pan stopę na Ziemi. Widzi pan, my nie jesteśmy tacy znowu ślepi i głusi. Ale o tym wszystkim możemy porozmawiać wewnątrz. Zechce pan wejść?
— Dziękuję, raczej nie.
— Obawiam się, że będzie pan musiał. No, Barrent, przecież pana nie ugryzę.
— Czy nie jestem aresztowany?
— Ależ skądże! Po prostu utniemy sobie małą pogawędkę. Tak, tak, tędy, tamte drzwi. Proszę czuć się jak u siebie.
Dravivian zaprowadził go do dużego pokoju wyłożonego boazerią z orzecha. Wykonane z czarnego drewna politurowane meble były ciężkie i zawile rzeźbione. Biurko, proste i wysokie, sprawiało wrażenie antyku. Jedną ze ścian pokrywał wspaniały gobelin. W tracących ostrość barwach przedstawiał średniowieczną scenę polowania.
— Podoba się panu? — spytał Dravivian. — Do urządzenia tego pokoju przyczyniła się cała moja rodzina. Żona skopiowała ten gobelin z oryginału, który wisi w Metropolitan Museum. Moi dwaj synowie zajęli się umeblowaniem. Chcieli tu dać coś starego i hiszpańskiego w wyrazie, ale jednocześnie, żeby było nieco bardziej wygodne niż większość antyków. Udało im się to uzyskać dzięki kilku niewielkim zmianom linii. Natomiast mojego własnego wkładu nie można dostrzec. Moją specjalnością jest muzyka baroku.
— Poza pracą policyjną — powiedział Barrent.
— Owszem, poza pracą policyjną. — Dravivian odwrócił się od Barrenta i popatrzył, w zamyśleniu na gobelin. — Do tego tematu przejdziemy w odpowiednim czasie. Najpierw niech mi pan powie, co pan myśli o tym pokoju?
— Jest bardzo piękny — odparł Barrent.
— Taak. I co dalej?
— No cóż… Nie jestem ekspertem. Trudno mi go osądzić.
— Chodzi właśnie o to, że pan musi osądzić — powiedział Dravivian. — W tym pokoju może pan ujrzeć całą ziemską cywilizację w miniaturze. Chcę wiedzieć, co pan o tym myśli.
— Trochę to jakby pozbawione życia. Dravivian odwrócił się z powrotem do Barrenta.
— Tak, to dobre określenie — powiedział uśmiechając się. — Choć „zasklepione w sobie” byłoby może nawet lepsze. To jest pokój człowieka o wysokim statusie, Barrent. W ulepszenie starych wzorów włożono tu mnóstwo twórczej inwencji. Moja rodzina powołała do życia pewien fragment przeszłości Hiszpanii. Inni zachowują się podobnie: odtwarzają elementy historii Majów, pierwszych osadników amerykańskich bądź niektórych plemion Oceanii. A jednak kryjąca się za tym wszystkim pustka jest zupełnie oczywista. Nasze zautomatyzowane fabryki rok po roku produkują dla nas dokładnie takie same dobra. A ponieważ dobra te są takie same, odczuwamy potrzebę wprowadzania do nich zmian, ulepszania ich, ozdabiania po to, by wyrazić w nich siebie i poprzez nie — zaakcentować swoją pozycję społeczną. Taka właśnie jest Ziemia, Barrent. Swą energię i umiejętności trwonimy w pogoni za rzeczami, które w swej istocie są czysto dekadenckie. Ponownie rzeźbimy stare meble, trzęsiemy się nad pozycją i statusem, a tymczasem tajemnicze światy odległych planet pozostają nie zbadane i nie podbite. Już dawno zrezygnowaliśmy z rozwoju i ekspansji. Stabilizacja przyniosła niebezpieczeństwo stagnacji, na którą przystaliśmy. Staliśmy się cywilizacją tak niezwykle wysoko uspołecznioną, że wszelkie dążenia do indywidualizacji trzeba było skierować na zupełnie nieszkodliwe dziedziny, popchnąć je do wewnątrz, nie dopuścić, by otrzymały jakikolwiek znaczący wyraz. W czasie swego pobytu na Ziemi chyba dość się pan na to napatrzył, prawda?
— Owszem. Ale nigdy bym się nie spodziewał, że usłyszę to z ust szefa Tajnej Policji.
— Jestem dość niezwykłym człowiekiem — powiedział Dravivian uśmiechając się ironicznie. — A Tajna Policja to niezwykła instytucja.
— Ale chyba bardzo skuteczna. W jaki sposób dowiedzieliście się o mnie?
— Nie było to zbyt skomplikowane. Większość mieszkańców Ziemi ma od dzieciństwa wpojone przestrzeganie środków bezpieczeństwa. Widzi pan, to część naszego dziedzictwa. Niemal wszyscy, z którymi pan rozmawiał, zdawali sobie sprawę, że coś jest z panem nie w porządku. Rzucał się pan w oczy nie mniej niż wilk w stadzie owiec. Nie mogli tego nie zauważyć i meldowali bezpośrednio mnie.
— Dobrze — powiedział Barrent. — I co teraz?
— Przede wszystkim chciałbym, żeby opowiedział mi pan o Omedze.
Barrent opowiedział szefowi Tajnej Policji o swoim życiu na więziennej planecie. Dravivian kiwał głową, nieznacznie się uśmiechając.
— Cóż, wygląda to prawie dokładnie tak, jak się tego spodziewałem — powiedział. — Na Omedze zdarzyło się niemal to samo, co w pierwszych koloniach amerykańskich i australijskich. Jest tam ta sama dzika energia i pasja, i ta sama bezwzględność. Choć oczywiście są też pewne różnice, ale wy byliście znacznie bardziej odcięci od świata.
— I co pan zamierza teraz zrobić? — zapytał Barrent. Dravivian wzruszył ramionami.
— To naprawdę nie jest ważne. Przypuszczam, że mógłbym pana zabić. Ale to nie powstrzymałoby pańskiej Grupy od wysłania innych szpiegów czy pochwycenia jednego z więziennych statków. A w momencie, gdy ludzie na Omedze zdecydują się na użycie siły, tak czy owak odkryją prawdę.
— Jaką prawdę?
— Przecież do tej pory musiał ją pan chyba poznać — powiedział Dravivian. — Ziemia nie widziała wojny od ponad ośmiuset lat. Dziś nie miałaby nawet pojęcia, jak ją prowadzić. Sieć statków wartowniczych krążących wokół Omegi to zwykły kamuflaż. Statki te są całkowicie zautomatyzowane, zbudowane zgodnie z potrzebami, jakie istniały kilkaset lat temu. Każdy sensownie przeprowadzony atak doprowadzi do pochwycenia któregoś z nich. A kiedy będziecie mieli jeden, reszta nie będzie stawiała oporu. I wtedy już nic nie będzie mogło was powstrzymać przed powrotem na Ziemię. Tymczasem Ziemia po prostu nie ma się czym bronić. To właśnie, jak musiał się pan domyślić, jest powodem, dla którego wszystkich deportowanych więźniów pozbawia się pamięci. Gdyby bowiem pozwolono im ją zachować, bezbronność Ziemi byłaby faktem zbyt boleśnie jawnym.
— Skoro tak doskonale zdajecie sobie z tego sprawę — powiedział Barrent — to dlaczego wasi przywódcy nic z tym nie zrobią?
— Istniał kiedyś taki zamiar. Ale na zamiarze się skończyło. Woleliśmy o tym nie myśleć. Zakładaliśmy, że status quo będzie trwało w nieskończoność. Nikt z nas nie chciał myśleć o dniu, kiedy Omeganie powrócą na Ziemię.
— A co pan i pańska policja macie zamiar w tej sprawie zrobić?
— Cóż, ja także jestem zwykłym kamuflażem — odparł Dravivian. — I nie mam żadnej policji. Stanowisko szefa jest czysto honorowe. Tutaj już od ponad stu lat nie było potrzeby używania sił policyjnych.
— Będziecie mieli taką potrzebę, kiedy Omeganie wrócą do domu — powiedział Barrent.
— To prawda. Znów pojawią się przestępstwa i inne poważne problemy. Ale uważam, że końcowy efekt tego wymieszania będzie pozytywny. Wy tam, na Omedze, macie ambicje, rozpiera was energia, chcecie sięgnąć gwiazd. Przypuszczam, że przyda wam się odrobina stabilizacji i twórczej inwencji, której dostarczy Ziemia. Zresztą bez względu na to, jaki to przyniesie skutek, połączenie jest nieuniknione. Zbyt długo już żyliśmy tutaj we śnie i trzeba nami mocno potrząsnąć, by nas z niego wyrwać.
Dravivian podniósł się z fotela.
— A teraz — powiedział — skoro zadecydowaliśmy już o losach Ziemi i Omegi, czy mogę zaproponować panu coś odświeżającego?
Rozdział 29
Przy pomocy szefa policji Barrent umieścił swoją przesyłkę na pokładzie następnego statku, który miał wyruszyć na Omegę. Opisywał w niej sytuację panującą na Ziemi i zalecał natychmiastowe podjęcie akcji. Załatwiwszy tę sprawę, mógł już spokojnie przystąpić do drugiego etapu swojej misji — znalezienia sędziego, który skazał go za nie popełnione przestępstwo, i donosiciela, który kłamliwie oskarżył go przed sędzią. Wiedział, że jeżeli tych dwóch odnajdzie, ostatecznie będzie mógł usunąć wszystkie luki ze swojej pamięci.
Złapał nocny ekspres do Youngerstun. Podejrzliwość, niezwykle rozwinięta podczas pobytu na Omedze, ani na chwilę nie dawała mu spokoju. W całej tej cudownej prostocie był jakiś haczyk. Możliwe, że w Youngerstun to się wyjaśni.
Wczesnym rankiem był już na miejscu. Schludne rzędy domów wyglądały dokładnie tak samo, jak w każdym innym mieście. Barrentowi jednak wydawały się wyraźnie inne i boleśnie znajome. Pamiętał to miasto, a każdy z tych identycznych domów miał w jego oczach swoją indywidualność i znaczenie. W tym mieście urodził się i wychował.
Oto sklep Grothmeira, a naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy, dom Haveninga, miejscowego mistrza dekoracji wnętrz. Tu zaś dom Billy'ego Havelocka. Billy był jego najlepszym przyjacielem. Wspólnie planowali swe międzygwiezdne podróże i nie przestali się przyjaźnić także po ukończeniu szkoły aż do momentu, kiedy Barrenta skazano na Omegę.
Tu mieszkał Andrew Therkaler. A zaraz za rogiem była szkoła. Teraz przypominał sobie, jak wyglądały sale lekcyjne. Przypominał sobie nawet, jak każdego dnia przekraczał próg drzwi wiodących do sali zajęć zamkniętych. Ale w dalszym ciągu nie mógł sobie przypomnieć, czego tam się uczył.
Właśnie tu, w tym miejscu, obok dwóch ogromnych wiązów, popełniono tamto morderstwo. Barrent podszedł do drzew i przypomniał sobie, jak to było. Wracał do domu. Gdzieś zza pleców usłyszał rozdzierający krzyk. Odwrócił się i dostrzegł biegnącego ulicą mężczyznę. To był Illiardi, który po drodze rzucił czymś w Barrenta. Barrent instynktownie to chwycił i nagle zobaczył, iż trzyma w rękach pistolet. A potem jeszcze kilka kroków i spojrzał w wykrzywioną twarz martwego Andrew Therkalera.
A co było później? Osłupienie. Panika. Strach, że ktoś widział, jak stał z bronią nad zwłokami. Tam, przy końcu ulicy, było miejsce, gdzie poszedł się schronić.
Zbliżył się do tego miejsca i ujrzał budkę robotaspowiednika. To tu.
Wszedł do środka. Pomieszczenie było małe, a w powietrzu unosiła się delikatna woń kadzidła. Przodem do skomplikowanej, jasno oświetlonej płyty stało krzesło.
— Dzień dobry, Will — usłyszał pozdrowienie dochodzące od strony płyty.
Na dźwięk aksamitnego, syntetyzowanego głosu ogarnęło Barrenta nagłe uczucie bezradności. Teraz sobie przypominał. Wyprany z emocji głos wiedział wszystko, wszystko rozumiał i niczego nie wybaczał. To właśnie ten doskonale spreparowany głos wysłuchał go, pouczył, osądził i skazał. A Barrent w jakimś majaku obdarzył robota-spowiednika postacią ludzkiego sędziego.
— Pamiętasz mnie? — spytał.
— Oczywiście — odparł robot-spowiednik. — Byłeś jednym z moich parafian, zanim zostałeś zesłany na Omegę.
— To ty mnie tam zesłałeś.
— Za popełnienie morderstwa.
— Ale ja go nie popełniłem! — zawołał Barrent. — Nie zrobiłem tego i ty musiałeś o tym wiedzieć!
— Oczywiście, że wiedziałem — powiedział robot-spowiednik. — Ale moje możliwości i obowiązki są ściśle zdefiniowane. Wyroki wydaję na podstawie dowodów, a nie intuicji. Prawo stanowi, że spowiednicy mogą brać pod uwagę jedynie przedstawione im konkretne dowody i muszą na ich podstawie, niezależnie od wątpliwości, orzekać. Prawdę mówiąc, już samo stawienie się przede mną oskarżonego o morderstwo stanowi poważne domniemanie winy.
— Czy miałeś przeciwko mnie jakieś dowody?
— Tak.
— Kto ich dostarczył?
— Nie wolno mi ujawnić jego nazwiska.
— Musisz! — zawołał Barrent. — Czasy się zmieniły. Więźniowie wracają na Ziemię. Wiedziałeś o tym?
— Spodziewałem się tego.
— Muszę znać nazwisko donosiciela — powiedział Barrent. Wyciągnął z kieszeni promiennik i wycelował w tablicę.
— Maszyny nie da się zastraszyć — powiedział spowiednik.
— Nazwisko! — krzyknął Barrent.
— Nie mogę. Dla twojego dobra. Niebezpieczeństwo byłoby zbyt wielkie. Uwierz mi, Will…
— Nazwisko!
— Więc dobrze. Znajdziesz donosiciela na ulicy Klonowej pod numerem trzydziestym piątym. Ale szczerze ci radzę, żebyś, tam nie chodził. Inaczej zginiesz. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy…
Barrent nacisnął spust i wąski promień przeciął tablicę. Światełka zamigotały i zgasły, odcięte od dopływu prądu. Na koniec tablica poczerniała i zaczął wydobywać się z niej ledwo widoczny szary dym.
Barrent odwrócił się i wyszedł z konfesjonału. Wsunął promiennik z powrotem do kieszeni, po czym ruszył w kierunku ulicy Klonowej.
Był już tutaj kiedyś. Znał tę ulicę, prowadzącą na wzgórze, wspinającą się stromo między szpalerem klonów i dębów. Te lampy uliczne to stare znajome, to pęknięcie chodnika to punkt orientacyjny z dzieciństwa. A oto i domy, ciężkie od wspomnień. Zdawały się pochylać ku niemu wyczekująco niby widzowie zafascynowani mającym nastąpić finałem zapomnianego już niemal dramatu.
Stanął przed wejściem do domu przy Klonowej trzydzieści pięć. Absolutna cisza, w której pogrążony był ten surowy budynek o białych okiennicach, wydała mu się nagle dziwnie złowieszcza. Wyjął z kieszeni swój promiennik, szukając w nim jakiegoś wsparcia, ale wiedział, że nic mu go nie dostarczy. Wspiął się po kilku kamiennych schodkach i nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły i wszedł do środka.
Po chwili zaczął odróżniać niewyraźne kontury lamp i mebli, matowo połyskujący obraz na ścianie, zarys rzeźby na hebanowym postumencie. Z promiennikiem w ręku przeszedł do następnego pomieszczenia.
I stanął twarzą w twarz z donosicielem.
Przyglądając się jego twarzy, wszystko sobie przypomniał. W przytłaczającym zalewie wspomnień zobaczył siebie, małego chłopca, wchodzącego do sali zajęć zamkniętych. Znowu usłyszał kojący szum maszyn, zobaczył migocące, śliczne, kolorowe światełka, słyszał tuż przy uchu natarczywy szept mechanicznego głosu. Początkowo głos ten napełnił go przerażeniem. To, co mówił, było straszne. Ale powoli zaczął się przyzwyczajać, przyzwyczajać do tego głosu i do tych wszystkich dziwnych rzeczy, które działy się podczas zajęć zamkniętych.
Uczył się. Maszyny nauczały na głębokich poziomach podświadomości. Oplatały swoje lekcje wokół naturalnych popędów, tkały życiowe instynkty we wzór wyuczonego zachowania. Uczyły, potem odcinały świadomość od dostępu do wpojonej przez siebie wiedzy, by na koniec wiedzę tę uszczelnić i wtopić.
Czego go nauczyły? Dla dobra ogólu sam musisz być swoim policjantem i świadkiem. Musisz przyjąć na siebie odpowiedzialność za każde przestępstwo, które, choćby teoretycznie, mogło być popelnione przez ciebie.
Twarz donosiciela wpatrywała się weń bez wyrazu. Była to jego własna twarz, odbita w lustrze wiszącym na ścianie.
Sam na siebie doniósł. Tamtego dnia, kiedy stał z pistoletem w dłoni nad zwłokami zamordowanego człowieka, wyuczone, podświadome procesy zaczęły działać. Domniemanie winy było zbyt wielkie, by mógł mu się oprzeć, a możliwość winy stała się winą samą.
Poszedł do konfesjonału robota-spowiednika i bez wahania dostarczył kompletnych i przekonujących dowodów przeciwko sobie, oskarżając się na podstawie zwykłego prawdopodobieństwa.
Robot-spowiednik wydał obligatoryjny wyrok i Barrent opuścił konfesjonał. Doskonale wyuczony w szkole, samodzielnie zgłosił się do aresztu, a następnie udał się do najbliższego centrum kontroli procesów myślowych w Trenton. Już wcześniej uległ częściowej amnezji, która została uruchomiona na podstawie zaprogramowanej instrukcji wpojonej mu w czasie lekcji zamkniętych.
Wysoko kwalifikowane androidy w centrum kontroli myśli ciężko napracowały się, by proces amnezji doprowadzić do końca, usuwając wszystkie resztki wspomnień z umysłu Barrenta. Jako standardowe zabezpieczenie przed jakimkolwiek przypadkowym odzyskaniem pamięci wprowadzono mu do poziomów podświadomości logiczną wersję wydarzeń, które doprowadzić miały do popełnienia przezeń morderstwa. Zgodnie z przepisami wersja ta została tak skonstruowana, by wywołać iluzję niezwykłej potęgi Ziemi i ogromnego zasięgu jej oddziaływania.
Kiedy praca została zakończona, automatyczny Barrent wymaszerował z centrum, udał się specjalnym ekspresem do doku lądowiskowego statków więziennych, wszedł do swojej celi, zamknął drzwi i zostawił za sobą Ziemię. Następnie zasnął i spał tak długo, aż statek opuścił Punkt Kontrolny, a na jego pokładzie pojawili się strażnicy, którzy obudzili więźniów i zaczęli przygotowywać ich do lądowania na Omedze.
Teraz, patrząc na swoją własną twarz w lustrze, czuł, jak z podświadomości do świadomości przesuwa się ostatnia lekcja wpojona mu w czasie zajęć zamkniętych:
Wiedza nabyta w czasie zajęć zamkniętych nigdy nie możedotrzeć do świadomości danej osoby. Gdyby jednak to nastąpiło, organizm ludzki musi dokonać natychmiastowego aktu samounicestwienia.
Teraz zrozumiał, dlaczego podbój Ziemi przyszedł mu z taką łatwością: po prostu niczego nie podbił. Ziemia nie potrzebowała żadnych policyjnych sił bezpieczeństwa, ponieważ policjant i kat tkwił w umyśle każdego jej mieszkańca. Pod powierzchnią spokojnej i łagodnej ziemskiej cywilizacji ukryta była samonapędzająca się cywilizacja robotów. A za uświadomienie sobie tej prawdy groziła śmierć.
I dopiero tutaj, w tym momencie, rozpoczyna się prawdziwa walka o Ziemię.
Wpojone wzorce zachowań, przemyślnie splecione z podstawowymi naturalnymi popędami, zmusiły Barrenta do uniesienia promiennika i wycelowania go we własną głowę. Przed tym właśnie próbował go ostrzec robotspowiednik, i to właśnie ujrzała w swojej projekcji mutantka. Młodszy Barrent, uwarunkowany na absolutny i bezmyślny konformizm, musiał się zabić.
Starszy Barrent, który poznał życie na Omedze, walczył z tym ślepym impulsem. Schizofreniczny Barrent walczył przeciwko sobie. Dwie jego części prowadziły bezpardonowy bój o posiadanie broni, o kontrolę nad ciałem, o tytuł własności umysłu.