybszy i celniejszy niż jakakolwiek standardowa broń palna, a emitowana przezeń wiązka promieni nie ustępowała siłą rażenia kuli sporego kalibru. Co prawda nie miał on rozrzutu termicznych pistoletów używanych przez Hadjich, których średnica pola śmiertelnego rażenia wynosiła piętnaście centymetrów, ale promienniki o dużym rozrzucie zachęcały do lekceważenia precyzji przy oddawaniu strzału. Stanowiły one toporną, niechlujną broń, prowokującą do niechlujstwa. Z pistoletu termicznego mógł strzelać dosłownie każdy, natomiast, by skutecznie posługiwać się promiennikiem Jamiasona-Tyra, trzeba było nieustannie trenować. Co zresztą opłacało się z nawiązką. Dobry strzelec uzbrojony w promiennik reprezentował sobą więcej niż dwóch właścicieli pistoletów termicznych.

Barrent wziął sobie te rady do serca, pamiętając, że pochodzą od kandydata na członka Cechu Morderców i właściciela sklepu z bronią. Spędzał długie godziny w zamienionej na strzelnicę piwnicy pod sklepem Renda, trenując refleks, celność i przyzwyczajając się do kabury typu „jeden ruch”.

Trzeba było wiele zrobić i mnóstwo rzeczy się nauczyć tylko po to, by zachować życie. Uważał jednak, że każda ciężka praca opłaci się, jeżeli prowadzi do osiągnięcia celu, który jest tego wart. Pozostawało mu mieć nadzieję, że w najbliższej przyszłości nie wydarzy się nic takiego, co przeszkodziłoby mu w nadrobieniu zaległości w stosunku do starych mieszkańców Omegi.

Jednak życie na Omedze nigdy nie szczędziło niespodzianek. Pewnego późnego popołudnia tuż przed zamknięciem sklepu zjawił się dość niezwykły klient. Był to krępy mężczyzna w wieku pięćdziesięciu kilku lat o śniadej, surowej twarzy. Miał na sobie szkarłatną szatę, sięgającą kostek, i skórzane sandały. Przepasany był sznurem z nie wyprawionej skóry, z którego zwisała mała czarna książeczka i sztylet z czerwoną rękojeścią. Z całej postaci biła niezwykła siła i władczość. Barrent nie potrafił w żaden sposób określić jego statusu.

— Właśnie zamykałem, proszę pana — powiedział do nieznajomego. — Ale jeżeli chciałby pan coś kupić…

— Nie przyszedłem tutaj kupować — odparł niezwykły gość, zezwalając sobie na cień uśmiechu. — Przyszedłem sprzedawać.

— Sprzedawać?

— Jestem kapłanem — odparł mężczyzna. — Pan jest nowy w mojej parafii. Nie widziałem pana w czasie moich mszy.

— Nie wiedziałem nic o… Kapłan przerwał mu ruchem ręki.

— Żadne z praw religijnych ani świeckich nie zezwala na tłumaczenie niewiedzą niedopełniania obowiązków. Co więcej, ignorancja może podlegać karze jako akt rozmyślnego zaniedbania, zgodnie z „Ustawą o całkowitej odpowiedzialności osobistej” z roku 23, nie mówiąc już o postanowieniach Mniejszego Kodycylu. Niemniej jednak — kapłan znów nieznacznie się uśmiechnął — na razie nie ma jeszcze mowy o wymierzaniu panu kary.

— Miło mi to słyszeć, proszę pana — powiedział Barrent.

— Należy się do mnie zwracać „Wuju” — pouczył go kapłan. — Jestem Wuj Ingemar. A przyszedłem do pana, by porozmawiać o prawowiernej religii Omegi, oddającej cześć boską temu transcendentnemu duchowi czystego Zła, który jest naszym natchnieniem i pociechą.

— Będę zachwycony, mogąc poznać prawdy religii Zła. Wuju — odparł Barrent. — Może przejdziemy do salonu?

— Ależ oczywiście, Siostrzeńcze — powiedział kapłan i ruszył za Barrentem do mieszkania na zapleczu sklepu.

Rozdział 6

— Zło — zaczął kapłan, kiedy już usadowił się wygodnie w najlepszym fotelu Barrenta — to ta tkwiąca w nas moc, która inspiruje akty siły i wytrzymałości. Ubóstwienie Zła jest' w swej istocie ubóstwieniem samego siebie, stąd też stanowi jedyne prawdziwe ubóstwianie. Wielbiona przez nas nasza własna osoba jest idealną istotą społeczną: człowiekiem zadowolonym ze swego miejsca w społeczności, a przecież gotowym do pochwycenia każdej nadarzającej się okazji awansu; człowiekiem, który z godnością spotyka śmierć i który zabija bez poniżającej litości. Zło jest okrutne, gdyż jest prawdziwym odzwierciedleniem nieczułego i bezlitosnego wszechświata. Zło jest wieczne i niezmienne, choć objawia się nam w licznych formach niestałego życia.

— Może odrobinę wina, Wuju? — zapytał Barrent.

— Dziękuję. To miło, że o tym pomyślałeś — odparł Wuj Ingemar. — Jak interesy?

— Nie najgorzej. Chociaż w tym tygodniu ruch jest jakby nieco mniejszy.

— Dziś ludzie nie przejawiają już takiego zainteresowania trucicielstwem — powiedział Wuj Ingemar, pociągając w zadumie łyk ze swego kieliszka. — To nie to, co w czasach mojej młodości, kiedy jako świeżo pozbawiony święceń kapłan zostałem tu zesłany z Ziemi. Wróćmy jednak do tematu. Wyjaśniłem ci, czym jest Zło.

— Tak, Wuju.

— Otóż wielbimy Zło pod postacią Szatana, obdarzonego rogami straszliwego upiora czasu dnia i nocy. W Szatanie odnajdujemy siedem grzechów głównych, wszystkie czterdzieści zbrodni i sto jeden występków. Nie ma takiego przestępstwa, którego nie popełniłby Szatan nienagannie, jak przystoi jego naturze. Dlatego my, istoty niedoskonałe, wzorujemy się na jego niedoskonałości. I czasami Szatan nagradza nas za to, ukazując się nam w całym straszliwym pięknie swej ognistej postaci. Tak, Siostrzeńcze, dostąpiłem zaszczytu oglądania Go na własne oczy. Dwa lata temu pojawił się podczas zakończenia Igrzysk, a i rok wcześniej także go widziano.

Kapłan popadł na chwilę w zadumę nad boskim objawieniem, po czym dodał:

— Jako że Państwo jest według nas najwspanialszym ucieleśnieniem ludzkiej zdolności do czynienia Zła, czcimy także i Państwo jako istotę nadludzką, choć jeszcze nie boską.

Barrent skinął głową. Wszystkimi siłami powstrzymywał się przed zaśnięciem. Niski, monotonny głos Wuja Ingemara, opowiadającego o rzeczy tak powszedniej jak Zło, działał niczym silny środek nasenny. Opadające powieki ciążyły mu jak ołów.

— Można byłoby zapytać — ciągnął jednostajnie Wuj Ingemar — dlaczego, skoro Zło jest najwspanialszym osiągnięciem natury człowieka, Szatan pozwala, by we wszechświecie istniało jakiekolwiek Dobro? Problem Dobra zaprzątał nieoświeconych przez całe wieki. Dziś wiemy, że odpowiedź na to pytanie jest niezwykle prosta. Zaraz ci ją przedstawię.

— Tak, Wuju? — powiedział Barrent, szczypiąc się ukradkiem w wewnętrzną stronę uda w obawie, że lada chwila zaśnie.

— Ale najpierw określmy dokładnie, o czym tu mówimy. Zbadajmy naturę Dobra. Śmiało i bez lęku spójrzmy naszemu przeciwnikowi w twarz, by odczytać z niej prawdziwe rysy charakteru.

— Oczywiście — przytaknął Barrent, zastanawiając się, czy nie pomogłoby mu otwarcie okna. Powieki ciążyły mu nieznośnie. Przetarł je energicznie próbując się skoncentrować.

— Dobro jest stanem iluzji — podjął Wuj Ingemar równym, monotonnym głosem — który przypisuje naturze człowieka nie istniejące cechy, takie jak altruizm, pokora czy współczucie. Skąd wiemy, że Dobro jest iluzją? Ponieważ we wszechświecie istnieje tylko Szatan i człowiek, a czcić Szatana to czcić najdoskonalszy wymiar samego siebie. Stąd też, skoro już dowiedliśmy, że Dobro jest iluzją, konsekwentnie uznajemy jego atrybuty za nie istniejące. Rozumiesz? Barrent nie odpowiedział.

— Czy to dla ciebie zrozumiałe? — spytał kapłan nieco ostrzej.

— Eee? — ocknął się Barrent, który przysnął z otwartymi oczami. — Owszem, Wuju, rozumiem — powiedział, gdy wreszcie udało mu się zmusić do oprzytomnienia.

— Doskonale. To rozumiejąc, pytamy, dlaczego Szatan zezwala, by we wszechświecie Zła istniała choćby iluzja Dobra? Odpowiedź znajdujemy w Prawie Koniecznych Przeciwieństw. Albowiem jakże moglibyśmy rozpoznawać Zło jako takie, gdybyśmy nie mieli go z czym porównać? Najlepszego porównania dostarcza przeciwstawieństwo. A przeciwstawieństwem Zła jest Dobro. — Kapłan uśmiechnął się triumfalnie. — To zupełnie proste. Nie pozostawia żadnych wątpliwości, nieprawdaż?

— Oczywiście, Wuju — odparł Barrent. — Może jeszcze trochę wina?

— Tylko malutką kropelkę — powiedział kapłan.

Jeszcze przez ponad dziesięć minut opowiadał Barrentowi o wrodzonym i wspaniałym Źle właściwym dzikim bestiom pól i lasów, radząc mu, by kształtował swe zachowanie opierając się na zwyczajach tych prostodusznych zwierząt. W końcu wstał i zaczął zbierać się do wyjścia.

— Cieszę się, że mogliśmy odbyć tę miłą pogawędkę — powiedział, przyjaźnie potrząsając dłonią Barrenta. — Czy mogę liczyć na twój udział w naszej poniedziałkowej mszy nocnej?

— Mszy?

— A jakżeby inaczej — powiedział Wuj Ingemar. — Każdego poniedziałku, o północy, odprawiamy Czarną Mszę w Małym Uroczysku przy Skwerze Sabatów. Po zakończeniu nabożeństwa Kółko Pań zaprasza zwykle na małą przekąskę, po której urządzamy wspólną zabawę z tańcami i śpiewami. Zawsze jest bardzo wesoło. — Uśmiechnął się szeroko. — Widzisz, wielbienie Zła może być nadzwyczaj przyjemne.

— Jestem tego pewien — odparł Barrent. — Będę na pewno, Wuju.

Odprowadził kapłana do drzwi. Kiedy je zaniknął i zaryglował, zaczął uważnie roztrząsać to, co usłyszał od Ingemara. Nie miał żadnych wątpliwości, że obecność na mszy uważano za pożądaną, wręcz obowiązkową. Pozostało mu mieć nadzieję,że Czarna Msza nie będzie tak piekielnie nudna, jak wykład Wuja Ingemara.

To było w piątek. Przez następne dwa dni Barrent był mocno zajęty. Otrzymał nową dostawę ziół od swego agenta z dystryktu Krwawy Loch. Sortowanie i klasyfikowanie zajęło mu niemal całą sobotę, a poukładanie wszystkiego w odpowiednich słojach, pudłach i pojemnikach znaczną część niedzieli.

W poniedziałek, kiedy wracał po obiedzie do sklepu, wydało mu się, iż zobaczył tamtą dziewczynę. Ruszył za nią szybkim krokiem, ale zgubił ją w tłumie.

Po powrocie do sklepu znalazł wrzucony przez szparę pod drzwiami list. Było to zaproszenie z pobliskiego Boutique'u Marzeń.

Szanowny Obywatelu — czytał — korzystamy z tej okazji, by powitać Pana w naszej dzielnicy i zaproponować nasze uslugi, czyli najdoskonalszą projekcję snów i marzeń na Omedze.

Stawiamy do Pana dyspozycji wszystkie rodzaje i gatunki snów oraz marzeń, i to po zdumiewająco niskich cenach. Naszą specjalnością są wskrzeszające pamięć seanse senne o Ziemi. Może Pan mieć absolutną pewność, że Pański Boutiąue Marzeń oferuje wyłącznie najdoskonalsze formy zastępczego życia.

Jako Wolny Obywatel zechce Pan z pewnością skorzystać z naszych uslug. Czy wolno nam mieć nadzieję, że uczyni Pan to w ciągu najbliższego tygodnia?

Właściciele Odłożył list na biurko. Nie miał pojęcia, co to takiego ten Boutique Marzeń ani w jaki sposób te marzenia się wytwarza. Nie pozostało mu nic innego, jak po prostu sprawdzić. Bo choć zaproszenie sformułowano ogromnie kurtuazyjnie, to jednak dżwięczała w nim pewna nuta nakazu. Bez wątpienia wizyta w Boutique'u Marzeń należała do obowiązków Wolnego Obywatela.

Choć oczywiście obowiązek ten mógł być także przyjemnością. Już sama nazwa, „Boutique Marzeń”, brzmiała bardzo zachęcająco. A przywracający pamięć sen o Ziemi wart byłby niemal każdej ceny, której właściciele zechcieliby zażądać.

Ale to musiało na razie poczekać. Tego wieczoru odprawiano Czarną Mszę i obecność na niej miała zdecydowane pierwszeństwo.

Zdecydował się wyjść z domu już o jedenastej wieczorem. Do rozpoczęcia mszy pozostawała jeszcze godzina, ale chciał przedtem pospacerować trochę po Tetrahydzie.

Rozpoczął przechadzkę w jak najlepszym samopoczuciu. Lecz irracjonalny i zupełnie nieoczekiwany zbieg wydarzeń tak charakterystyczny dla życia na Omedze sprawił, że nim dotarł do Małego Uroczyska przy Skwerze Sabatów, omal nie zginął.

Загрузка...