Salon Maeve Reed był większy od całego mojego mieszkania. Chodnik w kolorze złamanej bieli pokrywał niczym waniliowe morze schody wiodące do położonego na niższym poziomie ogromnego pokoju, w którym sam kominek był tak duży, że można byłoby w nim upiec małego słonia. Półka nad kominkiem zajmowała większość ozdobionej sztukaterią ściany, której surową biel przerywały gdzieniegdzie czerwone i jasnobrązowe cegły. Przed kominkiem stała olbrzymia biała sofa, na której mogło się pomieścić ze dwadzieścia osób. Leżały na niej jasnobrązowe, złote i białe poduszki. Obok niej znajdował się jasny drewniany stół otoczony białymi krzesłami oraz mniejszy stolik z szachownicą z wielkimi figurami. Lampa podłogowa w stylu Tiffany wysyłała kolorowe refleksy na białe ściany oraz obraz wiszący przy kominku. Naprzeciwko wejścia, na podwyższeniu, stały kolejne białe krzesła oraz duża biała choinka, która powinna ożywiać pokój, ale tego nie robiła. To drzewko było po prostu kolejną pozbawioną życia dekoracją. Na odsuniętym pod ścianę stole stały wysokie dzbanki, w których znajdowało się coś, co wyglądało na herbatę mrożoną i lemoniadę. Na ścianach było jeszcze kilka innych obrazów, w większości dopasowanych do kolorów lampy. Ten pokój był bez wątpienia dziełem dekoratora wnętrz, lecz nie mówił nic o Maeve Reed, z wyjątkiem tego, że ma pieniądze i zleciła komuś urządzenie domu. To przemyślane do ostatniego szczegółu wnętrze nie było właściwie prawdziwym pokojem. Było tylko dekoracją.
Marie była wysoką, szczupłą dwudziestokilkuletnią kobietą, ubraną w lśniące perłowobiałe spodnium, które nie pasowało do jej oliwkowej cery i krótkich czarnych włosów. W butach na wysokim obcasie miała odrobinę ponad sześć stóp wzrostu.
– Pani Reed niebawem do nas dołączy. Czy ktoś życzy sobie coś do picia? – Uczyniła gest w kierunku stołu.
Nie miałabym nic przeciwko temu, by się czegoś napić, ale jest zasada, że nie przyjmuje się jedzenia ani picia od innej istoty magicznej, dopóki nie ma się pewności, że nic z jej strony ci nie grozi. Chodzi nie tyle o trucizny, ile o zaklęcia.
– Dziękuję… Marie, tak? Nie trzeba.
Uśmiechnęła się i skinęła głową.
– A więc proszę spocząć. Rozgośćcie się państwo, a ja powiem pani Reed, że już jesteście. – Skierowała się w stronę odległego wyjścia, które prowadziło do białego korytarza ginącego gdzieś w czeluściach domu.
Zmierzyłam wzrokiem Ethana i jego dwóch ochroniarzy. Jednego ze swoich ludzi pozostawił na zewnątrz z Maxem i Rhysem. Im Marie nie zaproponowała nic do picia. W końcu nie częstuje się ludzi, których się wynajęło. A skoro nas częstowano, to najwyraźniej nie zostaliśmy tu ściągnięci po to, by pracować dla Maeve. Czyżby naprawdę chciała tylko zobaczyć się z sidhe z dworu królewskiego? Ryzykowałaby tak wiele dla ucięcia sobie pogawędki? Wydawało mi się to mało prawdopodobne, ale widziałam już sidhe robiące większe głupstwa z błahszych powodów.
Poszłam w kierunku dużej sofy. Kitto podążył za mną jak cień. Spojrzałam za siebie.
– Chodźcie, chłopcy, siądźmy tu wszyscy i udawajmy, że się lubimy. – Usiadłam na brzeżku sofy, po czym poprawiłam złote i jasnobrązowe poduszki i wygładziłam spódnicę.
Kitto przycupnął u moich stóp, chociaż jedna bogini wie, że miejsca na sofie starczyłoby dla wszystkich. Nie kazałam mu wstać, ponieważ widziałam, że jest zdenerwowany. Ten duży biały salon zdawał się pogłębiać jego agorafobię. Siedział przy moich nogach, przytulony do jednej z nich jak do pluszowego misia.
Mężczyźni nadal stali, mierząc się nawzajem wzrokiem.
– Panowie – powiedziałam – usiądźmy wszyscy.
– Dobry ochroniarz nie odpoczywa w pracy – odparł Ethan.
– Wiesz, że nie jesteśmy zagrożeniem dla pani Reed. Nie wiem, przed kim masz ją chronić, ale na pewno nie przed nami.
– Dla prasy twoi strażnicy mogą być bohaterami, ale ja wiem, kim są w rzeczywistości.
– Niby kim? – Niski głos Doyle’a zadudnił w pokoju.
Ethan aż podskoczył.
Musiałam odwrócić głowę, by ukryć uśmiech.
– Unssseelie – wysyczał Ethan.
Odwróciłam się do nich. Doyle stał naprzeciwko niego, tyłem do mnie. Nie potrafiłam orzec, o czym myślał i prawdopodobnie nie umiałabym tego zrobić, nawet gdybym widziała jego twarz. Doyle jak nikt inny potrafi sprawić, że jego twarz nie wyraża żadnych emocji. Mróz stał naprzeciwko drugiego ochroniarza, z arogancką miną, którą znałam dobrze z Dworu Unseelie. Ręce Ethana drżały. Wpatrywał się w Doyle’a z nienawiścią.
– Wiesz co, Ethanie? Ty jesteś po prostu zazdrosny o to, że wielkie gwiazdy wolą wojowników sidhe zamiast ciebie.
– Zaczarowaliście je – powiedział.
Uniosłam ze zdziwieniem brwi.
– Ja osobiście?
Wskazał niepewnie dwóch wojowników. Myślę, że ten gest byłby dużo pewniejszy, gdyby Ethan nie obawiał się reakcji Doyle’a.
– Oni.
– Ethanie, Ethanie – rozległ się męski głos. – Już ci mówiłem, że to nieprawda.
To był jeden z braci Heart. Zszedł po schodkach i ruszył w moją stronę. Po chwili rozpoznałam w nim Juliana. Jordon i Julian byli bliźniakami. Mieli brązowe włosy przystrzyżone bardzo krótko po bokach i odrobinę dłuższe na górze, tak że za pomocą żelu mogliby układać je w czuby, po sześć stóp wzrostu i byli tak przystojni, że mogliby pracować jako modele, czym się zresztą zajmowali, kiedy mieli po dwadzieścia lat, by uzbierać pieniądze na założenie agencji detektywistycznej. Julian miał na sobie atłasową bordową marynarkę oraz spodnie w bordowo-brązowe prążki. Stroju dopełniały lśniące czarne mokasyny, które nosił bez skarpet, tak że można było ujrzeć przebłyski opalonych stóp, kiedy szedł przez pokój. Oczy miał ukryte za okularami z żółtymi szkłami, które, gdyby je nosił ktoś inny, kłóciłyby się z resztą stroju, ale na Julianie wyglądały w sam raz.
Zaczęłam podnosić się, by go przywitać, ale powiedział:
– Nie, nie, moja piękna Merry, nie wstawaj, podejdę do ciebie.
Obszedł sofę, zerkając na czterech mężczyzn stojących nadal za nią.
– Ethan, kochanie, tyle razy ci powtarzałem, że wojownicy sidhe nie robią tego specjalnie. Są po prostu bardziej egzotyczni i piękniejsi od naszych ochroniarzy.
Wziął moją dłoń i ucałował ją nonszalancko, po czym usiadł obok i objął mnie ramieniem, tak że wyglądaliśmy jak para.
– Wiesz, jakie jest Hollywood, Ethanie. Każda gwiazda ochraniana przez wojownika ma zapewnioną bezpłatną reklamę. Myślę, że niektóre z nich wymyślają zagrożenie, byle tylko być przez nich chronione.
– To się zgadza z moimi obserwacjami – przyznał Mróz. Bezimienny ochroniarz stojący naprzeciw niego cofnął się, najwyraźniej przestraszony jego głosem. Ciekawe, co Ethan opowiadał innym o Unseelie?
– Kto nie chciałby spędzić czasu w twoim towarzystwie, Mrozie? – powiedział Julian.
Mróz tylko na niego spojrzał. Jego szare oczy były bardzo spokojne.
Julian roześmiał się i objął mnie mocniej ramieniem.
– Jesteś największą szczęściarą, jaką znam, Merry. Na pewno nie chcesz się nimi podzielić?
– A co u Adama?
– Och, Adam jest cudowny. – Znów się roześmiał. Adam Kane był starszym bratem Ethana, a zarazem kochankiem Juliana. Byli parą co najmniej od pięciu lat. Nadal zachowywali się jak młode małżeństwo.
Julian machnął ręką.
– Chodźcie, panowie, usiądźcie z nami.
Odwróciłam się. Żaden się nie poruszył.
– Doyle i Mróz nie ruszą się, dopóki Ethan i człowiek, który stoi naprzeciwko Mroza, tego nie zrobią.
Julian odwrócił się, by na nich spojrzeć.
– Pozwól, że przedstawię ci Franka – powiedział. – To nasz najnowszy nabytek. – Wskazał ręką młodego, wysokiego mężczyznę, który nie wyglądał na Franka, a raczej na Cody’ego albo Josha.
– Miło mi cię poznać, Frank – powiedziałam.
Frank spojrzał na mnie, a potem przeniósł wzrok na wciąż zagniewanego Ethana. W końcu nieznacznie skinął głową. Sprawiał wrażenie, jakby nie był pewien, czy okazanie nam przyjaznych uczuć nie zmniejszy jego szans na dalsze zatrudnienie.
– Ethanie – powiedział Julian – na ostatnim zebraniu zarządu rozmawialiśmy o twoich zarzutach pod adresem wojowników sidhe. Uznaliśmy je za bezpodstawne. – Jego głos był teraz niski, poważny i pełen czegoś bardzo podobnego do groźby.
Zastanawiałam się, co to za groźba. Ethan Kane był jednym z właścicieli firmy. Czy można wyrzucić jednego z właścicieli?
– Ethanie – powiedział Julian – siadaj, proszę. – W jego głosie zabrzmiała nutka rozkazu, której jeszcze u niego nie słyszałam. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie pomyliłam bliźniaków. Taki ton bardziej pasował do Jordona, który był agresywniejszy od swego brata, wiecznie dowcipkującego dyplomaty. Przyjrzałam się mu. Nie, dołek w kąciku ust odrobinę głębszy, policzki mniej wydatne. To był Julian. Co się ostatnio wydarzyło w tej firmie, że jego głos nabrał takiej twardości?
Cokolwiek to było, wystarczyło, bo Ethan zszedł po schodkach do salonu. Frank podążył za nim. Doyle i Mróz obserwowali ich przez chwilę, po czym udali się w ich ślady. Frank usiadł ostrożnie, jakby nie był pewien, czy mu wolno, z dala od Ethana, by mu nie przeszkadzać.
Doyle usiadł przy mnie.
– Meredith musi się skupić – mruknął do Mroza, jakby tłumacząc się, dlaczego nie wpuścił go na to miejsce. Nagle uderzyło mnie to, że nazwał mnie Meredith. Zwykle byłam dla niego „księżniczką” albo „księżniczką Meredith”, chociaż na początku, kiedy po raz pierwszy przybył do LA, zwracał się do mnie po imieniu. Zaczął zachowywać dystans słowny mniej więcej w tym samym czasie, kiedy oddalił się ode mnie fizycznie.
Mróz był wyraźnie niezadowolony z takiego rozkładu miejsc, ale wątpię, by ktokolwiek poza mną i Doyle’em zwrócił na to uwagę. Sztywność jego ramion mówiła wiele, pod warunkiem że umiało się ją odpowiednio odczytać. Wiele czasu spędziłam, ucząc się języka jego ciała. Doyle z kolei znał wszystkich swoich ludzi jak mało który dobry dowódca.
Julian siedział o wiele bliżej mnie niż kapitan mojej straży. Przesunął teraz rękę, którą mnie obejmował, na oparcie sofy, tak że mógł dotknąć dłonią pleców Doyle’a.
Wiedziałam, że Julian kocha Adama, ale wiedziałam również, że nie do końca żartował, gdy pytał, czy nie chcę się podzielić swoimi strażnikami. Być może on i Adam żyli w otwartym związku, a może to towarzystwo sidhe tak wpływa na ludzi. Może.
Julian siedział teraz bardziej sztywno, jakby był skupiony na tym, by nie ruszać za bardzo dłonią. Doyle znosił kontakt fizyczny, ale nie w nadmiarze. Unikał w równym stopniu kontaktów z mężczyznami, jak i z kobietami. Tysiąc lat celibatu zmusiło go, podobnie jak wielu innych strażników, do ustalenia restrykcyjnych zasad dotyczących dotykania. Jeśli nie można czegoś zakończyć, nawet mała pieszczota zamienia się w torturę. Rhys, podobnie jak Galen, kierował się zawsze inną zasadą: lepszy rydz niż nic.
Ethan spojrzał na dwóch strażników i spochmurniał jeszcze bardziej. Przeniósł wzrok na Kitta i na jego twarzy ukazał się wyraz obrzydzenia.
– O co ci chodzi? – spytałam.
Zamrugał i utkwił we mnie swój wzrok.
– Po prostu nie lubię potworów, nieważne jak ładne by były.
Julian zdjął rękę z oparcia i usiadł prosto, patrząc na swoich ludzi.
– Czy mam odesłać was do domu?
– Nie jesteś moim ojcem… ani bratem. – To ostatnie słowo zostało wypowiedziane z dużym zabarwieniem emocjonalnym. Czyżby Ethan nie akceptował związku Juliana ze swoim bratem?
– Wydaje mi się, że nie powinniśmy omawiać naszych prywatnych spraw przy obcych – nawet jeśli ci obcy są tak czarujący jak Merry. Jeśli nie jesteś w stanie sprostać zadaniu, które powierzyła nam pani Reed, powiedz to otwarcie, a zadzwonię do Adama. Jemu obecność Meredith z pewnością nie będzie przeszkadzać.
– Jemu wiele rzeczy nie przeszkadza – powiedział Ethan, piorunując Juliana wzrokiem.
– Zadzwonię do Adama i powiem mu, żeby przyjechał cię zastąpić. – Julian wyjął mały telefon komórkowy z wewnętrznej kieszeni marynarki.
– To ja dowodzę tą operacją, Julianie. Ty tu jesteś tylko na wypadek, gdybyśmy potrzebowali wsparcia magicznego.
Julian westchnął, wpatrując się w telefon.
– Skoro ty tu dowodzisz, to zachowuj się tak, jak na dowódcę przystało. W tej chwili tylko ośmieszasz się w obecności tych dobrych ludzi.
– Ludzi? – Ethan zerwał się na równe nogi. – To nie są ludzie. To są… nieludzie.
– No, jeśli naprawdę tak pan myśli, panie Kane, być może pomyliłam się, zatrudniając pańską agencję – dobiegł nas czysty, dźwięczny głos.
– W wejściu do salonu, na skraju waniliowego przestworu chodnika stała Maeve Reed. Nie wyglądała na zadowoloną.