Prolog Na łaskę i strącone sztandary.

Bayrd ścisnął monetę między kciukiem a palcem wskazującym. Miękki jak glina metal sprawiał w dotyku naprawdę niesamowite i denerwujące wrażenie.

Rozwarł palce. Na miedzi pozostał odcisk jego kciuka – wgłębienie połyskiwało w mrugającym świetle pochodni. Czuł przenikliwy ziąb, jakby właśnie spędził całą noc w ciemnicy.

Zaburczało mu w brzuchu. Nie pierwszy raz.

Zerwał się północny wiatr, płomienie pochodni zasyczały. Bayrd siedział oparty plecami o wielki głaz, mniej więcej w środku obozu. Od pobliskich ognisk dobiegały go ponure pomruki głodnych żołnierzy; żelazne racje zdążyły się zepsuć już dawno temu. Inni w milczeniu kładli na ziemi metalowy rynsztunek – miecze, zbroje, kolczugi, metalowe zdobienia sztandarów – niczym przemoknięte ubrania przeznaczone do wysuszenia. Może naprawdę wierzyli, że gdy słońce wzejdzie, wszystko znowu odzyska dawną twardość.

Bayrd utoczył między palcami kulkę z tego, co niegdyś było monetą. „Światłości, zmiłuj się nad nami” – pomyślał. – „Światłości…” Upuścił kulkę na trawę, potem sięgnął dłonią i ujął dwa kamienie, nad którymi przed chwilą się trudził.

– Chcę wiedzieć, co się tutaj wyprawia, Karam – warknął lord Jarid. Wraz z członkami swego sztabu stał niedaleko, przy stole zasłanym mapami. – Chcę wiedzieć, jak udało im się podejść tak blisko nas, a do tego chcę jeszcze głowę tej przeklętej królowej Aes Sedai, tego cholernego Sprzymierzeńca Ciemności! – Skandowane przekleństwa podkreślał uderzeniami pięścią w stół. Ongiś w jego oczach próżno byłoby szukać tak dzikiego ognia. Jak wszyscy, zmieniał się pod wpływem przeciwności, z którymi musieli się zmagać: psujących się racji żywnościowych, dziwnych rzeczy dziejących się po nocy.

Za Jaridem leżał na ziemi powalony namiot kwatery głównej. Wiatr rozwiewał długie włosy, których mężczyzna nie strzygł podczas wygnania, oblicze skąpane było w migotliwym blasku pochodni. Kaftan miał wciąż powalany źdźbłami zeschłej trawy – nie zdążył się nawet otrzepać po tym, jak musiał wypełznąć spod leżącego namiotu.

Zbici z tropu służący brali żelazne kołki mocujące namiot w ziemi, które – jak całe pozostałe metale w obozie – gięły im się w dłoniach. Pierścienie, którymi mocowano linki namiotu, rozciągnęły się i popękały niczym wosk.

W powietrzu unosiła się jakaś zła woń. Zapach starzyzny, pomieszczeń, do których przez lata nikt nie wchodził. A przecież leśna polana nie ma prawa pachnieć pyłem wieków. Bayrd poczuł, jak mu znowu burczy w brzuchu. „Światłości, ależ by się coś zjadło…” Odepchnął jednak od siebie te zdradliwe myśli i skupił się na pracy, pewnie uderzając jednym kamieniem o drugi.

Pracował z kamieniami tak, jak jego stary pappil[1] nauczył go za młodu. Rytmiczne uderzenia jakoś pozwalały zapomnieć o głodzie i zimnie. Przywracały poczucie, że wciąż jeszcze jest na świecie coś trwałego, solidnego.

Lord Jarid popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi. Bayrd był jednym z ludzi, których Jarid koniecznie chciał mieć przy sobie dzisiejszej nocy.

– Jeszcze zatknę głowę Elayne na pice, Karam – powiedział na koniec, odwróciwszy się do swoich dowódców. – To nadprzyrodzone światło jest robotą jej czarownic.

– Jej głowę? – dobiegły z boku słowa Eriego, słychać było w nich wyraźne powątpiewanie. – A jakim niby sposobem chcesz wejść w posiadanie jej głowy?

Lord Jarid odwrócił się, podobnie zareagowali wszyscy pozostali stojący przy oświetlonym pochodniami stole. Eri demonstracyjnie spojrzał w niebo; jego ramię zdobiło godło złotego dzika w galopie i czerwonej włóczni. Godło należało do straży przybocznej Jarida, jednak ton głosu żołnierza nie bardzo przystawał komuś z jego formacji.

– I czym ją obetniemy, Jarid? Może odgryziemy?

Obóz wokół zamarł, słysząc te – łagodnie mówiąc – nieregulaminowe słowa. Bayrd przerwał pracę, zawahał się. Prawda, ostatnio coraz częściej słyszało się plotki o niezrównoważeniu, w jakie miał popaść lord Jarid. Ale to?

Jarid zakrztusił się, twarz nabiegła mu czerwienią.

– Ośmielasz się do mnie mówić tym tonem? Ty, żołnierz mojej straży przybocznej?

Eri wciąż nie odrywał wzroku od zaciągniętego chmurami nieba.

– Obcinam ci dwumiesięczny żołd – warknął Jarid, ale głosem cokolwiek drżącym. – Poza tym degraduję cię do szeregowego żołnierza i do odwołania będziesz sprzątał latryny. Jeżeli powiesz jeszcze słowo, każę ci obciąć język.

Bayrd zadrżał pod podmuchem zimnego wiatru. Eri był najlepszym żołnierzem z tego, co zostało po ich armii rebeliantów. Pozostali żołnierze straży przybocznej Jarida przestępowali z nogi na nogę, nie śmiejąc unieść wzroku.

Eri spojrzał wreszcie na swego pana i uśmiechnął się. Wprawdzie nie powiedział już ani słowa, ale przecież nie musiał. Obciąć język? Czym? Wszystek metal w obozie miał konsystencję smalcu. Na stole leżał przecież sztylet samego Jarida, poskręcany i pogięty – rozciągnął się jak wosk, kiedy Jarid spróbował wydobyć go z pochwy. A poły kaftana kołysały się żałośnie – podobny los spotkał srebrne guziki.

– Jarid… – odezwał się Karam. Karam był młodym lordem z pomniejszego Domu sprzymierzonego z Sarand. Z pociągłymi rysami twarzy kontrastowały wydatne usta. – Naprawdę myślisz… naprawdę myślisz, że to zrobiły Aes Sedai? Cały ten metal w obozie?

– Jasna sprawa – odwarknął Jarid. – A kto inny mógłby to być? Nie gadaj, że wierzysz w te wszystkie obozowe historie. Ostatnia Bitwa? Phi! Też mi coś. – Z powrotem objął spojrzeniem blat stołu. Spoczywała na nim rozłożona mapa Andoru, jej rogi przyciśnięte były kamieniami.

Bayrd wrócił do kamieni. Trzask, prask, prask. Łupek i granit. Trzeba było porządnie się postarać, żeby znaleźć nadające się do obróbki fragmenty, ale on nauczył się od pappila o kamieniu wszystkiego. Stary czuł się wystrychnięty na dudka, a wręcz nawet zdradzony, kiedy ojciec Bayrda rzucił wszystko i wyjechał do miasta, gdzie został rzeźnikiem, zamiast trwać przy rodzinnym fachu.

Miękki, gładki łupek. Nierówny granit o poszarpanych krawędziach. Tak, niektóre rzeczy dalej były solidne i trwałe jak przedtem. Ale tylko niektóre. W dzisiejszych czasach nie można było tak polegać na rzeczywistości jak niegdyś. Władza, która w przeszłości wydawała się niewzruszona, dzisiaj stawała się miękka, płynna jak… no, cóż, jak ten metal. Niebo zalegała skłębiona czerń, a dzielni ludzie – ludzie będący dotąd dla Bayrda świetlanym przykładem – trzęśli się i jęczeli przez sen.

– Martwi mnie to wszystko, Jarid – rzekł Davies. Starszy wiekiem, lord Davies był ze wszystkich tu obecnych kimś, kto w największym stopniu zasługiwał na miano powiernika Jarida. – Od wielu dni nie widzieliśmy żywej duszy. Ani chłopów, ani żołnierzy królowej. Coś się dzieje. Coś złego.

– Wysiedliła wszystkich – warknął znowu Jarid. – Żeby przygotować obszar pod działania zaczepne wobec nas.

– Mnie się wydaje raczej, Jarid, że ona nas lekceważy – stwierdził Karam, zerkając na niebo. Chmury kłębiły się na nim jak wcześniej. Bayrdowi wydawało się chwilami, że od miesięcy nie widział czystego nieba. – Czemu miałaby się nas bać? Ludzie głodują. Żywność się psuje w zastraszającym tempie. Znaki…

– Bierze nas na wyniszczenie – upierał się Jarid, a jego oczy lśniły gorączką. – To jest robota Aes Sedai.

W obozie znienacka zaległa cisza. Cisza przerywana jedynie odgłosami obrabianego przez Bayrda kamienia. Nigdy nie czuł się dobrze w fachu rzeźnika, w końcu przytuliła go gwardia jego lorda. Rzezanie krów i rzezanie ludzi okazały się zajęciami zaskakująco do siebie podobnymi. Czasami martwił się tym, jak łatwo przyszło mu zamienić jedno na drugie.

Trzask, prask, prask.

Eri odwrócił się, chcąc odejść. Jarid podejrzliwym spojrzeniem łypnął za nim, jakby zastanawiając się nad wykrzyczeniem surowszej kary.

„Nie zawsze był taki, prawda?” – pomyślał Bayrd. – „Zachciało mu się zdobyć tron dla żony, ale któryż mężczyzna postąpiłby inaczej?” Niełatwo przychodziły mu te myśli pełne zwątpienia. Rodzina Bayrda od pokoleń służyła Domowi Sarand z szacunkiem i honorowo.

Eri ruszył równym krokiem, oddalając się od kwatery głównej.

– A gdzie ty się wybierasz? – wrzasnął za nim Jarid.

Eri sięgnął ręką do ramienia i zdarł z munduru odznakę z godłem Domu Sarand. Nie odwracając się, rzucił ją na bok, a potem zniknął poza obszarem oświetlonym światłem pochodni, żeby ruszyć w mrok, pod wiatr wiejący z północy.

Większość żołnierzy nie była już w stanie tej nocy zmrużyć oka. Siedzieli wokół ognisk, pragnąc światła i ciepła. Kilku z nich próbowało rozpaczliwie warzyć w glinianych garnkach strawę z trawy, liści i pasków skóry, żeby choć czymkolwiek zapchać żołądki.

Teraz wstali i patrzyli w ślad za Erim.

– Dezerter. – Splunął za nim Jarid. – Po wszystkim, co razem przeszliśmy, teraz nas opuścił. Tylko dlatego, że natknęliśmy się na przejściowe trudności.

– Ludzie głodują, Jarid – powtórzył Davies.

– Wiem. Wielkie dzięki, że za każdym razem, gdy otworzysz swoje cholerne usta, to tylko po to, żeby przypomnieć mi o kolejnych problemach. – Jarid trzęsącą się ręką potarł czoło, następnie zwinął ją w pięść i uderzył w blat stołu z leżącą na nim mapą. – Musimy zaatakować jedno z miast. Już jej nie uciekniemy, skoro wie, gdzie jesteśmy. Biały Most. Zdobędziemy go i tam uzupełnimy zapasy. Jej Aes Sedai pewnie są wykończone po tej dzisiejszej sztuczce, w przeciwnym razie już by nas zaatakowała.

Bayrd spod zmrużonych powiek wpatrywał się w mrok. Żołnierze podnosili się, brali pałki i maczugi. Wielu było bez broni. Składali swoje koce, zarzucali na ramiona tornistry z rzeczami. Powoli, w milczeniu niczym armia duchów opuszczali obozowisko. Nie szczęknęła żadna kolczuga, żadna sprzączka zbroi. Metal nie był już metalem. Jakby wydarto mu duszę.

– Elayne nie ośmieli się ruszyć na nas z całą siłą – kontynuował Jarid, ale słowa brzmiały, jakby mówił już tylko do siebie. – Nie wierzę, aby w Caemlyn panował spokój. Sam pisałeś te raporty, Shiv. W mieście aż kłębi się od najemników. Ludność na pewno się buntuje. Elenia też oczywiście nie zasypia gruszek w popiele. Biały Most. Tak, Biały Most będzie idealny. Posłuchajcie, utrzymamy się tam i rozerwiemy kraj na pół. Stamtąd będziemy prowadzić zaciąg, ludzie z całego zachodniego Andoru nie będą mieli innego wyjścia, jak pójść pod nasze sztandary. Potem ruszamy do… jak się to miejsce nazywa? Do Dwu Rzek. Tam uzupełnimy stan liczebny armii. – Jarid pociągnął nosem. – Słyszałem, że te ziemie od wielu lat nie znały lokalnego pana. Dajcie mi cztery miesiące, a wystawię armię, z którą każdy będzie musiał się liczyć. Dość silną, aby bały się nas jej czarownice…

Bayrd podniósł kamień bliżej ku światłu pochodni. Cała sztuka, jakiej wymagało stworzenie dobrego grotu włóczni, zasadzała się na tym, żeby zacząć od zewnętrznych warstw, a potem powoli zdejmować coraz bliższe rdzenia. Wcześniej kredą narysował na powierzchni łupku właściwy kontur, po czym odłupywał zewnętrzne warstwy, aby uzyskać pożądany zarys. Później należało już tylko coraz delikatniej obtłukiwać grot, by na koniec zeskrobać najdrobniejsze odłamki.

Jedną krawędź miał już gotową, drugą w połowie. W uszach brzmiały mu omalże słyszalne słowa pappila: „Jesteśmy kamieniem, Bayrd. Nieważne, co mówi twój ojciec. W głębi naszych dusz jest kamień”.

Kolejne grupy żołnierzy opuszczały obóz. Dziwne, że żaden właściwie nie miał nic do powiedzenia. Jarid w końcu zauważył, co się dzieje. Wyprostował się, schwycił jedną z pochodni, uniósł wysoko ponad głowę.

– Co oni robią? Idą na polowanie? Od tygodni nie napotkaliśmy żadnej zwierzyny. Może chcą zastawić wnyki?

Nie odpowiedział mu żaden głos.

– Może coś wiedzieli? – mruknął Jarid pod nosem. – A może im się wydawało… W każdym razie nie chcę słyszeć żadnego gadania o duchach ani innych tego rodzaju bzdur. To wiedźmy nasyłają na nas widma, żeby nas przerazić. To… to nie może być nic innego.

W pobliżu coś zaszeleściło. To Karam wpełzł pod płótno przewróconego namiotu. Po chwili pojawił się z niewielkim węzełkiem w dłoniach.

– Karam? – zapytał Jarid.Tamten zerknął na lorda Jarida, ale po chwili spuścił wzrok i zabrał się do wiązania sakiewki do pasa. Natychmiast jednak zreflektował się, roześmiał głucho i opróżnił zawartość sakiewki na ziemię. Złote monety stopiły się w pojedynczą kluchę, niczym zakonserwowane świńskie uszy w słoju. Karam wsunął bryłę metalu do kieszeni, wsadził rękę do sakiewki i wydobył z niej pierścień. Krwistoczerwony klejnot, który go niegdyś zdobił, zachował dawną naturę i wartość.

– W dzisiejszych czasach pewnie nawet jabłka się za to nie kupi – mruknął.

– W tej chwili masz mi powiedzieć, co ty właściwie wyprawiasz? – warknął Jarid. – To twoja sprawka? – Szerokim gestem objął obóz i opuszczających go właśnie żołnierzy. – Zorganizowałeś cały ten bunt, tak?

– Nie ja jestem winny temu, co się dzieje – odparł Karam, jakby zawstydzony. – I szczerze mówiąc, również nie ty. Ja… cóż mogę powiedzieć… przepraszam.

I odszedł z kręgu zakreślonego światłami pochodni. Bayrd nie potrafił zapanować na zalewającą go falą zdumienia. Lord Karam i lord Jarid od dziecka byli przyjaciółmi.

Następny był lord Davies. Pobiegł w stronę, w którą odszedł Karam. Czyżby chciał skłonić tamtego do powrotu, przemówić młodszemu do rozumu? Nie, dogonił go i dalej szli już razem, krok w krok. Po czym rozpłynęli się w mroku.

– Będę was ścigał za to po całym świecie! – wrzeszczał za nimi Jarid, a w jego głosie słychać było jękliwą nutę. – To ja będę małżonkiem królowej! Żaden człowiek w moim królestwie nie udzieli wam pomocy ni schronienia aż po dziesiąte pokolenie!

Bayrd spuścił wzrok i spojrzał na trzymany w dłoni odłamek kamienia. Niewiele zostało do jego ukończenia, właściwie trzeba go było tylko wygładzić. Dobry grot włóczni potrzebował wygładzenia, żeby był skuteczny. Wziął do drugiej ręki granitowy pięściak, który starannie wybrał w tym właśnie celu, i zaczął delikatnie szlifować nim krawędź łupku.

„Wychodzi na to, że idzie mi lepiej, niż sądziłem. Nic nie zapomniałem” – myślał, gdy tymczasem lord Jarid dalej szalał i wyrzekał.

W pracy nad grotem włóczni kryła się jakaś wewnętrzna siła. Już sam akt pochylenia się nad robotą jakby płoszył ciemność. A ostatnimi czasy jakiś cień zdawał się spowijać Bayrda i resztę obozu. Jakby… jakby nie potrafił dojrzeć światła, niezależnie jak bardzo wyciągał ku niemu głowę. Każdego ranka budził się z niewytłumaczalnym przeświadczeniem, że właśnie umarł mu ktoś bliski.

Taka rozpacz może człowieka złamać. Natomiast akt tworzenia – czegokolwiek by dotyczył – był sposobem na przeciwstawienie się jej. Był wyzwaniem rzuconym… Jemu. Temu, o którym żaden z nich nie śmiał powiedzieć słowa. Temu, który, jak każdy doskonale wiedział, stał za tym wszystkim, niezależnie przeciwko komu lord Jarid kierował swoje złorzeczenia.

Bayrd wyprostował się. Trzeba będzie go jeszcze odrobinę wygładzić, niemniej grot wyglądał już całkiem nieźle. Pochylił się znowu, wziął drewniane drzewce włóczni, z którego metalowy grot po prostu spłynął, gdy zło poraziło obóz, i zamocował nowe zakończenie, jak nauczył go pappil tyle już lat temu…

Zorientował się, że przyglądają mu się pozostali gwardziści.

– Będzie nam trzeba znacznie więcej – zauważył Morear. – Jeżeli się zgodzisz.

Bayrd pokiwał głową.

– W trakcie odwrotu możemy się zatrzymać przy zboczu wzgórza, skąd wziąłem ten łupek.

Jarid wreszcie zamilkł, potoczył wokoło szeroko rozwartymi oczyma, które lśniły w świetle pochodni.

– Nie. Jesteście moją strażą przyboczną. Nie wolno wam sprzeciwiać się moim rozkazom!

Z żądzą mordu w oczach skoczył w stronę Bayrda, ale Morear i Rosse go powstrzymali. Rosse patrzył żałośnie, jakby wstrząśnięty własnym, drobnym aktem buntu.

Jednak chwytu nie puścił.

Ze skromnego dobytku zgromadzonego obok posłania Bayrd wydobył parę niezbędnych rzeczy. Następnie skinął głową pozostałym, a oni ruszyli za nim: ośmiu ludzi straży przybocznej lorda Jarida wędrowało przez spustoszony obóz, ciągnąc za sobą swego zapluwającego się z wściekłości pana. Mijali dogasające ogniska i powalone namioty, porzucone przez żołnierzy, którzy niepowstrzymaną już falą maszerowali w ciemność, na północ. Pod wiatr.

Kiedy doszli do skraju obozu, Bayrd rozejrzał się wokół i wskazał zgrabne i mocne drzewko. Kolejnym gestem ponaglił pozostałych, a tamci za pomocą liny, którą Bayrd znalazł po drodze, skrępowali Jarida i przywiązali do drzewa. Tamten bełkotał przez cały czas, dopóki Morear nie zakneblował mu ust.

Bayrd podszedł do swego pana. Wetknął worek na wodę w zagłębienie jego łokcia.

– Nie szarp się zanadto, mój panie, to się nie rozleje. Knebel też będziesz w stanie wkrótce wypluć, nie jest zaciągnięty zbyt mocno… Jak przechylisz worek, sięgniesz go ustami. Zobacz, wyjmuję korek…

Jarid patrzył na Bayrda, a jego oczy miotały gromy.

– Nie mam nic przeciwko tobie, mój panie – powiedział Bayrd. – Zawsze traktowałeś moją rodzinę z szacunkiem. Ale w zaistniałej sytuacji nie możemy sobie pozwolić, abyś poszedł z nami i wszystko komplikował. Mamy przed sobą cel, a ty stajesz nam na drodze. Pewnie ktoś powinien coś wcześniej powiedzieć… Cóż, było, minęło. Czasami, kiedy pozwolić mięsu zbyt długo się suszyć, trzeba wyrzucić całą szynkę.

Skinął głową pozostałym, którzy pobiegli po swoje sienniki. Rosse’a natomiast posłał do skalnej odkrywki i wytłumaczył mu, jaki kamień nadaje się na porządne groty do włóczni.

Później odwrócił się raz jeszcze w stronę wciąż szarpiącego się w więzach lorda Jarida.

– To nie jest dzieło wiedźm, mój panie. To nie Elayne za tym stoi… Przypuszczam, że obecnie już powinienem ją tytułować „królowa Elayne”. Zresztą to zabawna sprawa, żeby taka młoda ślicznotka była królową. Nadaje się raczej do tego, żeby siadać na męskich kolanach w jakiejś karczmie, niż żeby mężczyźni się przed nią kłaniali, ale Andor potrzebuje władczyni, pod której sztandarem będzie mógł pójść na Ostatnią Bitwę, i tą władczynią nie będzie twoja żona. Przykro mi.

Jarid wyraźnie zwiotczał w więzach. Wyglądało na to, że gniew powoli go opuszczał. Nie wyklinał już, tylko płakał. Dziwny zdał się Bayrdowi ten widok.

– Jak spotkamy jakichś ludzi… jeżeli jakowychś spotkamy… powiem im, gdzie mogą cię znaleźć – obiecał Bayrd – i poinformuję ich, że zapewne masz przy sobie jakieś kosztowności. Może ktoś przyjdzie cię uwolnić. Może. – Zawahał się. – Nie powinieneś nam stawać na drodze. Wszyscy oprócz ciebie wiedzieli, co się kroi. Smok się odrodził, stare więzi straciły swą siłę, stare przysięgi przestały obowiązywać… a osobiście wolę zawisnąć, niż pozwolić, żeby Andor poszedł do Ostatniej Bitwy beze mnie.

Po czym odszedł w noc, po drodze zarzucając na ramię drzewce swej nowej włóczni.

„Wiąże mnie przysięga silniejsza niż ta, którą moja rodzina składała twojej. Przysięga, której anulować nie byłby w stanie nawet sam Smok Odrodzony”. To była przysięga wierności krainie. Tym kamieniom, które były w głębi jego duszy. Duszy, która zrosła się z kamieniami Andoru.

Dołączył do pozostałych i razem ruszyli na północ. Za ich plecami, pośród nocy, cichły jękliwe zawodzenia ich pana, które podniosły się w momencie, gdy do obozu zaczęły napływać duchy.


Talmanes ostro szarpnął wodze Selfara, aż wierzchowiec zatańczył i zarzucił łbem. Deresz ostatnio na wszystko reagował dość żywiołowo. Może wyczuwał niepewne nastroje trapiące jego pana.

W nocnym powietrzu wisiał gęsty dym. Dym i krzyki. Talmanes prowadził Legion wzdłuż drogi, którą ciągnęli pokryci sadzą uchodźcy. Jak resztki wraków płynące z prądem błotnistej rzeki.

Żołnierze Legionu mierzyli ich zmartwionymi spojrzeniami.

– Równać krok! – dyscyplinował ich Talmanes. – Przecież nie przebiegniemy całej drogi do Caemlyn. Równać krok! – Narzucił im najszybsze tempo, jakie zdołali utrzymać na dłuższym dystansie, prawie trucht. Rytmicznie szczękały zbroje. Połowę Legionu Elayne wzięła ze sobą na Pole Merrilora, w tym Esteana i większość kawalerii. Może spodziewała się, że będzie musiała wracać niezwłocznie.

Cóż, Talmanesowi i tak kawaleria na wiele by się nie przydała na ulicach, które zapewne były równie zatłoczone jak ta droga. Selfar znowu parsknął i zarzucił łbem. Byli już blisko. Ciemne na tle spowitej groźną poświatą nocy mury obronne majaczyły z przodu. Miasto żarzyło się jak palenisko pieca.

„Na chwałę i powalone sztandary” – pomyślał Talmanes i zadrżał. Ponad Caemlyn zalegały gigantyczne obłoki dymu. Niedobrze. Wyglądało to gorzej niż szturm Aielów na Cairhien.

W końcu zdecydował się i popuścił wodze Selfara. Deresz przegalopował spory odcinek drogi, póki Talmanes nie zdecydował, że i tak nie znajdzie dobrego miejsca na przeprawę przez ludzką ciżbę, i niechętnie, ignorując błagania o pomoc, pchnął wierzchowca w rozstępujący się przed nim tłum. Kiedyś by to pewnie go nie obeszło, teraz jednak odruchowo pożałował, że nie może nic dla tamtych zrobić. Był to skutek długotrwałego przebywania w towarzystwie Mata Cauthona. Dziwne, jaki wpływ potrafił ten chłopak wywrzeć na człowieka. Talmanes nie potrafił już patrzeć na pospolitaków tym samym wzrokiem co dawniej. Te wątpliwości i wahania po części zapewne brały się stąd, że wciąż do końca nie wiedział, czy ma w Macie widzieć szlachcica czy nie.

Po drugiej stronie drogi zatrzymał się, przyglądając płonącemu miastu i czekając, aż dogoni go reszta wojska. W sumie mógł wszystkich wsadzić na konie – choć oczywiście nie każdy żołnierz Legionu przechodził szkolenie kawaleryjskie, to każdy dysponował własnym wierzchowcem na wypadek dalekosiężnych operacji. Dzisiaj nie odważył się na podobny manewr. Na takim polu bitwy – Trolloki, Myrddraale, wąskie zacienione ulice – Legion musiał zachować zdolność natychmiastowego wkroczenia do walki. Dlatego też kusznicy maszerowali z naciągniętą bronią po obu stronach szerokich kolumn pikinierów. Nieważne, jak czas gonił, nie mógł ryzykować niespodziewanej szarży Trolloków…

A co by się działo, gdyby stracili te smoki…

„Światłości, zmiłuj się” – pomyślał Talmanes i żeby dłużej się nad tym nie zastanawiać, zerknął na miasto. Wyglądało jak wrzący kocioł, nad którym unoszą się gęste kłęby pary. Tylko że nie była to para, lecz dym. Dopiero spojrzawszy uważniej, można było zobaczyć, że płomienie nie szaleją wszędzie – że zbudowane wysoko na wzgórzu i tym samym widoczne ponad murami spore partie Śródmieścia zdają się względnie nietknięte. Pałac też trwał. Może wciąż się bronił?

Nie było żadnych wieści od królowej, a z tego, na ile się Talmanes zorientował, nikt nie szedł na odsiecz miastu. Królowa zapewne o niczym jeszcze nie wiedziała i to było chyba najgorsze.

Zdecydowanie najgorsze ze wszystkiego.

W pewnej chwili zobaczył z przodu Sandipa z kilkoma zwiadowcami Legionu. Szczupły żołnierz próbował się uwolnić od otaczającej go grupy uchodźców.

– Błagamy, dobry panie – zawodziła młoda kobieta. – Moje dziecko, moja córeczka, na wzgórzach w północnej marchii…

– Muszę się dostać do sklepu! – krzyczał krępy mężczyzna. – Moje szkło…

– Moi dobrzy ludzie – zaczął Talmanes, wjeżdżając konno w zgromadzenie – jeśli chcecie nam pomóc, to rozstąpcie się i pozwólcie nam dotrzeć do przeklętego miasta.

Uchodźcy cofnęli się niechętnie, a Sandip skinieniem głowy podziękował Talmanesowi. Smagłoskóry, ciemnowłosy należał do kadry dowódczej Legionu, a poza tym był cenionym felczerem i ogólnie wszyscy go lubili za optymistyczny stosunek do życia. Jednak dzisiaj jego twarz wykrzywiał ponury grymas.

– Sandip – powiedział Talmanes, wskazując dłonią. – Tam.

Niedaleko miejsca, gdzie się znajdowali, stał spory oddział zbrojnych – zbici w kupę, popatrywali na miasto.

– Najemnicy – wyjaśnił Sandip, podkreślając słowo nieartykułowanym mruknięciem. – Po drodze minęliśmy kilka takich oddziałów. Najwyraźniej żaden z nich nie ma zamiaru nawet ruszyć palcem.

– Przekonajmy się – zaproponował Talmanes. W oddali z bram miasta wciąż wylewały się strumienie ludzi: zapłakani, zanoszący się kaszlem przyciskali do piersi nędzny dobytek, ciągnęli za sobą przerażone dzieci. Tak szybko to się nie skończy. Caemlyn było zatłoczone niczym gospoda w dzień jarmarku – uciec uda się tylko niewielu, reszta pozostanie uwięziona w murach miasta.

– Talmanes – cicho oświadczył Sandip. – To miasto wkrótce stanie się śmiertelną pułapką. Wszyscy się nie wydostaną… Jeżeli dopuścimy do tego, żeby Legion ugrzązł w środku…

– Wiem. Ale…

W tym momencie ponad rzeką uchodźców wytaczającą się z bramy przeleciał jakby nagły emocjonalny szkwał. Coś niemalże materialnego – ludzki wąż zadrżał. Krzyki stały się ostrzejsze, bardziej desperackie. Talmanes odwrócił się i wśród cieni zalegających w bramie zobaczył potężne przygarbione sylwetki.

– Światłości! – wyrwało się z ust Sandipa. – Co to jest?

– Trolloki – krótko odparł Talmanes, zawracając Selfara. – Światłości! – mimowolnie powtórzył za tamtym. – Próbują zdobyć bramę, żeby odciąć drogę uchodźcom. – Miasto posiadało pięć bram, jeżeli Trolloki zablokują wszystkie…

Szturm na miasto właściwie już był rzezią mieszkańców. Trudno było powiedzieć, w co się zmieni, gdy Trolloki uniemożliwią mieszkańcom opuszczenie jego murów.

– Kolumna, tempo! – zawołał Talmanes. – Szturmujemy bramę miasta! – Zmusił Selfara do galopu.


Miejsce pod wszelkimi względami zasługiwało na miano karczmy i zapewne wszędzie indziej służyłoby jako karczma lokalnej społeczności – wszędzie, ale z jakiejś przyczyny nie tutaj. Isam jeszcze ani razu nikogo nie spotkał w środku, z wyjątkiem zawsze tej samej kobiety o przygaszonym spojrzeniu, która doglądała kilku nędznych pokoi i gotowała posiłki bez smaku. Zresztą i on tu nie bywał dla przyjemności. Siadywał zawsze na twardym zydlu przy sosnowym blacie, tak zniszczonym, że zapewne resztki politury zeszły zeń na długo przed jego przyjściem na świat. Dlatego też starał się go nie dotykać – bał się, że w przeciwnym razie jego dłoń może wyglądać niczym ofiara rozjuszonego Aiela niepanującego nad swoimi włóczniami.

Przed sobą miał cynowy kubek wypełniony ciemnym płynem, z którego jeszcze wszak nie upił nawet łyka. Siedział pod ścianą, na tyle blisko jedynego okna w izbie, żeby móc wyglądać na brudną uliczkę przed karczmą oświetloną mętnym blaskiem paru zardzewiałych latarni zapalonych z okazji nadchodzącego wieczoru. Dbał jednak, żeby z zewnątrz nikt nie mógł go zobaczyć przez pomazane szkło. I nigdy nie patrzył wprost na okno. W Mieście lepiej zbytnio nie zwracać na siebie uwagi.

Osada złożona z rozpadających się budynków nie miała innej nazwy, bo raczej na nią nie zasługiwała. Na przestrzeni ostatnich dwóch tysięcy lat jej zabudowania wznoszono, rozbierano i odbudowywano niezliczoną ilość razy. Z daleka mogła faktycznie przypominać miasto. Większość domów wznieśli więźniowie, często dysponujący nadzwyczaj skromnymi umiejętnościami, o ile w ogóle… Budowę nadzorowali tacy sami ignoranci. Sporo budynków wyglądało tak, jakby utrzymywały się w pionie tylko dzięki temu, że opierały się o ściany sąsiednich.

Isam zerkał na ulicę, a pot spływał mu po twarzy. Kto po niego przyjdzie?

W oddali majaczył ledwo widoczny zarys wielkiej góry rozcinającej ciemniejące niebo. Gdzieś z Miasta dobiegały rytmiczne odgłosy metalu uderzającego o metal, niczym bicie stalowego serca. Ulicę przemierzały ludzkie postacie. Mężczyźni w grubych płaszczach, z naciągniętymi na głowy kapturami, o twarzach aż po oczy skrytych za krwistoczerwonymi zasłonami.

Isam dokładał wszelkich starań, żeby zbyt natarczywie im się nie przyglądać.

Znów rozległ się grzmot. Na stoku góry bezustannie tańczyły języki błyskawic, bijąc w niebo skryte za grubą powłoką szarych chmur. Niewielu ludzi wiedziało o istnieniu tego Miasta w pobliżu doliny Thakan’dar, właściwie w samym cieniu Shayol Ghul. Do niewielu bodaj plotki o nim dotarły. Isam nie miałby nic przeciwko temu, żeby znaleźć się w szeregach tych, co nie wiedzieli.

Ulicą przeszła kolejna grupka mężczyzn. Czerwone zasłony. Twarze skryte za nimi. I dobrze, bo kiedy któryś z nich opuścił zasłonę, trzeba było go zabić. Żeby samemu nie zostać zabitym. Tamci najwyraźniej nie mieli nic do roboty, prócz popatrywania na siebie groźnym wzrokiem i zadawania przypadkowych kopniaków bezdomnym psom – wychudzonym, wściekłym – których pełno włóczyło się po ulicach. Nieliczne kobiety, które zaryzykowały opuszczenie domostw, przemykały pod ścianami ze spojrzeniami wbitymi w ziemię. Nigdzie nie było widać żadnych dzieci, i niewiele ich pewnie dałoby się z Mieście znaleźć. To nie było miejsce dla dzieci. Nikt lepiej tego nie mógł wiedzieć niż Isam. Wychował się tu.

Jeden z przechodzących mężczyzn zerknął w okno, za którym siedział Isam. Przystanął. Isam zamarł. Samma N’Sei byli wręcz uosobieniem drażliwości i dumy. Nie, „drażliwość” to było zdecydowanie zbyt łagodne określenie. Wystarczał im najdrobniejszy pretekst, żeby ruszyć z nożem na jednego z Beztalenci. Zazwyczaj płacił za to któryś ze sług. Zazwyczaj.

Tamten wciąż mu się przyglądał sponad czerwonej zasłony. Isam wziął głęboki wdech, starając się zachowywać w miarę naturalnie. Został wezwany w trybie pilnym, a nie ignoruje się takiego wezwania, jeśli chce się pozostać przy życiu. Mimo to… jeżeli tamten da choćby krok w stronę karczmy, Isam natychmiast wymknie się do Tel’aran’rhiod, bezpieczny, wiedząc, że nawet jeden z Wybranych nie byłby w stanie tutaj go śledzić.

Ale ten Samma N’Sei miał najwyraźniej inne zamiary. Gwałtownym ruchem odwrócił się od okna i szybkim krokiem ruszył w swoją stronę. Isam poczuł, jak opuszcza go napięcie, choć przecież nigdy nie miało zniknąć ostatecznie – nie w tym miejscu. To miejsce nie było domem, choć w nim dorastał. To miejsce było śmiercią.

Kątem oka złowił jakiś ruch. Zerknął w głąb ulicy. Kolejny wysoki mężczyzna w czarnym kaftanie i płaszczu, tyle że ten miał odsłoniętą twarz. I, o dziwo, ulica przed nim wyludniała się, jakby pozostali Samma N’Sei nagle przypomnieli sobie, że mają coś do załatwienia w bocznych alejkach i zaułkach.

A więc to musi być Moridin. Isama nie było na miejscu, kiedy Wybrany po raz pierwszy nawiedził Miasto, ale słyszał to i owo. Samma N’Sei uznali Moridina za jednego z Beztalenci, póki nie udowodnił im, jak jest naprawdę. Jego po prostu nie obowiązywały ograniczenia, jakim oni podlegali.

Liczba poległych wówczas Samma N’Sei wahała się w zależności od autora sprawozdania, jednak w niczyich ustach nie była mniejsza od dziesięciu. Widok przed oczyma skłaniał Isama do przekonania, że opowieści nie przesadzały.

Gdy Moridin dotarł do drzwi gospody, ulica była już całkowicie pusta, nie licząc psów. Ale Moridin nawet nie przystanął przed drzwiami. Isam przyglądał mu się na tyle otwarcie, na ile śmiał. Tamten z pozoru nie poświęcił nawet przelotnego spojrzenia ani gospodzie, ani jej gościowi, który czekał zgodnie z instrukcjami. Być może Wybrany miał jakieś bardziej naglące sprawy, a spotkanie z Isamem stanowiło rzecz uboczną.

Straciwszy Moridina z oczu, Isam zdecydował się w końcu skosztować ciemnego napoju. Miejscowi nazywali go po prostu „ogniem”. Okazało się, że całkowicie zasługiwał na swoje miano. Rzekomo miał być spokrewniony z czymś, co pito na Pustkowiu. I jak wszystko w Mieście był znieprawioną wersją oryginału.

Jak długo Moridin każe mu czekać? Isam nie czuł się tu dobrze. Zbyt dużo wspomnień z dzieciństwa stawało przed oczyma. Do jego stolika podeszła służąca – odziana była w suknię tak postrzępioną, że zasługiwała na miano nie ubrania, ale łachmanów – i postawiła, a właściwie upuściła talerz na stół przed nim. Bez bodaj jednego słowa.

Isam przyjrzał się przyniesionemu jedzeniu. Warzywa – głównie cebule i papryka – cienko pokrojone, uduszone. Spróbował, westchnął i odsunął talerz na bok. Warzywa były zupełnie nieprzyprawione i pozbawione smaku niczym kleik z prosa. Ani śladu mięsa. To nawet dobrze, ponieważ nie przepadał za mięsem, którego własnoręcznie nie zabił i nie sprawił. Kolejny spadek z dzieciństwa. Kiedy samemu nie zdobyło się mięsa, nie można było wiedzieć. Nie miało się pewności. Tutaj mięso mogło być czymś złapanym na południu albo zwierzęciem wyhodowanym na miejscu, krową lub kozą.

Ale mogło być też czymś innym. Ludzie, którym zdarzało się tu przegrywać, a nie mieli czym zapłacić, znikali. Zdarzało się również, że w trakcie szkolenia znikali też Samma N’Sei, których natura okazywała się nieodpowiednia. Znikały ciała. Zwłoki rzadko kiedy były w stanie doczekać pogrzebu.

„Ażeby sczezło to miejsce” – pomyślał Isam. – „Żeby sczezło w…”

Ktoś wszedł do karczmy. Na nieszczęście rozkład pomieszczenia uniemożliwiał Isamowi równoczesną obserwację obu kierunków ulicy. Kobieta. Ładna, odziana w czarną suknię z czerwoną lamówką. Zarówno szczupła sylwetka, jak i delikatne rysy twarzy były Isamowi zupełnie obce. A już zdążył nabrać pewności, że potrafi rozpoznać każde z Wybranych, dostatecznie często widywał ich we śnie. O czym oni, rzecz jasna, nie wiedzieli. Uważali się za władców tego miejsca i faktycznie, niektórzy radzili sobie całkiem nieźle.

On radził sobie równie dobrze, a poza tym miał wyjątkowy talent do nierzucania się w oczy.

Kimkolwiek więc była, nie przyszła tu pod swą prawdziwą postacią. Ale czemu miałaby się maskować w tym miejscu? Tak czy siak, to zapewne ona go wezwała. Zwykłe kobiety nie chodziły po Mieście z królewskim iście obliczem, tak pewne siebie, jakby oczekiwały, że na rozkaz zatańczą dla nich nawet kamienie bruku. Isam bez słowa przyklęknął.

Brzuch zareagował bólem w miejscu, gdzie otrzymał ranę. Isam wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po walce z wilkiem. Na samo wspomnienie poczuł, jak wywraca mu się żołądek – Luc nienawidził Aybary, co było dość niezwykłe, ponieważ normalnie to Luc był bardziej skłonny do zgody, a Isama cechowała zapalczywość. Cóż, w każdym razie tak sam siebie postrzegał.

Nieistotne, wobec tego konkretnego wilka odczuwali to samo. Z jednej strony Isam czuł dreszcz podniecenia – jako myśliwy nie mógł reagować inaczej na wyzwanie, jakie stanowił dla niego ten łowny zwierz, Aybara. Niemniej czuł, że jego nienawiść sięga głębiej. Nie chodzi tylko o to, żeby tamtego upolować, ale żeby go zabić.

Opanował grymas bólu, pochylił głowę. Kobieta spokojnie usiadła, pozwalając dalej mu klęczeć. Przez kilka kolejnych chwil milczała, postukując paznokciami o cynowy kubek i przyglądając się jego zawartości.

Isam trwał bez ruchu w przyklęku. Wielu spośród głupców zwących się Sprzymierzeńcami Ciemności nie potrafiło znieść, gdy ktoś okazywał im władzę, którą miał nad nimi – wili się i wierzgali… On jednak… Nie, po chwili zastanowienia musiał przyznać przed sobą, że Luc prawdopodobnie również by wierzgał…

Isam wszakże był myśliwym. I nikim więcej być nie chciał. A kiedy żyje się w zgodzie z własną naturą, nie ma powodu protestować, gdy ktoś wskaże miejsce dla niej właściwe.

Tylko żeby ta rana w boku tak nie rwała, żeby sczezła…

– On ma zginąć – oznajmiła kobieta głosem uprzejmym, w którym znać jednak było ślady emocji.

Isam nie odpowiedział.

– Chcę, żeby go wypatroszono jak zwierzę, a jego wnętrzności rozwleczono po ziemi, żeby jego krew kruki chłeptały jak śmietanę, żeby jego kości walały się na słońcu, którego żar je wypali, spopieli i skruszy. Chcę jego śmierci, myśliwy.

– Chodzi o al’Thora?

– Tak. W przeszłości nieraz już zawiodłeś. – Teraz w jej głosie pojawiły się lodowate tony. Poczuł przeszywający go dreszcz. Z nią nie było żartów. Podobnie jak z Moridinem.

Podczas długich lat swej służby nauczył się lekceważyć większość Wybranych. Mimo całej swej władzy i rzekomej wiedzy wadzili się ze sobą jak dzieci. Ta kobieta zmusiła go do refleksji – przyszło mu do głowy, że może jednak pomylił się, że tak naprawdę nie znał ich wszystkich.

– No więc? – zapytała. – Co masz do powiedzenia na swoją obronę?

– Za każdym razem, gdy jedno z was kazało mi ruszać na polowanie – odparł – wtrącało się drugie, odciągając mnie od misji i obarczając innym zadaniem.

Gdyby miał być szczery, wolałby raczej zapolować znowu na wilka. Oczywiście nie sprzeciwi się wyraźnym rozkazom jednego z Wybranych. Ale kiedy w grę nie wchodził Aybara, jedno polowanie niczym się nie różniło od drugiego. Zabije tego Smoka, jeśli każą.

– Tym razem to się nie zdarzy – zapewniła go Wybrana, nadal nie odrywając wzroku od zawartości cynowego kubka. W trakcie całej rozmowy nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem, nie pozwoliła też wstać, więc klęczał jak wcześniej. – Tym razem nikt niczego nie będzie od ciebie chciał. Chyba że Wielki Władca… o ile on osobiście nie wezwie cię przed swoje oblicze… Masz tylko jedną misję: zabić al’Thora.

Ruch za oknem przyciągnął wzrok Isama. Wybrana nawet nie zerknęła w stronę przechodzącego ulicą oddziału zakapturzonych postaci. Fałdy ich płaszczy trwały nieruchome, nie poruszał ich nawet wiatr.

Za nimi ciągnęły kryte powozy, które w Mieście stanowiły widok raczej niespotykany. Jechały powoli, kołysząc się i łoskocząc na nierównej nawierzchni. Isamowi niepotrzebne były odsłonięte kurtyny w ich oknach, by wiedzieć, kto znajduje się w środku – trzynaście kobiet, tyle samo, co maszerujących Myrddraali. Za to w okolicy wciąż nie było widać żadnego z Samma N’Sei. Z oczywistych względów unikali tego rodzaju zgromadzeń. I trudno było im się dziwić.

Powozy potoczyły się dalej. Więc tak. Znowu kogoś schwytano. Dziwne. Isam gotów byłby sądzić, że praktyki te dobiegły końca wraz ze zniknięciem Skazy ze Źródła.

Zanim jednak na powrót wbił wzrok w podłogę, zdołał kątem oka dostrzec widok jeszcze bardziej niezwykły. Spośród cieni zalegających wylot alejki po przeciwnej stronie ulicy przyglądała mu się mała, umorusana twarzyczka. Szeroko rozwarte oczy, ale postawa rezolutna. No tak… Najpierw Moridin, teraz kręgi trzynastu – wszystko to wypłoszyło z ulic Samma N’Sei. A gdzie ich nie było, urwisy mogły zakosztować nieco swobody. Może to o to chodziło.

Isam chciał zawołać do dzieciaka, żeby uciekał. Żeby choć spróbował, zaryzykował przeprawę przez Ugór. Lepiej skończyć w brzuchu Robala, niż żyć w tym Mieście i znosić to, co robiło z człowiekiem. Zmykaj! Uciekaj! Giń!

Chwila emocjonalnego wzburzenia minęła szybko, jak przyszła, gdy dzieciak roztopił się w cieniach.

Isam pamiętał, jak sam był takim dzieckiem. Tyle się wtedy nauczył. Gdzie znaleźć odpowiednie jedzenie, a nie takie, które wywraca człowiekowi wnętrzności. Jak walczyć na noże. Jak pozostać niezauważonym.

I, rzecz jasna, jak zabijać ludzi. Tę lekcję przyswajał sobie każdy, kto dostatecznie długo przetrwał w Mieście.

Wybrana jak urzeczona wpatrywała się we wnętrze kubka. Isam zrozumiał wreszcie, że przygląda się własnemu odbiciu na powierzchni płynu. Co mogła tam widzieć?

– Potrzebna mi będzie pomoc – oznajmił na koniec. – Smok Odrodzony jest dobrze pilnowany i rzadko nawiedza sen.

– Otrzymasz pomoc – odrzekła cicho. – Ale to ty będziesz musiał go znaleźć, myśliwy. I żadnych gierek, jak wcześniej, gdy próbowałeś go do siebie zwabić. Lews Therin wyczuje każdą tego typu pułapkę. Poza tym teraz już nic nie odwiedzie go od powziętych zamiarów. Czasu zostało niewiele.

Mówiła o tej katastrofalnie nieudanej operacji w Dwu Rzekach. Luc nią wtedy dowodził, bo cóż mógł Isam wiedzieć o miastach, o prawdziwych ludziach? Przez głowę przemknął mu cień jakby tęsknoty do tych rzeczy, ale zapewne była to emocja tamtego. Isam był tylko myśliwym. Ludzie w niewielkim stopniu go interesowali, może poza miejscami na ich ciele, poprzez które strzała niechybnie sięgała serca.

Niemniej tamta operacja w Dwu Rzekach… Cóż, cała sprawa śmierdziała gorzej niż padlina. Wciąż wszelako nie miał pewności. Czy naprawdę chodziło o to, żeby zwabić tam al’Thora, czy o to, żeby odciągnąć Isama od innych, ważniejszych spraw? Wiedział, że jego zdolności fascynują Wybranych. Potrafił coś, czego oni nie umieli. Oczywiście potrafili naśladować to, jak on przenikał w sen, ale potrzebowali do tego Mocy, bram, czasu…

Nużyło go już bycie pionkiem w ich grze. Niech mu dadzą zapolować, zamiast każdego tygodnia wymyślać nową zwierzynę.

Oczywiście nikt nie mówił Wybranym takich rzeczy w oczy. Zachował więc swe zastrzeżenia dla siebie.

Drzwi do karczmy skrył cień, służąca natychmiast ulotniła się na zaplecze. W izbie pozostali tylko Isam z Wybraną.

– Możesz wstać – powiedziała ona.

Isam podniósł się pośpiesznie, a do wnętrza weszło dwóch ludzi. Wysocy, muskularni, twarze zasłonięte czerwoną materią. Odziani byli w brązy jak Aielowie, ale nie mieli łuków ni włóczni. Istoty, którymi byli, władały bronią znacznie bardziej śmiercionośną.

Choć na jego twarzy nic się nie odbiło, Isam poczuł przypływ gwałtownych emocji. Dzieciństwo spędzone wśród bólu, głodu, śmierci. Dzieciństwo spędzone na unikaniu spojrzeń takich jak te. Kiedy z gracją urodzonych drapieżców szli w stronę stołu, ze wszystkich sił starał się opanować targające nim dreszcze.

Opuścili zasłony, grymas ust obnażył zęby. „Żebym sczezł” – pomyślał Isam. Ich zęby były spiłowane.

A więc Przemienieni. Można to było dostrzec w ich oczach – oczach, z którymi coś było nie tak, które nie do końca były ludzkie.

W tym momencie Isam o mało nie spanikował i nie uciekł w sen. Nie byłby w stanie zabić obu. Zanim poradziłby sobie z jednym, zostałaby zeń kupka popiołu. Widział, jak zabijają Samma N’Sei – często robili to tylko po to, żeby zorientować się w nowych możliwościach własnych mocy.

Nie zaatakowali go. Może wiedzieli, że ta kobieta jest jedną z Wybranych? Cóż, wobec tego dlaczego opuścili zasłony? Samma N’Sei nigdy nie opuszczali zasłon, jeśli nie zamierzali zabijać – a i wtedy zazwyczaj musiało chodzić o zabójstwa szczególnie radośnie wyczekiwane.

– Będą ci towarzyszyć – rzekła Wybrana. – Poza tym dostaniesz grupkę Beztalenci, którzy pomogą ci uporać się ze strażą przyboczną al’Thora. – Uniosła głowę i wtedy po raz pierwszy zobaczył jej oczy. Ujrzał w nich… obrzydzenie. Jakby odrazą napawało ją, że musi się uciekać do jego pomocy.

„Będą ci towarzyszyć” – powiedziała. A nie: „Będą ci służyć”.

Cholerne sukinsyny. To będzie paskudna robota.


Talmanes odskoczył, ledwie unikając ciosu Trolloka. Grunt pod jego stopami zadrżał, gdy pod ostrzem topora pękły kamienie bruku, zaraz jednak wykonał wypad i wbił klingę w udo stwora. Trollok miał byczy łeb – odrzucił go do tyłu, a z pyska wydarł się ryk bólu.

– Żebym sczezł, ależ masz śmierdzący oddech – warknął Talmanes, uwalniając ostrze miecza i dając krok w tył. Potwór przyklęknął, a wtedy Talmanes odciął mu dłoń trzymającą broń.

Dysząc ciężko, odstąpił, gdy jego dwaj towarzysze przebili Trolloka włóczniami przez grzbiet. Z Trollokami zawsze lepiej było walczyć w grupie. Cóż, zawsze lepiej mierzyć się z wrogiem, mając liczebną przewagę, niemniej w przypadku Trolloków zasada ta była szczególnie słuszna przez wzgląd na ich wzrost i siłę.

W mroku ciała leżały niczym kupy śmieci. Wcześniej, żeby oświetlić sobie pole bitwy, Talmanes został zmuszony do podpalenia wartowni przy bramach miasta, ich załogi zostały tymczasowo wcielone do Legionu.

Niczym czarny odpływ, Trolloki zaczynały się wycofywać spod bramy. Najwyraźniej za bardzo rozciągnęły siły. Czy też raczej zostały do tego zmuszone. Gdzieś za plecami napastników uwijał się Półczłowiek. Talmanes przyłożył dłoń do rany w boku. Poczuł wilgoć pod palcami.

Wartownie powoli dogasały. Trzeba będzie kazać podpalić kilka sklepów. Wprawdzie istniało przez to ryzyko, że pożar rozszerzy się na całe miasto, ale z drugiej strony i tak było już przecież stracone. Nie ma sensu się powstrzymywać.

– Brynt! – zawołał. – Podpalcie tę stajnię!

Brynt chwycił pochodnię i ruszył we wskazaną stronę, a tymczasem do Talmanesa podszedł Sandip.

– Wrócą – powiedział. – Zapewne wcześniej niż później.

Talmanes pokiwał głową. Orientując się, że walki przycichły, z bocznych uliczek i zaułków zaczęli wylegać mieszkańcy miasta. Lękliwie kierowali się ku bramie, za którą – wedle ich mniemania – miało być bezpiecznie.

– Nie możemy tu zostać i bronić tej bramy – ciągnął dalej Sandip. – Smoki…

– Wiem. Jakie mamy straty?

– Jeszcze nie liczyłem. Najmniej z setkę.

„Światłości, Mat obedrze mnie ze skóry, kiedy się o tym dowie”. Mat nienawidził strat w ludziach. Obok militarnego geniuszu miał w sobie zaskakującą wrażliwość – dziwna, lecz pociągająca kombinacja.

– Wyślij zwiadowców do pilnowania dróg prowadzących do miasta, żeby jakiś Pomiot Cienia tam się nie zaplątał. Każ ludziom ułożyć barykady z padłych Trolloków, przynajmniej mogą się do czegoś przydać. Ty, żołnierzu!

Przechodzący obok znużony wojownik stanął jak wmurowany. Miał na sobie barwy Królowej.

– Tak, mój panie?

– Ludzie muszą się dowiedzieć, że tą bramą można bezpiecznie wyjść z miasta. Jest jakiś sygnał rogu, którego znaczenie znają wszyscy andorańscy chłopi? Coś, czego dźwięk ich tu wezwie?

– Chłopi… – powtórzył powoli tamten. Najwyraźniej określenie nie przypadło mu do gustu. W Andorze nie posługiwano się nim szczególnie często. – Tak. Marsz Królowej.

– Sandip?

– Zagnam sygnalistów do roboty, Talmanes – oznajmił Sandip.

– Dobrze. – Talmanes przyklęknął i oczyścił skrwawioną klingę o koszulę zabitego Trolloka. Ostro zakłuło go w boku, ale rana nie wyglądała na poważną. Przynajmniej wedle normalnych standardów. Tak naprawdę było to tylko draśnięcie.

Koszula stwora była tak brudna, że omalże się nie rozmyślił, wiadomo było jednak, że krew Trolloków szkodzi żelazu, więc ostatecznie jakoś otarł ostrze broni. Potem stał przez chwilę bez ruchu, starając się zapanować nad bólem, a na koniec ruszył w stronę bramy, gdzie zostawił przywiązanego Selfara. Nie ufał wierzchowcowi na tyle, żeby z nim ruszyć przeciw Pomiotowi Cienia. Wałach był w porządku, ale nie dorównywał zwierzętom przechodzącym szkolenie na Ziemiach Granicznych.

Nikt go o nic nie pytał, gdy wskakiwał na siodło i ruszał na zachód, za bramę, w stronę, gdzie wcześniej spotkał tamtych najemników. Bynajmniej go nie zaskoczyło, gdy spotkał ich znacznie bliżej miasta. Bój wabił żołnierzy jak ogień zmarzniętych podróżnych zimową nocą.

Ale w bitwie udziału nie wzięli. Naprzeciw zbliżającego się Talmanesa wyszedł niewielki oddział „mieczy do wynajęcia”: sześciu zbrojnych o potężnie umięśnionych ramionach i – zapewne odpowiednio – wątłych rozumach. Znali i jego, i Legion. Mat ostatnimi czasy zyskał sobie niejaką sławę, a dzięki niemu również Legion. Zapewne nie mogli też nie dostrzec plam trolloczej krwi na ubraniu Talmanesa i bandaża kryjącego jego bok.

Tymczasem rana zaczynała powoli palić żywym ogniem. Talmanes ściągnął wodze Selfara, po czym leniwie zaczął klepać dłonią juki przy siodle. „Miałem tam chyba gdzieś jeszcze trochę tytoniu…”

– No i? – zapytał jeden z najemników. Dowódca, jak łatwo było wywnioskować z tego, że miał najlepszą zbroję. Dowódcą takich formacji nierzadko zostawał ten, kto po prostu potrafił utrzymać się przy życiu.

Talmanes wydobył z juków swoją gorszą fajkę. Gdzie ten tytoń? Najlepszej fajki nigdy nie zabierał w bój. Ojciec twierdził, że to przynosi pecha.

„Aha” – pomyślał, gdy dłoń wreszcie natrafiła na kapciuch. Nabił fajkę, następnie wyciągnął jej śladem trzaskę i pochylił się, aby ją odpalić od płomienia pochodni trzymanej niepewną dłonią jednego z tamtych.

– Bez pieniędzy nie będziemy walczyć – kontynuował dowódca. Był przysadzisty i zaskakująco czysty, choć brodzie przydałoby się lekkie trymowanie.

Talmanes zapalił fajkę. Za jego plecami odezwały się rogi. Marsz Królowej okazał się wpadającą w ucho melodią. Kiedy jednak głosom rogów zawtórowały wrzaski, Talmanes odwrócił się. Trolloki na głównej drodze, tym razem w większej liczbie.

Kusznicy ustawili się w szyku i rozpoczęli ostrzał na rozkaz, którego Talmanes nie mógł słyszeć.

– Nie będziemy… – zaczął tamten znowu.

– Dociera do was, co tu się dzieje? – zapytał cicho Talmanes, nie wyjmując cybucha z ust. – To jest początek końca. Oto giną narody i powstaje jedna ludzkość. To jest Ostatnia Bitwa, przeklęty głupcze.

Tamten niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

– Czy… czy mówisz w imieniu Królowej? – zapytał, najwyraźniej nie porzucając nadziei na najmarniejszą choć obietnicę zarobku. – Muszę dbać o swoich ludzi.

– Jeżeli ruszysz do walki – zapewnił go Talmanes – obiecuję ci wielką nagrodę.

Tamten wyraźnie czekał na coś więcej.

– Obiecuję ci, że będziesz dalej żył, przynajmniej przez czas jakiś – wyjaśnił Talmanes, pykając z fajki.

– Grozisz mi, Cairhienianinie?

Talmanes spokojnie wydmuchnął dym, następnie pochylił się w siodle tak, że jego twarz znalazła się na wysokości twarzy dowódcy najemników.

– Dziś w nocy zabiłem Myrddraala, Andoraninie – oznajmił cicho. – Ale przy okazji drasnął mnie klingą z Thakan’dar, a rana sczerniała. Co oznacza, że pozostało mi w najlepszym razie kilka godzin, zanim trucizna wypali mnie od środka. Potem umrę, cierpiąc najgorsze męki, jakich dane jest zaznać człowiekowi na tym świecie. Dlatego też radzę ci, przyjacielu, uwierz, gdy mówię, że nie mam nic do stracenia.

Tamten zamrugał.

– Wybór, jaki przed wami staje, jest prosty – kontynuował Talmanes, zawracając nieco wierzchowca, żeby móc zwrócić się do pozostałych żołnierzy. – Możecie walczyć przy naszym boku, żeby dzięki wam świat dożył lepszych dni i może pod koniec skapnie wam trochę grosza. Choć tego obiecać nie mogę. Albo możecie tu sobie siedzieć i przyglądać się, jak ludzie przelewają krew, i utwierdzać w przekonaniu, że nie walczycie za darmo. Jeżeli będziecie mieli szczęście i nam uda się uratować świat bez waszej pomocy, pożyjecie do czasu, aż wasze tchórzliwe karki zawisną w pętli.

Cisza. Tylko za plecami niosła się w ciemnościach melodia rogów.

Dowódca najemników popatrzył po swoich ludziach. Po kolei kiwali głowami na zgodę.

– To idźcie pomóc utrzymać tę bramę – rozkazał Talmanes. – Ja spróbuję zwerbować pozostałych chętnych.


Leilwin ogarnęła spojrzeniem liczne obozowiska zajmujące obszar zwany Polem Merrilora. W ciemnościach oczekujących wciąż wzejścia księżyca nietrudno jej było sobie wyobrazić, że ogniska, na których gotowano kolację, są latarniami statków uwijających się po zatłoczonym porcie.

Nie wierzyła, aby jeszcze kiedykolwiek dane jej było zobaczyć prawdziwy port po nocy. Leilwin Uziemiona nie była kapitanem i nigdy już nie będzie. Pragnienie czego innego oznaczało sprzeciwiać się naturze tego, kim się stała.

Dłoń Bayle’a spoczęła na jej ramieniu. Poczuła dotyk sękatych palców, zaprawionych latami ciężkiej pracy. Uniosła rękę i przykryła nią jego dłoń. Z pozoru nie było nic łatwiejszego niż skorzystać ukradkiem z jednej z tych bram, które Aes Sedai mniej lub bardziej regularnie otwierały w Tar Valon. Bayle znał miasto, choć pobyt w nim nieszczególnie był mu w smak. „To miejsce sprawia, że włosy stają mi dęba na głowie”, mawiał, oraz: „Chciałbym, aby moja noga już nigdy nie postała na tej ziemi. Niczego bardziej nie pragnę”.

Mimo to przyjechał tu z nią. Bayle Domon był po prostu dobrym człowiekiem. Najlepszym z tych, których zdarzyło się jej spotkać w tych obcych krajach. Co z tego, że w jego przeszłości kryły się nieprzyjemne zdarzenia? Było, minęło. Nawet jeśli nie zawsze wiedział, jaki jest przyrodzony porządek postępowania, zawsze pytał.

– Niezły widok – powiedział, przyglądając się cichemu morzu świateł. – Co zamierzasz teraz zrobić?

– Teraz znajdziemy Nynaeve al’Meara i Elayne Trakand.

Bayle podrapał się po brodatym podbródku – brodę nosił na illiańską modłę, z wygoloną górną wargą. Włosy na jego głowie odrastały nierówno, ponieważ od czasu, gdy go wyzwoliła, przestał golić część skalpu. A wyzwoliła go, rzecz jasna, po to, aby móc poślubić.

Co zresztą wyszło na dobre, ponieważ w tym miejscu wygolona głowa z pewnością przyciągałaby uwagę. Całkiem nieźle poradził sobie jako so’jhin, kiedy… kiedy pewne kwestie zostały wyjaśnione. Ostatecznie jednak sama musiała przyznać, że natura Bayle’a Domona nie predestynowała go do stanu so’jhin. Był zbyt nieokrzesany i żadne emocje nigdy nie uładzą jego charakteru. Takim go zresztą chciała, choć nigdy nie powiedziałaby mu o tym wprost.

– Jest już późno, Leilwin – zaprotestował. – Może powinniśmy zaczekać do rana.

Nie. Obozowiska były ciche, to prawda, ale nie była to cisza towarzysząca drzemce. To była cisza okrętów czekających na właściwy wiatr.

Niewielkie miała pojęcie o tym, co się tu tak naprawdę dzieje – w Tar Valon nie odważyła się otwierać ust, żeby nie zdradził jej seanchański akcent, więc wszystkie ewentualne pytania pozostawały bez odpowiedzi. Rozumiała wszakże, że zgromadzenie tych rozmiarów nie mogło dojść do skutku spontanicznie. Niemniej liczba zebranych zaskoczyła ją, mimo iż wcześniej już podsłuchała, że wybierają się na nie właściwie wszystkie Aes Sedai. Niemniej nie oczekiwała czegoś takiego.

Ruszyła skroś pola, Bayle poszedł za nią. Na miejsce dostali się z czeredą służących z Tar Valon, których skusiła łapówka Bayle’a. Sama zżymała się na takie metody, ale nie potrafiła nic innego wymyślić. Postanowiła nie zastanawiać się zbyt głęboko nad charakterem kontaktów Bayle’a w Tar Valon. Cóż, skoro ona już nigdy nie wstąpi na pokład statku, Bayle tym samym nie będzie miał okazji zajmować się przemytem. Jakaś przynajmniej pociecha.

„Jesteś kapitanem okrętu. Na niczym innym się nie znasz, niczego innego nie chcesz. A teraz: Uziemiona”. – Zadrżała, zacisnęła dłonie w pięści, aby nie osłaniać się rękoma. Spędzić resztę życia wśród tych niezmiennych krajobrazów, nigdy nie poruszać się szybciej, niż pozwala koń, nigdy nie czuć w nozdrzach zapachu dalekich mórz, nigdy nie ustawić statku dziobem ku horyzontowi, nie zarzucić kotwicy, postawić żagli i po prostu…

Siłą woli otrząsnęła się z tych niewesołych myśli. Trzeba znaleźć Nynaeve i Elayne. Może i została Uziemiona, ale to nie powód, żeby zaraz rzucać się w głębiny i tonąć. Kurs jest jasny, trzeba się go trzymać! Szła więc spokojnie, w przeciwieństwie do Bayle’a, który garbił się lekko i rozglądał podejrzliwie dookoła. Zorientowała się, że część tych spojrzeń adresowana była do niej. Kiedy na nią patrzył, zaciskał usta w wąską kreskę. Już teraz wiedziała, co się za tym kryje.

– O co chodzi? – zapytała.

– Leilwin, co my właściwie robimy?

– Mówiłam ci. Musimy znaleźć…

– Tak, ale po co? Myślisz, że co one zrobią? Przecież to Aes Sedai.

– Kiedyś potraktowały mnie z należytym szacunkiem.

– I dlatego sobie teraz wyobrażasz, że się nami zajmą?

– Może. – Zmierzyła go wzrokiem. – Wyduś to z siebie, Bayle. Przecież widzę, że coś cię męczy.

Westchnął.

– Dlaczego ktokolwiek miałby się nami zajmować, Leilwin? Możemy sobie znaleźć jakąś łódź, gdzieś, na przykład w Arad Doman. W każdym razie tam, gdzie nie ma ani Aes Sedai, ani Seanchan.

– Za nic nie wsiadłabym na taką łódź, o jakiej myślisz.

Przyjrzał się jej oczyma pozbawionymi wyrazu.

– Umiem robić uczciwe interesy, Leilwin. Nie muszę…

Uciszyła go gestem uniesionej dłoni. Po chwili opuściła ją i położyła mu na ramieniu. Zatrzymali się pośrodku ścieżki.

– Wiem, kochanie. Wiem. Tak sobie tylko gadam, żeby odwrócić naszą uwagę, żebyśmy byli niczym źdźbła rzucone w nurt, który zmierza donikąd.

– Po co?

Te nieustannie nawracające dwa słowa były niczym drzazga utkwiona pod paznokciem. Po co? Po co przebyła całą tę drogę razem z Matem Cauthonem i w niebezpiecznej bliskości Córki Dziewięciu Księżyców?

– Mój lud żyje w zgodzie z dramatycznie wypaczonym obrazem świata, Bayle. I skutkiem tego są liczne niesprawiedliwości.

– Ale przecież wygnali cię, Leilwin – powiedział. – Nie jesteś już jedną z nich.

– Zawsze będę częścią mego ludu. Mogli przekląć me imię, ale nie odmienią krwi, która płynie w moich żyłach.

– Przepraszam, jeśli cię uraziłem.

Lekko skinęła głową.

– Dalej jestem lojalną poddaną Imperatorowej, oby żyła wiecznie. Z drugiej strony, te nasze damane… one są samym fundamentem jej władzy. Środkiem, dzięki któremu powstaje ład polityczny Imperium, a dzięki niemu stanowi ono całość. A system damane opiera się na kłamstwie.

Sul’dam potrafiły przenosić Moc. Talentu można się było nauczyć. Minęło już wiele miesięcy, odkąd poznała prawdę, a jej umysł wciąż nie ogarniał wszelkich konsekwencji. Ktoś inny na jej miejscu mógłby być zainteresowany korzyściami politycznymi, jakie taka wiedza dawała, ktoś inny mógłby powrócić do Seanchan i wykorzystać ją do zdobycia władzy.

Leilwin też igrała z takimi myślami i prawie im uległa. Prawie.

Lecz przecież w uszach wciąż rozbrzmiewały błagania tamtych sul’dam… przecież poznała bliżej te Aes Sedai, które w niczym nie przypominały tego, co na ich temat wtłaczano jej do głowy…

Trzeba było coś z tym zrobić. Czy tym samym nie ryzykowała upadku całego Imperium? Wiedziała jedno: że wszystkie podejmowane działania muszą być nadzwyczaj skrupulatnie przemyślane, niby ostatnie posunięcia w grze w shal.

Podjęli swą wędrówkę śladem szeregu służących maszerujących w ciemności – ta czy inna Aes Sedai zawsze czegoś zapomniała z Białej Wieży, więc służba praktycznie rzecz biorąc uwijała się w tę i we w tę – dzięki czemu Leilwin i Bayle bez żadnych przeszkód pokonali teraz granice obozu.

Sama była nieco zdziwiona tą łatwością, póki przy ścieżce, którą szli, nie dostrzegła męskich sylwetek. Tamci właściwie byli niedostrzegalni, jakby wtapiali się w otoczenie, a zwłaszcza gdy otoczenie spowijał cień – zorientowała się o ich obecności dopiero wówczas, gdy jeden z nich się poruszył, bezgłośnie zajmując miejsce kilka kroków za nią i Bayle’em.

Od razu stało się jasne, że nie przypadkiem ich wybrał. Zapewne coś go uderzyło w tym, jak się poruszali, jak się zachowywali. I choć na wszelki wypadek dołożyli wszelkich starań, żeby znaleźć najprostsze odzienie, niemniej broda Bayle’a jednoznacznie wskazywała na jego illiańskie pochodzenie.

Leilwin zatrzymała się – równocześnie kładąc rękę na ramieniu Bayle’a – i odwróciła w stronę idącego za nimi Strażnika, bo wedle wszelkich znaków musiał być to Strażnik.

Tamten się zbliżał. Znajdowali się wciąż w pobliżu granic obozu. Namioty stały tu w wyraźnych kręgach. Z pewnym niepokojem zauważyła, że płótna niektórych rozjaśnione są światłem zbyt równym, aby jego źródłem mogły być świece czy lampy.

– Hej – powiedział Bayle, unosząc dłoń w powitalnym geście. – Szukamy Aes Sedai o imieniu Nynaeve al’Meara. Jeżeli jej tu nie ma, to może znajdzie się Elayne Trakand?

– Żadnej z nich nie ma w tym obozie – odparł Strażnik. Miał wyjątkowo długie ręce, poruszał się z gracją. Rysy jego okolonej długimi czarnymi włosami twarzy zdawały się jakieś… niedokończone. Jakby zostały wykute w kamieniu przez rzeźbiarza, który w trakcie pracy stracił na nią ochotę.

– Ach – skomentował Bayle. – Wobec tego musieliśmy się pomylić. Mógłbyś nam wskazać miejsce, gdzie znajduje się ich obóz? Rozumiesz, sprawa jest dość nagląca. – Słowa płynęły gładko i swobodnie. Gdy było trzeba, Bayle potrafił być wręcz urzekający. Przynajmniej w znacznie większym stopniu niż Leilwin.

– To zależy – odpowiedział Strażnik. – Twoja towarzyszka też szuka tych Aes Sedai?

– Szuka… – zaczął Bayle, ale Strażnik przerwał mu gestem uniesionej dłoni.

– Chciałbym, żeby mi to sama powiedziała – rzekł, uważnie przypatrując się Leilwin.

– Na tym mi przecież zależy – powiedziała Leilwin. – Moja stara babcia! Te kobiety obiecały nam zapłatę i nie odpuszczę, za nic. Aes Sedai nie kłamią. Wszyscy to wiedzą. Jeżeli nas do nich nie zaprowadzisz, znajdę takiego, co zechce!

Strażnik zawahał się, aż zmrużył oczy pod tą lawiną słów. Na szczęście po chwili skinął głową.

– Tędy – rzucił i ruszył od razu w przeciwną stronę niż, jak się domyślali, znajdowało się centrum obozu. Tak czy inaczej jego podejrzliwość się rozwiała.

Leilwin wypuściła wstrzymywany oddech i ruszyła w ślad za Strażnikiem i Bayle’em. Ten ostatni obrzucił ją przelotnym spojrzeniem przepełnionym takim triumfem, że gdyby Strażnik obejrzał się w tej chwili, z pewnością wszystko by się od razu wydało. Sama wszelako też nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.

Sporo wysiłku musiała włożyć w nauczenie się mówienia z illiańskim akcentem, niemniej charakterystyczna wymowa seanchańska nie wchodziła w grę, zwłaszcza w obecności Aes Sedai. Bayle twierdził wprawdzie, że żaden rodowity Illianin nie dałby się nabrać, jednak obcego wyraźnie oszukała z łatwością.

Poczuła ulgę, gdy opuścili obóz Aes Sedai i zanurzyli się w rozpościerającą się za nim ciemność. Jedną rzeczą było posiadanie przyjaciółek wśród sióstr – czuła, że śmiało może je tak nazywać, mimo iż przyjaźń z pewnością nie zasługiwała na miano „łatwa” – zupełnie inną przebywanie w miejscu, gdzie były ich tłumy. W końcu Strażnik doprowadził ich na otwarty obszar niedaleko samego centrum Pola Merrilora. Leżał tam doprawdy wielki obóz złożony z niezliczonych małych namiotów.

– Aielowie – wyjaśnił półgłosem Bayle. – Muszą być ich tu dziesiątki tysięcy.

Ciekawe. O Aielach krążyły przerażające opowieści, z pewnością legendy, w których zapewne trudno było się doszukiwać prawdy. Ale nawet jeśli wziąć poprawkę na typową dla takich historii przesadę, dalej można było wnosić, że są oni najgroźniejszymi wojownikami po tej stronie oceanu. W innych okolicznościach chętnie pobawiłaby się myślą o ćwiczebnym pojedynku z którymś. Mimowolnie sięgnęła ręką do plecaka; z boku, w specjalnej kieszeni znajdowała się krótka pałka.

Z pewnością do ułomków ci Aielowie nie należeli. Mijali kolejne ogniska, przy których siedzieli – z pozoru całkowicie rozluźnieni. Ale czuła na sobie ich spojrzenia, znacznie bardziej czujne i przenikliwe niż wszystko, co ich dotąd spotkało ze strony Strażników. Niebezpieczni ludzie, gotowi zabić w jednej chwili, nawet w trakcie wieczornego spoczynku przy ogniskach. W oddali widziała powiewające nad obozem sztandary, ale ciemności nie pozwalały odróżnić barw.

– Do jakiego króla czy też może do jakiej królowej należy ten obóz? – zawołała za Strażnikiem.

Tamten odwrócił się, w plątaninie cieni spowijającej jego twarz rozbłysły oczy.

– Do twojego króla, Illianko.

Domyśliła się raczej, niż poczuła, jak Bayle zesztywniał.

„O żesz…”

Smok Odrodzony. Pogratulowała sobie, że nie zgubiła kroku. Mężczyzna, który potrafił przenosić Moc. Coś znacznie, znacznie gorszego niż Aes Sedai.

Strażnik w końcu doprowadził ich pod namiot pośrodku obozu Aielów.

– Macie szczęście, światło wciąż się pali. – U progu nie było straży, więc tylko zawołał cicho, prosząc o pozwolenie na wejście. Ze środka dobiegło potwierdzenie, odsunął więc klapę namiotu i skinął głową w ich stronę – cały czas przyglądał się im czujnie, a dłoń spoczywała na rękojeści miecza.

I choć zgrozą napawała ją myśl o tym mieczu za swymi bezbronnymi plecami, to zrobiła, co kazał. Światło we wnętrzu namiotu dawała jedna z tych nienaturalnych kul. Za biurkiem dostrzegła znaną postać kobiety w zielonej sukni, piszącą list. Nynaeve al’Meara była kimś, kogo w Seanchan nazywano telarti – kobietą z ogniem w duszy. Podczas swych peregrynacji po tych ziemiach Leilwin zdążyła się zorientować, że po Aes Sedai oczekiwano, iż będą opanowane i niewzruszone niczym spokojne wody. Cóż, być może Nynaeve bywała czasami jak spokojne wody, ale za następnym zakrętem rzeki grzmiał już wodospad.

Nie uniosła głowy, nawet na nich nie spojrzała. Leilwin uderzyło to, że włosy miała rozpuszczone – spływały swobodnie na jej ramiona. Widok zdał jej się tak dziwny jak widok okrętu bez masztów.

– Jeszcze chwilę, Sleete – powiedziała. – Szczerze mówiąc, to ostatnio krzątasz się koło mnie jak kwoka, która zgubiła gdzieś jedno jajko. Czy twoja Aes Sedai nie ma dla ciebie nic do roboty?

– Lan dużo dla wielu z nas znaczy, Nynaeve Sedai – odparł Strażnik, jak się okazało o imieniu Sleete, niskim ochrypłym głosem.

– Och, czyżby dla mnie nic nie znaczył? Szczerze mówiąc, to zastanawiam się, czy nie kazać ci iść narąbać drewna, czy co tam… Jeżeli jeszcze jeden Strażnik pojawi się tu z pytaniem, czy przypadkiem nie potrzebuję…

W końcu uniosła wzrok i zobaczyła Leilwin. W jednej chwili jej twarz stężała. W oczach pojawił się lód. Lodowaty płomień. Leilwin z miejsca cała się spociła. Życie obojga spoczywało w dłoniach tej kobiety. Dlaczego Sleete nie mógł zaprowadzić ich do Elayne? Może w ogóle nie powinna wspominać imienia Nynaeve?

– Ci dwoje domagali się widzenia z tobą – wyjaśnił Sleete. Obnażony miecz trzymał już w dłoni. Leilwin nawet się nie zorientowała. Domon mruczał coś pod nosem. – Twierdzą, że obiecałaś im zapłatę i przyszli ją odebrać. Jednak nie zameldowali się w Wieży, więc należy przyjąć, iż jakimś cudem przedostali się przez jedną z bram. Mężczyzna jest Illianinem. Narodowości kobiety nie potrafię wskazać. Maskuje swój akcent.

Cóż, być może jej fonetyczne wysiłki nie na wiele się zdały. Leilwin zerknęła na miecz Strażnika. Gdyby przetoczyła się szybko w bok, być może pierwszy jego cios chybiłby celu, zakładając, że mierzyłby w pierś lub kark. Wtedy zdążyłaby wyciągnąć pałkę i…

Miała przeciwko sobie Aes Sedai. Nawet nie dałaby rady się podnieść. Zostałaby schwytana w splot Jedynej Mocy albo jeszcze coś gorszego.

– Znam ich, Sleete – oświadczyła Nynaeve lodowatym tonem. – Dobrze zrobiłeś, że ich do mnie przyprowadziłeś. Dziękuję.

W jednej chwili miecz Strażnika z powrotem znalazł się w pochwie, a on sam cicho niczym szept opuścił namiot – Leilwin poczuła tylko powiew chłodnego powietrza, towarzyszący uniesionej na moment klapie.

– Jeżeli przybyliście tu błagać o wybaczenie – zaczęła Nynaeve – to trafiliście na niewłaściwą osobę. Na poły byłam już zdecydowana, żeby wydać was Strażnikom na przesłuchanie. Może by coś wydusili na temat Seanchan z twojego zdradzieckiego umysłu.

– Dobrze cię znowu widzieć, Nynaeve – chłodno, spokojnie oznajmiła Leilwin.

– A więc co się stało? – zapytała Nynaeve.

Jak to: co się stało? O co chodzi tej kobiecie?

– Próbowałem – niespodzianie odparł Bayle, a w jego głosie brzmiały tony skruchy. – Walczyłem z nimi, ale łatwo dali mi radę. Mogli spalić mój statek, utopić wszystkich, pozabijać moich ludzi.

– Lepiej byłoby, gdybyś zginął, Illianinie, ty i wszyscy twoi ludzie – ucięła Nynaeve.

– A tak ter’angreal trafił w ręce jednego z Przeklętych. Semirhage ukrywała się wśród Seanchan, podając się za jakiegoś sędziego. Prawdomówczynię, tak? To jest właściwe słowo?

– Tak – cichych głosem przytaknęła Leilwin. Teraz już rozumiała. – Żałuję, że nie udało mi się dotrzymać przysięgi, ale…

– Ty mi mówisz, że żałujesz, Egeanin? – zdumiała się Nynaeve i wstała tak gwałtownie, że krzesło przewróciło się. – „Żałuję” to doprawdy nie jest właściwe słowo, gdy w grę wchodzi los całego świata, kiedy twoje postępki praktycznie rzecz biorąc pchnęły nas na skraj ciemności. Ona skopiowała ten instrument, kobieto. Jedną z kopii nałożyła na kark Smoka Odrodzonego. Wyobraź sobie: Smok Odrodzony w mocy jednego z Przeklętych!

Nynaeve wyrzuciła ręce w górę.

– Światłości! Przez ciebie znaleźliśmy się o krok od zagłady. Od kresu wszystkiego. Wzoru, świata, nic by nie zostało… Miliony żywotów mogły zniknąć w jednej chwili przez twoją lekkomyślność.

– Ja… – W jednej chwili wszystkie błędy Leilwin nabrały w jej oczach monstrualnych rozmiarów. Jej życie, stracone. Jej imię, bezpowrotnie zbrukane. Jej statek, odebrany jej osobiście przez Córkę Dziewięciu Księżyców. Ale wszystko to zdawało się ulotne w obliczu tego, co właśnie usłyszała.

– Walczyłem – powiedział Bayle nieco mocniejszym głosem. – Walczyłem, dałem z siebie wszystko.

– Wychodzi na to, że powinnam wtedy stanąć po twojej stronie – stwierdziła Leilwin.

– Próbowałem ci to wyjaśnić – ponuro zgodził się Bayle. – Ile już razy, żebym sczezł, próbowałem ci to wyjaśnić.

– Ba! – prychnęła Nynaeve, przykładając dłoń do czoła. – Więc co ty tu robisz, Egeanin? Miałam nadzieję, że zginęłaś. Gdybyś zginęła, próbując dochować złożonej przysięgi, nie miałabym do ciebie pretensji.

„Osobiście wręczyłam Suroth tę rzecz” – pomyślała Leilwin. – „Taka była cena za moje życie, jedyna droga wyjścia”.

– Więc? – Nynaeve patrzyła na nią płonącymi oczyma. – Wykrztuś to z siebie, Egeanin.

– To już nie jest moje imię. – Leilwin osunęła się na kolana. – Wszystkiego mnie pozbawiono, najwyraźniej, jak to teraz widzę, również honoru. Oddaję ci swoje życie w charakterze zapłaty.

Nynaeve parsknęła.

– W przeciwieństwie do was, Seanchan, my nie traktujemy ludzi jak zwierzęta.

Leilwin trwała bez ruchu na klęczkach. Bayle położył jej dłoń na ramieniu, ale nie starał się jej podnosić. Dobrze wiedział, dlaczego nie może się inaczej zachować. Co z kolei świadczyło, że staje się już prawie człowiekiem cywilizowanym.

– Wstań – warknęła Nynaeve. – Światłości, Egeanin. Pamiętam cię jako kobietę silną, kobietę, która potrafiła gryźć kamienie i pluć piaskiem.

– To moja siła dyktuje mi, co mam robić – odparła, spuszczając oczy. Czy Nynaeve nie potrafiła pojąć, ile ją to kosztuje? Łatwiej byłoby poderżnąć sobie gardło, gdyby tylko została jej bodaj odrobina honoru pozwalającego na wybór takiego łatwego wyjścia.

– Wstań!

Leilwin zrobiła, jak jej kazano.

Nynaeve porwała tymczasem płaszcz leżący na łóżku i narzuciła go na ramiona.

– Chodź. Zaprowadzimy cię do Amyrlin. Może ona będzie wiedziała, co z tobą zrobić.

I wypadła w noc, a Leilwin poszła posłusznie za nią. Podjęła już decyzję. Tylko jedna droga wyjścia miała sens w jej oczach, tylko na jednej istniała szansa ocalenia choćby szczątków honoru, a być może również i szansa, żeby jej lud ocalał od kłamstw, w których żył już tak długo.

Leilwin Uziemiona należała teraz do Białej Wieży. Cokolwiek powiedzą te kobiety, cokolwiek zechcą z nią zrobić, tego faktu nic już nie mogło zmienić. Była ich własnością. Będzie da’covale tej Amyrlin, da się ponieść temu sztormowi duszy jak statek, którego żagle podarte zostały w strzępy.

Może te resztki honoru, o których nie miała nadziei śnić, pozwolą jej zdobyć zaufanie tej kobiety.


– To część starej kuracji z Ziem Granicznych, która ma przynieść ulgę w bólu – wyjaśniał Melten, odwijając z bandaża bok Talmanesa. – Pęcherznica spowalnia działanie skazy, będącej skutkiem przeklętego metalu.

Melten ubierał się jak andorański drwal, w prostą koszulę i płaszcz, ale mówił na sposób Pograniczników. Szczupły, z nieporządną strzechą włosów na głowie. W sakwie zawsze miał zestaw kolorowych kul, którymi żonglował gwoli uciechy żołnierzy Legionu. W poprzednim życiu pewnie był bardem albo kimś takim.

Niezbyt dobry materiał na żołnierza, ale w Legionie Czerwonej Ręki każdy był trochę dziwny i nikt nie pasował.

– Nie wiem, jakim sposobem osłabia truciznę – mówił dalej – ale działa, nie ma wątpliwości. Zważ, że to nie jest naturalny jad. Nie da się go wyssać z rany.

Talmanes sięgnął ręką do boku. Rana paliła, jakby pod skórą pełzły cierniste gałęzie, z każdym ruchem sięgając głębiej i szarpiąc coraz więcej ciała. Czuł wręcz truciznę krążącą w żyłach. „Światłości, co za ból!”

Niedaleko żołnierze Legionu przebijali się przez Caemlyn ku pałacowi. Wdarli się do miasta przez południową bramę, zostawiając najemnikom – pod dowództwem Sandipa – obronę zachodniej.

Jeżeli gdzieś w mieście bronili się jacyś ludzie, to z pewnością w pałacu. Pechowo się składało, że obszar między pozycją Talmanesa a pałacem kontrolowały Trolloki, więc coraz to wpadali na kolejny taran i wywiązywała się walka.

Talmanes nie miał innego sposobu, żeby się przekonać, czy pałac wciąż jeszcze się trzyma, jak tylko dotrzeć na miejsce. To oznaczało mozolny marsz naprzód, podczas którego jego ludzie cały czas byli zajęci walką, a poza tym istniało niebezpieczeństwo, że w każdej chwili któryś taran może mu odciąć tyły. Nie było jednak innego wyjścia. Musiał się przekonać, co – o ile w ogóle coś – zostało z obrony pałacu. Ponieważ tylko z pałacu będzie mógł uderzyć dalej na miasto i spróbować odbić smoki.

W powietrzu wisiała woń dymu i krwi; podczas krótkiej przerwy w walkach zebrali ciała padłych Trolloków na stertę pod prawą pierzeją ulicy, żeby w ogóle można było ruszyć naprzód.

Po tej części miasta też kręcili się uchodźcy, choć nie było ich już tak wielu. Strumień w miejsce niedawnej powodzi, który wylegał z mroku, w miarę jak Legion zdobywał kolejne fragmenty traktu wiodącego do pałacu. W przeciwieństwie do poprzednich, ci uciekinierzy nie domagali się, aby Talmanes bronił ich dobytku i domów – po prostu łkali z radości na widok ludzkich twarzy. Madwin dowodził operacją odsyłania ich na tyły korytarzem wyciętym przez Legion w oddziałach Trolloków.

Zerknął w stronę pałacu, którego zarysy ledwie majaczyły pośród mroku. Choć większość miasta płonęła, pałac pozostawał nietknięty, jego białe mury górowały ponad miastem niby sylwetki widm. Nie pali się. To musiało znaczyć, że ktoś tam się broni, czyż nie? Przecież z pewnością byłby jednym z pierwotnych celów operacji Trolloków.

Dał swoim ludziom – i sobie – odetchnąć przez chwilę, wysyłając tymczasem zwiadowców przodem.

Melten skończył właśnie bandażować ciasno ranę obłożoną kataplazmem.

– Dzięki, Melten – powiedział Talmanes, kiwając tamtemu głową. – Już czuję, jak kataplazm działa. Powiedziałeś, że to część kuracji uśmierzającej ból. Jaka jest pozostała część?

Melten odczepił od pasa metalową manierkę i podał Talmanesowi.

– Shienarańska brandy, mocna.

– Picie w trakcie walki to nie jest dobry pomysł, człowieku.

– Weź ją, mój panie – spokojnie odparł Melten. – Zatrzymaj manierkę i pij z niej do dna. Albo po następnym dzwonie nie będziesz mógł się utrzymać na nogach.

Talmanes zawahał się, a potem wziął manierkę i upił duży łyk. Brandy paliła jak rana w boku. Rozkaszlał się, odsunął manierkę od ust.

– Chyba ci się pomyliły flaszki, Melten. A to jest coś, co przyniosłeś z garbarni.

Melten parsknął.

– A powiadają, że nie masz poczucia humoru, lordzie Talmanesie.

– Nie mam – uciął Talmanes. – Trzymaj się blisko mnie z tym swoim mieczem.

Melten pokiwał głową, oczy miał poważne.

– Pogromca Grozy – wyszeptał.

– Co? O co chodzi?

– Taki tytuł nadają na Ziemiach Granicznych. Zabiłeś Pomora. Pogromca Grozy.

– W tym czasie miał już w sobie z siedemnaście grotów.

– Nieważne. – Melten poklepał go po ramieniu. – Pogromca Grozy. Kiedy nie będziesz mógł już nieść bólu, wyciągnij w moją stronę dłonie zaciśnięte w pięści. Ja już zajmę się resztą.

Talmanes podniósł się. Przeszył go ból tak silny, że nie zdołał stłumić jęku. Rozumieli się bez słów. Zresztą kilku Pograniczników walczących w Legionie potwierdziło diagnozę – rany od klingi Thakan’dara zachowywały się nieprzewidywalnie. Niektóre ropiały szybko, inne przyprawiały człowieka o długą chorobę. Natomiast takie, jak odniesiona przez Talmanesa, takie, które czerniały… te były najgorsze. Nic go nie uratuje, chyba że w ciągu następnych kilku godzin znajdzie gdzieś jakąś Aes Sedai.

– Rozumiem – mruknął Talmanes. – Dobrze, że nie mam poczucia humoru, bo musiałbym dojść do wniosku, że Wzór stroi sobie ze mnie żarty. Dennel! Masz gdzieś plan pod ręką? – Światłości, ależ mu brakowało Vanina.

– Mój panie – wołał już z daleka Dennel, spiesząc przez ciemną ulicę z pochodnią i pośpiesznie wyrysowanym planem. Dennel był jednym z kapitanów formacji smoków Legionu. – Wydaje mi się, że znalazłem krótszą drogę do miejsca, gdzie Aludra trzymała smoki.

– Najpierw przebijemy się do pałacu – uciął Talmanes.

– Mój panie. – Tym razem szerokie usta Dennela ciszej wymawiały słowa. Szarpał palcami mundur, jakby ten go uwierał. – Jeżeli smoki wpadną w łapy Cienia…

– Doskonale zdaję sobie sprawę z zagrożenia, choć dzięki, Dennel, że mi je zechciałeś uświadomić. Zakładając, że do nich dotrzemy, jak szybko da się je wprawić w ruch? Obawiam się, żebyśmy za bardzo nie rozciągnęli sił, a pożar ogarnia miasto szybciej, niż płoną nasączone pachnącymi olejkami listy miłosne kochanki Wysokiego Lorda. Chciałbym jak najszybciej wyprowadzić broń z miasta.

– Jedną, dwoma salwami mogę zmieść barykadę, ale smoki nie poruszają się szybko. Są mocowane na wozach i to określa tempo ich poruszania. Nie szybciej niż… powiedzmy, kolumna wozów taboru. Poza tym trochę czasu zajmuje ich odpowiednie rozstawienie i przygotowanie do oddania strzału.

– Wobec tego idziemy na pałac – skwitował Talmanes.

– Ale…

– W pałacu – powiedział zdecydowanie – możemy znaleźć kobietę, która otworzy nam bramę prosto do składu Aludry. Poza tym, gdyby się miało okazać, że Gwardia wciąż walczy, ktoś będzie nam ubezpieczał tyły. Odzyskamy te smoki, ale nie tracąc przy tym rozumu.

W tej samej chwili zobaczył Ladwina i Mara, którzy zbiegali z góry.

– Tam jest pełno Trolloków! – mówił Mar, spiesząc ku Talmanesowi. – Setka, co najmniej, przyczajonych na ulicy.

– Równać szeregi, ludzie! – krzyknął Talmanes. – Ruszamy na pałac!


W namiocie parowym zapanowała całkowita cisza.

Wiedząc, co ma im do powiedzenia, Aviendha spodziewała się niedowierzania, na pewno pytań, lecz nie tej bolesnej ciszy.

Jednak choć jej nie oczekiwała, rozumiała to. Sama czuła się podobnie, gdy w wizji nękały ją obrazy Aielów, z czasem gubiących ji’e’toh. Była świadkiem śmierci, dyshonoru i upadku swego ludu. Przynajmniej teraz miała z kim podzielić się swym ciężarem.

Rozgrzane kamienie w kotle cicho syczały. Któraś powinna dolać wody, ale żadna z sześciu obecnych w środku kobiet nawet nie drgnęła. Wszystkie oprócz Aviendhy były Mądrymi, wszystkie – z Aviendhą włącznie – były nagie, jak to w namiocie parowym. Sorilea, Amys, Bair, Melaine i Kymer z Aielów Tomanelle. Spojrzenia wszystkich były puste, każda pozostawała sama ze swoimi myślami.

W końcu jedna po drugiej unosiły głowy, siadały prosto, jakby pogodzone z nowym brzemieniem. To uspokoiło Aviendhę; nie spodziewała się, że jej wieści okażą się tak załamujące. Przecież takie właśnie były i takimi chciała je widzieć: wychodzące naprzeciw niebezpieczeństwu, a nie lękliwie odwracające wzrok.

– Ten Który Odbiera Wzrok już prawie wydostał się na świat – oznajmiła Melaine. – Wzór został jakimś sposobem wypaczony. W snach widujemy wiele rzeczy, które mogą, ale nie muszą się wydarzyć, jednak tych możliwości wciąż jest zbyt wiele, żeby stwierdzić coś konkretnego. Los naszego ludu pozostaje ukryty przed spacerującymi po snach, podobnie jak los Car’a’carna, który dopełni się, gdy przebije oko Odbierającemu Wzrok w Tym Dniu Ostatnim. Nie umiemy zważyć prawdy tego, co zobaczyła Aviendha.

– Ale musimy – rzekła Sorilea, a jej oczy były niczym dwa kamyki. – Musimy wiedzieć. Trzeba przeprowadzić kolejne próby. Przekonać się, czy następnym kobietom też zostanie zesłana ta wizja, czy też pozostanie ona przeżyciem jednostkowym.

– Następna będzie Elenar z Daryne – wyjaśniła Amys. – Jej szkolenie jest już właściwie na ukończeniu. Wkrótce będzie mogła odwiedzić Rhuidean. Poprosimy Hayde i Shanni, żeby ją odpowiednio zachęciły.

Aviendha stłumiła przeszywający ją dreszcz. Aż za dobrze wiedziała, co znaczy w ustach Mądrych „odpowiednie zachęcanie”.

– Tak też uczynimy – podsumowała Bair, pochylając się lekko. – Nie wiemy na razie, czy przypadkiem taka wizja nie jest skutkiem kolejnego przejścia między szklanymi kolumnami. Może właśnie dlatego jest to zabronione?

W tym momencie żadna nie patrzyła na Aviendhę, ale całkiem jasne dla niej było, co sobie myślą. Dopuściła się czynu zabronionego. Niejednego – mówienie o tym, co się przeżyło w Rhuidean, też objęte było tabu.

Ale oczywiście żadna nic nie powie. Rhuidean jej nie zabiło, to znaczy, że jej los zdecydował się w zgodzie z obrotami Koła. Bair wciąż patrzyła pustym wzrokiem przed siebie. Pot spływał po twarzy i piersiach Aviendhy.

„Wcale nie tęsknię za kąpielami w wodzie” – przyplątała się nie wiadomo skąd myśl. A za nią następne: przecież nie była słabą i miękką mieszkanką mokradeł. Z drugiej strony, po tej stronie gór namiot parowy bynajmniej nie był koniecznością. Wręcz przeciwnie, ponieważ noce były tu znacznie cieplejsze, gorąco namiotu parowego przytłaczało, zamiast dawać wytchnienie. A wody przecież było dość na kąpiel…

Nie. Zagryzła zęby.

– Mogę przemówić?

– Nie wygłupiaj się, dziewczyno – żachnęła się Melaine. Jej brzuch był już mocno zaokrąglony, rozwiązanie miało nastąpić niebawem. – Jesteś już jedną z nas. Nie musisz o nic prosić.

Dziewczyno? Trochę jeszcze czasu im zabierze, zanim będzie w pełni jedną z nich, niemniej trzeba im było oddać, że się starały. Żadna nie kazała jej parzyć herbaty, nosić wody w kociołku… Pod nieobecność uczennic i kiedy pod ręką nie było żadnego gai’shain, na przemian zajmowały się tego rodzaju rzeczami.

– Mniej mnie interesuje ewentualność nawracającej wizji niż jej treść – oznajmiła Aviendha. – Czy taki los jest nam pisany? Czy nie mogłybyśmy go jakoś oddalić?

– Rhuidean zsyła dwa rodzaje wizji – wyjaśniła Kymer. Była młoda, być może ledwie dziesięć lat starsza od Aviendhy; miała pociągłą smagłą twarz, okoloną rudymi włosami o głębokim odcieniu. – Pierwsza dotyczy tego, co może się wydarzyć, druga, po przejściu między kolumnami, tego, co się zdarzyło.

– Więc trzecia może ukazywać zarówno możliwość, jak i fakt – stwierdziła Amys. – Lecz ponieważ kolumny zawsze ukazują rzeczywistość wiernie, być może dotyczy to w takim samym stopniu przyszłości, co przeszłości?

Aviendha poczuła, jak upada w niej duch.

– Po cóż jednak – cicho rzuciła Bair – kolumny miałyby ukazywać tragedię, której nie da się odwrócić? Nie. Nie potrafię w to uwierzyć. W Rhuidean wszystkie widziałyśmy to, co miałyśmy zobaczyć. To, co mogło nam pomóc, a nie załamać nas i zniszczyć. Za tą wizją też musi stać jakiś cel. Może chodzi o to, abyśmy jeszcze bardziej starały się żyć w zgodzie z wymogami honoru?

– To nieważne – sucho ucięła Sorilea.

– Jak… – zaczęła Aviendha.

– To nieważne – powtórzyła tamta. – Jeżeli wizja dyktuje nam nasz los, jeśli losem tym jest… upadek… jak się wyraziłaś, to przecież i tak się nie poddamy, i tak będziemy walczyć.

W namiocie zapadła cisza. Aviendha pokręciła głową.

– Nie mamy innego wyjścia, jak wierzyć, że los z wizji da się odmienić – podjęła po chwili Sorilea. – Więc twoje pytanie, Aviendha, jest stratą czasu. Lepiej się zastanowić nad tym, co trzeba robić.

Aviendha wreszcie zrozumiała i przyłapała się na tym, że kiwa potakująco głową.

– Ja… Tak, tak, masz rację, Mądra.

– Co trzeba robić? – dopytywała się Kymer. – Trzeba robić to, co może coś zmienić. A zastanawiać się musimy, jak wygrać Ostatnią Bitwę.

– Kiedy o tym myślę – wtrąciła Amys – to omalże pragnę, żeby wizja się spełniła, ponieważ najwyraźniej wynika z niej, że wygraliśmy tę bitwę.

– Nie wynika – sprzeciwiła się Sorilea. – Zwycięstwo Odbierającego Wzrok zniszczy Wzór, a tym samym żadna wizja przyszłości nie będzie wiarygodna. Nawet proroctwa dotyczące przyszłych Wieków staną się bezprzedmiotowe, gdy On wygra.

– Moja wizja miała jakiś związek z tym, co planuje Rand – oznajmiła znienacka Aviendha.

Głowy wszystkich odwróciły się w jej stronę.

– Jak rozumiem – odpowiedziała – na jutro zaplanował ważne obwieszczenie.

– Car’a’carn ma skłonność do efektownych wystąpień – zauważyła Bair, ale w jej głosie pobrzmiewały ciepłe tony. – On jest niczym krokobur, który całą noc wił gniazdo, żeby potem rano śpiewać o tym wszystkim w okolicy.

O spotkaniu w Merrilorze Aviendha dowiedziała się wyłącznie poprzez więź zobowiązań łączącą ją z Randem al’Thorem, dzięki której znała miejsce jego pobytu. Zaskoczyło ją ono i skłoniło do zastanowienia, czy przypadkiem dwa wydarzenia nie są ze sobą powiązane. Kiedy na miejscu zastała tak liczne zgromadzenie, nie mogła już się opędzić od skojarzeń: może naprawdę jej wizja brała początek w wydarzeniach jutrzejszego dnia?

– Czuję się, jakbym zdobyła wiedzę dla mnie nieprzeznaczoną – powiedziała, na poły do siebie.

– Zajrzałaś głęboko w możliwą przyszłość – zauważyła Kymer. – Nie sposób, żeby to cię nie zmieniło.

– Jutro się wszystko rozstrzygnie – mówiła z coraz większym przekonaniem Aviendha. – Wszystko zależy od jego planu.

– Z tego, co mówiłaś – ciągnęła Kymer – wynika, że on ma zamiar zlekceważyć Aielów, swój własny lud. Nie pojmuję, czemuż miałby obdarzać łaskami innych, a nie tych, którzy najbardziej zasługują. Chce nas obrazić?

– Nie sądzę, aby tak sprawa wyglądała – odparła Aviendha. – Moim zdaniem w grę nie wchodzą żadne łaski, tylko żądania i wymogi.

– Wspomniał coś o cenie – dodała Bair. – O cenie, którą wymusi na wszystkich. Ale nikomu nie udało się wyjaśnić, o co chodzi.

– Wczesnym wieczorem dzisiejszego dnia podróżował przez bramę do Łzy, skąd coś przywiózł – wtrąciła Melaine. – Doniosły mi o tym Panny Włóczni, jak dotąd wywiązuje się z przysięgi, że będzie je zawsze zabierał ze sobą. Ale kiedy spytałyśmy go o cenę, powiedział, że to jest coś, o co Aielowie nie powinni się martwić.

Aviendha nachmurzyła się.

– Chce, żeby ludzie zapłacili za to, co on zrobi, i co, jak wszyscy wiemy, zrobić musi? Mam wrażenie, że zbyt dużo czasu spędza z tą ambasadorką Ludu Morza.

– Nie, moim zdaniem wszystko jest w porządku – zaprotestowała Amys. – Ludzie wiele oczekują od Car’a’carna. Ma prawo domagać się czegoś w zamian. Ludzie są słabi, być może chce ich uczynić mocniejszymi.

– I dlatego mamy wrażenie, że nas lekceważy – cicho uzupełniła Bair. – Nie interesuje się nami, ponieważ my już jesteśmy mocne.

W namiocie zapanowała kolejna chwila milczenia. Amys nalała trochę wody do kotła z gorącymi kamieniami. Poprzez unoszącą się parę Aviendha zobaczyła, że tamta ma zmartwioną twarz.

– Też tak sądzę – zgodziła się Sorilea. – Nie zamierza nas obrazić. A w swoim mniemaniu sądzi, że oddaje nam honory. – Pokręciła głową. – Ale mógłby wiedzieć lepiej.

– Car’a’carnowi często zdarza się – dołączyła do niej Kymer – przypadkowo nas urazić, jakby był dzieckiem. Jesteśmy silne, więc jego żądania… czegokolwiek dotyczą… nie są dla nas tak istotne. Jeżeli inni są w stanie zapłacić cenę, my też możemy.

– Gdyby został odpowiednio zaznajomiony z naszymi obyczajami, nie popełniałby tych błędów – mruknęła Sorilea.

Aviendha spokojnie popatrzyła jej w oczy. Nie, nie wtajemniczyła go, jak powinna – z drugiej strony Rand al’Thor był krnąbrny, o czym wszystkie doskonale wiedziały. Poza tym, teraz była im równa, więc nie miejsce na takie uszczypliwości… Choć, gdy patrzyła na wąskie usta Sorilei, zaciśnięte w grymasie dezaprobaty, jakoś nie potrafiła się poczuć równą tamtej.

Zapewne zbyt dużo czasu spędziła z mieszkańcami mokradeł – szczególnie z Elayne – ale nagle, w jednej chwili zobaczyła, jak to musi wyglądać z jego punktu widzenia. Uwolnienie Aielów od ceny, jaką będą musieli zapłacić pozostali – jeżeli faktycznie o to mu chodziło – zaiste było w oczach Randa honorowym zaszczytem. Gdyby postawił przed nimi te same wymogi, co przed pozostałymi, te same Mądre mogłyby się poczuć obrażone wkładaniem ich do jednego worka z mieszkańcami mokradeł.

Co on sobie zaplanował? W swoich wizjach znalazła rozproszone wskazówki i coraz bardziej była przekonana, że jutro nastąpi pierwszy krok Aielów na drodze do zagłady.

Za żadną cenę nie może do tego dopuścić. Takie było jej pierwsze poważne zadanie w roli Mądrej i zapewne najważniejsze w życiu. Nie mogła zawieść.

– Jej zadanie polegało nie tylko na tym, żeby go uczyć – zauważyła Amys. – Ileż bym dała za porządną kobietę, która miałaby na niego oko. – Obrzuciła Aviendhę znaczącym spojrzeniem.

– Będzie mój – oznajmiła zdecydowanie Aviendha. „Ale nie wasz ani naszego ludu”. Sama była zdumiona siłą uczucia, jakie towarzyszyło tej myśli. Przecież pochodziła z Aielów. Jej lud był dla niej wszystkim.

Jednak ten wybór nie należał do nich. Należał wyłącznie do niej.

– Chcę cię ostrzec, Aviendha – usłyszała słowa Bair. Dłoń Mądrej spoczęła na jej nadgarstku. – On się zmienił podczas twojej nieobecności. Teraz jest silniejszy.

Aviendha zmarszczyła brwi.

– W jaki sposób?

– Objął śmierć – dodała Amys, a w jej głosie zabrzmiały nuty dumy. – I choć wciąż nosi miecz i ubiera się jak mieszkaniec mokradeł, to już jest nasz, ostatecznie nieodwołalnie.

– Muszę się z nim zobaczyć – oświadczyła Aviendha, wstając. – Może uda mi się czegoś dowiedzieć na temat jego planów.

– Czasu nie zostało wiele – ostrzegła Kymer.

– Została cała noc – odparła Aviendha. – To wystarczy.

Pozostałe pokiwały głowami. Aviendha zaczęła się ubierać. Niespodziewanie tamte poszły jej śladem. Najprawdopodobniej uznały jej wieści za dostatecznie ważne, żeby, nie kończąc aktualnego zebrania, zaraz podzielić się nimi z innymi Mądrymi.

Aviendha pierwsza wyszła w noc, chłodne powietrze przyjemnie owionęło rozgrzaną skórę. Odetchnęła głęboko. W oczach ćmiło jej się ze zmęczenia, ale sen będzie musiał poczekać.

Klapy namiotu szeleściły, gdy kolejne Mądre wychodziły za nią. Melaine i Amys wymieniły kilka słów, potem szybko rozeszły się w mrok. Kymer zdecydowanie ruszyła w stronę obozu zajmowaną przez Tomanelle. Zapewne chciała jak najszybciej porozmawiać ze swoim siostrzanym ojcem, Hanem, wodzem Tomanelle.

Aviendha również zbierała się do odejścia, kiedy koścista dłoń spoczęła na jej ramieniu. Ujrzała stojącą za nią Bair. Mądra miała już na sobie zwyczajową spódnicę i bluzkę.

– Mądra… – zareagowała odruchowo.

– Mądra… – odpowiedziała Bair z uśmiechem.

– Czy jest coś…

– Pójdę do Rhuidean – wypaliła tamta, zadzierając głowę i spoglądając w niebo. – Może będziesz tak uprzejma i otworzysz mi bramę?

– Chcesz przejść między szklanymi kolumnami.

– Jedna z nas musi. Wbrew temu, co można by wnosić ze słów Amys, Elenar nie jest jeszcze gotowa, a zwłaszcza na coś… takiego. Dziewczyna jest w porządku, tyle tylko, że skrzeczy i skrzeczy, jak padlinożerny ptak nad ostatnim kawałkiem gnijącego mięsa.

– Ale…

– Och, nie zaczynaj i ty. Jesteś jedną z nas, Aviendha, co nie zmienia faktu, że mogłam się opiekować twoją babcią, kiedy jeszcze była dzieckiem. – Bair pokręciła głową, śnieżnobiałe włosy zdawały się lśnić w księżycowej poświacie. – Najlepiej się nadaję – ciągnęła. – Zdolne do przenoszenia Mocy będą potrzebne w bitwie, która nas czeka. Poza tym nie pozwolę, żeby w obliczu tego, co się stało, jakieś dziecko przeszło między kolumnami. Sama to zrobię. No, dobrze, brama, tak? Spełnisz moją prośbę czy będę musiała zmusić Amys?

Aviendha chętnie by ujrzała, jak któraś zmusza Amys do zrobienia czegokolwiek… Może Sorilea by sobie poradziła. Ale nic nie powiedziała, tylko splotła odpowiednie strumienie Mocy, żeby stworzyć bramę.

Na myśl o tym, że druga kobieta będzie świadkiem tego, co sama widziała, skręcało ją w żołądku. Czy Bair doświadczy dokładnie tej samej wizji? A jeżeli tak, to czy przez to obecna w niej przyszłość stanie się bardziej prawdopodobna?

– Naprawdę było to aż tak okropne? – zapytała cicho tamta.

– Przerażające. Włócznie by się spłakały, popękały kamienie, Bair. Wolałabym osobiście stawić czoło Odbierającemu Wzrok.

– Dodatkowy argument, żebym to ja poszła, a nie żadna inna. Powinna to zobaczyć najsilniejsza z nas.

Aviendha zapanowała nad odruchowym gestem i nie zareagowała uniesieniem brwi. Bair była wprawdzie twarda jak dobrze wyprawiona skóra, niemniej pozostałe też nie bardzo zasługiwały na miano delikatnych płatków.

– Bair – powiedziała jeszcze, tknięta nagłą myślą. – Spotkałaś może kiedyś kobietę o imieniu Nakomi?

– Nakomi. – Powtórzyła tamta z namysłem. – To pradawne imię. Nie znam żadnej, która dzisiaj by się nim posługiwała. Czemu pytasz?

– W drodze do Rhuidean spotkałam kobietę, która tak mi się przedstawiła – odpowiedziała Aviendha. – Twierdziła, że jest Mądrą, ale było w niej coś takiego… – Pokręciła głową. – Powiedzmy, że to tylko moja pusta ciekawość.

– Cóż, na mnie czas. Czas dowiedzieć się czegoś więcej na temat prawdziwości twoich wizji – rzekła Bair, ruszając w kierunku bramy.

– A jeżeli okażą się prawdziwe? – Aviendha nie zdołała powstrzymać cisnącego się na usta pytania. – Jeżeli naprawdę nic nie będziemy w stanie zrobić?

Bair odwróciła się.

– Mówiłaś, że widziałaś swoje dzieci?

Aviendha przytaknęła. Opowiadając treść swoich wizji, tę część potraktowała zdawkowo. Uznała, że nie ma co się wdawać w osobiste sprawy.

– Jednemu z nich nadaj inne imię – zaproponowała Bair. – Nigdy nikomu nie podawaj imienia, które poznałaś w wizji, nawet nam. Wtedy będziesz wiedziała. Jeśli bodaj jedną rzecz można zmienić, można zmienić również pozostałe. Nie, one po prostu też się zmienią. To nie jest nasz los, Aviendha. To jest droga, którą nie pójdziemy. Razem stworzymy inną.

Aviendha mimowolnie pokiwała głową. Tak. Drobna zmiana, taka drobna, a jaka znacząca.

– Dziękuję ci, Bair.

Siwa Mądra skinęła jej na pożegnanie, a potem przekroczyła bramę i ruszyła biegiem w kierunku oddalonego miasta.


Talmanes zamachnął się szeroko na przygarbionego Trolloka w prymitywnej kolczudze. Potwór miał pysk dzika i odrażająco śmierdział mieszaniną odorów dymu, mokrej sierści i niemytego ciała. Pod siłą ciosu chrząknął gardłowo, jakby zdziwiony – bestie zawsze zdawały się zdziwione, gdy je atakował.

Szarpnął dłonią, uwalniając klingę z boku Trolloka, zanim tamten zwalił się na ziemię, w wypadzie przebił mu sztychem gardło, nie dbając o połamane pazury szarpiące jego nogę. Następnie patrzył, jak w paciorkowatych, nazbyt ludzkich oczach szybko gaśnie życie.

Wokół jego ludzie walczyli, krzyczeli, jęczeli, zabijali. Ulica stromizną wiodła ku pałacowi. Tam właśnie urządziły zasadzkę Trolloki, żeby uniemożliwić Legionowi marsz pod górę.

Talmanes przykucnął, a właściwie osunął się bezwładnie pod ścianą jakiegoś budynku – sąsiedni płonął, malując scenerię wściekłymi kolorami i kąpiąc ją w żarze bijącym od płomieni. Ale jemu ogień ten zdał się chłodny w porównaniu z tym, który przerażająco przeżerał jego ranę. Paląca trucizna z jednej strony sięgnęła już stopy, z drugiej objęła ramię.

„Krew i krwawe popioły” – krążyło mu w głowie. – „Cóż bym dał za bodaj parę godzin z fajką i książką, w samotności i spokoju”. Ludzie, którzy zachwycali się chwalebną śmiercią w boju, byli skończonymi, przeklętymi głupcami. Nie było nic chwalebnego w umieraniu pośród ognia i krwi. Spokojna, łagodna śmierć, za każdą cenę…

Podniósł się ciężko, krople potu skapywały z jego twarzy. Zerknął w dół ulicy – Trolloki gromadziły się na tyłach jego pozycji. I wprawdzie tym sposobem odcięły mu odwrót, ale nie przeszkadzały przeć naprzód. I Legion szedł, wyrąbując sobie drogę w szeregach potworów.

Odwrót zresztą byłby nadzwyczaj trudny. I nie chodziło tylko o Trolloki zagradzające drogę, ale o samą specyfikę walki w mieście, która pozwalała im przeformować szyki i, tak w odwrocie, jak i w ataku, atakować jego flanki z bocznych uliczek.

– Atakujemy całą siłą, ludzie! – zawołał i sam rzucił się ku Trollokom blokującym przestrzeń ulicy. Pałac był już całkiem niedaleko. Przyjął na tarczę cios miecza Trolloka z kozim łbem, który w przeciwnym razie sięgnąłby głowy Dennela. Spróbował odepchnąć broń, ale… na Światłość!… Trolloki były jednak silne. W istocie ledwie udało mu się ustać na nogach do chwili, gdy Dennel doszedł do siebie i ciął stwora w uda, obalając na ziemię.

Zobaczył obok siebie Meltena. Wywiązując się ze złożonej obietnicy, Pogranicznik trwał przy nim na wypadek, gdyby potrzebny był miecz przecinający żywot Talmanesa.

Razem poszli w szpicy ataku na wzgórze. Przez chwilę wyglądało, jakby Trolloki powoli zaczynały się wycofywać, ale wtedy runęły do ataku warczącą, wyjącą masą ciemnego futra i metalu, połyskującą w świetle płomieni.

Tyle ich…

– Zewrzeć szeregi! – wołał Talmanes. – Za lorda Mata i Legion Czerwonej Ręki!

Gdyby Mat tu był, z pewnością kląłby jak najęty, narzekał bez końca, a potem uratował ich wszystkich za pomocą jakiejś cudownej sztuczki taktycznej. Talmanes nie potrafił wzbić się na wyżyny szaleństwa i natchnienia swego dowódcy, niemniej jego głos wyraźnie dodał ducha żołnierzom. Szeregi zwarły się. Gavid rozlokował swoich kuszników – ze dwie dziesiątki – na dachu jednego z nietkniętych przez ogień budynków. Na Trolloki posypały się kolejne salwy bełtów.

Ludzkiego przeciwnika ostrzał mógłby powstrzymać, z Trollokami było inaczej. Talmanes zobaczył, jak kilka z nich pada, ale było to zdecydowanie za mało.

„Gdzieś z tyłu jest następny Pomór” – pomyślał. – „Gna je naprzód. Światłości, nie dam już mu rady. W tamtą poprzednią walkę też nie powinienem się wdawać”.

W ogóle nie powinien już trzymać się na nogach. Brandy z manierki Meltena dawno zniknęła, wysączona do ostatniej kropli – spełniła swoją rolę, a potem sama manierka poszła jej śladem. O dalszym otępianiu się zresztą nie mogło być mowy. Zostawała tylko walka, koncentracja, na czele, obok Dennela i Londraeda. Niech krew Trolloków spłynie po kamieniach bruku w dół.

Legion dzielnie stawiał czoło, ale mieli przeciwko sobie przewagę liczebną, poza tym byli wyczerpani. Poniżej kolejny taran Trolloków dołączył do tego, który odcinał mu odwrót.

I to wszystko. Albo uderzy na tamtych – odwracając całkowicie front – albo podzieli ludzi na mniejsze oddziały i pośle bocznymi uliczkami, żeby przegrupowali się przy bramie w dole.

Otworzył usta, żeby wydać odpowiednie rozkazy…

– Naprzód, Biały Lwie! – dobiegły go skądś głosy. – Za Andor, za królową!

Talmanes odwrócił się i zobaczył, jak szeregi Trolloków na szczycie wzgórza rozbijają sylwetki mężczyzn w czerwieni i bieli. Z bocznej uliczki wychynął tymczasem kolejny oddział andorańskich pikinierów i zaatakował otaczającą go hordę. Szeregi stworów prysły pod natarciem i po chwili cała skłębiona masa pękła niczym pęcherz wypełniony ropą i poszła w rozsypkę.

Talmanes zatoczył się. Musiał oprzeć się na wbitym w ziemię mieczu. Podczas gdy Madwin objął – z niezłym skutkiem zresztą – dowództwo kontrnatarcia.

Z góry zeszła szybkim krokiem grupa oficerów w skrwawionych mundurach Gwardii Królowej; wyglądali nie lepiej niż Legion. Guybon szedł na czele.

– Najemniku – zwrócił się do Talmanesa – dziękuję ci, że nas nie zawiodłeś.

Talmanes zmarszczył czoło.

– Mówisz, jakbyśmy to my was uratowali. Z mojej perspektywy rzecz wyglądała odwrotnie.

Guybon skrzywił się, migoczące płomienie pożaru położyły na jego twarz dziwne cienie.

– Dzięki wam mogliśmy złapać drugi oddech, te Trolloki szturmowały bramę pałacu. Przepraszam, że tak długo zajęło nam przygotowanie kontrataku: z początku nie mieliśmy pojęcia, co je odciągnęło w waszą stronę.

– Światłości. Więc pałac wciąż się broni?

– Tak – potwierdził Guybon. – Tyle że mamy mnóstwo uchodźców.

– A co z przenoszącymi Moc? – zapytał Talmanes, zdjęty nagłym przypływem nadziei. – Dlaczego andorańskie wojska nie wróciły wraz z królową?

– Sprzymierzeńcy Ciemności. – Guybon zmarszczył brwi. – Jej Wysokość zabrała ze sobą większość Kuzynek, a przynajmniej większość tych, które dobrze władają Mocą. Zostawiła cztery zdolne do stworzenia bramy, ale nastąpił atak i zabójca zabił dwie z nich, zanim pozostałe dwie zdołały go powstrzymać. Same jednak nie miały dość Mocy, żeby wezwać pomoc, więc teraz zajmują się tylko Uzdrawianiem.

– Krew i krwawe popioły – zaklął Talmanes, choć w istocie właśnie obudziła się w nim nadzieja. Może te kobiety nie są w stanie stworzyć bramy, ale niewykluczone, że przynajmniej spróbują Uzdrowić jego ranę. – Powinieneś wyprowadzić uchodźców z miasta, Guybon. Południowa brama jest w rękach moich ludzi.

– Świetnie – oznajmił Guybon, wyraźnie uspokojony. – Ale ty wyprowadzisz uchodźców. Ja muszę bronić pałacu.

Talmanes spojrzał na niego spod uniesionych brwi – nie przyjmował rozkazów od Guybona. Legion miał własną strukturę dowodzenia, a jej zwierzchnikiem była królowa we własnej osobie. Podpisując z nią kontrakt, Mat zagwarantował to sobie w sposób nie pozostawiający wątpliwości.

Nieszczęśliwie się składało, że Guybon również nie podlegał Talmanesowi. Co robić? Talmanes wciągnął głęboki oddech, ale zaraz zakręciło mu się w głowie, zachwiał się. Nie upadł tylko dzięki temu, że Melten schwycił go za ramię.

„Światłości, co za ból. Czy ta rana nie mogła zachować się przyzwoicie i zdrętwieć do reszty? Krew i krwawe popioły. Trzeba dostać się do tych Kuzynek”.

Zapytał z nadzieją w głosie:

– Te kobiety, które potrafią Uzdrawiać…?

– Już po nie posłałem – odparł Guybon. – Zaraz, gdy tylko zobaczyliśmy gromadzące się siły.

Cóż, to już coś.

– Ja tu zostaję – upierał się Guybon. – Nie opuszczę posterunku.

– Po co? Miasto jest stracone, człowieku!

– Królowa rozkazała, żeby ją na bieżąco informować przez bramy – odparł Guybon. – W końcu zacznie się zastanawiać, dlaczego posłańcy się nie pojawiają. Wyśle kogoś przenoszącego Moc, a on pojawi się na wydzielonym terenie pałacu służącym do Podróżowania. A wtedy…

– Mój panie! – rozległ się czyjś głos. – Lordzie Talmanesie!

Guybon urwał, a Talmanes odwrócił się i zobaczył Filgera – jednego ze zwiadowców – jak ślizgając się na zakrwawionym bruku, niezgrabnie idzie pod górę. Filger był szczupły, z przerzedzonymi włosami, ewidentnie nie mył się od kilku dni, a jego widok napełnił Talmanesa zgrozą, ponieważ należał do obsady zdobytej bramy.

– Mój panie – wydyszał Filger. – Trolloki zdobyły mury miasta. Pełno ich na parapetach, rażą strzałami i włóczniami każdego, kto podejdzie bliżej. Porucznik Sandip chciał, żebyś się dowiedział.

– Krew i popioły! A co z bramą?

– Trzymamy się – odparł Filger. – Na razie.

– Guybon – zwrócił się do tamtego Talmanes. – Okaż trochę litości, człowieku. Ktoś musi bronić bramy. Proszę, sprowadź uchodźców na dół i wzmocnij moją załogę. Nie ma i długo nie będzie innego wyjścia z miasta niż ta brama.

– Ale posłaniec królowej…

– Kiedy królowa zacznie się zastanawiać, domyśli się, co tu, cholera, mogło zajść. Zastanów się, jak wygląda sytuacja! Próby obrony pałacu to szaleństwo. Nie masz już miasta, to jest jeden wielki stos całopalny.

Na twarzy Guybona odbijały się targające nim sprzeczne uczucia, zacisnął mocno wargi.

– Sam widzisz, jak jest – przekonywał go Talmanes, każde kolejne słowo było zmaganiem z bólem palącej rany. – Jedyną rzeczą, którą możesz zrobić, to wesprzeć moich ludzi przy południowej bramie, a potem utrzymać ją, jak najdłużej się da, żeby jak najwięcej ludzi wyszło z miasta.

– Może i tak… – stwierdził Guybon. – Ale… mam pozwolić, żeby pałac spłonął?

– Pałac jest stracony, niemniej bronić go można dalej – zaproponował Talmanes. – Mógłbyś zostawić trochę żołnierzy w pałacu. Niech się trzymają, jak długo dadzą radę. Dzięki temu odciągną Trolloki od masakrowania ludności, która będzie uciekać z miasta. Gdy już dłużej się nie da, wycofają się z przeciwnej strony i okrężną drogą dotrą do południowej bramy.

– Niezły plan – niechętnie przyznał Guybon. – Zrobię, jak mówisz, a ty?

– Ja muszę dostać się do smoków – wyjaśnił Talmanes. – Za żadną cenę nie można dopuścić, żeby wpadły w ręce Cienia. Znajdują się w jednym z magazynów na skraju Wewnętrznego Miasta. Królowa nie chciała się z nimi afiszować, zwłaszcza w obecności tych wszystkich najemników koczujących pod miastem. Muszę je znaleźć. Wyprowadzić, jeżeli się da. Zniszczyć, jeśli to będzie niemożliwe.

– No, dobrze – skonstatował Guybon, z rezygnacją akceptując nieuniknione. – Moi żołnierze postąpią zgodnie z twoim planem. Połowa wyprowadzi uchodźców, a potem zasili twoich przy południowej bramie. Druga połowa będzie dalej bronić pałacu, potem się wycofa. Ale ja idę z tobą.


– Naprawdę musi być tu tyle światła? – zapytała Aes Sedai, siedząca na taborecie pod odległą ścianą pomieszczenia. Gdyby wnioskować z jej postawy, równie dobrze mógłby to być tron. – Pomyśl, ile oliwy się marnuje.

– Lampy są mi niezbędne – mruknął Androl. Nocny deszcz dzwonił o okna, ale on ignorował jednostajny dźwięk, próbując się bez reszty skoncentrować na zszywanej skórze. Miało z niej być siodło. Aktualnie pracował nad popręgiem, który zepnie je pod końskim brzuchem.

Kładł otwory pod szew na skórze podwójnym rzędem, pozwalając, aby praca go uspokajała. Dziurkacz, którego używał, dawał otwory w kształcie rombów – gdyby użył młotka, praca szłaby szybciej, ale teraz bardziej odpowiadała mu przyjemność kontaktu ręki z materiałem.

Wziął w dłoń radełko, wyznaczył nim położenie następnych otworów, a następnie wrócił do dziurkowania. Przy takim kształcie dziurkacza należało układać romby równolegle dłuższymi przekątnymi, gdyż kiedy skóra zostanie naciągnięta, otwory nie będą się dalej wydłużać. Zgrabnie położony ścieg pozwoli utrzymać siodło w dobrym stanie przez całe lata. Otwory powinny się znajdować dostatecznie blisko, żeby każdy szew wzmacniał następny, ale równocześnie dostatecznie daleko od siebie, żeby nie rozdzierały się wzajemnie. W związku z czym dobrze było je układać nieco ukośnie względem siebie, po obu stronach linii.

Wystarczyło tylko zadbać, aby te drobne szczegóły były wykonane właściwie i…

Palce mu się omsknęły i romb otworu wyszedł odwrotnie, niż powinien. Poza tym przy okazji rozdarła się skóra między dwoma otworami.

Zawiedziony, omalże nie cisnął przez pokój całą robotę. To już piąty raz dzisiaj!

„Światłości” – pomyślał, wbijając dłonie w blat. – „Co się stało z moją samokontrolą?”

Akurat na to pytanie mógł sobie łatwo odpowiedzieć. „Czarna Wieża, oto co się stało”. Czuł się jak wielonogi nachi, który utknął w kałuży po odpływie i teraz czekał rozpaczliwie na powrót morza, a równocześnie przyglądał się idącym plażą dzieciakom, które zbierały do koszy wszystko, co nadawało się do zjedzenia.

Kilka razy odetchnął głęboko, a następnie znowu wziął do ręki skórę. To będzie jego najgorsza robota od wielu lat, ale przysiągł sobie, że ją ukończy. Nieukończona robota to było coś prawie równie złe jak niedbałość o szczegóły.

– Ciekawe – mówiła Aes Sedai; na imię miała Pevara i na leżała do Czerwonych Ajah. Czuł jej spojrzenie na swoich plecach.

„Czerwona”. Cóż, wspólny cel łączy najbardziej nieprawdopodobnych podróżników, jak głosiło taireńskie powiedzenie. Choć może bardziej pasowałoby tu saldaeańskie przysłowie: „Gdy miecz spoczywa na gardle wroga, nie warto tracić czasu na rozpamiętywanie, jak miało się go na swoim”.

– Tak więc… – ciągnęła dalej Pevara – opowiadałeś mi o swoim życiu przed przybyciem do Czarnej Wieży.

– Jakoś sobie nie przypominam – odparł Androl, zaczynając nowy szew. – A co? Co chcesz wiedzieć?

– Po prostu jestem ciekawa. Na przykład, czy dotarłeś tu z własnej woli, chcąc poddać się próbom, czy też znalazł się któryś z oddziałów, jakie wysyłają na poszukiwania?

Mocno zaciągnął dratwę.

– Przybyłem z własnej woli, ale wydaje mi się, że Evin już ci to powiedział, kiedy wczoraj go o mnie wypytywałaś.

– Hm – mruknęła. – Wygląda na to, że ktoś śledzi moje poczynania.

Opuścił skórę, spojrzał na nią.

– Uczą was takich rzeczy?

– Jakich? – zapytała niewinnie.

– Odwracania kota ogonem w rozmowie. Siedzisz sobie i spokojnie oskarżasz mnie o szpiegowanie, podczas gdy to ty wypytywałaś o mnie moich przyjaciół.

– Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.

– Chciałabyś się dowiedzieć, dlaczego ktoś mógłby z własnej woli przybyć do Czarnej Wieży. To proste: żeby nauczyć się przenosić Jedyną Moc.

Przez dłuższą chwilę milczała. Omalże mógł dostrzec, jak w myślach dobiera słowa, które nie będą w sprzeczności z Trzema Przysięgami. Rozmowy z Aes Sedai były niczym próby łapania zielonego węża ślizgającego się pośród zielonej trawy.

– Tak – powiedziała w końcu.

Zamrugał zaskoczony.

– Tak, chciałabym się dowiedzieć – wyjaśniła. – Jesteśmy sprzymierzeńcami, czy tego chcemy, czy nie. Dlatego chciałabym się dowiedzieć, z jakim człowiekiem poszłam do łóżka. – Zmierzyła go wzrokiem. – W metaforycznym sensie, rzecz jasna.

Znowu odetchnął głęboko, starając się za wszelką cenę zachować spokój. Nie cierpiał rozmów z Aes Sedai, podczas których słowa zdawały się tracić swój sens. Do tego dochodziły niebezpieczne noce, niemożliwość uporania się z tym siodłem…

Przede wszystkim należy zachować spokój. Żeby sczezł w Światłości!

– Powinniśmy zacząć ćwiczyć tworzenie kręgu – oznajmiła Pevara. – Przyda się… aczkolwiek może w niewielkim tylko stopniu… kiedy ludzie Taima po nas przyjdą.

Androl odpędził od siebie wszystkie niemiłe myśli na temat tej kobiety – miał dość innych zmartwień – i zmusił się, żeby myśleć rozsądnie.

– Krąg?

– Nie wiesz, co to jest?

– Obawiam się, że nie.

Zacisnęła usta.

– Czasami zapominam, w jakiej tkwicie ignorancji… – Urwała, jakby nagle zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo.

– Wszyscy ludzie tkwią w ignorancji, Aes Sedai – zauważył Androl. – Jej przedmiot może się zmieniać, ale natura rzeczy jest taka, że żaden człowiek nigdy nie będzie wiedział wszystkiego.

Wydawało się, że nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Czuł na sobie jej baczny, twardy wzrok. Zdawał sobie sprawę z niechęci, z jaką odnosiła się do mężczyzn przenoszących Moc – ta niechęć była czymś zwykłym u większości ludzi, ale u niej chodziło o coś więcej. Poświęciła całe życie ściganiu mężczyzn w rodzaju Androla.

– Krąg – zaczęła Pevara – powstaje wówczas, gdy kobiety i mężczyźni łączą swe siły władania Mocą. Tworzy się go w szczególny sposób.

– Przypuszczam, że wobec tego M’Hael wie, o co chodzi.

– Mężczyźni potrzebują kobiet, żeby utworzyć krąg – wyjaśniła Pevara. – Po prawdzie, to… wyjąwszy szczególne przypadki… krąg łączy więcej kobiet niż mężczyzn. Można, na przykład, połączyć jedną kobietę z jednym mężczyzną, jedną kobietę z dwoma mężczyznami oraz dwie kobiety z jednym mężczyzną. Więc w naszej sytuacji największym kręgiem, jaki możemy stworzyć, jest ten drugi, obejmujący mnie i was dwóch. Niewiele, ale zawsze coś.

– Znajdę ci dwóch, z którymi będziesz mogła ćwiczyć – zapewnił ją Androl. – Wśród tych, którym ufam, Nalaam jest zapewne najsilniejszy. Emarin też potrafi przenieść solidną porcję Mocy, a nie osiągnął jeszcze chyba szczytu swoich możliwości. To samo odnosi się do Jonnetha.

– Oni są najsilniejsi? – zapytała Pevara. – Nie ty?

– Nie – przyznał, wracając do swojej roboty. Na zewnątrz znowu się rozpadało, przez szparę pod drzwiami chłód wciskał się do wnętrza. Jedna z lamp w pomieszczeniu dopalała się, filując i rzucając na ściany drżące cienie. Zapatrzył się na nią z niepokojem.

– Przyznam, że trudno mi w to uwierzyć, panie Androl – powiedziała. – Tamci odnoszą się do ciebie z wielkim szacunkiem.

– Wierz, w co sobie chcesz, Aes Sedai. Jestem najsłabszy ze wszystkich. Jestem, być może, najsłabszym mężczyzną w całej Czarnej Wieży.

Na te słowa zamilkła, a Androl podniósł się, żeby napełnić dogasającą lampę. Kiedy wrócił na swoje miejsce, rozległo się pukanie do drzwi, zwiastujące nadejście Emarina i Canlera. Różnili się od siebie tak, jak tylko ludzie mogą się różnić – wspólne mieli chyba tylko to, że obaj byli jednako zmoknięci. Jeden wysoki, grzeczny i opanowany, drugi irytujący i skłonny do plotek. Jakimś sposobem wszakże znaleźli coś, co ich łączyło i najwyraźniej dobrze się czuli w swoim towarzystwie.

– No i? – zapytał Androl.

– Może się udać – odparł Emarin, zdejmując nasiąknięty deszczem płaszcz i wieszając go na haczyku przy drzwiach. Pod nim miał ubranie haftowane na taireńską modłę. – Tylko przydałaby się porządna burza z ulewą. Warty są czujne.

– Czuję się jak byk, który zdobył nagrodę na jarmarku – narzekał Canler, strząsając błoto z butów. Jego płaszcz zdążył tymczasem zawisnąć obok odzienia przyjaciela. – Dokądkolwiek pójdziemy, zausznicy Taima przyglądają się nam spod oka. Krew i popioły, Androl. Oni wiedzą. Wiedzą, że spróbujemy ucieczki.

– Znaleźliście jakieś słabe punkty w systemie wart? – zapytała Pevara, pochylając się w ich stronę. – Miejsca, gdzie mur jest słabiej strzeżony?

– Wydaje mi się, że to zależy od wartowników, Pevara Sedai – odparł Emarin, kłaniając się jej.

– Hm… Może być i tak. Wspominałam ci już, jak niesamowite wydaje mi się, że jedyny z was, który traktuje mnie z należnym szacunkiem, akurat jest Tairenianinem?

– Grzeczności nie należy mylić z wyrazami szacunku, Pevara Sedai – odparł Emarin. – Jest ona po prostu oznaką właściwego wychowania i zrównoważonej natury.

Androl uśmiechnął się. Emarin był mistrzem zakamuflowanych zniewag. Połowa ludzi w ogóle nie wiedziała w trakcie rozmowy, że ten stroi sobie z nich żarty.

Pevara wiedziała, świadczyły o tym jej zaciśnięte usta.

– No, dobrze. Zorientujemy się, jaki jest rozkład wart. Pod osłoną następnej burzy pokonamy mur w miejscu, gdzie, wedle naszego rozeznania, wartownicy będą najbardziej niedbali.

Obaj mężczyźni spojrzeli na Androla, który przyłapał się na tym, że niespokojnie wbija wzrok w róg pomieszczenia, gdzie zalegał cień rzucany przez stół. Nie pogłębiał się przypadkiem? Nie sięgał ku niemu…

– Mamy zostawić ludzi? Nie podoba mi się to – powiedział, siłą odrywając wzrok od cienia. – Są tu dziesiątki mężczyzn i chłopaków, nad którymi Taim jeszcze nie zapanował ostatecznie. Bez zwracania uwagi nie uda się wyprowadzić wszystkich. A jeżeli ich zostawimy, ryzykujemy, że…

Nie potrafił się zmusić, żeby to powiedzieć. Zresztą do końca nie wiedzieli, co się dzieje. Ludzie się zmieniali. W przeciągu jednej nocy godni zaufania sprzymierzeńcy zamieniali się we wrogów. Wyglądali i zachowywali się niby tak samo, a równocześnie zupełnie inaczej. Mieli coś innego w oczach. Androl zadrżał.

– Wysłanniczki zbuntowanych Aes Sedai wciąż obozują u bram – stwierdziła Pevara. Ciągnęło się to już od jakiegoś czasu, utrzymywały, że Smok Odrodzony obiecał im Strażników. – Jeżeli uda nam się do nich dotrzeć, możemy zaplanować atak na Wieżę i uwolnienie pozostałych.

– Naprawdę sądzisz, że to takie proste? – zapytał Emarin. – Nawet jeśli ich uwolnisz, Taim będzie miał całą wioskę zakładników. Wielu mężczyzn sprowadziło tu swoje rodziny.

Canler pokiwał głową. Był jednym z nich. Nie zostawi ich samym sobie.

– Poza tym – wtrącił cicho Androl, odwracając się do Pevary – naprawdę uważasz, że Aes Sedai zwyciężyłyby w tej bitwie?

– Wiele ma za sobą doświadczenia dziesiątek lat… niektóre setek lat.

– A ile się nawojowały w tym czasie?

Pevara nie odpowiedziała.

– Tu masz do czynienia z setkami mężczyzn, którzy potrafią przenosić, Aes Sedai – kontynuował Androl. – Każdy z nich otrzymał szkolenie, wyczerpujące szkolenie, które czyni z niego broń. Nie uczymy się o polityce i historii. Nie studiujemy sztuki wpływania na los narodów. Uczymy się zabijania. Od każdego mężczyzny, od każdego chłopaka z Czarnej Wieży wymaga się szturmowania granic swoich możliwości i w ten sposób zmusza do rozwoju. Zaczerpnij więcej Mocy, mówi się im. Niszcz. A poza tym wielu z nich jest obłąkanych. Czy twoje Aes Sedai są w stanie stawić im czoło? Zwłaszcza w sytuacji, gdy wielu ludzi, którym ufamy, ludzi, których chcemy uratować, na wypadek agresji Aes Sedai stanie przecież po stronie Taima.

– Trudno odmówić ci racji – zgodziła się Pevara.

„Niczym królowa” – pomyślał Androl, mimowolnie poddając się wrażeniu wywołanemu jej postawą.

– Z pewnością jednak powinniśmy je poinformować o tym, co tu się dzieje i o naszych planach – kontynuowała Pevara. – Zmasowany szturm to zapewne niezbyt mądry pomysł, z drugiej strony nie mogą przecież tak siedzieć i czekać, aż nas będą po jednym wygarniać…

– Zgadzam się, że roztropniej byłoby kogoś wysłać – zgodził się Emarin. – Powinniśmy ostrzec Lorda Smoka.

– Lord Smok… – parsknął Canler i zawiesił głos, żeby umościć się na jednym z siedzisk pod ścianą. – Lord Smok nas porzucił, Emarin. Nic dla niego nie znaczymy. To…

– Smok Odrodzony nosi na swych barkach cały świat, Canler – szepnął Androl, niemniej Canler od razu zamilkł. – Nie mam pojęcia, dlaczego nas opuścił, ale wolę myśleć, iż po prostu dlatego, że uważa, że sami sobie poradzimy. – Androl przesunął dłonią po rozłożonych przed nim pasach skóry, po czym podniósł się. – Nadszedł czas, abyśmy dowiedli swej wartości, czas próby dla Czarnej Wieży. Jeżeli uciekniemy się pod ochronę Aes Sedai, tym samym poddamy się ich władzy. Jeżeli będziemy szukać pomocy u Lorda Smoka, dowiedziemy, że bez niego jesteśmy niczym.

– Ale nie ma mowy o pojednaniu z Taimem – wtrącił Emarin. – Wszyscy wiemy, co się dzieje.

Androl powstrzymał odruchową chęć zerknięcia w stronę Pevary. Wyjaśniła im, jakie są jej podejrzenia odnośnie do tego, co się dzieje, ale w trakcie tej przemowy – mimo lat spędzonych na wprawianiu się w panowaniu nad emocjami – nie potrafiła ukryć lęku, który przebijał przez jej słowa. Istniał odrażający rytuał, który pozwalał trzynastu Myrddraalom i trzynaściorgu władających Mocą zmusić każdego, kto potrafił przenosić, do przejścia na stronę Cienia. Wbrew woli.

– To nie jest już sprawa podziałów politycznych między jednym a drugim stronnictwem. To jest dzieło Czarnego, Androl. Cień ogarnął Czarną Wieżę. Musisz się w końcu z tym pogodzić.

– Czarna Wieża jest marzeniem – odparł, spoglądając w jej oczy. – Schronieniem dla mężczyzn, którzy potrafią przenosić, ich własnym miejscem na świecie, gdzie nie muszą się bać, nie muszą uciekać, nie zaznają nienawiści. Nie pozwolę Taimowi tego zniszczyć. Nie pozwolę.

W zapadłej ciszy rozlegały się tylko odgłosy deszczu dzwoniącego o okna. Emarin kiwał głową, a Canler powstał, podszedł i uścisnął rękę Androla.

– Masz rację – powiedział Canler. – Żebym sczezł, jeśli nie masz, Androl. Ale co możemy zrobić? Jesteśmy słabi, zbyt nieliczni…

– Emarin – przerwał jego skargi Androl – słyszałeś kiedyś o Buncie Knoks?

– Zaiste. Odbił się sporym echem również nawet za granicami Murandy.

– Przeklęci Murandianie – warknął Canler. – Zerwą ci kaftan z pleców i pobiją do krwi, jeśli nie zaproponujesz również butów.

Emarin spojrzał na niego spod uniesionych brwi.

– Knoks znajduje się daleko poza Lugardem, Canler – powiedział Androl. – I pewien jestem, że zamieszkujący go ludzie nie wydaliby ci się szczególnie odmienni od Andoran. Bunt miał miejsce… och, jakieś dziesięć lat temu.

– Chłopi skrzyknęli się i obalili swego lorda – wszedł mu w słowo Emarin. – Zresztą wedle wszelkich świadectw całkowicie sobie na to zasłużył: Desartin był koszmarem, zwłaszcza dla tych, którzy stali niżej w hierarchii społecznej. Ponadto dysponował sporą siłą zbrojną, jedną z największych w okolicy, nie licząc Lugardu. Prawdopodobnie planował sobie wykrojenie własnego królestwa. Prawowity król nie mógł w tej sprawie nic zrobić.

– I Desartin został obalony? – zapytał Canler.

– Przez prostych ludzi, którzy mieli dość jego brutalności – potwierdził Androl. – Ostatecznie wielu najemników, z którymi był w, wydawałoby się, świetnej komitywie, przeszło na naszą stronę. Chcę powiedzieć tylko tyle, że choć wydawał się tak mocny, zgnilizna będąca sednem jego władzy doprowadziła go do upadku. Tutaj mamy podobną sytuację: większość ludzi Taima nie jest prawdziwie lojalna. Tacy ludzie jak on nie wzbudzają lojalności w ludzkich sercach. Otaczają ich poplecznicy, ludzie, którzy chcą coś uszczknąć dla siebie z ich bogactwa i władzy. Jesteśmy w stanie sobie z nim poradzić i tak też zrobimy.

Tamci pokiwali głowami i tylko Pevara przyglądała mu się z zaciśniętymi ustami, nieodgadnionym wzrokiem. Androl nie potrafił się opędzić od uczucia, że robi z siebie głupca. Ani przez moment nie sądził, że tamci upatrzą sobie w nim przywódcę, zamiast wybrać kogoś niepospolitego jak Emarin lub silnego Mocą jak Nalaam.

Wtedy kątem oka dostrzegł, jak cienie zalegające pod stołem wydłużają się, sięgają ku niemu. Zacisnął zęby. Przecież nie ośmielą się w obecności wszystkich tych ludzi? Gdyby cienie miały zamiar go pożreć, zaczekałyby, aż będzie sam, aż położy się spać.

Noce niosły ze sobą grozę.

„Teraz przychodzą już nawet wtedy, gdy nie dzierżę saidina” – pomyślał. – „Żebym sczezł, przecież Źródło zostało oczyszczone! Obłęd miał się skończyć!”

Wpijał palce w siedzisko swego stołka, póki nie minęła trwoga, póki cienie nie wycofały się. Tymczasem Canler – dziwnie wesoły – zaoferował, że zrobi im coś do picia. I ruszył w stronę kuchni, żeby zaraz się zawahać, gdyż przypomniało mu się, że obiecali sobie nigdzie nie ruszać się samemu.

– Cóż, tak sobie myślę, że też bym się chętnie czegoś napiła – z westchnieniem oznajmiła Pevara i dołączyła do niego.

Androl zasiadł do swej roboty. Emarin przysunął sobie stołek i usiadł obok niego. Wszystko to mimochodem, jakby po prostu szukał odpowiedniego miejsca na spoczynek, najlepiej z widokiem przez okno.

Emarin wszakże nie był człowiekiem, który robił cokolwiek mimochodem przypadkowo.

– A więc walczyłeś w Buncie Knoks – rzekł.

– Powiedziałem coś takiego? – Androl powrócił do roboty ze skórą.

– Powiedziałeś, że najemnicy przeszli na „waszą” stronę. I jeszcze użyłeś formy „my”, mówiąc o buntownikach.

Androl poczuł się zbity z tropu.

„Żebym sczezł. Naprawdę muszę na siebie uważać”. Z całą pewnością ta gafa nie umknęła też Pevarze.

– Byłem przejazdem w tamtych stronach – oświadczył – i wciągnął mnie nieoczekiwany splot zdarzeń.

– Masz za sobą dziwną i barwną przeszłość, przyjacielu – stwierdził Emarin. – Im więcej dowiaduję się na jej temat, tym bardziej mnie to interesuje.

– Chyba nie tylko ja mam w tym towarzystwie interesującą przeszłość – cicho odparował Androl. – Lordzie Algarin z Domu Pendaloan.

Emarin szarpnął się w tył, oczy mu się rozszerzyły.

– Skąd wiesz?

– Fanshir miał książkę, w której wymieniano taireńskie rody szlacheckie – wyjaśnił Androl. Przed przybyciem do Wieży Fanshir, teraz jeden z Asha’manów, był uczonym. – Znalazłem w niej ciekawą uwagę. Otóż na męskiej linii Domu, o którym wspominam, ciąży rzekomo przekleństwo, o którym szacowne źródła milczą, a które dotknęło kilkadziesiąt lat temu jednego z jej członków, okrywając hańbą cały ród.

– Rozumiem. Cóż, nietrudno się domyślić, że jestem szlachetnego rodu.

– Na dodatek obytym z Aes Sedai – ciągnął Androl – i znającym etykietę postępowania i stosującym się do niej, mimo, a może właśnie z powodu tego, co uczyniły jego rodzinie. Zwracam uwagę, że mówimy tu o taireńskim szlachcicu, któremu nie przeszkadza służba pod rozkazami… jakby to można nazwać… dajmy na to, parobków, i który sympatyzuje z ludowymi buntownikami. Gdyby mnie spytać, przyjacielu, powiedziałbym, że jest to postawa niezbyt powszechnie spotykana wśród twoich ziomków. Co więcej, nie zawahałbym się zaryzykować stwierdzenia, że ty również masz interesującą przeszłość.

Emarin uśmiechnął się.

– Punkt dla ciebie. Szłoby ci znakomicie w Grze Domów, Androl.

– Nie wydaje mi się – Androl skrzywił się. – Ostatnim razem, gdy tego próbowałem, omalże… – Urwał w pół zdania.

– Co?

– Wolę nie mówić – Androl zarumienił się. Nie miał zamiaru opowiadać o tym okresie swego życia. „Światłości, jeżeli dalej tak to będę ciągnął, ludzie uznają mnie za fantastę w rodzaju Nalaama”.

Emarin odwrócił się do okna i przyglądał kroplom deszczu spływającym po szybie.

– Jeżeli dobrze pamiętam, okres triumfu Buntu Knoks trwał krótko. W ciągu dwóch lat ród odzyskał swe pierwotne ziemie, a dysydenci zostali zgładzeni lub wygnani.

– Tak – cicho przyznał Androl.

– A więc mam nadzieję, że tu poradzimy sobie lepiej – powiedział Emarin. – Idę pod twój sztandar, Androl. Wszyscy idziemy.

– Nie – sprzeciwił się tamten. – Wszyscy jesteśmy ludźmi Czarnej Wieży. Poprowadzę was, jeżeli nie da się inaczej, ale tu nie chodzi o mnie, nie chodzi o ciebie, o żadnego z nas w pojedynkę. Gdy tylko wróci Logain, zrzekam się przywództwa.

„Jeśli wróci” – dodał w myślach. – „W Czarnej Wieży bramy już nie działają. A co, jeśli stara się wrócić, ale nie może się przedostać?”

– Świetnie – ucieszył się Emarin. – Więc co robimy?

Z zewnątrz dobiegł łoskot grzmotu.

– Dajcie mi się zastanowić – powiedział Androl, sięgając po pas skóry i narzędzia. – Dajcie mi godzinę.


– Tak mi przykro – powiedziała Jesamyn, klęcząca obok Talmanesa. – Nic nie mogę zrobić. Uzdrowienie tej rany dalece przekracza moje możliwości.

Talmanes skinął głową i z powrotem nasunął bandaż. Skóra na jego boku nabrała czarnej barwy, jakby od straszliwego odmrożenia.

Kuzynka spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi. Z pozoru była młoda, wrażenie pogłębiały piękne, złote włosy, ale w przypadku przenoszących kobiet tego rodzaju wrażenie mogło mylić.

– Dziwię się, że w ogóle jeszcze trzymasz się na nogach.

– Nie jestem pewien, czy to zasługuje na miano „trzymania się” – zakpił Talmanes i pokuśtykał w stronę, gdzie stali jego żołnierze. Zasadniczo jeszcze chodził, lecz zawroty głowy następowały coraz częściej i wtedy faktycznie „nie trzymał się” na nogach.

Guybon i Dennel kłócili się, ten drugi wciąż wskazywał na coś na swoim planie i żywo gestykulował. Powietrze było tak gęste od dymu, że wielu żołnierzy przewiązało twarze chustkami, przez co wyglądali jak banda przeklętych Aielów.

– …nawet Trolloki wycofują się z tej dzielnicy – usłyszał słowa Guybona. – Pożary szaleją tam już na dobre.

– Trolloki wycofują się ze wszystkich obszarów miasta i zmierzają pod mury – odparował Dennel. – Najwyraźniej chcą, aby paliło się przez całą noc. Nie palą się tylko tereny wokół Portalu. Tam Cień zburzył wszystkie budynki, żeby zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia.

– Użyli Jedynej Mocy – z tyłu dobiegł Talmanesa głos Jesamyn. – Poczułam to. Czarne siostry. Proponowałabym unikać tego miejsca.

Jesamyn była jedyną ocalałą z Rodziny, drugą z Kuzynek, które przeżyły atak zabójcy. Nie potrafiła zaczerpnąć dość Mocy, żeby stworzyć bramę, ale to jeszcze nie czyniło jej bezużyteczną. Talmanes na własne oczy widział, jak spaliła sześć Trolloków, które przebiły się przez jego szeregi.

Ostatnią potyczkę przetrwał na uboczu, obezwładniony bólem. Na szczęście Jesamyn dała mu do żucia jakieś zioła. Od nich jeszcze bardziej kręciło mu się w głowie, ale na ból nieco pomogły. Miał wrażenie, jakby jego ciało trafiło do imadła, które je powoli zgniata, niemniej łatwiej było mu utrzymać się na nogach.

– Pójdziemy najkrótszą drogą – orzekł Talmanes. – Teren wokół Portalu znajduje się zdecydowanie zbyt blisko smoków. Nie mam zamiaru ryzykować, że Pomiot Cienia znajdzie Aludrę i broń. „Zakładając, że to jeszcze nie nastąpiło…”

Guybon spojrzał na niego złym okiem, ale to była operacja Legionu. Pomoc Gwardzisty witana była chętnie, niemniej nie było dlań miejsca w hierarchii dowodzenia.

Oddział Talmanesa ruszył przez ciemne miasto, wypatrując zasadzek. Choć znali przybliżoną lokalizację magazynu, dotarcie na miejsce miało się okazać problematyczne. Wiele głównych ulic blokowały ruiny, ogień lub wróg. Trzeba było mozolnie pełznąć bocznymi uliczkami i alejkami tak krętymi, że nawet Guybon i pozostali mieszkańcy Caemlyn mieli problemy z odnajdywaniem drogi.

Na dodatek mieli omijać te części miasta, w których ogień był tak gorący, że chyba topił kamień. Gdy docierali w te miejsca, Talmanes przez chwilę spoglądał w płomienie, szybko jednak oczy zachodziły mu łzami, a później dawał rozkaz odwrotu.

Cal za calem zbliżali się do celu. Dwukrotnie starli się z Trollokami, które urządziły polowanie na uciekinierów. Szybko sobie z nimi poradzili – salwy kuszników powaliły połowę każdego tarana, zanim stwory zrozumiały, z kim mają do czynienia.

Talmanes trzymał się na uboczu, nie ufając już własnym siłom. Trucizna z rany uczyniła ciało słabym. Światłości, czemuż zostawił konia? Z perspektywy czasu wydawało się to głupim pomysłem. Z drugiej strony zapewne i tak spłoszyłyby go Trolloki.

„Zaczynam gonić w piętkę”. Mieczem wskazał wylot bocznej uliczki. Zwiadowcy szybko wbiegli w nią, a po chwili dali znać, że droga jest czysta. „Ledwie potrafię zebrać myśli. Niewiele zostało czasu, nim pochłonie mnie ciemność”.

Jednak najpierw zabezpieczy smoki. Nie było innego wyjścia.

Chwiejnie wyszedł z alejki na znajomą ulicę. Byli już blisko. Jedna strona stała w ogniu. Zdobiące ją posągi wyglądały niczym jacyś przypadkowi nieszczęśnicy, ogarnięci językami płomieni. Pożar szalał wokół nich, a biały marmur powoli pokrywała czerń.

Na przeciwległej stronie ulicy panował względny spokój, a przynajmniej nic się nie paliło. Posągi rzucały cienie, które tańczyły i igrały, jakby to było jakieś okrutne święto, podczas którego płonęli ich wrogowie. W powietrzu wisiał dławiący smród dymu. Przed oczyma Talmanesa tańczące cienie zdawały się ożywać. Zmieniały się w rozradowane stwory, utkane z półmroku. Umierające piękności, pożerane chorobą pełznącą po skórze, karmiące się nią, choć zabijała duszę…

– Jesteśmy już blisko! – zawołał. Zebrał się w sobie i ruszył chwiejnym truchtem. Czas był kwestią decydującą. „Jeżeli ten pożar dotrze do magazynu…”

Wyszli na wypalony skrawek ziemi. Ogień najwyraźniej dotarł tutaj, a potem poszedł dalej. Stojący tu kiedyś drewniany magazyn nie ocalał. Zostały po nim tylko kupa dymiących belek i na poły zwęglone ciała Trolloków.

Żołnierze zebrali się wokół niego w milczeniu. Słychać było tylko trzask płomieni. Zimny pot spływał po twarzy Talmanesa.

– Spóźniliśmy się – wyszeptał Melten. – Zabrali je, nieprawdaż? Gdyby smoki spłonęły, słyszelibyśmy eksplozje. Przyszedł Pomiot Cienia, zabrał smoki, a odchodząc, spalił to miejsce.

Wokół Talmanesa wyczerpani żołnierze Legionu osuwali się na kolana. „Przepraszam, Mat” – pomyślał Talmanes. – „Próbowaliśmy. Staraliśmy się…”

Ponad miastem przetoczył się głośny wybuch, niczym uderzenie pioruna.

– Światłości – jęknął Guybon. – Pomiot Cienia strzela ze smoków?

– Może wcale nie – wyrwało się Talmanesowi. Poczuł nagły przypływ sił, rzucił się biegiem. Jego ludzie ruszyli za nim.

Każdy krok był agonią. Przebiegł ulicą pomników – płomienie po prawej, chłodny spokój po lewej.

BUM.

Odgłosy eksplozji były trochę za ciche jak na smoki. Czyżby więc Aes Sedai? Nie śmiał o tym marzyć. Wraz z każdym gromem Jesamyn przeszywał ledwie widoczny dreszcz, ale unosząc spódnicę, biegła razem z żołnierzami. Oddział wypadł zza rogu, dwie przecznice od magazynu, a tam już czekały na nich wyszczerzone pyski formacji Cienia.

Talmanes wrzasnął tak głośno, że aż sam się zdziwił siłą swego krzyku i uniósł miecz w obu dłoniach. Ogień palący ranę rozlał się po całym ciele, czuł go nawet w palcach. Odnosił wrażenie, jakby stał się jednym z tych posągów, których przeznaczeniem było spłonąć wraz z miastem.

Zanim zdążył pomyśleć, ściął łeb pierwszego Trolloka i ruszył na drugiego stwora w szeregu. Ten z płynną gracją uniknął ciosu i spod kaptura płaszcza, którego nie poruszały tchnienia wiatru, zmierzyło go bezokie spojrzenie. Blade wargi wygięte były w grymasie.

W uszach Talmanesa zabrzmiał własny śmiech. „Czemu nie?” A ludzie mówili, że nie ma poczucia humoru. Przeszedł do formy zwanej „kwiecie jabłoni na wietrze”, uderzył dziko i z siłą, jakiej mógł dorównać tylko ten ogień, który go zabijał.

Oczywiście, Myrddraal miał nad nim przewagę. W swej najlepszej formie Talmanes potrzebowałby pomocy, żeby sobie poradzić z potworem. Poruszał się lekko niczym cień, płynął właściwie z jednej formy w drugą, przerażające ostrze świszczało. Myrddraal wyraźnie zdawał sobie sprawę, że wystarczy tylko draśnięcie.

Pierwsze otrzymał w policzek – czubek miecza przeciął skórę, kreśląc zgrabny ślad. Talmanes zaśmiał się i mieczem odbił ostrze, aż Myrddraal rozdziawił pysk ze zdziwienia. Nie tak powinni nań reagować ludzie. Ludzie mieli się uginać pod rozdzierającym palącym bólem, płakać ze strachu w obliczu kresu życia.

– Mam już w sobie jeden z waszych przeklętych mieczy, kozi synu! – zawołał Talmanes, nie ustając w ataku. „Kowal wykuwa klingę”. Jaka nieelegancka forma. Jednak idealnie pasowała do jego nastroju.

Myrddraal potknął się. Talmanes płynnym ruchem ciął mieczem w bok, odrąbując blademu monstrum rękę w łokciu. Odrąbana kończyna poleciała w powietrze, ze spazmatycznie kurczących się palców wysunął się miecz. Talmanes wziął rozmach i z półobrotu, jednym ciosem oddzielił głowę Pomora od karku.

Czarna krew trysnęła z szyi, a stwór upadł, pozostałą dłonią wciąż ściskając kikut drugiej ręki. Talmanes stał przez moment nad nim, po czym miecz zaciążył mu w dłoni. Słabe palce nie były go w stanie utrzymać, broń wyślizgnęła się i ze szczękiem upadła na bruk. Pochylił się i stracił równowagę. Upadłby na twarz, gdyby z tyłu nie podtrzymała go pomocna dłoń.

– Światłości! – zawołał Melten, zerkając na leżące przed nimi ciało. – Drugi?

– Poznałem sekret zabijania ich – wyszeptał Talmanes. – Wystarczy być martwym. – I zachichotał pod nosem, nie zwracając uwagi na nierozumiejące spojrzenie, jakim obrzucił go Melten.

Wokół nich dziesiątki Trolloków padały w spazmach na ziemię. Ich żywoty były złączone z Myrddraalem. Wokół Talmanesa był Legion, jedni poranieni, inni leżący bez życia. Niekończące się walki wyczerpały ich, niewykluczone, że z tego starcia nikt nie wyszedłby już żywy.

Melten podniósł miecz Talmanesa i oczyścił klingę, jego właściciel jednak nie bardzo potrafił go ująć – w istocie ledwie stał na nogach – więc sam wsunął mu go do pochwy i posłał jednego z żołnierzy po włócznię Trolloka, żeby posłużyła jako oparcie.

– Hej tam, na ulicy! – zawołał odległy głos. – Kimkolwiek jesteście, wielkie dzięki!

Talmanes, kulejąc, ruszył naprzód. Filger i Mar bez rozkazu wysunęli się na szpicę. Ulica była ciemna, w mroku majaczyły rozrzucone ciała Trolloków, tak więc chwilę zajęło, nim Talmanes przegramolił się przez nie i mógł zobaczyć wołającego.

Koniec ulicy przegradzała barykada. Ludzie stali na niej, jedna ze stojących trzymała w dłoni pochodnię. Włosy miała zaplecione w warkocze, brązową sukienkę przepasywał biały fartuch. Aludra.

– Żołnierze Cauthona – powiedziała Aludra, głosem z pozoru idealnie obojętnym. – Rychło w czas. – W drugiej ręce miała gruby skórzany cylinder, większy niż pięść mężczyzny, z którego wystawał lont. Talmanes wiedział, że po podpaleniu lontu rzucony cylinder wybuchał. Legion już się nimi posługiwał, do miotania używając procy. Nie miały takiej siły rażenia jak smoki, niemniej skutki były imponujące.

– Aludra! – zawołał Talmanes. – Masz smoki? Proszę, powiedz, że je uratowałaś.

Tylko parsknęła w odpowiedzi, gestem rozkazując zrobić przejście w barykadzie, żeby ludzie Talmanesa mogli wejść za nią. Na ulicy kłębił się tłum złożony z setek, może nawet tysięcy mieszkańców miasta. Kiedy rozstąpili się przed nim, ukazał mu się cudowny widok: w otoczeniu tłumu stała setka smoków.

Brązowe tuleje zostały zamocowane na drewnianych wózkach, każdy zaprzężony w dwójkę koni. Biorąc pod uwagę ich ciężar, powstały w ten sposób aparat był zdumiewająco łatwy w manewrowaniu. Talmanes wiedział, że wózki z kolei można było zakotwiczyć w ziemi, żeby zamortyzować siłę odrzutu – oczywiście najpierw należało wyprząc konie. Ale wokół było dość ludzi, aby wykonać robotę najsilniejszych koni pociągowych.

– Sądziłeś, że je zostawię? – zapytała Aludra. – W tej gromadzie tutaj oczywiście nikt nie potrafił strzelać. Ale ciągnąć wóz może każdy.

– Musimy je stąd wydostać – powiedział Talmanes.

– Teraz ci to przyszło do głowy? A ja dotąd zajmowałam się wszystkim innym, tylko nie tym. Co ci się stało w twarz?

– Ser był dość ostry i tak to się skończyło.

Aludra przekrzywiła głowę i spojrzała na niego dziwnym wzrokiem.

„Może żartując, powinienem się więcej uśmiechać” – pomyślał niezbornie i oparł o fragment barykady. – „Wtedy by mnie rozumieli”. Ta myśl oczywiście zrodziła pytanie, czy naprawdę chciałby, żeby go rozumieli? Co z kolei było śmieszne na swój sposób. Poza tym uśmiech był taki pospolity i tani. Gdzie w nim subtelność? I…

I naprawdę nie potrafił już skupić myśli. Mrugnął do Aludry, której spowita w cieniach twarz zaczęła zdradzać oznaki całkiem realnego zatroskania.

– Co się stało z moją twarzą? – Talmanes uniósł dłoń do policzka. Krew. Myrddraal. Jasne. – Nic, tylko draśnięcie.

– A te żyły?

– Jakie żyły? – zapytał, a potem spojrzał na swoją dłoń. Czarne macki niczym bluszcz pleniący się pod skórą otaczały nadgarstek, sięgając na wierzchu dłoni ku palcom. Zdawały się nabrzmiewać pod jego wzrokiem. – Ach, to. Niestety, umieram. Tragiczna sprawa. Nie masz przypadkiem odrobiny brandy, co?

– Nie…

– Mój panie! – zawołał czyjś głos.

Talmanes zamrugał, po czym zmusił się, żeby się odwrócić, ciężko wspierając na włóczni.

– Tak, Filger?

– Następne Trolloki. Cała kupa! Idą na nas.

– Świetnie. Nakryjcie stół. Mam nadzieję, że starczy zastawy. Aha, wiedziałem, że należy wysłać pokojówkę po to pięciotysięczne siedemset trzydzieste pierwsze nakrycie.

– Ty… dobrze się czujesz? – zapytała Aludra.

– Krew i krwawe popioły, kobieto, czy ja wyglądam, jakbym się mógł dobrze czuć? Guybon! Odcięto nam drogę odwrotu. Jak daleko do wschodniej bramy?

– Do wschodniej bramy? – odkrzyknął Guybon. – Jakieś pół godziny marszu. Trzeba iść w dół.

– A więc ruszamy – rozkazał Talmanes. – Weź zwiadowców i idź w szpicy. Dennel, zorientuj się, czy ci ludzie dadzą radę pociągnąć smoki! I przygotujcie się do strzelania.

– Talmanes – wtrąciła Aludra. – Nie zostało nam za dużo smoczych jaj i prochu. Rezerwy są w Baerlon. Jeżeli chcesz dzisiaj strzelać… Cóż, po kilka strzałów na smoka, więcej nie mogę ci zagwarantować.

Dennel pokiwał głową.

– Smoki nie są samodzielnymi jednostkami frontowymi, mój panie. Potrzebują wsparcia niepozwalającego wrogowi podejść zbyt blisko i zniszczyć broni. Damy radę obsadzić smoki, ale nie wytrwamy długo bez piechoty.

– Dlatego właśnie zarządziłem odwrót – odparł Talmanes. Odwrócił się, dał krok i tak mu się zakręciło w głowie, że omal nie upadł. – Poza tym sądzę… sądzę, że potrzebny mi będzie koń…


Moghedien wyszła na kamienną platformę dryfującą po otwartym morzu. Szklistą, błękitną wodę marszczył gdzieniegdzie przypadkowy powiew wiatru, ale żadnych większych fal nie było. Jak też lądu w zasięgu wzroku.

Przy brzegu platformy, z rękoma zaplecionymi za plecami, stał Moridin. U jego stóp morze płonęło. Ogień nie dawał dymu, niemniej ewidentnie był gorący, gdyż woda wokół kipiała i syczała. Kamienna posadzka pośrodku bezkresnego morza. Płonąca woda. Moridin uwielbiał tworzyć niemożliwe sytuacje w swoich okruchach snów.

– Siadaj – polecił jej, nie odwracając się.

Posłuchała, wybierając jeden z foteli, które znienacka pojawiły się na skraju platformy. Bezchmurne niebo miało barwę intensywnego błękitu, słońce zawisło w trzech czwartych swej drogi do zenitu. Ileż minęło czasu, odkąd ostatni raz widziała słońce w Tel’aran’rhiod? Ostatnio niebo przesłaniała wszechobecna czarna burza. Ale to miejsce to nie do końca był przecież Tel’aran’rhiod. Nie był to też sen Moridina, tylko rodzaj… syntezy ich dwóch. Niby przybudówka wzniesiona na chwilę na skraju świata snów. Jak pęcherz piany na styku żywiołów – mały świat powstały ze zlewających się realności.

Moghedien odziana była w czerń i złoto, koronki na rękawach odlegle przywodziły na myśl pajęczą sieć. Ale naprawdę odlegle. Nie należało zbyt obsesyjnie i jednoznacznie nadużywać znanego motywu.

Siadając, starała się wyglądać na uosobienie pewności siebie i opanowania. Ongiś obie te rzeczy przychodziły jej z łatwością. Dzisiaj próby odnalezienia ich w sobie przypominały łapanie lecących w powietrzu nasion dmuchawca – pierzchały przed każdym gwałtowniejszym ruchem. Moghedien zgrzytnęła zębami, zła na siebie. Przecież była jedną z Wybranych. Przed jej obliczem płakali królowie i drżały armie. Pokolenia matek jej imieniem straszyły dzieci. A teraz…

Sięgnęła dłonią do szyi, musnęła palcami wisior. Dalej był bezpieczny. Niby wiedziała, jednak dopiero dotyk przynosił całkowitą pewność, a wraz z nią spokój.

– Nie przyzwyczajaj się za bardzo do tego – powiedział Moridin. Przez jego postać powiał wiatr, marszcząc nieskazitelną dotąd powierzchnię oceanu. Wiatr niósł ze sobą odległe krzyki. – Nie wybaczono ci całkiem, Moghedien. To jest twój okres próbny. Jeżeli zawiedziesz po raz kolejny, zastanowię się, czy nie dać duszołapki Demandredowi.

Prychnęła.

– Znudzony szybko by się jej pozbył. Demandreda interesuje tylko jedna rzecz. Śmierć al’Thora. Wszystko, co nie prowadzi do tego celu, zdaje mu się nieważne.

– Nie doceniasz go – cicho zauważył Moridin. – Wielki Władca jest zadowolony z Demandreda. Bardzo zadowolony. Natomiast, jeśli chodzi o ciebie…

Moghedien zapadła w fotel. W jednej chwili ożyły wspomnienia tortur. Ból, jakiego niewielu w tym świecie zaznało i kiedykolwiek zazna. Ból, jakiego ciało nie powinno być w stanie znieść. Ściskając cour’souvra, objęła saidara. To przyniosło niejaką ulgę.

Poprzednio przenoszenie Mocy w pobliżu cour’souvra powodowało agonię. Teraz, kiedy wisior nosił nie Moridin, a ona sama, było inaczej. „Tylko że to nie chodzi o wisior” – pomyślała, nie puszczając go ani na moment. „Chodzi o moją duszę”. Mroczne głębiny! Nigdy nie przypuszczała, że właśnie ona padnie jej ofiarą. Czyż nie była pajęczycą ostrożnie stawiającą każdy krok?

Uniosła drugą dłoń, przykryła nią tamtą. A jeśli spadnie, jeśli ktoś ją znajdzie? Nie, nie może jej zgubić. Nie zgubi.

„Tym się właśnie stałam?” – Zemdliło ją na samą myśl. – „Muszę jakoś dojść do siebie. Jakoś”. Zmusiła się, żeby oderwać myśli od duszołapki.

Ostatnia Bitwa zbliżała się wielkimi krokami; już trwała ofensywa Trolloków przeciwko krajom południa. W jej przekonaniu oznaczało to po prostu drugą Wojnę Cienia, z tym, że tym razem tylko ona i pozostali Wybrani byli wtajemniczeni w głębokie arkana Jedynej Mocy. Przecież nie wszystko wydarły z niej tamte makabryczne kobiety.

„Nie, nie myśl o tym”. Ból, cierpienie, porażka.

W tej wojnie nie mieli przeciwko sobie żadnych Stu Towarzyszy, żadnych Aes Sedai bogatych w stulecia teorii i praktyki. Dowiedzie, ile jest warta, a wtedy wszystkie błędy przeszłości zostaną zapomniane.

Moridin wciąż wbijał wzrok w ten niemożliwy ogień. Wszechobecną ciszę zakłócał jedynie syk płomieni i kipiącej wody. W końcu będzie musiał wyjaśnić, dlaczego ją wezwał, nieprawdaż? Ostatnimi czasy zachowywał się coraz dziwniej. Być może to kolejny nawrót szaleństwa. Niegdyś człowiek noszący imię Moridin – albo Ishamael, albo Elan Morin Tedronai – delektowałby się posiadaniem cour’souvra swojej rywalki. Wymyślałby nowe tortury, rozkoszując się jej agonią.

I faktycznie, z początku tak było. A jednak potem stracił zainteresowanie. Coraz więcej czasu spędzał samotnie, wpatrzony w płomienie, dręczony ponurymi myślami. Kary wymierzane jej i Cyndane nabrały charakteru omalże rytualnego.

Przez co wydawał się jej znacznie bardziej groźny.

W powietrzu ponad platformą otworzyła się brama.

– Naprawdę musimy codziennie przez to przechodzić, Moridin? – zapytał Demandred, przechodząc przez bramę i wkraczając w Świat Snów. Wysoki, przystojny, o kruczoczarnych włosach, z wydatnym nosem. Obrzucił Moghedien przelotnym spojrzeniem. Oczywiście zauważył duszołapkę, niemniej nie zająknąwszy się nawet, podjął dalej: – Mam ważne rzeczy do zrobienia, a ty mi wciąż przeszkadzasz.

– Musisz spotkać się z ludźmi, Demandred – cichym głosem skarcił go Moridin. – Poza tym, o ile Wielki Władca nie uczynił cię Nae’blis, nie informując mnie o tym, będziesz wykonywał moje polecenia. Twoje zabawki mogą poczekać.

Twarz Demandreda pociemniała, ale już nie protestował. Zamknął bramę, a potem podszedł do skraju platformy i spojrzał w morze. Zmarszczył brwi. Co tam zobaczył? Jej samej nie przyszło na myśl, żeby zerkać w toń. Co się stało z jej ostrożnością?

Potem podszedł do jednego z foteli, ale nie zasiadł w nim. Stał, przyglądając się odwróconemu Moridinowi. Czym się zajmował Demandred? Gdy pozostawała uwięziona w duszołapce, wykonywała plecenia Moridina, ale nigdy nie odkryła nic, z czego można by wnosić o poczynaniach Demandreda.

Na myśl o wszystkich tych miesiącach spędzonych we władzy Moridina znów zadrżała. „Jeszcze się zemszczę”.

– Uwolniłeś Moghedien – zauważył Demandred. – A co z tą… Cyndane?

Uwagi Moghedien nie umknęło, że Moridin wciąż nosił na szyi duszołapkę Cyndane.

Cyndane. W Dawnej Mowie znaczyło to „ostatnia szansa”, ale prawdziwą naturę tej kobiety Moghedien akurat odkryła. Moridin osobiście uwolnił Lanfear z Sindhol, ratując przed istotami, które karmiły się jej zdolnością przenoszenia Mocy.

Aby ją uratować, a potem, oczywiście, ukarać, Moridin musiał ją zabić. Dzięki temu Wielki Władca mógł schwytać jej duszę i umieścić w nowym ciele. Rozwiązanie brutalne, acz skuteczne. Dokładnie takie, jakie Wielki Władca preferował.

Moridin wciąż nie odrywał wzroku od płomienia, a Demandred od niego, więc Moghedien skorzystała z okazji, podniosła się i podeszła na skraj pływającej kamiennej platformy. Woda u jej stóp była idealnie przejrzysta. Nie sposób było nie zauważyć ludzi. Unosili się w niej przykuci do czegoś w głębi, z rękoma związanymi za plecami. Kołysali się jak morskie glony.

Były ich tysiące, a każdy wbijał w niebo spojrzenie szeroko rozwartych, przerażonych oczu. Trwali, tonąc bez końca. Ani umarli, ani umierający, wciąż łaknący tchu, zamiast którego była tylko woda i woda. Akurat kiedy się przyglądała, coś ciemnego sięgnęło z dołu i wciągnęło jednego w głębiny. Następnie krew uniosła się niczym płatki kwiatu; pozostali zaczęli się mocniej szarpać.

Moghedien uśmiechnęła się. Miło było przyglądać się cierpieniom innym niż własne. Oczywiście były to zapewne tylko fantazmaty, ale równie dobrze ci ludzie mogli być prawdziwi – następni, którzy rozczarowali Wielkiego Władcę.

Kolejna brama otworzyła się nad powierzchnią platformy i wyszła z niej nieznajoma kobieta. Była wręcz zdumiewająco odstręczająca: jednocześnie zakrzywiony i kartoflowaty nos, blade oczy niesymetrycznie rozmieszczone w twarzy. Miała na sobie suknię z żółtego jedwabiu, która z pewnością mogła być uznana za ładną, ale w tym przypadku tylko podkreślała brzydotę postaci.

Moghedien skrzywiła się i wróciła na swoje miejsce. Dlaczego Moridin zaprosił obcą na ich spotkanie? Kobieta potrafiła przenosić, więc pewnie była jednym z tych bezużytecznych stworzeń, które w tym Wieku mieniły się Aes Sedai.

„Z drugiej strony trzeba jej oddać – myślała Moghedien, zasiadając w fotelu – że jest silna”. Jakim cudem Moghedien przeoczyła taki talent wśród Aes Sedai? Tę latawicę, Nynaeve, jej agenci zidentyfikowali niemalże od razu, czemu więc umknęła im ta wiedźma?

– Niby z nią miałem się spotkać? – zapytał Demandred, krzywiąc usta.

– Nie – z roztargnieniem odparł Moridin. – Hessalam już wcześniej spotkałeś.

Hessalam? Jak to będzie w Dawnej Mowie? „Bez przebaczenia”. Kobieta dumnie spojrzała Moghedien w oczy, a poza tym w jej postawie było coś znajomego.

– Mam dużo zajęć, Moridin – powiedziała nowo przybyła. – Więc lepiej niech to będzie coś ważnego…

Moghedien aż zaparło dech. Ten ton głosu…

– Nie mów do mnie takim tonem – uciął Moridin cicho, nawet się nie odwróciwszy. – Do żadnego z nas. W tej chwili nawet Moghedien cieszy się większą łaską niż ty.

– Graendal? – spytała Moghedien, zdjęta grozą.

– Nie wypowiadaj tego imienia! – zawołał Moridin, odwracając się ku niej; za jego plecami z sykiem wystrzelił gejzer wodnych płomieni. – Zostało jej odebrane.

Graendal, czyli Hessalam, usiadła, nawet nie spojrzawszy na Moghedien. Tak, to było to samo obejście. To była ona.

Moghedien omalże nie udławiła się z radości. Graendal zawsze posługiwała się swoją urodą z subtelnością pałki. Cóż, teraz otrzymała pałkę nieco odmiennego rodzaju. Jakżeż idealnie pomyślane! W środku pewnie cały czas się skręca. Ale co musiała zrobić, żeby zasłużyć sobie na taką karę? Pozycja Graendal – jej autorytet, mity, jakie na jej temat tworzono – wszystko to kręciło się wokół jej urody. A teraz? Czy zacznie polować na najbardziej odrażających ludzi na świecie, żeby posłużyli jej za zabawki, bo tylko na ich tle będzie się jakoś prezentować?

Ta ostatnia myśl to było już za dużo. Moghedien roześmiała się cicho, ale Graendal usłyszała i zmierzyła ją wzrokiem, od którego ocean mógłby się zagotować.

Moghedien opanowała się, powróciły spokojne spojrzenie i pewność siebie. I tym razem zdołała ujarzmić dłoń sięgającą do cour’souvra. „Rób sobie, co chcesz, Graendal” – pomyślała. – „Teraz już jesteśmy na równi. Zobaczymy, która pierwsza dobiegnie do kresu drogi”.

Zerwał się wiatr i morze zaczęło falować, lecz platforma nadal pozostawała nieruchoma. Po chwili Moridin ugasił swój wodny płomień, a fale nabrały siły. W nich Moghedien dalej widziała ciała, nieodróżnialne od niewyraźnych cieni. Niektórzy nie żyli, inni, uwolnieni z łańcuchów, szarpali się ku powierzchni, żeby nigdy do niej nie dotrzeć, ponieważ zawsze coś ściągało ich w dół.

– Niewielu już nas zostało. – Moridin wreszcie przeszedł do rzeczy. – Nas czworo i ten, który został ukarany najbardziej, i to już wszyscy… Oczywiście, tym samym staliśmy się najpotężniejsi…

„Przynajmniej niektórzy z nas” – pomyślała Moghedien. – „Jeden z nas padł z ręki al’Thora, Moridin, i potrzeba było pomocnej dłoni Wielkiego Władcy, żeby go przywrócić do życia”. Ciekawe, czemu Moridin nigdy nie został ukarany za swoje potknięcia? Cóż, lepiej się dłużej nie zastanawiać nad tym, jak wygląda sprawiedliwość Wielkiego Władcy.

– Niemniej dalej jest nas zbyt mało. – Moridin machnął ręką i na skraju platformy pojawiły się kamienne drzwi. Nie brama wykorzystywana do Podróżowania, po prostu zwykłe drzwi. To był odprysk snu, będący własnością Moridina – mógł sobie robić, co chciał. Za moment drzwi się otworzyły i na platformę wyszedł z nich mężczyzna.

Ciemnowłosy, Saldaeanin, jeśli wnosić z rysów twarzy: lekko haczykowaty nos, skośne oczy. Wysoki, przystojny. Moghedien od razu rozpoznała, z kim ma do czynienia.

– Przywódca tych nieopierzonych męskich Aes Sedai, tak? Znam tego człowieka, to Mazri…

– Tego imienia się nie wymawia – wszedł jej w słowo Moridin. – Tak jak my odrzuciliśmy to, czym byliśmy i imiona, które nadali nam ludzie, tak odtąd człowiek ten będzie znany wyłącznie pod imieniem M’Hael. Jeden z Wybranych.


– Jeden z Wybranych? – wykrztusiła Hessalam przez zaciśnięte gardło. – To dziecko? On… – Urwała.

Nie ich sprawą było debatowanie nad Wybranymi. Mogli wadzić się z sobą, mogli spiskować przeciwko sobie, pod warunkiem, rzecz jasna, że odbywało się to z zachowaniem dalece idącej ostrożności. Ale kwestionować decyzje Wielkiego Władcy… to było niedopuszczalne. W żadnych okolicznościach.

Tak więc Hessalam zamilkła. Moridin nie ośmieliłby się przedstawić tego człowieka jako Wybranego, gdyby nie zdecydował o tym Wielki Władca. A w takim wypadku wszelka dalsza dyskusja była bezprzedmiotowa. Moghedien jednak nie potrafiła przestać się wewnętrznie trząść. Taim… M’Hael… mówiono o nim, że jest silny, pod tym względem zapewne im dorównywał, niemniej wyniesienie człowieka tego Wieku, człowieka pogrążonego w całej jego ignorancji… Skręcało ją wewnętrznie na myśl o tym, że będzie go musiała traktować jako równego sobie.

– Po oczach widzę, że wam się to nie podoba – zauważył Moridin, spoglądając na każde z nich po kolei – choć tylko jedno z was okazało się na tyle nieroztropne, by dać wyraz swemu niezadowoleniu. M’Hael w pełni zasłużył sobie na ten zaszczyt. Wielu z nas, zbyt wielu, rzucało wyzwanie al’Thorowi, kiedy pozory wskazywały, że jest słaby. I tylko M’Hael zdobył sobie jego zaufanie, a następnie pozycję odpowiedzialnego za szkolenie jego ludzi. Pod jego ręką rodzi się teraz nowe pokolenie Lordów Strachu, którzy wspomogą sprawę Cienia. Czy którekolwiek z was może się poszczycić podobnymi osiągnięciami w tym Wieku?

– Poznasz mnie po owocach moich, Moridin – cicho rzucił Demandred. – Zbierać je będziesz w korcach i grosach. Pamiętaj wszakże, jaki postawiłem warunek: chcę zmierzyć się z al’Thorem w boju. Jego krew należy do mnie, nikt inny jej nie rozleje. – Po kolei spoglądał każdemu w oczy, w końcu popatrzył na M’Haela. Popatrzył i w jego oczach coś błysnęło. Znali się. Spotkali się już wcześniej.

„Właśnie spotkałeś konkurenta do swoich pragnień, Demandred” – pomyślała Moghedien. – „Zależy mu na al’Thorze chyba równie mocno, co tobie”.

Demandred ostatnimi czasy też się zmienił. Kiedyś obojętne byłoby mu, kto zabije al’Thora – sama jego śmierć stanowiłaby wystarczający powód do satysfakcji. Co sprawiło, że koniecznie chciał go osobiście pokonać?

– Moghedien – powiedział Moridin. – Demandred pracuje nad planami wojny, która właśnie się zaczęła. Pomożesz mu.

– Mam mu pomagać? – zdziwiła się. – Przecież…

– Szybko się zapominasz, co, Moghedien? – wszedł jej w słowo Moridin. Jego głos był miękki niczym jedwab. – Zrobisz, jak powiedziałem. Demandred chciałby, żebyś nadzorowała działania jednej z armii. Jego zdaniem naszym wojskom brakuje koordynacji. I ostrzegam: słowo skargi, a przekonasz się, że ból, którego dotąd zaznałaś, był niczym w porównaniu z tym, co cię czeka.

Jej dłoń odruchowo powędrowała do cour’souvra na szyi. Pod jego badawczym spojrzeniem czuła, jak gdzieś ulatnia się jej pewność siebie. „Nienawidzę cię” – pomyślała. – „A jeszcze bardziej nienawidzę cię za to, że robisz mi to na ich oczach”.

– Nadeszły dni ostatnie – oznajmił Moridin, odwracając się plecami. – Czas zwieńczenia waszego życia. Wszelkie niesnaski należy odłożyć na bok. Wszelkie intrygi zakończyć jak najszybciej. Innych ról już nie będzie, ponieważ to… to jest koniec.


Talmanes leżał na plecach i patrzył w ciemne niebo. W chmurach odbijała się łuna szalejących w dole płomieni, światło ginącego miasta. Wszystko nie tak. Przecież światło powinno spływać z góry, czyż nie?

Pamiętał tylko tyle, że spadł z konia wkrótce po rozpoczęciu marszu ku bramie miasta. A nawet to wspomnienie momentami zacierało się. Myśli pierzchały przed bólem. Wokół ludzie krzyczeli coś do siebie.

„Szkoda… szkoda tylko, że za mało droczyłem się z Matem” – pomyślał i cień uśmiechu wykrzywił jego popękane wargi. – „Skąd akurat teraz biorą mi się takie pomysły?” – skarcił się w duchu. – „Muszę… muszę odzyskać smoki. Ale przecież już je mamy… czy nie?”

– Przecież ci tłumaczę, że to tak, cholera, nie działa! – To był głos Dennela. – To nie są jakieś przeklęte Aes Sedai na kołach. Nie damy rady stworzyć ściany ognia. Możemy ciskać tymi metalowymi kulami w Trolloki.

– Te kule wybuchają – odpowiedział głos Guybona. – Możemy to wykorzystać.

Talmanes poczuł, jak oczy same mu się zamykają.

– Wybuchają – zgodził się Dennel. – Ale najpierw trzeba je wystrzelić. Nie da się ich ustawić rzędem, a potem zapędzić Trolloki, żeby na nie wbiegły.

Talmanes poczuł, jak czyjaś dłoń szarpie go za ramię.

– Lordzie Talmanesie. – To był Melten. – Gdybyś chciał już z tym skończyć, zapewniam cię, że nie będzie to żaden dyshonor. Wiem, że ból musi być straszny. Pójdź w ostatnie objęcia matki…

Szelest klingi opuszczającej pochwę. Talmanes spiął się wewnętrznie, przygotowany na ostateczność.

I wtedy zrozumiał, że wcale, ale to wcale nie chce umierać.

Zmusił się, żeby otworzyć oczy, nadludzkim wysiłkiem uniósł dłoń w czymś, co miało być gestem sprzeciwu. Melten stał nad nim, obok niego niepewna Jesamyn.

– Pomóż mi wstać – wykrztusił z siebie Talmanes.

Metlten zawahał się, ale zrobił, o co został poproszony.

– Powinieneś leżeć – wtrąciła Jesamyn.

– Wolę wstać, niż dać sobie honorowo ściąć głowę – wymamrotał Talmanes, zgrzytając zębami z bólu. Światłości, jak ta ręka wygląda? Zaraza pokryła ją tak głęboką czernią, że wydawała się spalona. – Co… co się dzieje?

– Przyparli nas do muru, mój panie – ponuro wyjaśnił Melten, jego oczy spoglądały poważnie. Najwyraźniej sądził, że już po nich. – Dennel i Guybon kłócą się o lokalizację smoków i miejsce, gdzie stoczymy ostatni bój. Aludra odmierza ładunki.

Talmanes zdołał się w końcu jakoś podnieść i chwiejnie wsparł na ramieniu Meltena. Przed jego oczyma, na wielkim placu miasta, zgromadziły się dwa tysiące ludzi. Tulili się do siebie niczym zagubione w dziczy istoty, szukające ciepła drugiego ciała zimną nocą. Dennel i Guybon doszli w końcu do porozumienia – smoki stały półokręgiem, wypukłą stroną skierowaną na zewnątrz, ku centrum miasta, za nimi schronienie znaleźli uciekinierzy. Żołnierze Legionu objęli role załóg smoków: na każdego potrzeba było trzech ludzi. Na szczęście prawie wszyscy przeszli symboliczne przeszkolenie w posługiwaniu się nową bronią.

Pobliskie budynki płonęły, ale światło wyprawiało jakieś dziwne sztuczki. Czemu ulica była ciemna? Jakby ktoś po prosto namalował płomienie na fasadach domów. Jakby…

Zamrugał, żeby przeczyścić załzawione oczy i dopiero wtedy zrozumiał. Ulicą, niby czarny atrament wylewający się z kałamarza, ku półokręgowi smoków płynęła fala Trolloków.

Akurat w tym momencie coś je zatrzymało. „Czekają, aż zbierze się ich dość, żeby ruszyć do zmasowanego szturmu” – pomyślał Talmanes.

Z tyłu dobiegły go jakieś pokrzykiwania i powarkiwania. Talmanes spróbował się odwrócić. Zawirowało mu w głowie. Upadłby, gdyby się nie oparł Meltena. Chwilę potrwało, nim świat się uspokoił. Ból… ból właściwie zmieniał się już w stan jednolitego otępienia. Jak żar, który przestano karmić świeżym węglem. Ból karmił się nim, ale wiele strawy mu nie pozostało.

Talmanes odrobinę doszedł do siebie i dostrzegł źródło niepokojących odgłosów. Plac, na którym się znajdowali, przylegał do murów miasta, niemniej żołnierze i cywile trzymali się od nich z daleka, ponieważ oblepione były Trollokami niczym komin sadzą.

Stwory wymachiwały bronią i darły się na ludzi w dole.

– Rażą włóczniami każdego, kto podejdzie bliżej – wyjaśnił Melten. – Plan był taki, żeby dotrzeć do murów, a potem wzdłuż nich do bramy… Nie da się, nie pod tym gradem śmierci. A wszystkie pozostałe drogi odwrotu są odcięte.

Do Guybona i Dennela podeszła Aludra.

– Przygotowałam ładunki – oznajmiła z pozoru spokojnie, ale w jej głosie dawało się wyczuć tłumione emocje. – Podłożymy je pod smoki i wysadzimy w powietrze, zniszczymy. Obawiam się tylko, żeby ludzie przy tym nie ucierpieli.

– Nie przejmuj się – odparł Guybon równie spokojnym tonem. – Z rąk Trolloków czekają ich znacznie gorsze rzeczy. Poza tym i tak nie ma innego wyjścia: smoki za żadną cenę nie mogą wpaść w ręce Cienia.

– Ruszyli! – zawołał jeden z żołnierzy stojących przy smokach. – Światłości, nadchodzą!

Czarny śluz Pomiotu Cienia wyległ na ulice. Zęby i kły, pazury i szpony, i te nazbyt ludzkie oczy… Trolloki nadchodziły ze wszystkich stron, dysząc żądzą mordu. Talmanes z wysiłkiem wciągał i wypuszczał powietrze.

Okrzyki tłuszczy zgromadzonej na murach nabrały animuszu.

„Jesteśmy otoczeni” – myślał Talmanes. – „Przyparci do murów, bez drogi odwrotu”.

Przyparci do murów.

– Dennel! – zawołał słabym głosem, starając się jakoś przekrzyczeć panujący wokół zgiełk. Dowódca baterii smoków, która miała przed sobą zadanie oddania jednej, jedynej salwy i teraz szykowała się do niej z płonącymi pochodniami w dłoniach, odwrócił się od swoich ludzi.

Talmanes zaczerpnął powietrza tak głęboko, że aż jego płuca odpowiedziały bólem.

– Mówiłeś, że kilkoma strzałami jesteś w stanie zniszczyć dowolną barykadę.

– Tak! – odkrzyknął Dennel. – Ale przecież nie szturmujemy… – urwał w pół zdania, gdy do niego dotarło.

„Światłości” – pomyślał Talmanes. – „Wszyscy jesteśmy wykończeni. Ktoś powinien od razu to dostrzec”.

– Wy, tam, pośrodku, drużyna Rydena, w tył zwrot! – krzyknął Talmanes. – Reszta zostaje na pozycjach i strzela do nadchodzących Trolloków! Ruszać się, ruszać!

Jakby wszyscy nagle się obudzili, wśród przeraźliwego skrzypienia osi Ryden i jego ludzie pośpiesznie zawracali swoje smoki. Pozostałe drużyny podkładały ogień na ulicach wychodzących na plac. Huk był ogłuszający. Przestraszeni uciekinierzy krzyczeli i zasłaniali uszy rękoma. Smoki grzmiały, jakby zapowiadając koniec świata. Kule eksplodowały w szeregach Trolloków, kładąc setki, tysiące w kałużach krwi. Przestrzeń placu wypełnił biały dym wydobywający się z gardzieli smoków.

Uchodźcy, dostatecznie już przerażeni rozgrywającym się na ich oczach krwawym spektaklem, na widok zwracających się ku nim smoków Rydena podnieśli jeszcze większy wrzask i padli na ziemię. Tym samym otworzyli pole… Pole do ostrzału czarnych od Trolloków murów miasta. Szereg smoków Rydena wygiął się w przeciwną stronę niż reszta formacji ostrzeliwująca nacierającą masę, dzięki czemu wszystkie tuleje wycelowane zostały w ten sam fragment murów.

– Niech ktoś mi poda którąś z tych cholernych pochodni! – krzyknął Talmanes, wyciągając rękę. Zaraz podbiegł żołnierz z obsady smoków i podał mu trzaskę z żarzącym się na czerwono końcem. Talmanes oderwał się od podtrzymującego go Meltena, zdecydowany bodaj w trakcie tego kluczowego momentu ustać na własnych nogach.

Tymczasem znalazł się w pobliżu Guybona. Poprzez szum w uszach głos tamtego docierał do Talmanesa cicho niczym szept.

– Te mury stały od setek lat. Moje biedne miasto. Moje biedne, biedne miasto.

– To już nie jest twoje miasto – odparł Talmanes, unosząc wysoko dłoń z ognistą trzaską. I stał tak przez chwilę, jakby rzucał wyzwanie Trollokom na murach, mając za plecami płonące miasto. – Należy do nich.

Machnął dłonią trzymającą trzaskę, kreśląc w powietrzu czerwony powidok. Na ten znak odezwały się smoki, wycie strzałów potoczyło się po placu.

Trolloki – cóż, przynajmniej fragmenty ich ciał – posypały się z muru. Kawał konstrukcji pod nimi rozpadł się niczym stos dziecięcych klocków kopnięty z pełnego rozpędu. Talmanesowi zrobiło się ciemno przed oczyma, w ostatnim przebłysku dojrzał jeszcze mur eksplodujący na zewnątrz. Osuwając się w niepamięć, runął na ziemię, która zadrżała, jakby echem jego upadku.

Загрузка...