5 Wymagana przysługa.

Rand al’Thor obudził się w swoim namiocie, łapczywie chwytając oddech. Wyślizgnął się spod koców, pod którymi leżał z Aviendhą, i narzucił na siebie porannik. Powietrze pachniało wilgocią.

Przelotnym wspomnieniem sięgnął do czasów młodości, kiedy wstawał przed świtem, żeby wydoić krowę, która domagała się dojenia dwa razy dziennie. Przymknął oczy, w uszach zabrzmiały mu odgłosy z tamtych lat – Tam, który zdążył wstać wcześniej, przycinał w stodole nowe sztachety. Na skórze czuje jeszcze lodowate powietrze Dwu Rzek, kiedy wciskał stopy w buty i mył twarz w wodzie, którą na noc zostawiono obok piecyka, żeby się ogrzała.

Każdego ranka farmerzy otwierali drzwi swoich domostw i witali razem nowy dzień. Rześki mróz. Pierwsze nieśmiałe trele ptaków, słońce wyłaniające się zza horyzontu niczym poranne ziewnięcie świata.

Podszedł do wyjścia z namiotu, odsunął klapy, skinął głową Katerin, niskiej złotowłosej Pannie, która akurat pełniła wartę. Ogarnął wzrokiem dzień, który z pewnością nowy mu się nie zdał – to był ten sam stary świat, zmęczony niby handlarz po pieszej wyprawie na Grzbiet Świata i z powrotem. Stłoczone namioty stały na Polu Merrilora, na ogniskach gotowano strawę, a dym unosił się prostymi kolumnami ku niebu.

Wszędzie ludzie pracowali. Żołnierze oliwili zbroje. Kowale ostrzyli groty. Kobiety przygotowywały pióra do brzechw strzał. Śniadania były podawane z przewoźnych platform dla ludzi, którzy powinni spać lepiej niż spali. Wszyscy wiedzieli, że były to ich ostatnie chwile przed nadchodzącą zawieruchą.

Rand przymknął oczy. Czuł więź z tą krainą, jakby był jej Strażnikiem. Pod jego stopami pełzły w ziemi larwy. Korzonki traw rozwijały się powoli, strasznie powoli w poszukiwaniu odżywczych składników. Szkielety drzew nie były martwe, słaby strumień życia niesiony był przez ich soki. Na gałęzi pobliskiego drzewa skupiło się stadko błękitników. Nie witały świtu swoim śpiewem, tylko garnęły się do siebie, jakby chroniąc przed zimnem.

Kraina wciąż żyła – lecz niczym człowiek wiszący na koniuszkach palców na stromym urwisku.

Otworzył oczy.

– Czy moi urzędnicy wrócili już z Łzy?

– Tak, Randzie al’Thor – odparła Katerin.

– Roześlij słowo do wszystkich władców – polecił – że spotkam się z nimi za godzinę pośrodku pola w tym miejscu, gdzie zakazałem stawiać namioty.

Katerin poszła zrobić, co jej rozkazano, pozostałe Panny zostały na warcie. Rand pozwolił, by klapy namiotu swobodnie opadły, odwrócił się i omal nie podskoczył, zdziwiony widokiem Aviendhy – nagiej jak po wyjściu z łona matki.

– Niełatwo się do ciebie podkraść, Randzie al’Thor – powiedziała z uśmiechem. – To przez naszą więź zobowiązań. Muszę poruszać się bardzo wolno, jak jaszczurka w południowym skwarze, żebyś nie zorientował się, iż zmieniam miejsce.

– Światłości, Aviendha. Po co w ogóle się do mnie podkradać?

– Po to – odparła, a potem podskoczyła, uwiesiła mu się na szyi i ciasno przytulona pocałowała go.

Poczuł, jak mu coś mięknie w środku. Pozwolił, aby pocałunek trwał.

– Nic dziwnego, że teraz jest to znacznie bardziej zabawne – wymamrotał prosto w jej usta – skoro nie muszę się martwić, że sobie coś odmrożę.

Aviendha odsunęła głowę.

– Nie powinieneś wspominać o tamtym incydencie, Randzie al’Thor.

– Ale…

– Spłaciłam już dług mojego toh, poza tym jestem teraz pierwszą siostrą Elayne. Nie chcę myśleć o minionej hańbie.

Hańbie? Dlaczego miałby się tak strasznie wstydzić tamtego, skoro teraz… Pokręcił głową. Czuł pulsujący oddech ziemi. W odległości pół ligi wyczuwał żuka pełznącego po liściu, ale równie intuicyjne rozumienie Aielów umykało mu. A może nie chodziło o Aielów, tylko po prostu o kobiety?

W tym przypadku zapewne o jednych i drugie naraz.

Aviendha ruszyła do stojącej w namiocie beczki z wodą, ale zawahała się.

– Pewnie nie starczy nam już czasu na kąpiel?

– O, polubiłaś kąpiele?

– Pogodziłam się z tym, że stanowią część życia – odrzekła. – Jeżeli mam mieszkać na mokradłach, muszę przestrzegać panujących tu obyczajów. Przynajmniej tych w miarę niegłupich. – Ton jej głosu wskazywał jednoznacznie, że nie jest ich zbyt wiele.

– Co się stało? – zapytał Rand, podchodząc do niej.

– Stało się coś?

– Coś cię martwi, Aviendha. Widzę to po tobie, czuję w twoim wnętrzu.

Zmierzyła go krytycznym spojrzeniem. Światłości, ależ była piękna.

– Znacznie łatwiej mi z tobą szło, póki nie obudziła się w tobie starożytna mądrość twego poprzedniego ja.

– Doprawdy? – zapytał, uśmiechając się. – Wówczas nic na to nie wskazywało.

– Ponieważ ja z kolei byłam wtedy jak nowo narodzone dziecko, zabłąkane w nieograniczonych zdolnościach Randa al’Thora do irytowania ludzi. – Zanurzyła ręce w wodzie, obmyła twarz. – I dobrze się stało. Gdybym choć przeczuwała, co mnie spotka, przywdziałabym na zawsze biel.

Uśmiechnął się szerzej, potem przeniósł Moc, splatając strumienie Wody – struga wody uniosła się z beczki ku górze. Aviendha cofnęła się o krok, z ciekawością przyglądając się zjawisku.

– Przenoszący mężczyzna nie robi już na tobie wrażenia – zauważył, tworząc swego rodzaju znieruchomiałą fontannę i grzejąc wodę strumyczkiem Ognia.

– Nie ma już powodów, abym się tym przejmowała. Gdybym nie zaakceptowała twojego Talentu, zachowywałabym się niczym mężczyzna, który nie chce zapomnieć kobiecie hańby, mimo iż ona sprostała już swojemu toh.

– Nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek mógł okazać się równie beznadziejny – rzucił, rzucając na bok swoją szatę i stając obok niej. – Proszę. Oto relikt „starożytnej wiedzy”, która najwyraźniej nie daje ci spokoju.

Woda była już idealnie ogrzana, strumieniami Mocy posiekał ją na grube krople, które spłynęły na nich gęstą mgłą. Aviendha westchnęła, z zaskoczenia chwytając go za rękę. Wbrew temu, co mówiła o nasiąkaniu obyczajami mokradeł, woda wciąż budziła w niej sprzeczne uczucia lęku i respektu.

Rand splotem Powietrza schwycił mydło z umywalni, zeskrobał z niego garść wiórków i dodał do wodnej mgły – spowił ich wir baniek mydlanych. Następnie zamieszał w nim Powietrzem, które szarpnęło go leciutko za włosy. Długie przemoczone pasma włosów Aviendhy uniosło do góry, skręciło, a potem opuściło łagodnie na jej ramiona.

Kolejnym strumieniem wody spłukał mydło, a potem usunął nadmiar wilgoci z ich ciał, nie susząc ich wszakże. Później całą wodę umieścił z powrotem w beczce i po chwili wahania wypuścił saidina.

Piersi Aviendhy unosił przyśpieszony oddech.

– To było kompletnie zwariowane i nieodpowiedzialne.

– Dzięki – powiedział, rzucając jej zdjęty z wieszaka ręcznik. – Większość rzeczy, które robiliśmy w Wieku Legend, uznałabyś za zwariowane i nieodpowiedzialne. To były inne czasy, Aviendha. Talenty przenoszenia Mocy występowały znacznie powszechniej, sztuki operowania nią uczono nas od młodości. Nie musieliśmy znać się na wojaczce, nie uczyliśmy się zabijać. Wyeliminowaliśmy ból, głód, cierpienia, wojnę. Zamiast tego wykorzystywaliśmy Jedyną Moc do czynności, które można uznać za pospolite i codzienne.

– Wydawało wam się tylko, że wyeliminowaliście wojnę – zauważyła Aviendha, parskając cicho. – Myliliście się. A wasza ignorancja była waszą słabością.

– Zaiste. Ale nie umiem stwierdzić, czy mając taką szansę, żyłbym inaczej. To były dobre lata, wiele dobrych lat. Dziesięciolecia, stulecia. Zdawało się nam, że żyjemy w raju. Być może od tego przekonania zaczął się nasz upadek. Chcieliśmy żyć życiem doskonałym, więc ignorowaliśmy wszelkie niedoskonałości. Ignorowaliśmy problemy, które przez to narastały i nawet gdyby nie otwarła się Sztolnia, wojna i tak pewnie by wybuchła. – Wytarł się do sucha.

– Rand – zaczęła z wahaniem Aviendha, podchodząc do niego. – Dzisiaj chciałabym cię prosić o przysługę. – Położyła rękę na jego ręce. Skóra jej dłoni była szorstka i pokryta odciskami – dłoń Panny Włóczni. Aviendha nigdy nie będzie wyglądać jak kąpane w mleku damy dworów Cairhien i Łzy. Ale Randowi to całkowicie odpowiadało. To były dłonie, które wiedziały, czym jest ciężka robota.

– Jaką przysługę? – zapytał. – Podejrzewam, że dziś nie będę w stanie niczego ci odmówić.

– Do końca jeszcze nie wiem, co to będzie.

– Nie rozumiem.

– Nie musisz – zapewniła go. – I nie musisz mi obiecywać, że się zgodzisz. Uznałam po prostu, że powinnam cię z góry uprzedzić, jako że nie zastawia się takich pułapek na kochanka. W każdym razie przysługa będzie od ciebie wymagała zmiany planów, być może nawet drastycznej i będzie dla mnie bardzo ważna.

– W porządku…

Pokiwała tajemniczo głową i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Czas był już się ubierać.


We śnie Egwene okrążała kolumnę skrzepłego szkła. Jarzyła się delikatną poświatą, jakby była słupem nieruchomego światła. Jakie mogła mieć znaczenie ta senna figura? Nawet się nie domyślała.

Obraz zmienił się przed jej oczyma, teraz miała przed sobą sferę. Tym razem wiedziała, że symbolizuje świat. Była popękana. Szaleńczo zabrała się do owijania jej sznurami, usiłując zdążyć, zanim się rozpadnie. Wiedziała, że sobie poradzi, choć z najwyższym trudem…

Sen pierzchnął, zaczęła się budzić. Natychmiast objęła Źródło i utkała z Mocy kulę światła. Nie miała pojęcia, gdzie jest.

Miała na sobie koszulę nocną i leżała w łożu w Białej Wieży. Nie we własnej sypialni, ponieważ w jej komnatach dalej trwał remont, konieczny w następstwie próby zamachu. Do jej gabinetu przylegała mała sypialnia i teraz tu nocowała.

Czuła łomotanie serca. W jej głowie przewijały się niejasne obrazy z zeszłej nocy, kiedy w swoim namiocie na Polu Merrilora ze szczypiącymi oczyma do późna wysłuchiwała raportów z Caemlyn. Dopiero Gawyn w pewnym momencie późną nocą uparł się, aby Nynaeve otworzyła bramę do Białej Wieży, gdzie Egwene mogła się przespać w prawdziwym łóżku, nie zaś na sienniku rzuconym na ziemię.

Wymamrotała coś pod nosem. Wstała. Chciał dobrze i najprawdopodobniej miał całkowitą rację, jednak pamiętała, że coś w tonie jego głosu zirytowało ją niepomiernie. I nikt go nie przywołał do porządku, nawet Nynaeve! Koniuszkami palców rozmasowała skronie. Ból głowy nie był tak koszmarny, jak jedne z tych, na które cierpiała, gdy „opiekowała się” nią Halima, ale bolało nielicho. Bez wątpienia jej ciało wyrażało swe niezadowolenie w obliczu niedostatków snu z ostatnich tygodni.

Jakiś czas później – już umyta, ubrana i z odrobinę lepszym samopoczuciem – wyszła z sypialni i zobaczyła siedzącego za biurkiem Gawyna. Studiował jakiś raport i ignorował nowicjuszkę kręcącą się pod drzwiami.

– Powiesiłaby cię za oknem nogami do góry, gdyby zobaczyła, co robisz – sucho oznajmiła Egwene.

Gawyn aż podskoczył.

– To nie jest jeden z jej prywatnych raportów – protestował. – To są ostanie wieści od mojej siostry, dotyczące sytuacji w Caemlyn. Ledwie parę minut temu przybyłem po ciebie przez bramę.

– I tak sobie czytasz?

Zarumienił się.

– Żebym sczezł, Egwene. To mój dom. Raport nie był zapieczętowany. Chciałem tylko…

– W porządku, Gawyn – westchnęła. – Zobaczmy, co tam jest napisane.

– Wiele się zeń dowiedzieć nie można – skrzywił się i podał jej papiery.

Równocześnie skinieniem głowy odesłał nowicjuszkę. Parę chwil później wróciła, niosąc tacę z pomarszczonymi owocami czapetki, chlebem i dzbankiem mleka.

Egwene zasiadła za swoim biurkiem, żeby posilić się od razu na miejscu, w gabinecie, równocześnie czując ukłucie winy na widok pleców wychodzącej nowicjuszki. Większość Aes Sedai z Białej Wieży i trzon jej sił zbrojnych mieszkał w namiotach na Polu Merrilora, podczas gdy ona objadała się owocami – cóż z tego, że niezbyt świeżymi – i wysypiała w wygodnym łóżku.

Z drugiej strony trudno było odmówić słuszności argumentom Gawyna. Jeżeli wszyscy będą sądzić, że znajduje się w swoim namiocie, wtedy ewentualny zabójca najpierw uderzy tam. Po tym, jak omalże nie zginęła z rąk seanchańskich asasynów, gotowa była przystać na dodatkowe środki bezpieczeństwa. Zwłaszcza jeśli skutkiem ubocznym był porządny wypoczynek w nocy.

– Ta Seanchanka – powiedziała Egwene, wbijając wzrok w zawartość swego kubka. – Ta, która przyszła tu z Illianinem. Rozmawiałeś z nią?

Skinął głową.

– Kazałem ich pilnować gwardzistom Wieży. Jednak można uznać, że Nynaeve udzieliła im swego rodzaju gwarancji.

– Swego rodzaju?

– Użyła wobec niej kilku równoważników określenia „wełnianogłowa”, ale poza tym powiedziała, że nic złego ci z premedytacją nie zrobi.

– Cudownie. – Cóż, skłonna do rozmowy Seanchanka zawsze się przyda. Światłości. Co się stanie, jeżeli zostanie zmuszona do walki na dwa fronty: z Trollokami i z Seanchanami?

– Nie poszedłeś za własną radą – powiedziała na widok zaczerwienionych oczu Gawyna i znużenia, które zobaczyła w jego ruchach, gdy osunął się na krzesło stojące przed jej biurkiem.

– Ktoś musi pilnować drzwi – stwierdził. – Gdybym postawił przed nimi gwardzistów, każdy by się domyślił, że nie ma cię na Polu.

Odgryzła kęs chleba – na Światłość, z czegóż on mógł być upieczony? – i zerknęła w raport. Trudno było odmówić słuszności jego słowom, ale nie podobało się jej, że będzie niewyspany w takim dniu jak ten. Więź zobowiązań łącząca go z nią jako jej Strażnika może się okazać pomocna, ale tylko do pewnego stopnia.

– A więc miasto naprawdę padło – zadumała się. – Mury strzaskane, pałace zdobyte. Ale widzę, że Trolloki nie spaliły całego miasta. Większość, lecz zdecydowanie nie całe.

– Prawda – zgodził się Gawyn. – Niemniej nie ulega wątpliwości, że Caemlyn należy uznać za stracone. – Czuła w łączącej ich więzi, jak sztywnieje, wypowiadając te słowa.

– Przykro mi.

– Wielu ludziom udało się uciec, ale trudno ocenić, jakiej części, ponieważ przez tych wszystkich uchodźców nie znamy prawdziwego stanu populacji miasta sprzed inwazji. Zginęły zapewne setki tysięcy.

Egwene jęknęła bezgłośnie. Armia ludzi zgładzona w ciągu jednej nocy. A to pewnie dopiero początek masakry. Ilu dotąd już zginęło w Andorze? Można było tylko zgadywać.

W magazynach Caemlyn znajdowała się większość zapasów żywności andorańskiej armii. Przed oczyma przemknęły jej możliwe obrazy tragedii – setki tysięcy ludzi chwiejnym krokiem idących przez opustoszały krajobraz z płonącym miastem za plecami. Jednak nawet to zdawało się mniej przerażające niż widmo głodu zaglądające w oczy żołnierzom Elayne.

Skreśliła notkę dla Silviany, w której rozkazała jej zorganizować operację, polegającą na transporcie przez bramy wszystkich zdolnych do Uzdrawiania sióstr do Białego Mostu. Rozważała też aprowizację dla Andoru, choć jeszcze nie zdecydowała, ponieważ Białej Wieży nie zbywało na zapasach.

– Widziałaś tę notkę na samym końcu? – zapytał Gawyn.

Nie wpadła jej w oko. Zmarszczyła brwi i przeczytała pojedyncze zdanie skreślone na końcu raportu ręką Silviany. Rand al’Thor życzył sobie spotkać się ze wszystkimi władcami o…

Zerknęła na stary, drewniany stojący zegar. Spotkanie zaczynało się za pół godziny.

Jęknęła, a potem zaczęła pośpiesznie przełykać resztki śniadania. Niezbyt to było dostojne, ale nie zamierzała spotkać się z Randem na pusty żołądek.

– Chyba uduszę tego chłopaka – powiedziała, otarłszy wreszcie usta. – Dawaj, ruszamy.

– Zawsze możemy przybyć jako ostatni – zauważył Gawyn, podnosząc się. – Okażemy mu tym samym, że nie może nam rozkazywać.

– I damy szansę przekonania wszystkich pozostałych do jego racji? Nie, jeśli mnie tam nie będzie, nie będę miała szansy wyłożenia kontrargumentów. Nie podoba mi się to, ale w chwili obecnej Rand ma wszystkie karty w ręku. Wszyscy z niecierpliwością czekają, co im zaproponuje.

Otworzyła bramę z powrotem do swego namiotu na Polu Merrilora, wyszli oboje w tym kącie, który przeznaczony był pod Podróżowanie. Zaraz opuścili namiot i natychmiast otoczył ich gwar ludzkiej ciżby. Ludzie nawoływali się, stukot końskich kopyt zlewał się w cichy, jednostajny grzmot, oddziały szły stępa i galopem na miejsce zbiórki. Czy Rand zdawał sobie sprawę, co tu nawyprawiał? Zgromadzenie na jednym miejscu zdenerwowanych i niepewnych żołnierzy było jak wrzucanie fajerwerków do kotła stojącego na ogniu. Wybuch jest ostatecznie nieunikniony.

Nie ma wyjścia, musi jakoś zapanować nad tym chaosem. Ruszyła szybkim krokiem. Gawyn szedł przy jej lewym boku, trzymając się krok z tyłu. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Świat potrzebował Amyrlin.

Silviana czekała już na nią w stroju ceremonialnym, to znaczy ze stułą i laską, jakby wybierała się na posiedzenie Komnaty Wieży.

– Zajmiesz się tym, kiedy już zacznie się spotkanie – powiedziała Egwene, wręczając jej notatkę.

– Tak, Matko – odparła tamta i ruszyła za nią z drugiej strony. Egwene nie musiała się oglądać na Silvianę i Gawyna, żeby wiedzieć, iż demonstracyjnie ignorują wzajemnie swoją obecność.

W zachodniej części obozu natknęła się na grupkę Aes Sedai, zapalczywie o czymś dyskutujących. Minęła je i wtedy jedna po drugiej zamilkły. Stajenny przyprowadził jej nerwowego tarantowatego wałacha o imieniu Sito; dosiadła go i potoczyła spojrzeniem po zebranych Aes Sedai.

– Tylko Zasiadające Komnaty.

Reakcją była istna powódź cichych, wyważonych protestów – a każdy z głosów brzmiał w typowo władczy dla Aes Sedai sposób. Każda uważała, że jej obecność jest na spotkaniu niezbędna. Egwene przyglądała się im z osobna i dopiero wtedy milkły. Były Aes Sedai, rozumiały, że tego rodzaju sprzeczki są poniżej ich godności.

Wokół niej gromadziły się Zasiadające Komnaty. Oczekując ich, Egwene rozglądała się po Polu Merrilora. Składał się na nie spory obszar shienarańskiegpo stepu z grubsza o kształcie trójkąta, z dwóch boków ograniczonego łączącymi się rzekami – Morą i Erinin – a z trzeciego ścianą lasów. Płaską powierzchnię stepu deformowały skalne formacje: Garb Dashar, wysokie na jakieś sto stóp strome urwiska i Wzgórze Polov, czterdziestostopowe spłaszczone wzniesienie o łagodnych zboczach na arafeliańskim brzegu Mory, zwieńczonym urwiskiem wychodzącym na rzekę. Na południowy zachód od Wzgórza Polov rozciągał się obszar bagien, samo zaś wzgórze znaczyło miejsce, w którym Mora rozlewała się dogodnymi płyciznami zwanymi Brodem Hawal i umożliwiającymi dogodną przeprawę.

Niedaleko znajdował się stedding Ogirów, naprzeciwko niego od północy stare kamienne ruiny. Zaraz po przybyciu na miejsce Egwene złożyła Ogirom kurtuazyjną wizytę, Rand jednak z jakiegoś powodu nie zaprosił ich na zgromadzenie.

Zastępy zbrojne powoli ciągnęły na miejsce zbiórki, położone w samym centrum Pola. Z zachodu, gdzie znajdował się obóz Randa, szły sztandary Ziem Granicznych. Wśród nich łopotał Wilczy Łeb Perrina. Zdziwiła się przelotnie, że już zdążył się dosłużyć własnego godła.

Od południa, zakosami, nadjeżdżał orszak Elayne. Prowadziła go królowa we własnej osobie. Stolica jej kraju wprawdzie płonęła, ale ona wzrokiem sięgała w przyszłość. W przestrzeni między kolumnami Perrina i Elayne szli Tairenianie i Illianie – Światłości, któż wpadł na pomysł rozmieszczenia ich obok siebie? – pełną siłą, dbając, by nie pomieszać szyków.

Trzeba się pośpieszyć. Jej obecność z pewnością uspokoi temperamenty władców, zdusi w zarodku wszelkie ewentualne problemy, w tym najważniejszy bodaj, czyli obecność Aielów. Na miejscu znajdowały się wszystkie klany prócz Shaido. Wciąż nie miała pewności, po czyjej opowiadają się stronie: jej czy Randa. Wśród Mądrych były takie, które zdawały się nadstawiać ucha na jej argumenty, niemniej żadnych jednoznacznych deklaracji od nich nie uzyskała.

– Popatrz tam – odezwała się Saerin, podjeżdżając bliżej. – Ty zaprosiłaś Lud Morza?

Egwene pokręciła głową.

– Nie. Z góry uznałam, że niewielkie są szanse, aby weszły w skład koalicji opowiadającej się przeciwko Smokowi Odrodzonemu. – Ale po prawdzie, to tak ją wyczerpały ostatnie negocjacje z Poszukiwaczkami Wiatru w Tel’aran’rhiod, że nie miała po prostu siły na powtórkę tego doświadczenia. Zdejmował ją strach, że po obudzeniu okaże się, iż przehandlowała nie tylko swe pierworództwo, ale całą Białą Wieżę.

Barwny orszak pod dowództwem Mistrzyń Fal i Mistrzów Miecza, dumnych jako królowe i królowie, wylewał się niezwykłym widowiskiem z bram w pobliżu obozu Randa.

„Światłości” – pomyślała Egwene. – „Kiedyż to ostatni raz świat widział takie spotkanie ludów?” Reprezentowane były prawie wszystkie tradycyjnie rozumiane narody, a także Aielowie i Lud Morza, które w tym Wieku stroniły od udziału w światowej polityce. Brakowało tylko przedstawicieli Murandy, Arad Doman i innych ziem znajdujących się pod okupacją Seanchan.

Ostatnie z Zasiadających Komnaty znalazły się już w siodłach i zajmowały swoje miejsca w jej kolumnie. Egwene chętnie znalazła by się na miejscu, ale oczywiście nie mogła tego po sobie okazać – procesja ruszyła dostojnie i powoli. Eskorta żołnierzy Bryne’a maszerowała z rytmicznym tupotem buciorów i uniesionymi ku górze pikami. Na ich białych kaftanach widniał Płomień Tar Valon, ale liczebność oddziału była niewielka, odpowiadająca strukturze potęgi Białej Wieży – inne armie opierały się na sile oręża, Biała Wieża dysponowała czymś znacznie lepszym, a symbolem tego były kobiety jadące pośrodku.

Spotkać się mieli wszyscy w wyznaczonym miejscu, na którym wcześniej Rand zakazał wznoszenia namiotów. Tylu żołnierzy na terenie idealnym do szarży… Lepiej, żeby wszystko poszło dobrze…

Elayne ewidentnie żywiła podobne myśli, ponieważ – jakby starając się stworzyć precedens – zostawiła trzon swych sił w połowie drogi do miejsca spotkania, zabierając ze sobą tylko setkę gwardzistów. Egwene poszła za jej przykładem, później pozostali władcy, którzy na samo miejsce docierali w znacznie szczuplejszych orszakach. Reszta zbrojnych tworzyła powoli wielki pierścień wokół centrum.

Egwene pojawiła się tam spowita w promienie słońca. Trudno było nie zauważyć wielkiego idealnego kręgu w chmurach nad głową. Obecność Randa tworzyła najdziwniejsze efekty w otaczającej rzeczywistości. Niepotrzebny był żaden herold zwiastujący jego przybycie, żaden sztandar. Kiedy był w pobliżu, chmury cofały się i świeciło słońce.

Z drugiej strony wyglądało na to, że na miejscu spotkania jeszcze go nie ma. Egwene podjechała do siedzącej na swoim wierzchowcu Elayne.

– Tak mi przykro – powiedziała nie po raz pierwszy.

Złotowłosa patrzyła przed siebie nieruchomym wzrokiem.

– Miasto jest stracone, ale miasto to nie naród. To spotkanie jest, oczywiście, najważniejsze, pragnę jednak, aby zakończyło się szybko, bo chcę wrócić do Andoru. Gdzie Rand?

– Gra na zwłokę – odparła Egwene. – Zawsze taki był.

– Rozmawiałam z Aviendhą – mówiła Elayne, a gniady koń tańczył pod nią i parskał. – Spędziła z nim ostatnią noc, ale nie dowiedziała się nic o jego zamiarach na dziś.

– Wspominał coś o wymogach, jakie nam postawi – rzekła Egwene, przyglądając się zbierającym orszakom władców. Pierwszy na miejscu był Darlin Sisnera, król Łzy. Mimo że to Randowi zawdzięczał koronę, wiedziała, iż może liczyć na jego poparcie. Jednak główny przedmiot jego troski stanowiło zagrożenie ze strony Seanchan. Był mężczyzną w średnim wieku, z czarną brodą przystrzyżoną w szpic, niezbyt zapewne przystojnym, ale otaczała go aura pewności siebie i samoopanowania. Nie zsiadając z siodła, skłonił się przed Egwene, a ona podsunęła mu pierścień.

Zawahał się, po czym zsiadł z konia i podszedł, pochylając głowę i całując pierścień.

– Niech ci Światłość sprzyja, Matko.

– Cieszę się, że cię tu widzę, Darlin.

– Ja również, pod warunkiem że nasze porozumienie wciąż jest w mocy. Że mogę liczyć na bramy do mej ojczyzny, gdy zaistnieje potrzeba.

– Stanie się, jako pragniesz.

Ukłonił się powtórnie, mierząc spojrzeniem spode łba człowieka nadjeżdżającego z przeciwnej strony. Gregorin, Kasztelan Illian, piastował pozycję pod wieloma względami równorzędną Darlinowej – ale nie do końca. Pierwotnie Rand mianował Darlina Kasztelanem Łzy, jednak wtedy Wysocy Lordowie poprosili o jego intronizację. Gregorin zaś objął stanowisko zwykłego Kasztelana. Widać było, że niedawno mocno schudł, okrągła niegdyś twarz – ze zwyczajową illiańską brodą – powoli zaczynała przypominać czaszkę. Nie czekał, aż Egwene zasugeruje ceremonialny obowiązek, od razu podprowadził konia bliżej i zamaszyście skłonił się nad pierścieniem.

– Cieszę się, że byliście w stanie odsunąć na bok dzielące was różnice i wesprzeć mnie w tej sprawie – oświadczyła Egwene, a jej słowa sprawiły, że na moment przestali na siebie groźnie spozierać.

– Zamiary Lorda Smoka są dość… niepokojące – stwierdził Darlin. – Zgodził się, abym został królem Łzy, ponieważ starczało mi odwagi, żeby sprzeciwić mu się w kilku istotnych kwestiach. Liczę na to, że i teraz będzie w stanie nadstawić ucha na rozsądne argumenty.

Gregorin prychnął:

– Lord Smok jest ucieleśnieniem rozumu. Jeżeli przedstawimy mu dobre racje, z pewnością posłucha.

– Moja Opiekunka chciałaby z wami zamienić słowo – poinformowała ich Egwene. – Proszę, zechciejcie jej wysłuchać. Wasza ewentualna współpraca nie zostanie zapomniana.

Silviana podjechała do nich, a potem razem z Gregorinem usunęła się na stronę. O nic istotnego nie chodziło – Silviana wcielała w życie plan Egwene, który miał uniemożliwić im rzucenie się sobie do gardeł.

Darlin przyglądał się jej badawczo. Chyba wyczuwał, co tu się dzieje, ale nie protestował; spokojnie dosiadł swego konia.

– Martwisz się czymś, królu Darlinie?

– Zastarzałe rywalizacje sięgają głębiej niż dno oceanu, Matko. Momentami zastanawiam się, czy to całe spotkanie nie jest sprawką Czarnego, który chciałby, żebyśmy się tu pozabijali.

– Rozumiem – zgodziła się Egwene. – Niewykluczone, że najlepiej byłoby, gdybyś zdecydowanie oznajmił swoim ludziom… zresztą spodziewam się, że już to uczyniłeś… iż dzisiaj nie ma mowy o żadnych „wypadkach”.

– Mądra sugestia. – Ukłonił się i wycofał.

Obaj opowiedzą się po jej stronie sporu. Ghealdan będzie za Randem, pod warunkiem że potwierdzą się raporty Egwene z dworu królowej Alliandre. Ghealdan nie był potęgą na tyle istotną, żeby musiała się obawiać jego wpływu na negocjacje – gorzej sprawa wyglądała z Pogranicznikami. Z tego, co wiedziała, wszystkie Ziemie Graniczne popierały Randa.

Sztandary łopotały nad głowami żołnierzy właściwych im armii. Wszyscy władcy już przybyli, wyjąwszy królową Ethenielle, która w Kandorze zmagała się z falami uchodźców. Reprezentował ją poważny kontyngent zbrojny, dowodzony przez jej najstarszego syna – Antola. Jego obecność miała świadczyć, iż rezultaty tego spotkania są równie ważne dla racji stanu Kandoru, co walki na granicach.

Kandor. Pierwsza ofiara Ostatniej Bitwy. Z raportów wynikało, że cały kraj stał w ogniu. Czy Andor będzie następny? Dwie Rzeki? „Spokojnie” – upomniała się w myślach.

Niemniej czuła się okropnie rozważając w takiej sytuacji liczenie głosów „za” i „przeciw” – ale cóż począć, to był jej obowiązek. Rand nie mógł osobiście dowodzić Ostatnią Bitwą, choć z pewnością bardzo by tego pragnął. Jego misją będzie spotkanie jeden na jednego z Czarnym; trudno było oczekiwać, że w takiej sytuacji starczy mu przytomności rozumu lub bodaj zwykłego czasu na kierowanie wojskami. Jej zasadniczym celem było nakłonienie tego zgromadzenia do powierzenia Białej Wieży dowództwa sił sprzymierzonych przeciwko Cieniowi. Poza tym nie miała zamiaru zrzec się odpowiedzialności za pieczęcie.

Do jakiego stopnia mogła ufać temu człowiekowi, którym stał się Rand? Nie był już tym samym chłopakiem, z którym razem dorastali. Bardziej przypominał tego Randa, którego poznała na Pustkowiu Aiel, tyle że był bardziej pewny siebie. I, najprawdopodobniej, znacznie sprytniejszy. Przynajmniej jeśli wnosić z jego manewrów w Grze Domów.

Żadna ze zmian, które w nim zaszły, raczej nie była czymś okropnym, zakładając, że wciąż da się z nim dyskutować.

„Czy to nie jest przypadkiem sztandar Arad Doman?” – pomyślała zaskoczona. I nie był to po prostu jeden ze sztandarów tamtejszej szlachty. Był to sztandar królewski, z czego należało wnosić, że król we własnej osobie właśnie dotarł na Pole Merrilora. Może Rodel Ituralde został wreszcie intronizowany, a może Rand wybrał kogoś innego? Sztandar powiewał tuż obok sztandaru Davrama Bashere, wuja królowej Saldaei.

– Światłości. – Gawyn podjechał bliżej na swoim wierzchowcu. – Ten sztandar…

– Widzę – odpowiedziała Egwene. – Muszę skonsultować się z Siuan, dowiedzieć, czy doniesiono jej, kto objął tron. A już się bałam, że Domani pójdą do bitwy bez dowódcy.

– Jacy Domani? Ja mówiłem o tym…

Pobiegła spojrzeniem za jego wzrokiem. Zobaczyła nowy oddział, który właśnie w pośpiechu wjeżdżał na Pole pod sztandarem czerwonego byka.

– Murandy – stwierdziła Egwene. – Ciekawe. Wychodzi na to, że Roedran w końcu postanowił dołączyć do reszty świata.

Nowo przybyli Murandianie robili wokół siebie znacznie więcej szumu, niż należało. Ich mundury były faktycznie efektowne: czerwono-żółte tuniki narzucone na kolczugi, mosiężne hełmy z szerokim okapem. Na szerokich czerwonych pasach widniał symbol szarżującego byka. Wyraźnie trzymali się z dala od Andoran, zajmując pozycję za siłami Aielów. Nadjeżdżali z północnego zachodu.

Egwene spojrzała w kierunku obozu Randa. Wciąż ani śladu Smoka Odrodzonego.

– Jedziemy – powiedziała, kierując Sito w stronę nadjeżdżającego oddziału Murandian. Gawyn ruszył za nią, zaś Chubain wraz z dwudziestoma żołnierzami uformował eskortę.

Roedran był korpulentnym mężczyzną, jego ubiór aż kapał od ciężkich czerwieni i złota. Zdawało się jej, że słyszy, jak jego koń jęczy pod ciężarem tych zdobień. Przerzedzone włosy przetykała mocno siwizna, ale przyglądał się jej zaskakująco bystrym wzrokiem. Władza króla Murandy sięgała niewiele dalej niż do granic pojedynczego miasta, Lugardu. Z jej raportów wynikało, że akurat jemu starania o zmianę tego stanu rzeczy wychodziły całkiem nieźle. Dać mu parę lat, a niewykluczone, że będzie się mógł poszczycić normalnym królestwem.

Roedran uniósł ku górze mięsistą dłoń i jego orszak przystanął. Ona też ściągnęła wodze swojego wierzchowca i spokojnie czekała, aż zbliży się do niej, jak wymagał obyczaj. Nie ruszył się z miejsca.

Gawyn cicho zaklął pod nosem. Egwene pozwoliła, by kąciki jej ust wygiął cień uśmiechu. Strażnicy bywali użyteczni – choćby dlatego, że swobodnie wyrażali emocje, na których okazanie Aes Sedai nie mogły sobie pozwolić.

– Tak więc… – zaczął Roedran, mierząc ją wzrokiem. – Jesteś nową Amyrlin. Andoranką.

– Amyrlin nie ma narodowości – odparła chłodno. – Mnie z kolei ciekawi twoja obecność na zgromadzeniu. Czyżby Smok Odrodzony tym razem o tobie nie zapomniał?

– Nie zostałem zaproszony. – Roedran skinął podczaszemu, żeby nalał mu wina. – Sam uznałem, że czas najwyższy, aby Murandy włączyło się w główny tok zdarzeń.

– A przez czyje to bramy przeszły twoje wojska? Nie wierzę, że ważyłeś się przejechać przez Andor.

Roedran zawahał się z odpowiedzią.

– Przybyłeś z południa – ciągnęła Egwene, przyglądając się jego twarzy. – Elayne po ciebie posłała?

– Nie posłała po mnie – odwarknął Roedran. – Przeklęta królowa obiecała mi, że jeśli wesprę jej sprawę, ogłosi proklamację woli, w której oświadczy, iż nie myśli o inwazji na Murandy. – Zawiesił głos. – Poza tym sam byłem ciekaw tego fałszywego Smoka. Cały świat zdaje się od zmysłów odchodzić na jego punkcie.

– Wiesz, jaki jest cel tego spotkania, nieprawdaż? – indagowała go Egwene.

Machnął lekceważąco dłonią.

– Chodzi o to, żeby mu wyperswadować konkwistadorskie zamiary, czy coś w tym stylu.

– Można to i tak ująć. – Egwene nachyliła się w siodle. – Słyszałam, że twoje plany konsolidacji władzy rozwijają się pomyślnie i że Lugard być może już niedługo stanie się realnym ośrodkiem władzy nad Murandy.

– Tak – przyznał Roedran, prostując się nieco w siodle. – To prawda.

Egwene nachyliła się jeszcze bardziej w jego stronę.

– Witamy więc – oznajmiła cicho i uśmiechnęła się. Potem zawróciła Sito i na czele swego orszaku odjechała.

– Egwene – cicho powiedział jadący obok Gawyn – naprawdę to zrobiłaś?

– Zdenerwował się?

Gawyn zerknął przez ramię.

– Nawet bardzo.

– Znakomicie.

Gawyn jechał przez chwilę w milczeniu, potem jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

– To było naprawdę paskudne.

– On jest dokładnie tak chamsko niegrzeczny, jak donoszą raporty – stwierdziła Egwene. – Nie zaszkodzi mu pomartwić się kilka nocy, zastanawiając nad sznurkami, za które Biała Wieża rzekomo pociąga w jego królestwie. Jeżeli najdzie mnie szczególnie mściwy nastrój, zadbam, aby natrafił na ślady jakichś spisków. Dobrze, gdzie ten pasterz? Ma czelność domagać się od nas…

Urwała, gdyż ujrzała, jak się zbliża. Odziany w czerwienie i złota Rand szedł pieszo po zbrązowiałej trawie. Obok niego w powietrzu dryfował jakiś ogromny pakunek, podtrzymywany splotami, których nie dane było jej widzieć.

Gdziekolwiek stąpnął, zieleniła się trawa.

Świat przemieniał się stopniowo. W miejscu, gdzie jego stopa dotknęła gruntu, poszycie stepu odzyskiwało naturalne barwy, a potem rozlewało się niczym zielone światło, które wypuszczono na zewnątrz przez odemknięte okiennice. Ludzie odruchowo cofali się przed tym zjawiskiem, konie przestępowały niespokojnie z nogi na nogę. Nie minęło kilka chwil, a już wszyscy zgromadzeni w kręgu wojsk stali na trawie znów zielonej.

Ile czasu minęło od momentu, gdy dane jej było widzieć zwykłą zieloną łąkę? Egwene wypuściła wstrzymywany oddech. Poczuła wreszcie, że coś rozjaśniło ten ponury dzień.

– Zapłaciłabym brzęczącą monetą, żeby się dowiedzieć, jak on to robi – mruknęła cicho.

– Może to jakiś splot? – podpowiedział Gawyn. – Widziałem, jak Aes Sedai kazały rozwijać się kwiatom w środku zimy.

– Nie znam żadnego splotu, który potrafiłby objąć tak ogromny obszar – wyjaśniła Egwene. – Poza tym, to się wydaje takie naturalne. Spróbuj się od kogoś dowiedzieć, jak on to robi. Może któraś z Aes Sedai, co wzięły sobie Asha’manów na Strażników, zdoła odkryć prawdę?

Gawyn skinął głową i rozpłynął się w tłumie.

Rand natomiast postępował przed siebie. Za nim w powietrzu frunął ten tajemniczy pakunek, za eskortę honorową miał wybrany zastęp Aielów, poza tym towarzyszyli mu Asha’mani. Sztuka wojenna Aielów nie przewidywała tworzenia zwartych formacji, więc i teraz szli luźną tyralierą, rozsypującą się w łuk. Nawet żołnierze Randa mieli kłopoty z zachowaniem spokoju w ich obecności. Dla wielu fala brązów i ziemistych szarości oznaczała śmierć. Rand maszerował spokojnie, świadom stojącego przed nim celu. W pewnej chwili wiszący nad nim tobołek zaczął się rozwijać, długie pasy spowijającego go materiału załopotały i splotły się w wietrze wiejącym mu w plecy. Z tobołka wysypały się drewniane tyczki i długie metalowe kołki, które Rand zaraz pochwycił niewidzialnymi dla niej strumieniami Powietrza. Wirowały przez chwilę ponad ziemią.

Podczas tych operacji ani razu nie zgubił kroku. Nawet nie uniósł wzroku na unoszący się nad nim wir materii, drewna i żelaza, choć płótno tańczyło na wietrze niby fantastyczne ryby w głębinach morza. Równocześnie grunt eksplodował niewielkimi, licznymi fontannami ziemi. Niektórzy ze zgromadzonych żołnierzy aż podskoczyli.

„Zaiste, niezły artysta się z niego zrobił” – pomyślała Egwene, kiedy tyczki zręcznie wylądowały w przewidzianych dla nich otworach. Wijące się pasma materiału osiadły na nich, podwiązując się. W ciągu kilku sekund przed oczyma zgromadzonych wyrósł wielki namiot. Na jednym maszcie łopotał sztandar Smoka, na drugim sztandar ze starożytnym godłem Aes Sedai.

Dotarłszy do namiotu, Rand nawet nie zwolnił – płócienne ściany jakby same przez się rozstąpiły się przed nim.

– Każde z was może wziąć ze sobą pięciu ludzi – powiedział, znikając w środku.

– Silviana – zaczęła wymieniać Egwene: – Saerin, Romanda, Lelaine. Kiedy Gawyn wróci, będzie piątym.

Pozostałe Zasiadające Komnaty w milczeniu ścierpiały jej decyzję. Trudno było zakwestionować wybór Strażnika, który miał ją chronić, czy Opiekunki Kronik, w której znajdzie oparcie. Reszta wymienionych cieszyła się zasłużoną sławą najbardziej wpływowych kobiet Wieży, a wraz z Silvianą tworzyły sprawiedliwą równowagę sił między jej wcześniejszymi popleczniczkami z Salidaru oraz lojalistkami z Białej Wieży.

Wszyscy władcy czekali, aż pierwsza wejdzie do środka. Dla wszystkich zrozumiałe było, że w swej istocie jest to potyczka między Randem a Egwene. Albo raczej między Smokiem Odrodzonym a Zasiadającą na Tronie Amyrlin.

Pod namiotem nie było siedzisk, tylko niewielki stół, który jeden z Asha’manów ustawił pośrodku. Wnętrze oświetlone było kulami z saidina, które Rand rozmieścił w kątach. Szybko policzyła je. Trzynaście świetlnych kul.

Rand stał twarzą do wejścia z rękoma za plecami, jak to miał w zwyczaju, ściskając kikut ocalałą dłonią. Min stała obok, rękę trzymała na jego ramieniu.

– Matko – powiedział, skinąwszy jej głową.

„Więc zdecydował się udawać szacunek, tak?”

Egwene odkłoniła się w podobny sposób.

– Lordzie Smoku.

Władcy i ich pięcioosobowe orszaki powoli wypełniali namiot. Tworzyli zgromadzenie, z którego biła osobliwa nieśmiałość, póki do wnętrza nie weszła Elayne i na widok Randa uśmiech natychmiast nie rozjaśnił jej twarzy. Głupia wciąż pozostawała pod jego urokiem, najwyraźniej rozbawiona sytuacją, w której najwięksi tego świata stawili się na jego żądanie. Sukcesy Randa były dla niej powodem do dumy.

„A czy ja przypadkiem nie czuję podobnie?” – zapytała w myślach samą siebie. – „Rand al’Thor, ongiś prosty wiejski chłopak, obiecany jej na męża, a teraz najpotężniejszy człowiek świata? Czy naprawdę nie czuję się dumna z tego, czego dokonał?”

Może trochę.

Odwróciła się w stronę wejścia. Do środka właśnie wkraczali Pogranicznicy – pierwszy szedł król Shienaru Easar – i w ich postawach nie było nawet śladu nieśmiałości. Po nich Domani pod przewodnictwem starszego mężczyzny, którego Egwene nie rozpoznała.

– Alsalam – szepnęła jej nad uchem Silviana, wyraźnie zaskoczona. – Powrócił.

Egwene zmarszczyła brwi. Dlaczego żaden z jej informatorów nie doniósł o tym fakcie? Światłości. Czy Rand wiedział, że Biała Wieża chciała go wziąć pod swoją kuratelę? Egwene o istnieniu całego projektu dowiedziała się dopiero przed paroma dniami, odkrywszy odpowiednie dokumenty w papierach pozostałych po Elaidzie.

Następnie w wejściu pojawiła się Cadsuane, a Rand skinął jej głową w taki sposób, jakby udzielał zgody na niewypowiedzianą prośbę o zezwolenie. Cadsuane była sama i choć formalnie rzecz biorąc, powinna wejść w skład świty Egwene, to najwyraźniej miała specjalne prawa. Cała rzecz uderzyła Egwene jako niepokojący precedens. Następnie Perrin z żoną, którzy zaraz stanęli na uboczu. Perrin zaplótł na piersiach grube niczym konary drzewa ramiona, przy pasie miał swój nowy topór. Znacznie lepiej potrafiła odczytać jego uczucia niż uczucia Randa: przejmował się, ale ufał tamtemu. Potem Nynaeve, z podobnym chyba nastawieniem – żeby sczezła. Szybko podeszła do miejsca, gdzie stali małżonkowie Aybara.

Wodzowie klanów Aielów i Mądre, zbitą gromadą. Randowe: „Każdy może wziąć ze sobą pięciu ludzi” zostało przez nich wyraźnie zinterpretowane jako wszyscy wodzowie klanów i po pięć Mądrych na każdego. Kilka Mądrych, w tym Sorilea i Amys, ruszyło zaraz na tę stronę namiotu, po której stała Egwene.

„Niech je Światłość błogosławi” – pomyślała Egwene, oddychając z ulgą. Rand obrzucił je przelotnym spojrzeniem, na moment jego usta leciutko zacisnęły się. Wyraźnie zaskoczyło go, że nie może liczyć na bezwarunkowe i pełne poparcie Aielów.

Jako jeden z ostatnich do namiotu wszedł król Murandy Roedran, a równocześnie Egwene uderzyło coś niezwykłego. Trzech Asha’manów Randa – Narishma, Flinn, Naeff – natychmiast stanęło za plecami Roedrana. Ci zaś, którzy pozostali przy Randzie, wyglądali niczym koty na widok przechodzącego wilka.

Rand podszedł do znacznie niższego odeń, bardzo tęgiego mężczyzny i spojrzał mu prosto w oczy. Roedran przez chwilę próbował coś wyjąkać, po czym otarł czoło chusteczką. Rand patrzył dalej.

– O co chodzi? – zdołał wreszcie wykrztusić Roedran. – Jak powiadają, jesteś Smokiem Odrodzonym. Osobiście nie wiem, czy zgodziłbym się…

– Milcz – powiedział Rand, unosząc w górę palec.

Roedran zamilkł w pół zdania.

– Żebym sczezł w Światłości – mówił dalej Rand. – Nie jesteś nim, nieprawdaż?

– Kim? – zapytał Roedran.

Rand odwrócił się i gestem dał znać Narishmie i pozostałym dwóm, żeby odstąpili. Z wahaniem zastosowali się do rozkazu.

– Byłem prawie pewien… – wyznał Rand, kręcąc głową. – Gdzie ty jesteś?

– Kto? – zapytał głośno Roedran, ale głos mu się załamał, prawie przechodząc w pisk.

Rand nie zwracał już nań uwagi. Klapy namiotu wreszcie znieruchomiały – wszyscy, którzy mieli być w środku, byli.

– Dobrze – oznajmił Rand. – Jesteśmy tu wszyscy. Dziękuję wam za przybycie.

– Wielkiego wyboru nie mieliśmy – jęknął Gregorin. Towarzyszyła mu piątka illiańskiej szlachty, wszystko członkowie Rady Dziewięciu. – Znalazłszy się między tobą a Białą Wieżą. Żebyśmy sczeźli w Światłości.

– Wszyscy zapewne wiecie – kontynuował Rand – że Kandor już upadł, a Caemlyn zostało zdobyte przez Cień. Niedobitki Malkierczyków rozpaczliwie bronią się na Przełęczy Tarwina. Nadszedł koniec.

– W takim razie czym my się tu zajmujemy, Randzie al’Thor? – zawołał król Arafel, Paitar. Choć mocno już posunięty w latach, z cieniutkim wianuszkiem włosów na łysej czaszce, wciąż wszakże szeroki w barach i onieśmielający posturą. – Skończ wreszcie z tym przedstawieniem i przejdźmy do rzeczy, człowieku! Czeka nas walka.

– Gwarantuję ci, że walka cię nie minie, Paitar – cicho odrzekł Rand. – Wam wszystkim gwarantuję, że będziecie mieli jej po dziurki w nosie i jeszcze więcej. Trzy tysiące lat temu spotkałem się w boju z siłami Czarnego. Dysponowaliśmy wówczas cudami Wieku Legend, ter’angrealami, dzięki którym człowiek mógł unosić się w powietrzu i żadna broń się go nie imała. Towarzyszyli nam Aes Sedai, zdolni do robienia rzeczy, od których kręci się w głowie. I ledwie zwyciężyliśmy. Zastanawialiście się nad tym? Mamy przeciwko sobie Cień, który zasadniczo jest równie silny jak wówczas, Przeklętych, którzy się nie postarzeli. Ale my nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi, wiele nam brakuje.

W namiocie zapanowała cisza. Klapy kołysały się w podmuchach lekkiego wiatru.

– Co nam próbujesz powiedzieć, Randzie al’Thor? – zapytała Egwene, splatając ramiona na piersiach. – Że już po nas?

– Chcę, abyście zrozumieli, że potrzebny nam plan – odpowiedział Rand. – Plan zakładający zwarty i skoncentrowany atak. Że ostatnim razem poradziliśmy sobie nie najlepiej i to omalże nie przesądziło losów wojny. Że wówczas każde z nas myślało, że najlepiej wie, co należy robić. – Spojrzał Egwene w oczy. – W owym czasie wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety widzieli w samych sobie marszałków polnych. Przez co mieliśmy armię złożoną z generałów. I dlatego omalże nie przegraliśmy. I skutkiem tego właśnie było Pęknięcie, skaza na Źródle, szaleństwo. Jestem temu winien tak samo jak pozostali. Może bardziej. Ale nie dopuszczę, żeby przytrafiło się to nam znowu. Nie ocalę świata tylko po to, żeby powtórnie pękł! Nie oddam życia za ludzkie narody, żeby rzuciły się sobie do gardeł w momencie, gdy padnie ostatni Trollok. A wyście to sobie właśnie umyślili. Żebym sczezł w Światłości, wiem, dobrze wiem!

Łatwo byłoby nie zauważyć ukradkowych spojrzeń, jakie na te słowa wymienili Gregorin i Darlin, tudzież zawistnego wzroku, jakim Roedran obrzucił Elayne. Ale wszyscy zadawali sobie te pytania: który z narodów wyjdzie z wojny zdruzgotany i który z sąsiadów zaoferuje mu wtedy… z czystego współczucia… pomocną dłoń? I jak szybko współczucie zmieni się w chciwość, a oczy władcy zaćmi pokusa objęcia cudzego tronu?

Wielu spośród tu zgromadzonych było ludźmi zdecydowanie przyzwoitymi. Jednak trzeba było czegoś więcej niż zwykła przyzwoitość, aby zaznawszy władzy, nie pragnąć jej więcej. Nawet Elayne połknęła sąsiedni kraj, gdy tylko nadarzyła się sposobność. I zrobi to następnym razem. Taka była natura władców i narodów. I któż – w tym ostatnim wypadku – chciałby protestować, skoro Cairhien tylko skorzysta pod władzą Elayne?

Ilu będzie o sobie sądzić podobnie? Ilu bez namysłu uzna, że będą lepszymi władcami innych krain, że ich obecność niezbędna jest do przywrócenia w nich ładu?

– Nikt nie chce wojny – oznajmiła Egwene, a oczy wszystkich skierowały się na nią. – Uważam wszelako, że to, do czego nas tu próbujesz namówić, Randzie al’Thor, dalece wykracza poza los ci przypisany. Nie zmienisz ludzkiej natury i nie nagniesz świata do swoich mrzonek. Niech ludzie żyją własnym życiem i sami wybierają swoją drogę.

– Nie zamierzam, Egwene – zaoponował Rand. W jego oczach płonął ogień, identyczny jak wtedy, gdy przekonywał Aielów do wsparcia swej sprawy. Tak, to był cały Rand, zirytowany faktem, że ludzie nie widzą świata tak jasno, jak jemu się wydaje, że go widzi.

– Nie wyobrażam sobie, cóż więcej mógłbyś zrobić? – odparowała Egwene. – Mianujesz może jakiegoś imperatora, kogoś, kto będzie nami rządził? A może sam staniesz się prawdziwym tyranem, Randzie al’Thor?

Nie odpowiedział. Tylko w milczącym geście wyciągnął rękę, a jeden z jego Asha’manów podszedł i podał mu papierowy zwój. Rand wziął go i położył na stole. Później, używając Mocy, rozwinął dokument i pozostawił w tej postaci.

Wielką kartę papieru zapełniały litery skreślone zwartym, zwięzłym charakterem pisma.

– Nadałem traktatowi tytuł Pokój Smoka – cicho oświadczył Rand. – I stanowi on jedną z rzeczy, których będę się od was domagał. Część waszej zapłaty dla mnie za to, że oddam za was życie.

– Pozwól, niech się mu przyjrzę – powiedziała Egwene, a Rand najwyraźniej w tej samej chwili rozpuścił sploty Mocy, ponieważ udało się jej porwać go ze stołu, uprzedzając zaskoczonych z lekka pozostałych władców.

– Traktat gwarantuje nienaruszalność terytorialną państw w ich istniejących granicach – mówił Rand, znowu założywszy ramiona z tyłu. – Zabrania wzajemnej agresji i obarcza każdego z władców obowiązkiem otwarcia znaczącej szkoły w stolicy, finansowanej w całości z królewskiego skarbu i otwartej dla wszystkich, którzy zechcą się uczyć.

– Jego postulaty sięgają znacznie dalej – weszła mu w słowo Egwene, w miarę lektury przesuwając palcem wzdłuż dokumentu. – Zabrania wszelkich zbrojnych akcji przeciwko innemu krajowi, zabrania pomniejszych nawet zbrojnych zatargów granicznych, nakładając równocześnie na wszystkie pozostałe narody obowiązek obrony zaatakowanego. Światłości! Wprowadza bariery celne, żeby nie dopuścić do zahamowania rozwoju gospodarki, zakazuje małżeństw między władcami, choćby odlegle ze sobą spokrewnionymi, zastrzega możliwość pozbawienia dóbr lorda, który wywoła konflikt zbrojny… Rand, naprawdę oczekujesz, że to podpiszemy?

– Tak.

Wśród władców natychmiast zapanowało spore poruszenie i tylko Egwene stała spokojnie, wcześniej zgromiwszy wzrokiem swoje Aes Sedai. Wydawały się nie na żarty zbite z tropu. I całkiem słusznie… a była to tylko część „ceny” Randa.

Władcy pomrukiwali gniewnie. Każdy chciał zajrzeć do dokumentu, ale nikt nie potrafił się zdobyć na to, żeby go wyjąć z dłoni Egwene. Na szczęście Rand przewidująco zaopatrzył się w mniejsze kopie dokumentu, które teraz rozdawane były wśród zgromadzonych.

– Ale istnieją przecież niekiedy racje usprawiedliwiające konflikt zbrojny! – oznajmił głośno Darlin, nie odrywając wzroku od swojej kopii. – Jak wówczas, na przykład, gdy chce się stworzyć strefę buforową na granicy z agresywnym sąsiadem.

– A co w sytuacji, gdy część ludu naszego kraju mieszka za jego granicami? – dodał Gregorin. – Czy prześladowania, jakie cierpi, nie stanowią wystarczającej przesłanki, żeby interweniować w jego obronie? Albo jeśli ktoś taki jak Seanchanie zgłosi roszczenia do naszych krain? Moratorium wojenne zdaje mi się absurdem!

– Zgadzam się – powiedział Darlin. – Lordzie Smoku, nie rozumiem, dlaczego odbierać nam mandat obrony ziem, które prawowicie są nasze? Powinno być na odwrót!

Egwene postanowiła przerwać tę bezładną sprzeczkę:

– Mnie zaś znacznie bardziej interesują pozostałe dwa warunki, jakim mielibyśmy sprostać.

– Wiesz już o jednym – rzekł Rand.

– Pieczęcie – odparła.

– Podpis pod tym dokumentem w żaden sposób nie zwiąże rąk Białej Wieży – wyjaśnił Rand, zwracając się do wszystkich zebranych. – Ale nie mogę wam zabronić wszelkich w ogóle form gry politycznej i manipulacji. To byłaby bzdura.

– To już jest stek bzdur – odcięła się Egwene.

Przyszło jej do głowy, że u Elayne zapewne próżno byłoby szukać bodaj śladu niedawnej dumy z Randa.

– A póki trwać będą polityczne rozgrywki – kontynuował, tym razem zwracając się wprost do Egwene – Aes Sedai pozostaną w nich niedościgłymi mistrzyniami. W rzeczy samej to wy najwięcej skorzystacie na jego podpisaniu. W oczach Aes Sedai wojna zawsze była przedsięwzięciem, jak to określały, „krótkowzrocznym”. Od was więc będę domagał się czegoś innego. Mianowicie pieczęci.

– Ja jestem ich Strażniczką.

– Tylko nominalnie. Zostały znalezione niedawno i znajdują się w moim posiadaniu. Tylko z szacunku dla tradycyjnego tytułu, jakim się mienisz, zdecydowałem w pierwszym rzędzie zwrócić się do ciebie.

– Zwrócić się? Przecież nie zwróciłeś się do mnie z żadnym apelem – żachnęła się. – Nawet nie sformułowałeś żądania. Po prostu przyszedłeś, poinformowałeś mnie, co masz zamiar zrobić, odwróciłeś się i odszedłeś.

– Pieczęcie znajdują się w moim posiadaniu – powtórzył. – I ja je zerwę. Nie pozwolę, aby ktokolwiek stanął między mną a losem świata, nawet wy.

Wszędzie wokół nich niósł się jednostajny gwar sporów o kolejne ustalenia traktatu, władcy dyskutowali z zausznikami i sąsiadami. Egwene podeszła do stołu i stanęła naprzeciw Randa – w tym akurat momencie nikt nie zwracał na nich uwagi.

– Nie zerwiesz ich, gdy ci na to nie pozwolę, Rand.

– Dlaczegóż miałabyś mnie powstrzymać, Egwene? Podaj mi choć jeden argument przeciwko ich zerwaniu.

– Wystarczy, jeśli powiem, że przez to wypuścisz Czarnego na świat?

– Nie wydostał się podczas Wojny o Moc – wyjaśnił Rand. – Dotyk jego dłoni ciążył na świecie, ale nawet otwarcie Sztolni nie dało mu wolności. Przynajmniej nie od razu.

– A jaką cenę świat musiał zapłacić za dotknięcie jego ręki? Jaką cenę płaci teraz? Groza, okrucieństwa, zniszczenie. Sam najlepiej wiesz, co się na świecie dzieje. Umarli powstają z grobów, pojawiają się dziwne odkształcenia Wzoru. A przecież są to oznaki jedynie osłabienia pieczęci! Co się stanie, kiedy je całkiem zerwiesz? Światłość jedna wie.

– To jest ryzyko, które trzeba podjąć.

– Nie zgadzam się. Rand, nie wiesz, czym może skutkować uwolnienie go spod mocy pieczęci… Nie wiesz, jak bliski był wydostania się, kiedy Sztolnia była w najmniejszym stopniu chroniona. Krusząc te pieczęcie, możesz zniszczyć świat! Co, jeśli się mylisz, jeśli tym razem sensem całej nadziei jest to, że on nie potrafi się wydostać, przynajmniej nie całkiem?

– Pieczęcie nie wytrzymają, Egwene.

– Nie możesz mieć pewności. Skąd niby?

Wahał się przez moment.

– W życiu jest wiele niepewności.

– A więc przyznajesz, że nie wiesz – oznajmiła. – Cóż, prowadziłam badania, czytałam, słuchałam. Zapoznałeś się z dziełami uczonych zajmujących się tą kwestią, przemyślałeś wyniki, do jakich doszli?

– To są spekulacje Aes Sedai.

– I jedyna wiedza, jakkolwiek niepewna, którą dysponujemy, Rand! Otworzysz więzienie Czarnego i wszystko może być stracone. Musimy postępować uważnie. Po to właśnie został ufundowany Tron Amyrlin, po to w pierwszym rzędzie została stworzona Biała Wieża!

Teraz widziała, że naprawdę nie ma pewności, że się waha. Światłości, myślał nad jej słowami. Może uda się go przekonać?

– Nie podoba mi się to, Egwene – powiedział cicho. – Jeżeli zmierzę się z nim, nie zerwawszy wcześniej pieczęci, będę skazany na następne tymczasowe rozwiązanie. Jakąś improwizację, zapewne gorszą niż poprzednim razem: pieczęcie są stare i słabe, a ich reperowanie to jak nakładanie warstwy gipsu na głębokie szczeliny w murach. Któż może wiedzieć, jak długo tym razem wytrzymają? Może tylko parę wieków, a wtedy czeka nas znów ta sama walka!

– Naprawdę jest aż tak źle? – zapytała Egwene. – Dysponujemy przynajmniej sprawdzonym rozwiązaniem. Ostatnim razem udało ci się zapieczętować Sztolnię. Wiesz, jak to zrobić.

– I znowu skończymy ze skażonym Źródłem?

– Tym razem będziemy wiedzieli, co nam grozi. Nie, nie twierdzę, że to idealne rozwiązanie. Ale, Rand, pomyśl, naprawdę chcesz nas skazać na konsekwencje tak ryzykownego posunięcia? Chcesz zaryzykować los wszelkiego stworzenia? Dlaczego nie obrać prostszej drogi, drogi znanej? Zreperować pieczęcie. Zamknąć więzienie.

– Nie, Egwene. – Rand zaczął się wycofywać. – Światłości! Naprawdę o to ci chodzi? Chcesz, żeby saidin znowu został skażony. Wy, Aes Sedai… nie potraficie znieść idei mężczyzn przenoszących Moc, uważacie, że to podkopuje waszą władzę!

– Randzie al’Thor, na tym poziomie głupoty rozmawiać nie będziemy.

Spojrzał jej w oczy. Otaczający ich władcy ewidentnie zajęci byli sobą, choć przecież w rozmowie Randa z Egwene decydowały się losy świata. Zaczytani w traktacie, pomrukiwali gniewnie. Być może o to właśnie mu chodziło – tekst dokumentu był manewrem odciągającym uwagę od rzeczywistego starcia.

Powoli rysy jego twarzy wygładzały się, gniew znikał. Uniósł dłoń do skroni.

– Światłości, Egwene. Wciąż nieźle ci to wychodzi, jakbyś była tą siostrą, której nigdy nie miałem. Umiesz zamieszać mi w głowie tak, że równocześnie wściekam się na ciebie i kocham cię, nie potrafiąc się w tym wszystkim rozeznać.

– Przynajmniej podaję spójne argumenty – zauważyła. Rozmawiali prawie szeptem, nachyleni ku sobie ponad stołem. Słyszeć ich mogli chyba tylko stojący niedaleko Perrin i Nynaeve, oraz Min, która do nich dołączyła. Gawyn wprawdzie zdążył już wrócić, ale był za daleko. Cadsuane krążyła po wnętrzu namiotu, jednak ani razu nie spojrzała w ich stronę – zbyt demonstracyjnie. Podsłuchiwała.

– Moja argumentacja nie jest próbą manipulacji w głupiej nadziei, że Źródło znowu zostanie skażone – wyjaśniła Egwene. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Chodzi o ratowanie ludzkości. Nie potrafię uwierzyć, że naprawdę chcesz zaryzykować wszystko, mając po swojej stronie tak nikłe szanse.

– Nikłe szanse? – zdziwił się Rand. – Wybór, przed którym stoimy, to ciemność lub nowy Wiek Legend. Możemy przynieść światu pokój, koniec cierpienia. Z drugiej strony grozi nam nowe Pęknięcie. Światłości, Egwene. Nie mam całkowitej pewności, że potrafię zreperować pieczęcie ani że dam radę stworzyć nowe, jak kiedyś stworzyłem tamte. Poza tym Czarny z pewnością przygotował się na takie rozwiązanie.

– Więc wymyśliłeś coś innego?

– Przecież ci cały czas mówię. Zerwę pieczęcie, żeby na miejsce starych, niedoskonałych zabezpieczeń spróbować czegoś nowego.

– A koszty porażki poniesie cały świat, Rand. – Zastanawiała się przez chwilę. – Poza tym, tu chodzi o coś więcej. Czemu nie chcesz mi powiedzieć?

Rand patrzył przez chwilę na nią niepewnie, a jej się zdało, że widzi przed sobą tego dzieciaka, którego przyłapała, jak wraz z Matem podkradali kawałki ciasta pani Cauthon.

– Mam zamiar go zabić, Egwene.

– Kogo? Moridina?

– Czarnego.

Odruchowo cofnęła się o pół kroku.

– Przepraszam. Co powiedziałeś…?

– Chcę go zabić – powiedział z żarem Rand, nachylając się ku niej. – Mam zamiar skończyć z Czarnym. Nigdy nie zapanuje pokój, dopóty on będzie wciąż z nami, przyczajony gdzieś. Roztrzaskam ściany jego więzienia, a potem wejdę do środka i zmierzymy się w walce. Jeżeli nie uda się inaczej, zbuduję nowe więzienie, ale najpierw muszę podjąć próbę skończenia z nim na dobre. Nie ma innego sposobu, żeby na zawsze ochronić Wzór, Koło, wszystko.

– Światłości, Rand, oszalałeś!

– Tak. To jest część ceny, którą musiałem zapłacić. I dobrze. Tylko człowiek niespełna rozumu mógłby się na coś takiego poważyć.

– Po moim trupie, Rand – odszepnęła. – Nie pozwolę, żebyś nas wszystkich w to wciągnął. Zastanów się. Posłuchaj głosu rozumu. Zaufaj mądrości Białej Wieży, tylko ona tobą właściwie pokieruje!

– Zaznałem już mądrości Białej Wieży, Egwene – odparował. – W skrzyni, bity każdego dnia.

Ich spojrzenia zwarły się ponad stołem. Wokół trwały dyskusje na inne tematy.

– Nie będę miała większych oporów przed podpisaniem tego dokumentu – mówiła Tenobia. – Traktat wydaje się sensowny.

– Ba! – prychnął Gregorin. – Was, Pograniczników, nigdy nie interesowała polityka południa. Chcesz podpisać? Cóż, niech ci będzie. Ze swej strony nie mam zamiaru dopuścić, aby mój kraj został postawiony pod murem.

– Ciekawe – wtrącił Easar. Flegmatycznie kręcił głową, a śnieżnobiały kosmyk włosów kołysał się i podskakiwał leniwie. – Z tego, co wiem, to nie jest twój kraj, Gregorin. Lord Smok jeszcze żyje, a nawet gdyby spotkało go nieszczęście, to Mattin Stepaneos jest pierwszy w kolejce do tronu. Mógł zrezygnować ze swoich roszczeń na rzecz Lorda Smoka, wątpię, aby w ten sam sposób zachował się wobec ciebie.

– Czy to wszystko nie są przypadkiem z lekka bezprzedmiotowe dyskusje? – zapytała Alliandre. – Głównym naszym zmartwieniem są w tej chwili Seanchanie, nieprawdaż? Pokój nie nastanie, póki się z nimi nie rozprawimy.

– Tak – zgodził się Gregorin. – Seanchanie i te przeklęte Białe Płaszcze.

– My nosimy się z zamiarem podpisania traktatu – oświadczył Galad. Jakimś sposobem oryginał dokumentu znalazł się w ręku Lorda Kapitana Komandora Synów Światłości. Egwene starała się na niego nie patrzeć. Ale nie było to łatwe. Kochała Gawyna, nie Galada, jednak… cóż… trudno było oderwać od niego wzrok.

– Mayene też go podpisze – rzekła Berelain. – Traktat Lorda Smoka zdaje mi się ideałem sprawiedliwości.

– Jasna sprawa, że ty go podpiszesz – parsknął Darlin. – Mój Lordzie Smoku, dokument ten ewidentnie przedkłada interesy jednych narodów ponad interesy drugich.

– Ja natomiast chciałbym usłyszeć, jaki jest trzeci warunek – powiedział Roedran. – Nie interesuje mnie debata na temat pieczęci, to są sprawy Aes Sedai. Lord Smok stwierdził przed chwilą, że musimy sprostać jego trzem wymogom, na razie poznaliśmy treść dwóch.

Rand spojrzał na niego spod uniesionych brwi.

– Trzecią, wieńczącą częścią ceny, jaką musicie zapłacić za to, że oddam za was swe życie na stokach Shayol Ghul… jest powierzenie mi dowództwa wszystkich armii na polach Ostatniej Bitwy. Dowództwa absolutnego i niepodzielnego. Będziecie robili, co mówię, szli tam, gdzie wam rozkażę, walczyli, kiedy każę wam walczyć.

To wznieciło kolejną falę sporów. Z trzech wymogów ten wyraźnie był najmniej kontrowersyjny, choć niemożliwy do spełnienia z powodów, które Egwene wcześniej rozpoznała.

Dla władców natomiast sedno problemu polegało na tym, że traktowali to żądanie jako atak na własną suwerenność. Gregorin patrzył złym okiem na Randa, wyraźnie zmagał się ze sobą, starając zachować resztki należytego szacunku. Zabawne, skoro w porównaniu z pozostałymi jego realna władza zdecydowanie była najmniejsza. Darlin kręcił głową, oblicze Elayne nabiegło purpurą.

Zwolennicy Randa odpowiadali swoimi argumentami. Wśród nich prym wielki Pogranicznicy.

„Nie mają innego wyjścia” – pomyślała Egwene. – „Ich kraje giną”.

Prawdopodobnie doszli do wniosku, że kiedy Smok obejmie dowództwo nad wszystkimi armiami, natychmiast ruszy na odsiecz Ziemiom Granicznym. Ale Darlin i Gregorin nigdy się na to nie zgodzą. Mieli przecież na karku seanchańskie zagrożenie.

Światłości, co za bałagan.

Egwene przysłuchiwała się argumentom, mając nadzieję, że wyprowadzą Randa z równowagi. Jakiś czas temu z pewnością by się nie zawiodła. Jednak dziś był to już inny Rand: stał wyprostowany, ściskając za plecami kikut ręki palcami drugiej i spokojnie się przyglądał. Jego oblicze można było wziąć za uosobienie pogody ducha, choć Egwene nie miała wątpliwości, że to maska. Potrafiła dostrzec przebłyski ognia gorzejącego w głębi. Rand z pewnością nauczył się panować nad sobą, ale to nie oznaczało, że wyzbył się uczuć.

Złapała się na tym, że mimowolnie się uśmiecha. Mimo wszystkich utyskiwań na Aes Sedai, mimo zarzekań, że nigdy nie będą nim kierować, Rand coraz bardziej zachowywał się, jakby sam był Aes Sedai. Akurat zebrała się w sobie, żeby przemówić i zapanować nad sytuacją, kiedy zorientowała się, że w namiocie coś się zmieniło. Jakby coś w panującej pod nim atmosferze… Poczuła, jak coś zmusza ją, żeby patrzyła na Randa. Z zewnątrz dobiegły jakieś odgłosy, dziwne odgłosy, których nie potrafiła rozpoznać. Ciche trzaski, czy co? Co on zrobił?

Kłótnie ścichły. Władcy, jedno po drugim, zwracali się w stronę Randa. Spływający z nieba blask słońca przygasł. W myślach pochwaliła Randa, że okazał się dość przewidujący, aby wyposażyć namiot w kule światła…

– Jesteście mi potrzebni – cicho przemówił Rand. – Potrzebni jesteście tej ziemi. Kłócicie się. Wiedziałem, że tak będzie, ale to nie czas na spory. Jedno musicie wiedzieć. Żadne słowa nie odwiodą mnie od mych zamiarów. Nie zmusicie mnie, abym was słuchał. Żadna broń, żaden splot Jedynej Mocy nie mają takiej siły, która skłoni mnie do walki z Czarnym, walki za was. Sam muszę dokonać wyboru.

– Naprawdę byłbyś skłonny rzucić los świata na szale tego traktatu? – zapytała Berelain.

Egwene uśmiechnęła się. W tej latawicy chyba znienacka obudziły się wątpliwości, czy opowiedziała się po właściwej stronie.

– Nie muszę – odparł Rand. – Podpiszecie go. Ponieważ w przeciwnym razie czeka was śmierć.

– A więc chcesz nas zmusić groźbą – warknął Darlin.

– Nie – spokojnie stwierdził Rand, nie wiedzieć czemu zerkając w stronę przedstawicieli Ludu Morza, którzy nie mówili dotąd wiele i trzymali się na pierwotnym miejscu, obok Perrina. Wcześniej, rzecz jasna, przeczytali traktat, ale jedyną reakcją były skinienia głowy wymienione we własnym gronie, zdradzające jakby rodzaj podziwu. – Nie, Darlin. Nie będę was do niczego zmuszał groźbą… to jest zwykła umowa. Ja mam coś, czego wy chcecie, coś, czego potrzebujecie. Mam siebie. Moją krew, którą muszę rozlać na stokach Shayol Ghul. Gdzie umrę. Wszyscy o tym wiemy, od samego początku. Taki jest wymóg Proroctw. A skoro tego właśnie ode mnie chcecie, dam wam to w zamian za dziedzictwo pokoju, w którym upatruję kompensaty za dziedzictwo zniszczenia, jakie zostawiłem światu ostatnim razem.

Powiódł wzrokiem po zgromadzonych, każdemu władcy po kolei zaglądając w oczy. Egwene czuła nieomal namacalnie przepełniającą go determinację. Być może to działała jego natura ta’veren, a może był to tylko ciężar chwili. Napięcie pod namiotem rosło, aż trudno było oddychać.

„Uda się mu” – pomyślała. – „Będą narzekać, ale w końcu się ugną”.

– Nie – powiedziała, a cisza pękła po jej głosem. – Nie, Randzie al’Thor, nie damy się zastraszyć i nie podpiszemy twojego traktatu, i nie oddamy ci pełnego dowództwa armii na czas Ostatniej Bitwy. Poza tym musiałeś chyba do reszty zgłupieć, jeśli sądzisz, iż uwierzymy, że pozwoliłbyś, aby cały świat zginął: twój ojciec, twoi przyjaciele, wszyscy, których kochasz, ludzkość… tylko dlatego, że ci się sprzeciwiliśmy.

Spojrzał jej w oczy, a ją znienacka opuściła pewność siebie. Światłości, przecież nie może odmówić, uchylić się przed swym losem? Naprawdę gotów byłby poświęcić świat?

– Ośmieliłaś się nazwać Lorda Smoka głupcem? – dobiegł ją głos Narishmy.

– Nikt nie będzie w ten sposób mówić do Amyrlin – odparowała Silviana, dając krok i stając obok Egwene.

Kłótnie rozgorzały znowu, tym razem gorętsze. Rand nie odrywał wzroku od oczu Egwene. Widziała, jak na jego oblicze powoli wypełza gniew. Wszyscy już krzyczeli, napięcie rosło. Zamaszyste gesty. Gniew. Zadawnione urazy rozpalone na nowo, karmione lękiem.

Rand wsparł dłoń na rękojeści miecza, tego, którego pochwa zdobiona była smokami. Kikut ręki wciąż trzymał za plecami.

– Zapłacicie cenę, której zażądałem, Egwene – warknął.

– Możesz sobie stawiać wymagania, jakie chcesz, Rand. Nie jesteś Stwórcą. A jeżeli w ten sposób zabierasz się do Ostatniej Bitwy, to sprawa jest i tak z góry przegrana. Więc będę ci się sprzeciwiać, będę z tobą walczyć, bo to jedyna droga, aby cię przekonać.

– Biała Wieża zawsze była jak grot włóczni na moim gardle – prychnął. – Zawsze, Egwene. A teraz ty stałaś się jedną z nich.

Nie uciekła spojrzeniem. Jednak w głębi ducha czuła narastające wątpliwości. Co się stanie, jeżeli te negocjacje zostaną zerwane? Czy naprawdę była zdolna poprowadzić żołnierzy przeciwko Randowi?

Miała wrażenie, jakby właśnie potknęła się o kamień na skraju urwiska i teraz osuwała się w przepaść. Musi być jakiś sposób, by uratować sytuację, nie dopuścić do katastrofy!

Rand wykonał ruch, jakby zbierał się do wyjścia. Gdy wyjdzie z namiotu, to będzie koniec.

– Rand! – rzuciła.

Zamarł.

– Nie ustąpię na krok, Egwene.

– Nie rób tego – mówiła. – Nie niszcz wszystkiego.

– Nic nie poradzę.

– Nieprawda, poradzisz! Musisz tylko przestać, choć na moment, być takim sczezłym w Światłości wełnianogłowym, upartym głupcem.

Przeszył ją dreszcz zgrozy, gdy uświadomiła sobie, co właśnie powiedziała. Jak mogła mówić do niego tak, jakby wciąż znajdowali się w Polu Emonda, na początku ich życia?

Rand przyglądał się jej przez dłuższą chwilę.

– Cóż, a ty z pewnością już nie jesteś tą zepsutą i nadętą szczeniarą, co, Egwene? – Wyrzucił ramiona w górę. – Krew i popioły! Tracę tu tylko czas.

I omalże nie stałoby się, jak powiedział…

W pierwszej chwili Egwene nie zauważyła nowego gościa w namiocie. Jednak Rand zorientował się od razu, gdy tylko uniosły się klapy i do środka wleciały promienie słońca. Zmarszczył brwi.

Mars na czole zniknął, gdy tylko rozpoznał wchodzącą.

Moiraine.

Загрузка...