Następnego dnia właśnie kończyliśmy lunch, kiedy odezwał się Taranis. Przełykałam pospiesznie resztę sałatki owocowej i świeżego chleba, podczas gdy Doyle z nim rozmawiał. Maeve była w ciąży. Taranis nie mógł jeszcze o tym wiedzieć, ale bałam się tego, co mógłby zrobić, gdyby się dowiedział. Doszło mi jeszcze jedno zmartwienie, z którym będę musiała sobie jakoś poradzić.
Wybrałam sukienkę w kolorze królewskiego fioletu, z wycięciem na plecach. Była bardzo kobieca, bardzo spokojna i w stylu, który był modny od dawna. Na Dworze Seelie wciąż nie przyjmowano do wiadomości, że mamy już dwudziesty pierwszy wiek.
Usiadłam na świeżo posłanym łóżku. Nie przypadkiem fiolet mojej sukienki uwydatniał bordowe wezgłowie i pasował do fioletowych poduszek rozrzuconych razem z bordowymi i czarnymi.
Pociągnęłam usta czerwoną szminką i uznałam, że jesteśmy gotowi. Zamierzaliśmy być jak najbardziej naturalni. Założyłam nogę na nogę, a ręce położyłam na udach. Nie była to oficjalna poza, ale to było wszystko, co mogłam zrobić, nie mając do dyspozycji pokoju do oficjalnych rozmów.
Doyle stanął po mojej jednej stronie, a Mróz po drugiej. Doyle jak zwykle miał na sobie czarne dżinsy i takiż T-shirt. Do tego czarne buty, które sięgały do ud. Na koszulce błyszczał jego naszyjnik z pająkiem. Pająk był jego znakiem. Kiedyś byłam świadkiem, jak sprawił, że pająki pokryły całe ciało człowieka i rozszarpały go na strzępy. To właśnie o zabicie tego nieszczęśliwca podejrzewał mnie porucznik Peterson.
Mróz poszedł w bardziej tradycyjnym kierunku i włożył białą tunikę wyszywaną srebrnymi, białymi i złotymi nićmi. Maleńkie kwiaty i winorośle oddano z wielką dokładnością. Tunikę przewiązywał szeroki pas z białej skóry ze srebrną sprzączką. Miecz Mroza, Zimowy Pocałunek, Geamhradh Pog, wisiał u jego boku. Przez większość czasu trzymał to magiczne ostrze w domu, ponieważ nie potrafiło powstrzymać kul; nie miało aż tak dużej mocy. Ale na audiencję u króla ten miecz nadawał się doskonale. Rękojeść wykonana była z rzeźbionej kości, inkrustowanej srebrem. Kość wytarła się przez stulecia.
Obaj zrobili wszystko, by stać z boku i nie dominować nade mną, ale to było trudne. Nawet gdybym stała, byłoby to trudne; siedzenie było prawie niemożliwe, ale chcieliśmy, żebym wyglądała przyjaźnie. Oni dla odmiany mieli wyglądać złowrogo. Coś w rodzaju dobrego i złego policjanta, tyle że przeniesione w realia wielkiej polityki.
Taranis, Król Światła i Iluzji, siedział na złocistym tronie ubrany w światło. Tunika, którą miał pod spodem była światłem słonecznym widocznym przez liście, maleńkimi żółtymi punkcikami. Wierzchnia tunika była ostrą, niemal oślepiającą żółcią pełnego letniego słońca na jasnych liściach. Kolory zmieniały się z każdym jego ruchem. Nawet wdechy i wydechy sprawiały, że tańczyły.
Jego włosy opadały złocistymi promieniami po obu stronach twarzy, która była tak jasna, że tylko oczy wyzierały zza tego blasku. Te oczy były trzema kręgami błyszczącego błękitu, jak trzy różne oceany, z których każdy tonie w blasku słońca i każdy jest w innym odcieniu błękitu.
Wszystko w nim poruszało się, i to w różnych kierunkach. To było tak, jakby patrzyło się na różne rodzaje światła w różne dni w różnych częściach świata, ale zmuszając je, żeby były razem. Taranis był kolażem światła, które błyskało, pływało i drżało. Musiałam zamknąć oczy. To wszystko przyprawiało o zawroty głowy. Czułam, że zrobi mi się niedobrze, jeśli będę patrzeć na niego zbyt długo. Zastanawiałam się, czy Doyle i Mróz też się tak czuli, czy tylko ja.
Nie było to jednak coś, o co mogłabym spytać w obecności króla. Zamiast tego powiedziałam:
– Królu Taranisie, nie potrafię patrzeć na ciebie swoimi częściowo śmiertelnymi oczami bez uczucia całkowitego przytłoczenia. Błagam, zmniejsz nieco swój blask, inaczej zaraz zemdleję.
Jego głos zabrzmiał jak muzyka, jakby śpiewał jakąś cudowną pieśń. On jednak tylko mówił.
– Cokolwiek pragniesz, żeby uczynić tę rozmowę przyjemną, będzie ci dane. Popatrz, jestem już bardziej przystosowany dla śmiertelnego oka.
Otworzyłam ostrożnie oczy. Nadal był jasny, ale światło nie przemieszczało się i nie pływało tak chaotycznie. Spowolnił błyski, a jego twarz nie była już tak oślepiająca. Widziałam zarys szczęki, ale nie było widać brody, a wiedziałam, że ją nosi. Złociste fale były bardziej pełne, mniej rozjarzone. Przynajmniej mogłam już na niego patrzeć.
Tylko w jego oczach nadal trwała płynna, błękitna gra świateł. Uśmiechnęłam się i spytałam:
– Gdzie są te piękne zielone oczy, które zapamiętałam z dzieciństwa? Nie mogłam się doczekać, żeby ujrzeć je ponownie. A może to pamięć mnie zawodzi i oczy innego sidhe wzięłam za twoje? Te oczy były zielone jak szmaragdy, jak liście latem, jak głęboka, stojąca woda w zacienionym stawie.
Moi strażnicy dali mi wskazówki, jak mam postępować z Taranisem. Wskazówka numer jeden: nigdy nie zaszkodzi mu schlebiać; jeśli coś jest słodkie dla uszu, jest skłonny w to uwierzyć. Zwłaszcza jeśli mówi to kobieta.
Roześmiał się dźwięcznie i jego oczy stały się nagle tak piękne, jak je zapamiętałam. Wyglądało to tak, jakby tęczówka była kwiatem o bardzo wielu płatkach. Każdy z nich był zielony, ale miał inny odcień, niektóre były obramowane bielą, niektóre czernią. Dopóki nie zobaczyłam prawdziwych oczu Maeve, te uważałam za najpiękniejsze oczy sidhe, jakie kiedykolwiek widziałam.
Mogłam się do niego szczerze uśmiechnąć.
– Tak, twoje oczy są tak piękne, jak je zapamiętałam.
Odwzajemnił uśmiech i jego twarz zaczęła być widoczna, zupełnie jakby stopniowo pojawiał się przed nami. Nie, to było raczej coś w rodzaju striptizu, tyle że to nie ubranie wolno zrzucał, a swą magiczną osłonę.
Wreszcie ukazał się nam jako istota uformowana ze złotego światła, z falami jasnych złocistych włosów sięgających do ramion. Zielone oczy zdawały się unosić na powierzchni złocistego światła jak kwiaty na wodzie. Te oczy były prawdziwe, choć wyjątkowe, reszta -już nie. Gdyby zrobiło mu się teraz zdjęcie, wyszłyby na nim tylko te oczy i jakieś plamy. Nowoczesne aparaty nie lubią magii skierowanej w ich kierunku.
– Witaj, księżniczko Meredith. Księżniczko Ciała, jeśli dobrze słyszałem. Gratuluję. To naprawdę przerażająca moc. Każe sidhe z Dworu Unseelie dwa razy się zastanowić, zanim wyzwą cię na pojedynek. – Jego głos uspokoił się. Był teraz prawie normalny, chociaż nadal miał piękne brzmienie.
– Dobrze jest czuć się w końcu bezpiecznie.
Wydawało mi się, że zmarszczył brwi. Trudno było orzec z powodu blasku jego twarzy.
– Przykro mi, że na mrocznym dworze znajdowałaś się w ciągłym niebezpieczeństwie. Zapewniam cię, że na Dworze Seelie nie miałabyś tak trudnego życia.
Zamrugałam, starając się, by wyraz mojej twarzy pozostał przyjemny. Zbyt dobrze pamiętałam, jakie było moje życie na Dworze Seelie. Najwyraźniej moje milczenie było dość wymowne, ponieważ król powiedział:
– Jeśli przybędziesz na ucztę na swoją cześć, mogę ci zagwarantować, że będzie dla ciebie przyjemna i nic ci się nie stanie.
Zaczerpnęłam powietrza, po czym wypuściłam je i uśmiechnęłam się.
– Czuję się zaszczycona tym zaproszeniem, królu Taranisie. Uczta na moją cześć na Dworze Seelie to dla mnie prawdziwa niespodzianka.
– Mam nadzieję, że miła – roześmiał się radośnie. Musiałam się uśmiechnąć. Ten śmiech był tak zaraźliwy, że nie mogłam się powstrzymać.
– Och, trudno sobie wyobrazić milszą, Wasza Wysokość. – Naprawdę tak uważałam. Oczywiście, że było miło zostać zaproszoną na ucztę na swoją cześć na piękny, lśniący dwór. Nie mogło być nic lepszego.
Zamknęłam oczy i nabrałam powietrza. Przytrzymałam je przez chwilę, podczas gdy Taranis mówił coraz piękniejszym głosem. Skoncentrowałam się na oddechu, nie na głosie. Czułam swój oddech, rytm swojego ciała. Skoncentrowałam się na nabieraniu i wypuszczaniu powietrza, na kontrolowaniu tego, jak wciągam je do środka, trzymam je aż do bólu i wreszcie powolutku wypuszczam.
W ciszy usłyszałam nagle głos Doyle’a. Skoncentrowałam się na tyle, by zrozumieć, co mówi.
– Księżniczka jest przytłoczona twoją obecnością, królu Taranisie. To właściwie jeszcze dziecko. Trudno jej wytrzymać twoją moc.
Doyle ostrzegł mnie, że Taranis jest tak dobry w osobistej magii, że używa jej rutynowo przeciwko innym sidhe. Nikt mu nigdy nie powiedział, że to zabronione, ponieważ był królem i większość dworzan się go bała. Za bardzo się go bali, by mu to wytknąć. Dzięki ostrzeżeniu Doyle’a skoncentrowałam się na oddychaniu. Większą część życia spędziłam wśród istot, które lepiej ode mnie posługiwały się magią osobistą, więc nauczyłam się wyzwalać spod jej wpływu. Czasami wymagało to robienia, takich rzeczy, jak ta sztuczka z oddychaniem. Większość sidhe prędzej by zerwała zaklęcie, niż usiłowała wytrzymać moc innego sidhe. Ja podjęłam to wyzwanie.
Powoli otworzyłam oczy, mrugając, aż poczułam się lepiej. Uśmiechnęłam się.
– Przepraszam, królu Taranisie, Doyle ma rację. Jestem odrobinę przytłoczona twoją obecnością.
Odwzajemnił uśmiech.
– Moje najszczersze przeprosiny, Meredith. Nie chciałem sprawić, żebyś się źle poczuła.
Może i faktycznie nie chciał, żebym się źle poczuła, chciał jednak, żebym przyszła na przyjęcie, które wydawał. Chciał tego tak bardzo, że usiłował mnie nakłonić za pomocą magii do przyjęcia zaproszenia.
Ja dla odmiany chciałam spytać, dlaczego tak bardzo mu na tym zależy. Taranis jednak dobrze wiedział, kto mnie wychował, a nikt nigdy nie posądziłby mojego ojca o to, że jest nieuprzejmy. Bywał bezpośredni, to prawda, ale nigdy nieuprzejmy. Nie mogłam udawać dzikuski, tak jak przed Maeve Reed. Znał mnie lepiej od niej. Problem w tym, że nie miałam pojęcia, jak dowiedzieć się tego, co chciałam wiedzieć, nie pytając o to wprost.
Ale to nie było ważne. Król był zbyt zajęty próbami oczarowania mnie, by zwracać uwagę na inne rzeczy.
Nie próbowałam dorównać czarem jednemu z największych czarodziei, jakich kiedykolwiek zrodziły nasze dwory. Wolałam spróbować czegoś innego.
– Zapamiętałam twoje włosy jako słońce zanurzające się w morzu. Tak wielu sidhe miało złocistożółte włosy, ale tylko twoje miały barwy zachodzącego słońca. – Zrobiłam do tego odpowiednią minkę, jedną z tych, które kobiety stosowały od stuleci dla lepszego efektu. – A może źle zapamiętałam? Większość moich wspomnień dotyczących ciebie, kiedy nie byłeś otoczony magiczną osłoną, pochodzi z dzieciństwa. Być może ten kolor tylko mi się śnił.
Ja bym na to nie dała się złapać; żaden z moich strażników by temu nie dał wiary; Andais pewnie by mnie spoliczkowała za tak oczywistą manipulację. Ale żadne z nas nie było tak rozpieszczone przez poddanych jak Taranis. Od wieków jego poddani przemawiali do niego właśnie tak albo nawet jeszcze bardziej słodko. Jeśli ciągle się słyszało, jakim się jest cudownym, pięknym i doskonałym, w końcu zaczynało się w to wierzyć. A jeśli się w to wierzy, to nie wydaje się już głupie czy fałszywe. Jest jak prawda. Najśmieszniejsze było to, że ja naprawdę uważałam, że jego prawdziwa forma jest bardziej atrakcyjna niż ta, którą przybrał tutaj. Byłam więc w swych pochlebstwach szczera. To mogła być potężna broń.
Złociste fale skręciły się, zamieniły w pojedyncze loki. Jego prawdziwe włosy nie pojawiły się od razu, ale powoli, jakby robił striptiz. Ich prawdziwy kolor był tak karmazynowy jak zachód słońca, jakby całe niebo wypełniło się błyszczącą krwią. Ale wplecione weń były loki czerwonopomarańczowe, barwy słońca, które właśnie skrywa się za horyzont.
Wypuściłam powietrze. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że wstrzymuję oddech. Nie kłamałam, kiedy mówiłam, że jego naturalny kolor jest piękniejszy niż iluzja.
– Czy teraz lepiej, Meredith? – Jego głos był niemal dotykalny, jakbym mogła nabrać jego pełne garście i przyciągnąć do siebie. Nie potrafiłam powiedzieć, jaki byłby w dotyku, ale byłoby to coś grubego, może słodkiego. Jakbym przykryła siebie watą cukrową, czymś, co stopnieje i zrobi się lepkie.
Drgnęłam, kiedy Doyle dotknął mojego ramienia. Taranis używał czegoś więcej niż tylko magicznej osłony. Osłona zmienia czyjś wygląd, ale nadal masz wybór, czy aprobujesz to czy nie. Może sprawić, że suchy liść będzie w twoich oczach słodkim kawałkiem ciastka, ale wciąż możesz wybrać, czy chcesz to ciastko zjeść. Osłona zmienia tylko doznania. Nie wpływa na twoją wolę.
Mogłam wykorzystać to, co Taranis właśnie zrobił.
– Czy pytałeś mnie o coś, Wasza Wysokość?
– Tak, pytał – powiedział Doyle. Jego głos z kolei przypominał mi coś mrocznego, gęstego i słodkiego zarazem. Zdałam sobie sprawę, że to magia sprawiła, że tak pomyślałam. Ale Doyle nie usiłował mieć nade mną władzy; próbował pomóc mi wyzwolić się spod władzy króla.
– Pytałem, czy zaszczycisz mnie obecnością na uczcie ku twojej czci.
– Jestem zaszczycona, że w ogóle zawracasz sobie tym głowę, Wasza Wysokość. Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła wziąć udział w takim przyjęciu za mniej więcej miesiąc. Teraz jestem zajęta, przygotowania do świąt i tak dalej, rozumiesz. Nie mam do dyspozycji zastępów służących, żeby realizować tak sprawnie swoje pomysły jak ty. – Uśmiechnęłam się, ale w środku krzyczałam na niego. Jak śmie manipulować mną, jakbym była człowiekiem albo pomniejszą istotą magiczną. Nie tak się traktuje równego sobie. Nie powinnam być zaskoczona. Przez cały czas w najlepszym przypadku zaniedbywał mnie. Nie uważał mnie za równą sobie. Dlaczego miałby mnie jak taką traktować?
Potrafiłam zmienić kolor włosów, przyciemnić skórę, dokonać małych zmian w wyglądzie. Byłam mistrzynią w tego rodzaju zaklęciach. Ale nie miałam nic, co ochroniłoby mnie przed mocą Taranisa.
W czym byłam lepsza od niego? Miałam moc ciała, której on nie miał, ale to było coś, co mogło tylko zabijać, i tylko przez dotyk. Nie chciałam go zabić, tylko trzymać go w bezpiecznej odległości.
Tymczasem on ciągnął swoim słodkim głosem:
– Bardzo bym się cieszył, gdybyś zawitała do mnie jeszcze przed świętami.
Dłoń Doyle’a zacisnęła się na moim ramieniu. Sięgnęłam, by jej dotknąć i poczuć jego skórę. W czym byłam lepsza od Taranisa?
Przesunęłam rękę i Doyle dotknął jej palcami. Jego dłoń była bardzo rzeczywista, bardzo solidna. Jego dotyk pomagał mi nie dać się uwieść temu słodkiemu głosowi i lśniącemu pięknu.
– Nie chciałabym odmawiać, ale ta wizyta z pewnością mogłaby poczekać do okresu po świętach.
Naciskał na mnie ze zdwojoną mocą. Gdyby to był ogień, spłonęłabym; gdyby to była woda, utonęłabym; ale to była perswazja, prawie jak uwodzenie. Już nie pamiętałam, dlaczego nie chcę iść na Dwór Seelie. Oczywiście, że pójdę.
Nagły ruch powstrzymał mnie przed powiedzeniem „tak”. Doyle usiadł za mną, otaczając mnie nogami. Dłoń nadal zaciskała się na mojej. Powstrzymał mnie przed wyrażeniem zgody, ale to było za mało. Nacisk jego gołej skóry na moją rękę był nadal cenniejszy dla mnie od dotyku całego jego ubranego ciała za mną.
Sięgnęłam po omacku, a Mróz odnalazł moją dłoń. Ścisnął ją i to też pomogło.
Spojrzałam z powrotem w lustro. Taranis nadal był lśniącą istotą, piękną jak dzieło sztuki, ale to nie było piękno, które przyśpieszało mi puls. Jakby za bardzo się starał, bym brała go poważnie. Wyglądał trochę absurdalnie w lśniącej masce i ubraniu ze światła słonecznego.
Jego moc znowu wzrosła, jak ciepły policzek wymierzony mi w twarz.
– Chodź do mnie, Meredith. Przyjdź do mnie za trzy dni, a ja pokażę ci ucztę, jakiej nigdy nie widziałaś.
Tym razem uratowały mnie otwierające się drzwi. To był Galen. Popatrzył na Doyle’a na łóżku i Mroza trzymającego mnie za rękę.
– Wzywałeś mnie, Doyle? – spytał.
Nie słyszałam, żeby Doyle cokolwiek mówił. Sądzę, że przez jakiś czas mogłam słyszeć tylko króla. Odzyskałam głos; był cienki i dyszący.
– Przyślij tu Kitta, proszę. Tylko w takim stroju, jak jest.
Galen uniósł brwi, ale skłonił się pośpiesznie i sprowadził goblina. Celowo poprosiłam, by Kitto przyszedł do mnie w takim stroju, w jakim jest. Kiedy leżał w swoim legowisku, miał na sobie zwykle niewiele ubrania. Chciałam dotyku skóry, a nie mogłam poprosić strażników, by się rozebrali.
Kitto wszedł, mając na sobie tylko kuse szorty; z punktu widzenia Taranisa pewnie był nagi. A, niech sobie myśli, co chce.
Goblin spojrzał pytająco na mnie i Doyle’a. Uważał, by nie patrzeć w lustro. Położyłam dłoń Doyle’a na swojej szyi, a wolną rękę wyciągnęłam do Kitta. Podszedł do mnie bez wahania. Jego mała dłoń chwyciła moją, a ja pociągnęłam go na podłogę, by usiadł na moich stopach. Przyciągnęłam go do swoich nagich nóg. Nie miałam pończoch, tylko fioletowe sandały bez palców, pod kolor sukienki.
Kitto owinął się wokół moich nóg. Ciepły dotyk jego skóry uspokoił mnie.
Zaczęłam rozumieć, dlaczego Andais rozmawia z Dworem Seelie ukryta wśród nagich ciał. Zawsze myślałam, że to zniewaga wobec Taranisa, ale teraz nie byłam tego taka pewna. Może to król znieważał królową, a nie odwrotnie.
– Dziękuję, Taranisie, ale mimo najszczerszych chęci nie mogę zgodzić się na ucztę przed świętami. Byłabym zaszczycona, gdybym mogła odwiedzić cię po świętach. – Mój głos był bardzo wyraźny, bardzo spokojny.
Doyle wreszcie połapał się, że chodzi mi o dotyk i zaczął gładzić moje ramiona. W zwykłych okolicznościach dotyk jego ręki byłby podniecający; teraz jednak był czymś, co dawało mi punkt oparcia.
Król smagnął mnie mocą, nadając jej kształt chłosty, która bolała, mimo że była przyjemna. Z moich ust wyrwało się westchnienie i rzuciłabym się do lustra, gdybym mogła się ruszyć, i krzyknęła „tak”, gdybym mogła mówić. W tej jednej rozpaczliwej chwili stały się jednak trzy rzeczy. Doyle delikatnie pocałował mnie w kark, Kitto polizał moje kolano, a Mróz usiadł na brzegu łóżka i przyłożył moją dłoń do swoich ust.
Dotyk ich ust był jak trzy kotwice. Mróz zsunął się na podłogę obok Kitta. Jego usta były niczym aksamitna rękawiczka.
Westchnęłam i znowu mogłam myśleć, przynajmniej trochę. Doyle przebiegł palcami po mojej głowie, masując skórę pod moimi włosami. To, co powinno być rozpraszające, oczyściło mi umysł.
– Próbowałam być uprzejma, Taranisie, ale ty potraktowałeś mnie tak obcesowo, że nie będę dłużej przebierać w słowach. Dlaczego chcesz mnie w ogóle widzieć, a co dopiero przed świętami?
– Jesteś moją krewną. Chciałbym odnowić naszą znajomość. Święta to czas spotkań.
– Przez większą część mojego życia ledwie akceptowałeś moje istnienie. Dlaczego teraz tak ci zależy na odnowieniu naszych stosunków?
Jego moc zdawała się wypełniać pokój. Miałam wrażenie, jakby było w nim coś gęstszego od powietrza. Nie mogłam oddychać. Nie widziałam. Świat ograniczył się do światła. Było wszędzie.
Nagły ból otrzeźwił mnie tak brutalnie, że krzyknęłam. Kitto ugryzł mnie w nogę, jak pies, który próbuje zwrócić na siebie uwagę, ale to podziałało. Sięgnęłam w dół i pogłaskałam go po twarzy.
– Koniec rozmowy, Taranisie. Byłeś z niewiadomych powodów nieprzyjemny. Nie robi się czegoś takiego innym sidhe, co najwyżej pomniejszym istotom magicznym.
Mróz wstał, by wyłączyć lustro, ale Taranis powiedział:
– Słyszałem na twój temat wiele plotek, Meredith. Chciałbym zobaczyć osobiście, kim się stałaś.
– A co widzisz teraz, Taranisie? – spytałam.
– Kobietę, która kiedyś była dziewczynką. Sidhe, która kiedyś była pomniejszą istotą magiczną. Widzę wiele rzeczy, ale większość pytań pozostanie bez odpowiedzi, dopóki nie spotkam cię osobiście. Przybądź do mnie, Meredith, poznajmy się.
– Mówiąc szczerze, Taranisie, ledwie mogę funkcjonować w obliczu twojej mocy. Ty to wiesz i ja to wiem. A przecież i tak dzieli nas duży dystans: Byłabym głupia, gdybym dopuściła do tego, żebyś spróbował osobiście na mnie swoich magicznych sztuczek.
– Daję ci słowo, że nie zrobię nic takiego, jeśli przybędziesz na mój dwór przed świętami.
– Dlaczego właśnie wtedy?
– A dlaczego później? – odparował.
– Ponieważ zdajesz się pragnąć tego tak mocno, że to wzbudza podejrzenia.
– A więc odmawiasz tylko dlatego, że twoim zdaniem za mocno tego pragnę?
– Nie. Dlatego, że sprawiasz wrażenie, jakbyś był gotów zrobić wszystko, co w twojej mocy, żeby to zdobyć.
Nawet przez złocistą maskę ujrzałam, jak marszczy brwi. Najwyraźniej nie nadążał za mną.
– Przeraziłeś mnie, Taranisie. To chyba jasne. Nie oddam się w twoje ręce, chyba że złożysz przysięgę, że w mojej obecności będziesz zachowywał się, jak należy.
– Obiecam, co tylko chcesz, bylebyś tylko przybyła przed świętami.
– Nie przybędę przed świętami, a ty i tak obiecasz mi, co tylko chcę. Chyba że wolisz, żebym nie przybyła wcale.
Tym razem zaczął błyszczeć z gniewu.
– Przeciwstawiłabyś mi się?
– Nie mogę ci się przeciwstawić, ponieważ nie masz nade mną władzy.
– Jestem Ard-Ri, arcykrólem.
– Nie, Taranisie, jesteś królem Dworu Seelie, tak jak Andais jest królową Dworu Unseelie. Nie jesteś moim Ard-Ri. Nie należę do twojego dworu. Dałeś mi to jasno do zrozumienia, kiedy byłam młodsza.
– Jak możesz pielęgnować urazy, Meredith, kiedy ja wyciągam dłoń w pokoju?
– Nie dam się zwieść pięknym słówkom, Taranisie, ani pięknym widokom. Prawie pobiłeś mnie na śmierć dawno temu, kiedy byłam dzieckiem. Nie powinieneś się dziwić, że się ciebie boję, skoro zadałeś sobie tyle trudu, żeby ten strach we mnie wywołać.
– Nie tego chciałem cię nauczyć – powiedział, nie zaprzeczając, że mnie pobił. Przynajmniej to było szczere.
– Więc czego?
– Nie kwestionować rozkazów króla.
Oddałam się dotykowi dłoni i ust Doyle’a na moim karku, języka Mroza liżącego moją dłoń, zębów Kitta gryzących mnie delikatnie w nogę.
– Nie jesteś moim królem, Taranisie. Nie mam nad sobą króla, tylko królową.
– Szukasz króla, Meredith, tak głosi plotka.
– Szukam ojca dla mojego dziecka. Zostanie on królem Dworu Unseelie.
– Już dawno temu mówiłem Andais, że cierpi na brak króla, prawdziwego króla.
– A ty takim jesteś, Taranisie?
– Tak – odparł i chyba wierzył w to, co mówił.
Nie wiedziałam, jak na to zareagować. W końcu powiedziałam:
– Szukam innego rodzaju króla, takiego, który zrozumie, że nawet nieskończona liczba królów nie jest warta jednej królowej.
– Obrażasz mnie – powiedział i światło stało się ostre. Musiałabym włożyć okulary przeciwsłoneczne, by ochronić się przed jego nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Nie, Taranisie, to ty mnie obrażasz, a przy okazji również moją królową i mój dwór. Jeśli nie masz nic lepszego do powiedzenia, to nie mamy o czym rozmawiać. – Skinęłam na Mroza i wyłączył lustro, zanim Taranis zdążył zrobić to sam.
Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. W końcu Doyle powiedział:
– Zawsze uważał się za babiarza.
– Sądzisz, że to był jakiś rodzaj uwodzenia?
Poczułam, jak wzrusza ramionami. Potem objął mnie i przytulił do siebie.
– Dla Taranisa każdy, kto nie jest pod jego wrażeniem, jest jak paproch w oku, który uwiera i boli. Musi go za wszelką cenę usunąć.
– Czy dlatego właśnie Andais rozmawia z nim nago, otoczona mężczyznami?
– Tak – odpowiedział Mróz.
Spojrzałam na niego. Ciągle stał przy lustrze.
– Czy na pewno robienie czegoś takiego przy innym władcy to zniewaga?
Wzruszył ramionami.
– Od stuleci usiłują się uwieść nawzajem albo zabić.
– Zabójstwo albo uwiedzenie – czy jest trzecia możliwość?
– Znaleźli ją – powiedział mi Doyle wprost do ucha. – Niepewny pokój. Sądzę, że Taranis chce przejąć władzę nad tobą – a poprzez ciebie, nad Dworem Unseelie.
– Dlaczego tak naciska, żebyśmy spotkali się przed świętami? – spytałam.
– Kiedyś w święta Bożego Narodzenia składano ofiary – powiedział cicho Kitto. – Chcąc zapewnić sobie powrót światła, mordowano Króla Ostrokrzewu, żeby zrobić miejsce dla Króla Dębu.
Spojrzeliśmy na siebie.
– Czy sądzisz, że szlachetnie urodzeni na jego dworze wreszcie nabrali podejrzeń, że coś z nim nie tak, skoro nie ma dzieci? – spytał Mróz.
– Nie słyszałem nawet echa takiej plotki – odparł Doyle. Oznaczało to, że ma swoich szpiegów na tym dworze.
– To zawsze króla składano w ofierze – powiedział Kitto.
– Nigdy królową.
– Być może Taranis chce zmienić tradycję – zauważył Doyle, obejmując mnie mocno. – Nie pojedziesz na Dwór Seelie przed świętami. Nie ma mowy.
Oparłam się o niego, pozwalając, by dotyk jego rąk dodał mi otuchy.
– Zgadzam się – powiedziałam cicho. – Cokolwiek planuje Taranis, nie chcę brać w tym udziału.
– A więc wszyscy się zgadzamy – stwierdził Mróz.
– Tak – przyznał Kitto.
Była to jednogłośna decyzja, ale jakoś wcale mnie to nie cieszyło.