Rozdział 3

Nikt się nie ruszył.

Twarz Kwestora spurpurowiała.

— Chyba będę musiał nauczyć was nieco szacunku.

Jeszcze zanim zdążył do końca wyciągnąć pistolet z kabury, nowo przybyli zerwali się na równe nogi. Kwestor powiódł po nich lekko rozczarowanym wzrokiem, po czym wepchnął broń z powrotem do kabury.

— Przede wszystkim, nowicjusze, musicie się dowiedzieć i zapamiętać — podjął swą mowę — jaki jest wasz status na Omedze. Otóż nie macie żadnego statusu. Jesteście peonami, a to znaczy, że jesteście niczym.

Odczekał chwilę, po czym dodał:

— A więc uwaga, peoni. Za chwilę pouczę was, jakie macie obowiązki.

— Przede wszystkim, nowicjusze, musicie dokładnie zrozumieć swoje położenie — powiedział Kwestor. — To ogromnie ważne. I ja wam powiem, czym jesteście. Jesteście peonami. A peoni to samo dno. Stoją niżej od najniższych. Peoni nie posiadają żadnych praw. Niżej od was stoją tylko mutanci, ale ich nie sposób zaliczyć do ludzi. Są jakieś pytania?

Kwestor umilkł i czekał. Kiedy okazało się, że nie ma pytań, ciągnął przerwany wątek.

— Skoro już wyjaśniliśmy sobie, coście za jedni, teraz przejdziemy do wyjaśnienia, kim są pozostali mieszkańcy Omegi. Przede wszystkim każdy z nich jest ważniejszy od was, ale jedni są mniej, a inni bardziej ważni. Następnym po was w hierarchii jest Rezydent, który liczy się niewiele więcej niż wy, a zaraz potem Wolny Obywatel. Wolny Obywatel ma prawo nosić szary pierścień i ubierać się na czarno. On także nie jest ważny, niemniej jednak jest znacznie ważniejszy od peonów. Przy odrobinie szczęścia niektórzy z was mogą się dochrapać statusu Wolnego Obywatela.

Wyżej rozpoczyna się grupa Klas Uprzywilejowanych, z których każda wyróżnia się symbolem rozpoznawczym odpowiednim do rangi. Na przykład należący do klasy Hadji noszą złote kolczyki. Po jakimś czasie nauczycie się wszystkich symboli rozpoznawczych i prerogatyw różnych rang i stopni. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć o kapłanach. Choć nie należą do Klas Uprzywilejowanych, posiadają pewne immunitety i prawa. Czy wyrażam się jasno?

Przez barak przebiegł szmer potwierdzenia. Kwestor mówił dalej:

— Dochodzimy teraz do problemu, w jaki sposób macie się zachować wobec osób wyższych rangą. Jako peoni jesteście zobowiązani witać Wolnych Obywateli ich pełnym tytułem i z należytym szacunkiem. Wobec osób z Klas Uprzywilejowanych, na przykład Hadjiego, odpowiadacie wyłącznie na zadane pytania, z oczyma spuszczonymi w dół i rękami złożonymi na piersi. Nie wolno wam oddalać się od żadnego z Uprzywilejowanych, dopóki nie otrzymacie pozwolenia. Również pod żadnym pozorem nie wolno wam w jego obecności siedzieć. Jasne? Ale to dopiero początek. Musicie nauczyć się znacznie więcej. Na przykład godność Kwestora, którą ja piastuję, zalicza się do kategorii Wolnych Obywateli, lecz korzysta z pewnych prerogatyw Uprzywilejowanych.

Kwestor groźnie spojrzał na zebranych, chcąc upewnić się, czy rozumieją.

— Ten barak jest waszym tymczasowym domem. Sporządziłem już grafik z rozkładem dyżurów: pranie, sprzątanie itd. Możecie mnie o wszystko pytać, lecz autorzy głupich lub impertynenckich pytań mogą zostać ukarani okaleczeniem lub śmiercią. Musicie pamiętać, że jesteście najnędzniejszymi z nędznych. Jeśli zakodujecie to sobie w umysłach, być może uda wam się pozostać przy życiu.

Kwestor umilkł na chwilę. Zapanowała cisza. Wreszcie podjął na nowo:

— W ciągu następnych kilku dni otrzymacie skierowania do różnych robót. Niektórzy z was będą pracować w kopalniach germanu, inni we flocie rybackiej, jeszcze inni zostaną czeladnikami w różnych warsztatach. Do czasu przydziału zajęcia jesteście wolni i możecie rozejrzeć się po Tetrahydzie.

Widząc wyraz niezrozumienia, malujący się na twarzach mężczyzn, wyjaśnił:

— Tetrahyda to nazwa miasta, w którym się znajdujecie. Jest to największe miasto na Omedze. A po chwili zastanowienia dodał:

— I prawdę mówiąc, jedyne.

— Czy nazwa Tetrahyda coś znaczy? — spytał Joe.

— Skąd mam wiedzieć? — odparł Kwestor, rzucając mu gniewne spojrzenie. — Przypuszczam, że to jedna z tych starych ziemskich nazw, które zawsze nie w porę strzelają komuś do łba. Tak czy inaczej miejcie się na baczności, kiedy tam pójdziecie.

— Dlaczego? — spytał Barrent.

Kwestor wyszczerzył zęby w nieprzyjemnym uśmiechu.

— To, peonie, będziesz już musiał wybadać sam — powiedział, po czym odwrócił się i opuścił barak.

Kiedy wyszedł, Barrent wyjrzał przez okno. Zobaczył wyludniony plac, a w głębi uliczki Tetrahydy.

— Masz zamiar tam iść? — spytał Joe.

— Oczywiście — odparł Barrent. — Idziesz ze mną? Mały malwersant pokręcił przecząco głową.

— Nie wydaje mi się, żeby to było bezpieczne.

— A ty, Foeren?

— Mnie też się to nie podoba. Chyba lepiej przez jakiś czas trzymać się baraków.

— Zabawne — powiedział Barrent. — Przecież to nasze miasto. Czy jest ktoś, kto poszedłby ze mną?

W zakłopotaniu Foeren przygarbił swe potężne bary kręcąc przecząco głową. Joe wzruszył ramionami i położył się z powrotem na pryczy. Pozostali nawet nie podnieśli wzroku.

— No to świetnie — powiedział Barrent. — Jak wrócę, o wszystkim wam opowiem.

Odczekał jeszcze chwilę na wypadek, gdyby ktoś zmienił zdanie, po czym wyszedł z baraku.

Tetrahyda była skupiskiem budynków rozciągniętym wzdłuż wąskiego półwyspu wrzynającego się w szare, niemrawo rozkołysane morze. Od strony lądu miasto zamykał wysoki, kamienny mur z kilkoma bramami, strzeżonymi przez uzbrojonych wartowników. Największym obiektem Tetrahydy była Arena, na której raz do roku rozgrywały się Igrzyska. Tuż obok znajdował się niewielki kompleks budynków rządowych.

Barrent spacerował wąskimi ulicami, rozglądając się dokoła i próbując wyrobić sobie jakieś zdanie na temat swej nowej ojczyzny. Kręte, nie brukowane ulice z ciemnymi, nadszarpniętymi przez burze domami budziły w nim nieuchwytne, mgliste cienie wspomnień. Musiał widzieć już coś takiego na Ziemi, ale nic więcej nie mógł sobie przypomnieć. Było to uczucie równie drażniące, jak swędzenie, którego źródła nie można zlokalizować.

Minąwszy Arenę, dotarł do głównej dzielnicy handlowo-usługowej. Zafascynowany odczytywał napisy na szyldach: NIE-KONCESJONOWANY LEKARZ — USUWANIE CIĄŻY NA POCZEKANIU. I tuż obok — POZBAWIONY UPRAWNIEŃ ADWOKAT. MACHLOJKI I AFERY POLITYCZNE.

Ogarnęło go niejasne uczucie, że coś tu jest nie tak. Idąc dalej widział sklepy reklamujące skradzione towary, a także niewielki budynek, na którym umieszczono napis: CZYTANIE PAMIĘCI! TWOJA PRZESZŁOŚĆ NA ZIEMI UJAWNIONA! OBSŁUGA ZŁOŻONA WYŁĄCZNIE Z PROJEKCYJNYCH MUTANTÓW.

Miał ochotę tam wejść, ale przypomniał sobie, że nie posiada pieniędzy, Omega zaś wyglądała na miejsce, gdzie pieniądze ogromnie się liczą.

Skręcił w boczną uliczkę, minął kilka restauracji i ujrzał duży gmach z napisem INSTYTUT TRUCIZN (Dogodne warunki zapłaty. Kredyt nawet trzyletni. Skutek gwarantowany lub zwrot pieniędzy). Zaraz obok znajdowała się wywieszka: CECH MORDERCÓW. Lokal 452.

Na podstawie przemowy, którą wygłoszono do nich jeszcze na statku, Barrent spodziewał się, że Omega będzie miejscem rehabilitacji kryminalistów. Tymczasem sądząc z treści reklam, wcale tak nie było — a jeśli nawet było, to rehabilitacja musiała przybrać tu jakieś bardzo dziwne formy. Pogrążony w rozmyślaniach, Barrent wolno spacerował dalej.

Po chwili zauważył, że ludzie usuwają mu się z drogi. Ktokolwiek na niego spojrzy, zaraz czmycha do bramy lub sklepu. Jakaś starsza kobieta ujrzawszy go, zaczęła biec.

Co się dzieje? Czy chodziło o jego więzienny kombinezon? Nie, to niemożliwe. Mieszkańcy Omegi musieli już do nich przywyknąć. Lecz w takim razie co?

Ulica niemal zupełnie się wyludniła. Jakiś sprzedawca obok niego pospiesznie opuszczał stalowe rolety w swym sklepie z kradzionymi towarami.

— O co chodzi? — spytał go Barrent. — Co tu się dzieje?

— Czyś ty na głowę upadł?! — krzyknął sklepikarz. — Przecież dziś jest Dzień Lądowania!

— Słucham?

— Dzień Lądowania! — powtórzył sklepikarz. — Dzień, w którym ląduje statek więzienny. Wracaj do swego baraku, idioto!

Zatrzasnął z hukiem metalowe rolety i zamknął je na kłódkę. Barrent poczuł na grzbiecie lodowate ciarki. Ogarnął go strach. Coś tu było zdecydowanie nie tak. Lepiej wracać, i to jak najszybciej. Co za głupota z jego strony, że nie dowiedział się wcześniej czegoś więcej o omegańskich zwyczajach…

Ulicą zbliżali się do niego trzej mężczyźni. Byli dobrze ubrani, a każdy nosił w lewym uchu mały złoty kolczyk Hadjich. Wszyscy trzej mieli pistolety.

Barrent odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę. Jeden z Hadjich zawołał:

— Peon, stać!

Barrent dostrzegł, iż ręka mężczyzny zawisła w powietrzu tuż obok kabury, i zatrzymał się.

— O co chodzi? — spytał.

— Dziś jest Dzień Lądowania — odparł mężczyzna, po czym spojrzał na swoich przyjaciół. — No, który bierze się za niego pierwszy?

— Losujemy.

— Mam monetę.

— Nie, przez podniesienie palców.

— Gotowi? Raz, dwa, trzy!

— Jest mój — powiedział pierwszy z lewej, wyciągając broń. — Cofnijcie się.

— Chwileczkę! — zawołał Barrent. — Co pan robi?

— Zamierzam cię zabić — odparł mężczyzna.

— Ale dlaczego? Mężczyzna uśmiechnął się.

— Bo to przywilej Hadjich. W Dniu Lądowania mamy prawo zastrzelić każdego peona, który opuści baraki.

— Ale nikt mi o tym nie powiedział!

— A co ty byś chciał? — zdziwił się mężczyzna. — Gdyby mówiono o tym wszystkim nowym, żaden z was nie pojawiłby się w mieście i nie byłoby zabawy.

Wycelował.

Barrent zareagował odruchowo. Rzucił się na ziemię w momencie strzału, usłyszał syk i ujrzał, jak na ścianie budynku obok niego pojawia się nieregularna plama nadtopionej cegły.

— Teraz moja kolej — powiedział któryś z mężczyzn.

— Przykro mi staruszku, ale chyba moja.

— Starszeństwo, drogi przyjacielu, ma swoje prawa. Odsuńcie się.

Zanim następny mężczyzna zdążył wymierzyć, Barrent zerwał się z ziemi i rzucił do ucieczki. Kręta uliczka skryła go na moment, lecz ani na chwilę nie przestawał słyszeć za sobą swoich prześladowców. Właściwie nawet za nim nie biegli, a jedynie szli nieco szybszym krokiem, jakby byli absolutnie pewni swej zdobyczy. Barrent narzucił maksymalne tempo, na jakie było go stać, skręcił w jakiś zaułek i natychmiast zorientował się, że popełnił błąd. Zaułek był ślepy. A z tyłu zbliżali się bez pośpiechu trzej Hadji.

Oszalałym wzrokiem zaczął rozglądać się na wszystkie strony. Drzwi sklepów były pozamykane, a wystawy zasłonięte stalowymi roletami. Nie istniała żadna możliwość wspięcia się na któryś z budynków, nie było żadnej kryjówki.

I nagle zobaczył otwarte drzwi, gdzieś w połowie drogi między nim a zbliżającymi się prześladowcami. Przebiegł tamtędy. Wystający z budynku szyld nad drzwiami głosił: TOWARZYSTWO OCHRONY OFIAR. To coś dla mnie, pomyślał Barrent.

Rzucił się w kierunku drzwi, przebiegając niemal pod nosem osłupiałych Hadjich. Pojedynczy strzał wypalił kawałek ziemi między jego stopami. Sekundę później był już przy drzwiach i wskoczył szczupakiem do środka.

Podniósł się z trudem. Prześladowcy zostali na zewnątrz. Słyszał ich głosy dochodzące z ulicy: prowadzili uprzejmą dyskusję na temat zaistniałego precedensu. Barrent uświadomił sobie, iż trafił na coś w rodzaju azylu.

Znajdował się w dużym, jasno oświetlonym pomieszczeniu. Tuż przy drzwiach siedziało na ławce kilku obdartych mężczyzn, zaśmiewających się z jakiegoś dowcipu. Nieco dalej spostrzegł ciemnowłosą dziewczynę, która przyglądała mu się wielkimi, szeroko otwartymi zielonymi oczyma. Spod przeciwległej ściany skinął na Barrenta urzędujący za biurkiem mężczyzna.

Barrent zbliżył się do biurka. Mężczyzna był niski i nosił okulary. Uśmiechnął się zachęcająco, czekając, aż Barrent przemówi.

— Czy to jest Towarzystwo Ochrony Ofiar? — spytał Barrent.

— Tak, proszę pana — odparł mężczyzna. — Nazywam się

Rondolp Frendlyer i jestem prezesem tej nie nastawionej na osiąganie zysków organizacji. Czy mogę panu czymś służyć?

— O tak, bez wątpienia — odparł Barrent. — Jestem właśnie niedoszłą ofiarą.

— Wiem — powiedział Frendlyer, uśmiechając się ciepło. — Wystarczy na pana spojrzeć. Ma pan wygląd jak najbardziej typowy dla ofiary: taka charakterystyczna mieszanka strachu i niepewności z odrobiną czegoś, co sugeruje pewną podatność na ciosy. Nie sposób się pomylić.

— Bardzo interesujące — odparł Barrent, spoglądając na drzwi i zastanawiając się, jak długo jeszcze jego prześladowcy zechcą uszanować zwyczaj nietykalności azylu. — Panie Frendlyer, ja nie jestem członkiem waszej organizacji…

— To bez znaczenia — odparł prezes. — Członkostwo naszej grupy jest, siłą rzeczy, spontaniczne. Człowiek przystępuje do nas, kiedy nadarza się okazja. Naszym celem jest ochrona niezbywalnych praw wszystkich ofiar.

— Właśnie, proszę pana. Otóż niedaleko stąd czeka na mnie trzech mężczyzn, którzy chcą mnie zabić.

— Ach tak… — Frendlyer otworzył szufladę i wyciągnął z niej grubą księgę. Przekartkował ją pobieżnie i szybko znalazł miejsce, którego szukał. — Proszę mi powiedzieć, czy ustalił pan status tych mężczyzn?

— Zdaje mi się, że wszyscy trzej byli Hadji. Każdy z nich miał mały złoty kolczyk w lewym uchu.

— To by się zgadzało — powiedział pan Frendlyer. — A dziś jest Dzień Lądowania. Pan zeszedł z pokładu statku, który dzisiaj przyleciał, i został pan sklasyfikowany jako peon. Zgadza się?

— Owszem, tak właśnie było — odparł Barrent.

— W takim razie z prawdziwą przyjemnością mogę poinformować pana, że wszystko jest w porządku. Łowy Dnia Lądowania kończą się o zachodzie słońca. Może pan opuścić ten pokój z pełnym przeświadczeniem, że wszystko jest tak, jak być powinno i że pańskie prawa nie zostały w żaden sposób pogwałcone.

— Opuścić ten pokój? Oczywiście chciał pan powiedzieć, że po zachodzie słońca.

Pan Frendlyer pokręcił przecząco głową i uśmiechnął się smutno.

— Niestety nie. Zgodnie z prawem musi pan wyjść natychmiast.

— Ale oni mnie zabiją!

— Nic bliższego prawdy — odparł Frendlyer. — Ale niestety, nie ma na to rady. Już z samej definicji ofiarą jest ten, kto ma zostać zabity.

— Zdawało mi się, że to Towarzystwo ma na celu ochronę ofiar.

— Zgadza się, tylko że nie ofiar, a ich praw. Pańskich praw nikt nie pogwałcił. Hadji posiadają przywilej zabicia pana w Dniu Lądowania, przed zachodem słońca, o ile opuści pan teren baraków. Dodam, iż pan, ze swej strony, ma prawo zabić każdego, kto próbuje zabić pana.

— Ale ja nie mam broni!

— Ofiary nigdy nie mają broni. Na tym polega cała różnica, nieprawdaż? W każdym razie, z bronią czy bez, obawiam się, iż będzie musiał pan stąd natychmiast wyjść.

Barrent ciągle jeszcze słyszał leniwe głosy kręcących się po ulicy Hadjich.

— Macie tu jakieś tylne wyjście? — spytał.

— Przykro mi.

— No to po prostu nie wyjdę.

W dalszym ciągu uśmiechając się pan Frendlyer wyciągnął szufladę biurka i wyjął z niej pistolet. Wycelował go w Barrenta i powiedział:

— Naprawdę musi pan opuścić ten lokal. Ma pan do wyboru albo wyjść i spróbować swoich szans w spotkaniu z Hadjimi, albo niczego nie próbować i zginąć na miejscu.

— Niech mi pan pożyczy swojej broni — powiedział Barrent.

— To niedozwolone — odparł Frendlyer. — Widzi pan, nie można dopuścić, by ofiary biegały uzbrojone. To by wszystko zepsuło. — Odciągnął kciukiem bezpiecznik. — Wychodzi pan?

Barrent zastanawiał się, jakie miałby szansę, gdyby rzucił się na prezesa i wyrwał mu pistolet. Uznał jednak, że nigdy by mu się to nie udało. Odwrócił się i ruszył powoli w kierunku drzwi. Obdarci mężczyźni w dalszym ciągu z czegoś się zaśmiewali. Ciemnowłosa dziewczyna podniosła się z ławki i stała teraz tuż obok wyjścia. Kiedy podszedł bliżej, zauważył, że jest bardzo piękna. Jakież to niezwykłe przestępstwo mogło spowodować wydalenie jej z Ziemi?

Kiedy ją mijał, poczuł, że coś twardego wbija mu się pod żebra. Sięgnął ręką i stwierdził, że trzyma w niej mały, wyglądający na bardzo skuteczny w działaniu pistolet.

— Powodzenia — szepnęła dziewczyna. — Mam nadzieję, że wiesz, jak się z tym obchodzić.

Barrent skinął głową w podziękowaniu. Wcale nie był pewien, czy wie, ale miał zamiar się o tym przekonać.

Загрузка...