13 To, co konieczne.

Egwene jechała w ślad za swoją rozstępującą się armią. Przed sobą miała wzgórza południowo-wschodniego Kandoru, pośród których zaplanowane zostało spotkanie z armią wroga. Dowodziła oddziałem złożonym z ponad stu Aes Sedai, w znacznej części wywodzących się z Zielonych Ajah. Taktyczne refleksje Bryne’a, choć z początku miały charakter czysto teoretyczny, dały się wprowadzić w życie szybko i skutecznie. Wiedział przecież – wszyscy wiedzieli – że dysponuje czymś lepszym niż łucznicy do zatrzymania szarży, czymś znacznie bardziej destrukcyjnym niż ciężka kawaleria, gdy chodziło o czystą siłę uderzenia.

Nadszedł czas, aby się tym posłużyć.

Dwa skromniejsze liczebnie wydzielone oddziały Aes Sedai zajęły miejsca na flankach armii. Wzgórza, na których stacjonowały, były niegdyś zielone i pełne życia. Teraz raziły niemiłym żółtozielonym kolorem, jakby spalone przez słońce. Ale nie pozostawało nic innego, jak zastanowić się nad wykorzystaniem stanu faktycznego jako przewagi taktycznej. Bardziej stabilny grunt pod stopami. Mimo że niebo przecinały sporadyczne błyskawice, nie zapowiadało się na deszcz.

Nadchodzące Trolloki rozciągały się ciemnym morzem na wszystkie strony. Choć Egwene dysponowała ogromną armią, w obliczu wroga zdała się jej ona znienacka całkiem skromna. Na szczęście zasadnicza przewaga strategiczna była po jej stronie: armia Trolloków nie miała innego wyjścia i musiała przeć naprzód. Armie Trolloków po prostu szły w rozsypkę, kiedy nie mogły bezustannie nacierać. Dlaczego? Wewnętrzne spory. Braki żywności.

Armia Egwene stanowiła barykadę na ich drodze. I równocześnie przynętę. Pomiot Cienia nie mógł sobie pozwolić na zlekceważenie tak poważnych sił wroga, więc musiał iść tam, gdzie chciała.

Aes Sedai dotarły na linię frontu. Bryne podzielił swoją armię na duże, nadzwyczaj mobilne oddziały, dysponujące swobodą działania. Zasadniczy rozkaz był prosty: bić wroga wszędzie tam, gdzie dostrzeże się szansę zadania mu strat.

Ofensywny szyk wojsk Bryne’a najwyraźniej zbił z tropu Trolloki. Przynajmniej tak Egwene zinterpretowała lekkie zamieszanie w ich szeregach, jakby falę, która przez nie przeszła, nasilenie zgiełku. Taktyka defensywna nie należała do mocnych stron Trolloków. Naturalny porządek rzeczy był taki, że Trolloki atakowały, a ludzie się bronili. Ludzie się bali. Ludzie byli pożywieniem.

Egwene dotarła na szczyt wzgórza, objęła wzrokiem równinę w Kandorze, na której zgromadziły się stwory. Aes Sedai ustawiły się długimi szeregami z obu jej stron. W stacjonujące za nimi oddziały żołnierzy wkradła się lekka niepewność – wiedzieli, że mają do czynienia z Aes Sedai, a żaden mężczyzna nie czuł się pewnie w ich towarzystwie.

Sięgnęła dłonią do boku i ze skórzanej sakwy przy pasku wydobyła długi, biały, smukły przedmiot. Patykowata różdżka, sa’angreal Vory. Pod palcami poczuła znajomy, swojski kształt. Choć użyła go dotąd tylko raz, miała wrażenie, jakby należał do niej. A ona do niego. Był jej główną bronią podczas bitwy z Seanchanami o Białą Wieżę. Po raz pierwszy dotarło do niej, co może mieć na myśli żołnierz, który mówi o emocjonalnej więzi łączącej go z jego mieczem.

Poświata Mocy po kolei spowijała stojące szeregiem kobiety – jakby zapalały się kolejne latarnie przy ulicy. Egwene też objęła Źródło. Poczuła, jak Jedyna Moc wodospadem wlewa się do jej wnętrza, wypełniając, wyostrzając wzrok. Jakby znienacka otworzyła oczy: świat stał się przyjemniejszy, wonie naoliwionych zbroi i zdeptanej trawy ostrzejsze.

Nasycone saidarem spojrzenie wyławiało ze świata sugestie barw, które Cień chciał skryć. Trawa bynajmniej nie była ze szczętem zeschła, znaczyły ją drobniutkie pasemka zieleni, źdźbła tętniące tam, gdzie trzymała się życia. Pod zbrązowiałą powłoką myszkowały nornice. Z łatwością teraz dostrzegała korytarze, jakie drążyły w ziemi – chrupały obumarłe korzonki i one dawały im życie.

Uśmiechając się szeroko, zaczerpnęła Jedynej Mocy przez smukłą różdżkę. Poczuła, jakby porwał ją rwący strumień siły i energii, na którym była samotną łodzią, łapiącą wiatr. Trolloki wreszcie zdecydowały się ruszyć do ataku. Zawyły, runęły naprzód najeżoną bronią, zbitą masą zębów, smrodu i oczu, które były nazbyt ludzkie. Niewykluczone, że Myrddraale zdały sobie sprawę, że mają naprzeciw Aes Sedai i postanowiły jedną szarżą zgładzić kobiety zdolne do przenoszenia Mocy.

A kobiety te tylko czekały na znak od Egwene. Nie były połączone kręgiem czy wielością kręgów – krąg najlepiej sprawdzał się w wypadku, gdy zaistniała potrzeba skupionego, precyzyjnego uderzenia Mocą. A dzisiaj chodziło o coś zupełnie innego. Chodziło o brutalną niszczącą siłę.

Egwene przystąpiła do ofensywy, gdy Trolloki znalazły się w połowie drogi do ściany wzgórz. Jej Talent zawsze ciążył w kierunku Ziemi, więc w naturalny sposób zaczęła od najprostszych i najbardziej niszczących splotów. Strumienie Ziemi sięgnęły linią gruntu pod nogami Trolloków, a potem Egwene poderwała je pojedynczym gestem. Z pomocą sa’angreala Vory było to równie łatwe, co podrzucenie w górę garści kamyków.

Jakby na znak pozostałe kobiety w szeregu splotły strumienie. Powietrze zadrżało od tkanej Mocy, tchnienia czystego ognia, falowania ziemi. Podmuchy silnego wiatru uderzyły w szeregi Trolloków, łamiąc ich linię.

Ciała Trolloków wyrzucone w powietrze splotem Egwene właśnie uderzały w ziemię – wiele było okaleczonych, brakowało im nóg lub rąk – wśród trzasku pękających kości i wrzasków stworów przygniatanych ciałami swoich pobratymców, ona zaś zaczekała, aż kolejne szeregi wpadną na powstałą w ten sposób przeszkodę i uderzyła znów. Tym razem zlekceważyła ziemię, a skoncentrowała się na metalu.

Metalu w zbrojach, w broni, na ochraniaczach nadgarstków. Jej sploty strzaskały ostrza toporów i klingi mieczy, rozerwały kolczugi i – rzadziej występujące – napierśniki. Powietrze przeszyły metalowe okruchy, pędzące z ogromną prędkością. Gdziekolwiek zahaczyły ciało, tryskały fontanny krwi. Kolejne szeregi bestii próbowały się cofnąć przed nawałą odłamków, ale z tyłu naciskała na nie zbita masa armii, wpychająca je prosto w strefę śmierci, a potem depcząca upadłe.

Egwene powtórzyła splot i kolejna fala nacierających padła pod metalowym deszczem. Operowanie metalem było trudniejsze niż ziemią, a skutki mniej widoczne – dlatego też kolejne szeregi, nie wiedząc, co się dzieje, postępowały zgodnie z pierwotną taktyką, tym samym powiększając rozmiary zniszczeń w szeregach.

Następnie znów zajęła się ziemią. Grunt rozerwał się pod nogami Trolloków. Było coś osobliwie podniecającego w pracy z czystą, surową Mocą niewymagającą subtelnego tkania, lecz tylko powierzchownych, wstępnych splotów. W tej chwili – kalecząc, niszcząc, rażąc śmiercią wroga – czuła się, jakby była częścią natury, częścią samej krainy biorącej pomstę na wrogu. Jakby wykonywała dzieło, które już od tak dawna domagało się wykonania. Ugór i Pomiot Cienia, który się zeń rodził, były zwyrodnieniem. Zarazą. A Egwene – rozpłomieniona Jedyną Mocą lampa sprawiedliwości i sądu – wypalała ranę, uzdrawiała świat.

Trolloki wciąż zapalczywie uderzały o sploty Aes Sedai, przez to coraz więcej ich trafiało w zasięg śmierci z ręki Białej Wieży. Zielone siostry miały wreszcie okazję sprostać reputacji, jaką cieszyły się ich Ajah, ale pozostałe radziły sobie równie nieźle – a zabójcze sploty, fala za falą, spadały na ciemne szeregi bestii.

Ziemia chwiała się, powietrze drżało od wycia konających. Rozerwane ciała. Woń spalonego mięsa. Widoki tak okropne, że niejeden z żołnierzy stojących w pierwszych szeregach nie mógł powstrzymać mdłości. Aes Sedai bez chwili wytchnienia biły w szeregi wroga. Wcześniej wyznaczono siostry, które miały zająć się Myrddraalami. Egwene sama zresztą powaliła jednego, splotem Ognia i Powietrza ścinając bezoką głowę z karku. Śmierć każdego Pomora pociągała za sobą całkowitą dezorganizację połączonych z nim trolloczych taranów.

Egwene zdwoiła swe ofensywne wysiłki: eksplodująca ziemia wyrzuciła w górę pierwszy szereg napastników. Zanim ich ciała opadły, trafiła w nie fala powietrza, spychając na następujące za nimi masy. Wyrywała dziury w podłożu, sprawiała, że wybuchały kamienie. Wydawało się jej, że okrutna rzeź, którą urządza Trollokom, trwa już wiele godzin. W końcu atak Pomiotu Cienia załamał się i – mimo desperackich wysiłków Myrddraali, mimo smagania biczami – stwory rzuciły się do ucieczki. Egwene wzięła głęboki oddech – zmęczenie powoli wkradało się w jej członki – i powaliła kolejne Pomory. W końcu one również nie dotrzymały pola i wycofały się ze wzgórz.

Zgarbiła się w siodle i opuściła rękę trzymającą sa’angreal. Nie bardzo potrafiła się zorientować, jak długo to wszystko trwało. Poczuła na sobie spojrzenia stojących w pobliżu żołnierzy i zobaczyła ich zdumienie. Powoli docierało do nich, że dziś nikt od nich nie zażąda daniny krwi.

– To było imponujące – powiedział Gawyn, podjeżdżając na koniu. – Wyglądało to tak, jakby atakowały mury miasta, próbując dotrzeć pod nie z drabinami oblężniczymi… tylko że nie było żadnych murów ani żadnych drabin.

– Wrócą – zmęczonym głosem zapewniła go Egwene. – Zabiliśmy tylko nieznaczną liczbę.

Jutrzejszego ranka, ostatecznie pojutrze spróbują znowu. Zapewne stosując inną taktykę – oczywistym pomysłem było przerzedzenie szeregów tak, aby zmniejszyć skuteczność zmasowanych uderzeń Aes Sedai.

– Zaskoczyliśmy je – tłumaczyła. – Następnym razem przybędą w większej sile. Ale na razie, na tę noc, utrzymaliśmy pozycję.

– Nie tylko utrzymałaś pozycję, Egwene – powiedział Gawyn z uśmiechem. – Ale rozgromiłaś je. Nie wiem, czy widziałem w życiu tak skarconą armię.

Reszta wojsk najwyraźniej podzielała ocenę Gawyna, ponieważ wkrótce po szeregach poniosły się wiwaty, zalśniła unoszona do góry broń. Egwene odepchnęła od siebie ogarniające ją zmęczenie, wsunęła różdżkę z powrotem do sakwy. Widziała, jak pobliskie Aes Sedai chowają statuetki, bransolety, broszki, pierścienie i różdżki. Przed wyprawą na front magazyny Białej Wieży zostały całkowicie opróżnione z angreali i sa’angreali – jakkolwiek niewiele ich w sumie było – które trafiły w ręce kobiet walczących na froncie. Pod koniec każdego dnia zbierano je i przekazywano tym, które zajmowały się Uzdrawianiem.

Wreszcie Aes Sedai zawróciły i pojechały ku wiwatującej armii. Chwile radości, rzecz jasna, kiedyś dobiegną końca. Aes Sedai nie mogły toczyć za swych żołnierzy wszystkich bitew, póki co jednak, Egwene zamierzała pozwolić na nieskrępowaną radość ze zwycięstwa, ponieważ zaiste było to zwycięstwo radosne. W niczym nie uszczupliło ich szeregów.


– Lord Smok i jego zwiadowcy zaczęli rozpoznanie Shayol Ghul. – Bashere wskazał palcem jedną z pocieniowanych map. – Nasze defensywne operacje w Kandorze i Shienarze zmuszają Cień do coraz większego zaangażowania na obu frontach. Zakładamy, że wkrótce Spustoszone Ziemie zasadniczo opróżnią się z wojsk, wyjąwszy szkieletowe załogi fortyfikacji obronnych. Wtedy pomyślimy o uderzeniu.

Elayne pokiwała głową. Gdzieś w głębi umysłu czuła obecność Randa. Zamartwiał się czymś, choć odległość była zbyt duża, żeby powiedzieć cokolwiek więcej. Od czasu do czasu odwiedzał ją w obozie w Lesie Braem, w tej chwili jednak był na którymś z pozostałych frontów.

Bashere kontynuował:

– Mając na względzie liczbę zdolnych do przenoszenia Mocy, Amyrlin powinna się utrzymać w Kandorze. O nią się nie martwię…

– Martwisz się o Pograniczników – weszła mu w słowo Elayne.

– Tak. Zostali wyparci z Przełęczy Tarwina.

– Też żałuję, że musieli się z niej wycofać, ale przy tym stosunku sił nie mieli innego wyjścia. Nic nie możemy dla nich zrobić, prócz wysyłania skromnych posiłków, jakimi dysponujemy.

Bashere przytaknął.

– Być może lord Mandragoran byłby w stanie przeprowadzić manewr ofensywny, gdyby dysponował większą liczbą Aes Sedai czy Asha’manów.

Ani jednych, ani drugich posłać mu nie mogła. Kilka Aes Sedai odkomenderowanych z armii Egwene osłoniło mu odwrót w pierwszych, trudnych chwilach i ich rolę trudno było przecenić. Skoro jednak Rand we własnej osobie nie potrafił stawić czoła Lordom Strachu…

– Lord Agelmar będzie wiedział, co robić – ucięła Elayne. – Jeśli taka wola Światłości, uda mu się odciągnąć Trolloki od gęściej zaludnionych obszarów.

Bashere mruknął coś niewyraźnie i powiedział:

– Podczas takiego odwrotu… który, między nami mówiąc, bardziej przypomina ucieczkę… zazwyczaj trudno jest kierować przebiegiem bitwy. – Gestem dłoni wskazał mapę Shienaru.

Elayne przyjrzała się jej. Przewidywana trasa przemarszu armii Trolloków wiodła dokładnie przez najgęściej zamieszkane obszary. Fal Dara, Mos Shirae, Fal Moran… A przy obecności Lordów Strachu mury obronne nie przydadzą się na nic.

– Wyślij słowo do Lana i lordów Shienaru – poleciła cicho. – Każ spalić Fal Dara i Ankor Dail, podobnie jak Fal Moran i okoliczne wioski takie jak Medo. I tak decyzja o spaleniu pól uprawnych została już podjęta i jest wprowadzana w życie. Niech miasta też opustoszeją. Ludność cywilną ewakuować do Tar Valon.

– Przykro mi – szepnął Bashere.

– To jest konieczne, nieprawdaż?

– Tak.

Światłości, co za bałagan! „A czego się spodziewałaś? Schludnej prostoty?”

Rozległ się odgłos kroków zwiastujących nadejście Talmanesa, który zaraz też pojawił się w towarzystwie jednego ze swoich dowódców. Cairhienianin wyglądał na zmęczonego, czym nie różnił się od wszystkich pozostałych. Pierwszy tydzień walki dobiegał końca, ale wraz z nim ginęło podniecenie bojem i zaczynała się prawdziwa, brudna i nużąca wojenna robota. Dni spędzone na walkach lub oczekiwaniu na bitwę, noce z mieczem w dłoni.

Obecna lokalizacja kwatery głównej Elayne w Lesie była idealna – ranek zastał ją tysiąc kroków dalej na południe, niż znajdowała się wieczorem, ponieważ wycofujący się wróg narzucał konieczność ciągłego ruchu. Trzy wąskie strumienie o płaskich brzegach, przestronne polany, na których żołnierze mogli obozować, wysokie drzewa na szczytach wzgórz zapewniające dogodne punkty obserwacyjne. Szkoda, że następnego ranka znajdą się już w zupełnie innym miejscu.

– Trolloki panują nad całym południowym obszarem lasu – raportował dalej Bashere, podkręcając wąsa. – Nauczyły się unikać otwartych terenów. Co oznacza, że nie możemy w pełni efektywnie wykorzystać kawalerii.

– W zalesionym terenie smoki są, praktycznie rzecz biorąc, bezużyteczne, Wasza Wysokość – odezwał się od wejścia do namiotu Talmanes. – Od kiedy Trolloki przestały wychodzić na drogi, właściwie nie zadajemy im żadnych strat. Pośród drzew prawie nie sposób manewrować wozami, na których są zamocowane, a kiedy już przychodzi do strzału, zabijamy więcej drzew niż Pomiotu Cienia.

– A co z tymi… z tymi rzeczami, o których wspominała Aludra?

– Chodzi o jej smocze zęby? – zapytał Talmanes. – Tu już sytuacja wygląda lepiej. Smoki plują ładunkiem kawałków metalu, zamiast pojedynczą kulą. Dzięki temu pocisk ma większy rozrzut, co nieźle sprawdza się w lesie, niemniej upierałbym się, że dalej zadawane straty nie są warte ryzyka, na jakie je wystawiamy.

– Osobiście sądzę, że już w pełni wykorzystaliśmy przewagę, jaką dawał nam las – rzekł Bashere, przesuwając po mapie figurki przedstawiające znaki taktyczne jednostek Trolloków. – Przetrzebiliśmy ich zastępy, ale teraz zmądrzały i trzymają się gęstwiny, próbując nas okrążyć.

– Propozycje?

– Odwrót – szybko stwierdził Bashere. – Prosto na wschód.

– Do rzeki Erinin? Tak daleko na północy nie ma żadnego mostu – zauważył Talmanes.

Bashere pokiwał głową.

– A więc wiesz, o co mam zamiar zapytać. Masz pod swoimi rozkazami kompanię ludzi znających się na budowie mostów. Daj im osłonę smoków i wyślij nad rzekę, żeby zbudowali most tratwowy dokładnie na wschód od miejsca, gdzie się znajdujemy. Wkrótce ruszymy w tamtą stronę. Na otwartym terenie nasza kawaleria i smoki będą mogły mocniej dać się we znaki przeciwnikowi. Z kolei Erinin spowolni dalsze postępy Trolloków, zwłaszcza po tym, jak spalimy za sobą most. Przyda się też kilka smoków, odpowiednio rozstawionych. My dalej ruszymy na wschód do rzeki Alguenya, gdzie powtórzymy ten manewr. W efekcie znajdziemy się na prostej drodze do Cairhien. Zakładam, że na północy znajdziemy odpowiednie miejsce na bój defensywny. Zresztą, wydaje mi się, że już wiem, co to za miejsce… A wtedy stawimy czoło Cieniowi, mając Cairhien za plecami.

– Nie sądzisz chyba, że damy radę przemaszerować cały ten dystans? – wtrąciła się Elayne.

Mrużąc oczy, Bashere przyjrzał się mapie, jak gdyby chciał zza pergaminu dojrzeć prawdziwy teren.

– Aktywnie walczymy w tej bitwie – odparł cicho – ale nie możemy powiedzieć, że przebiega ona pod nasze dyktando. Niesie nas, dokąd chce niczym spłoszony koń jeźdźca. Nie potrafię powiedzieć, kiedy ten oszalały galop ustanie. Będę się starał wikłać jego trasę, gdzie się da kierować bestię w ciernie, ale nie powstrzymam go, póki wciąż będą przybywać nowe Trolloki.

Elayne zmarszczyła brwi. Nie mogła sobie pozwolić na niekończący się odwrót. Musiała pobić ten Pomiot Cienia najszybciej, jak się da, żeby wesprzeć swoimi siłami armie Lana i Egwene, które zmagały się z inwazją na północy.

Nie było innej drogi do zwycięstwa. Jeżeli strategia załamie się, cokolwiek Rand zdziała przeciwko Czarnemu, na nic się nie zda.

Światłości, co za bałagan.

– Zrób tak.


Perrin wsparł trzon młota na ramieniu, odbierając równocześnie rozkazy Elayne z ręki spoconego młodego łącznika. Za jego plecami wiatr delikatnie szumiał w gałęziach drzew. Ogirowie walczyli w lesie. Perrin obawiał się, że przeszkodą w walce będzie im troska o to, żeby nie uszkodzić drzew, kiedy jednak przyszło do samej walki… Światłości, nigdy w życiu nie widział równie dzikiej zapalczywości.

– Całkiem niezła taktyka – powiedział Tam, wczytując się w rozkazy. – Królowa ma głowę do wojaczki.

Perrin gestem odprawił łącznika. Ruszył przed siebie, po drodze mijając Galada naradzającego się ze swoimi podkomendnymi z Białych Płaszczy.

– Umie słuchać tych, którzy się na taktyce znają – mówił do Tama. – I nie wtrąca się za bardzo.

– O to mi właśnie chodziło, chłopcze – odparł Tam, uśmiechając się. – Dowodzenie nie zawsze sprowadza się tylko do tego, żeby mówić innym, co mają robić. Czasami wystarczy wiedzieć, kiedy zejść z drogi tym, którzy wiedzą, co robić.

– Mądre słowa, Tam – rzekł Perrin, odwracając się ku północy i ruszając przed siebie. – Jako że teraz sam jesteś dowódcą, proponuję, byś je sobie wziął do serca.

Nagle przed oczyma stanęła mu postać Randa; kolory zawirowały. Rand stał gdzieś, nie wiadomo gdzie, na szczycie nagiego górskiego grzbietu i rozmawiał z Moiraine.

Wychodziło na to, że przygotowania do inwazji Shayol Ghul weszły w decydującą fazę. Perrin poczuł, jak coś ciągnie w stronę Randa, ciągnie z coraz większą siłą. Wkrótce tamten będzie go potrzebował.

– Perrin? – zapytał Tam. – Co to za bzdury z tym dowództwem?

– Mówię o naszych siłach, Tam – wyjaśnił Perrin. – Pod twoim dowództwem wszyscy ze sobą zgodnie współpracują, zróbmy z Argandy, Gallenne i Galada twoich oficerów. – Niedaleko miejsca, gdzie się aktualnie znaleźli, Grady podtrzymywał otwartą bramę, przez którą ranni podczas ostatniej potyczki udawali się na Uzdrawianie. Po drugiej stronie bramy, w Mayene, znajdował się szpital stworzony przez Berelain i prowadzony przez Żółte Ajah. Powiało stamtąd tchnieniem ciepłego wiatru.

– Nie wiem, czy będą mnie słuchali, Perrin – wzbraniał się Tam. – Jestem tylko prostym farmerem.

– Jak dotąd wykonywali twoje rozkazy bez szemrania.

– Ale to było w trakcie naszej wędrówki po pustkowiach. Poza tym, ty byłeś zawsze w pobliżu. Słuchali mnie, ale stał za mną twój autorytet. – Tam podrapał się po brodzie. – Przyglądając się, jak coraz to zerkasz na północ, odnoszę wrażenie, że nie zabawisz już długo z nami.

– Rand mnie potrzebuje – cicho wyjaśnił Perrin. – Żebym sczezł, nie podoba mi się to… ale nie będę mógł dalej walczyć z wami tu, w Andorze. Ktoś musi strzec pleców Randa i… no, cóż, to będę ja. Skądś to wiem, nie wiem skąd.

Tam pokiwał głową.

– No dobrze, to może po prostu pójdziesz do Argandy lub Gallenne i powiesz im, że odtąd dowodzą twoimi ludźmi. Tak czy siak, królowa Elayne jest obecnie głównodowodzącym, więc…

– Hej, ludzie! – zawołał znienacka Perrin, na swoich żołnierzy. Arganda właśnie naradzał się z Gallenne. Odwrócili się w jego stronę, a razem z nimi znajdujący najbliżej członkowie Wilczej Gwardii i Białe Płaszcze Galada oraz sam Galad. Młody Bornhald popatrzył na niego jak zawsze: wzrokiem ponurym. Ostatnimi czasy zachowywał się coraz bardziej nieprzewidywalnie. Oby Światłość pomogła Galadowi trzymać tamtego z dala od brandy.

– Uznajecie moją zwierzchność i prawa lenne w formie, w jakiej została mi przekazana przez koronę Andoru? – zapytał.

– Oczywiście, lordzie Złotooki! – odkrzyknął Arganda. – Myślałem, że to już przesądzona sprawa.

– Niniejszym czynię Tama al’Thora lordem – obwieścił Perrin wszem wobec. – A równocześnie zarządcą Dwóch Rzek w imię jego syna, Smoka Odrodzonego. Cokolwiek postanowi w moim imieniu, czyli w imieniu Smoka, nosić będzie powagę naszych osobistych rozkazów. Jeżeli nie wyjdę cało z tej bitwy, Tam będzie moim następcą.

W obozie zapadła cisza. Następnie ludzie pokiwali głowami, a niektórzy nawet zasalutowali Tamowi. Ten zaś jęknął, ale tak cicho, że Perrin wątpił, by ktokolwiek usłyszał.

– Już za późno, żeby cię odesłać do Koła Kobiet na chwilę poważnej rozmowy? – zapytał Tam. – Ale może chociaż porządny klaps w tyłek i tydzień noszenia wody dla wdowy al’Thone?

– Przykro mi, Tam – uciął Perrin. – Neald, spróbuj otworzyć bramę do Czarnej Wieży.

Na twarzy młodego Asha’mana pojawił się wyraz skupienia.

– Wciąż nic z tego, lordzie Złotooki.

Perrin pokręcił głową. Znał raporty z frontu Lana, w myśl których Czarna Wieża walczyła – przynajmniej po części – po stronie Cienia. Coś więc tam się musiało stać. Coś okropnego.

– Dobrze, niech będzie z powrotem na Pole Merrilora – powiedział.

Neald skinął głową i skoncentrował się na splotach.

Tymczasem Perrin zwrócił się do swoich ludzi:

– Nieznośna jest mi myśl, że muszę was zostawić samych, ale jakaś siła wyższa ciągnie mnie ku północy. Muszę udać się do Randa, rzecz jest poza dyskusją. Spróbuję powrócić… Jeżeli mi się nie uda… Cóż, chcę, abyście wszyscy wiedzieli, że jestem z was dumny. Ze wszystkich. Kiedy cała sprawa dobiegnie końca, każdy z was będzie mile widzianym gościem w moim domu. Otworzymy baryłkę czy dwie najlepszej brandy pana al’Vere. Będziemy wspominać naszych poległych i opowiadać naszym dzieciom, jak dzielnie stawaliśmy, gdy sczerniały chmury, a świat zaczął umierać. Opowiemy im, że stanęliśmy ramię w ramię, i że Cień nie mógł przedrzeć się przez nasze szeregi.

Uniósł w górę Mah’alleinira, odpowiedziały mu ich wiwaty. Nie dlatego, że on na nie zasługiwał, ale dlatego, że oni zasługiwali.

Neald w końcu poradził sobie z bramą. Perrin ruszył w jej kierunku, ale zatrzymał się, słysząc swoje imię. Odwrócił się i zobaczył biegnącego w jego stronę Daina Bornhalda.

Jego dłoń sama opadła na głowicę młota, oczy spojrzały czujnie. Choć tamten ocalił mu życie podczas walki z Trollokami, a drugi raz wyratował od zemsty swych towarzyszy, Białych Płaszczy, to nie sposób było zauważyć, że go nie cierpi. Może i nie obwiniał już Perrina za śmierć ojca, ale o jakimkolwiek braterstwie – nawet o zwykłej akceptacji – nie było mowy.

– Jedno słowo, Aybara – powiedział Bornhald, a potem obrzucił przelotnym spojrzeniem stojącego obok Gaula. – Na osobności.

Perrin gestem odesłał Gaula; Aiel oddalił się z wyraźną niechęcią. Potem razem z Bornhaldem odeszli na kilka kroków od otwartej bramy.

– O co chodzi? Jeżeli chcesz rozmawiać o swoim ojcu, to…

– Światłości, zmilczże – uciął Bornhald, uciekając wzrokiem. – Nie chciałem ci tego mówić. Nienawidzę tego, co mam ci do powiedzenia. Ale musisz się dowiedzieć. Choćbym sczezł w Światłości, musisz.

– O czym niby muszę wiedzieć?

– Aybara… – zaczął Bornhald i zaraz urwał, biorąc głęboki wdech. – To nie Trolloki zabiły twoją rodzinę.

Perrin poczuł, jak dreszcz przeszywa go od stóp do głów.

– Przykro mi… – ciągnął dalej Bornhald. – To był Ordeith. Twój ojciec go obraził. A on wymordował ich wszystkich, a potem zwaliliśmy winę na Trolloki. Nie brałem w tym udziału, ale nie protestowałem. Tyle krwi…

– Co? – Perrin schwycił kurczowo ramię tamtego. – Ale przecież mówili… To znaczy… – Światłości, przecież już uporał się z tą tragedią!

To, co zobaczył w oczach Bornhalda, gdy ich spojrzenia się spotkały, na nowo wzburzyło pogrzebane, zdawałoby się, emocje. Ból, groza, wściekłość. Bornhald uniósł dłoń i schwycił Perrina za nadgarstek, a potem oderwał jego rękę od swego ramienia.

– Wiem, że to zapewne najgorszy moment, aby ci o tym mówić – rzekł. – Ale już dłużej nie umiałem milczeć. Po prostu… Przecież możemy przegrać. Światłości, możemy przegrać te wojnę. Dlatego uznałem, że muszę przemówić, muszę ci powiedzieć.

I odszedł ze spuszczonym wzrokiem w stronę, gdzie stały pozostałe Białe Płaszcze. Perrin został sam, czując, jak cały jego świat chwieje się w posadach.

Po dłuższej chwili jednak wziął się w garść. Przecież ta wiedza w istocie niczego nie zmieniała, przecież opłakał już swoją rodzinę. Pogodził się z tym, że odeszli.

Nie wolno się teraz załamywać, trzeba się wziąć w garść! Da radę… Światłości, stare rany na powrót się odezwały, ale odepchnął od siebie ten ból i zwrócił wzrok w stronę bramy. Tam czekał na niego Rand, czekała jego powinność.

Miał robotę do wykonania. Niemniej Ordeith… Padan Fain… Ta wina tylko wydłużała i tak już długą listę straszliwych zbrodni tamtego. Za które przyjdzie mu zapłacić – co sobie Perrin teraz solennie obiecał – w taki czy inny sposób.

W momencie gdy dochodził do bramy, przez którą miał Podróżować do miejsca, gdzie znajdzie Randa, dołączył do niego Gaul.

– Moim celem jest miejsce, do którego nie możesz się udać, przyjacielu – powiedział cicho Perrin, czując, jak ból powoli ustępuje. – Przykro mi.

– Zmierzasz do miejsca, gdzie wśród snu śni się sen – zauważył Gaul i ziewnął. – Tak się składa, że ja też jestem zmęczony i chętnie przymknę oczy.

– Ale…

– Idę z tobą, Perrinie Aybara. Musiałbyś mnie zabić, żeby mi to uniemożliwić.

Perrin zrozumiał, że Aiel mówi śmiertelnie poważnie i dalszy spór jest bezprzedmiotowy, więc tylko w milczeniu skinął głową.

Obejrzał się za siebie i po raz ostatni wzniósł młot nad głowę. Równocześnie kątem oka pochwycił widok zza drugiej bramy, tej, którą Grady otworzył do Mayene, i która wciąż pozostawała otwarta. Dwie odziane w biel postaci patrzyły na Gaula. Pozdrowił je uniesioną włócznią. Perrin zastanowił się przelotnie, jak też musi się czuć dwójka wojowniczek, zmuszonych do bierności w czas Ostatniej Bitwy? Może Rand powinien spróbować uwolnić wszystkich gai’shain z ich przysiąg, choćby na kilka tygodni?

Cóż, wtedy zapewne stałby się wrogiem Aielów, wszystkich razem i każdego z osobna. Niech Światłość ma w swej opiece mieszkańca mokradeł, który ośmieliłby się majstrować przy ji’e’toh.

Raźnym krokiem przeszedł przez bramę i znalazł się na Polu Merrilora. Tam on i Gaul wyposażyli się, jakby szykowali na długą, trudną drogę: kostury wędrowne i tyle wody, ile ważyli się wziąć na swoje barki.

Prawie pół godziny zabrało Perrinowi przekonanie Asha’manów Randa, żeby zdradzili miejsce pobytu swego wodza. W końcu nieprzestający utyskiwać Naeff stworzył dla nich bramę. Tym sposobem opuścili Pole Merrilora i znaleźli się na terenie, który pod prawie wszystkimi względami przypominał Ugór. Tylko skały były zimne.

W powietrzu wisiała woń śmierci i rozpaczy, tak silna, że Perrin poczuł ją niczym uderzenie pałką i dopiero po dłuższej chwili był w stanie obok niej wyłowić pozostałe zapachy. Rand znajdował się kilka kroków przed nimi, z rękoma z tyłu stał na krawędzi urwiska. Towarzyszyli mu doradcy, dowódcy i straż przyboczna – między innymi Moiraine, Aviendha oraz Cadsuane. Jednak wszyscy trzymali się z tyłu, tak że Rand wyglądał, jakby był sam, sam ponad światem.

Przed nim w oddali wznosił się ku niebu szczyt Shayol Ghul. Na ten widok Perrina przeszył dreszcz. Od szczytu dzieliła ich jeszcze długa droga, jednak wyraz determinacji na twarzy Randa jednoznacznie świadczył o jego zamiarach.

– Na Światłość! – powiedział Perrin. – To już czas?

– Nie – odparł cicho Rand. – To tylko próba. Chcę się przekonać, czy on potrafi wyczuć moją obecność.

– Perrin? – dobiegł go z boku głos Nynaeve. Stała na zboczu, rozmawiając z Moiraine i choć raz u żadnej Perrin nie wyczuł nawet śladu złych uczuć. Między nimi musiało się coś wydarzyć.

– Zajmę mu tylko chwilę – zapewnił Perrin, ruszając w stronę, gdzie Rand stał na kamiennym występie. W świecie Randa znajdowało się kilkoro Aielów, a Perrin za nic nie chciał, aby którykolwiek z nich, w szczególności zaś Mądre, usłyszał, o co chce go poprosić.

– Możesz zająć mi i tę chwilę, i wiele, wiele innych, Perrin – poinformował go Rand. – Przecież jestem twoim dłużnikiem. Czego chcesz?

– Cóż… – Perrin obejrzał się przez ramię. Czy Moiraine i Nynaeve na tyle orientują się w całej sprawie, żeby spróbowały go powstrzymać? Niewykluczone. Kobiety zawsze rzucały mężczyźnie kłody pod nogi, gdy ten decydował się zrobić to, co uważał za konieczne, jakby wydawało się im, że samobójczo dąży do skręcenia sobie karku. Nawet jeśli wszyscy mieli przed sobą perspektywę Ostatniej Bitwy…

– Perrin? – Głos Randa przerwał mu tok myśli.

– Rand, muszę się dostać do wilczego snu.

– Chodzi ci o Tel’aran’rhiod? Nie mam pojęcia, co ty tam robisz, jak dotąd niewiele mi mówiłeś. Jednak, jak rozumiem, dobrze wiesz, co…

– Umiem dostać się doń w zwykły sposób – wyjaśnił Perrin szeptem, mając nadzieję, że ani Mądre, ani nikt inny go nie słyszy. – Prostą drogą. Tylko teraz to dla mnie za mało. Wiesz różne rzeczy, pamiętasz. Może w tym swoim starożytnym umyśle znajdziesz jakąś metodę dostania się do Świata Snów we własnym ciele?

Rand znienacka spoważniał.

– To, o co prosisz, jest bardzo niebezpieczne.

– Równie niebezpieczne jak to, co ty sobie zamierzyłeś?

– Może. – Rand zmarszczył brwi. – Gdybym wtedy wiedział, kiedy… Cóż, są tacy, dla których natura twojej prośby jest ostatecznym złem.

– To nie jest złe, Rand – protestował Perrin. – Wiem, kiedy mam do czynienia ze złem, poznaję je po zapachu. To nie jest złe, tylko nieprzytomnie głupie.

Rand uśmiechnął się.

– I mimo to prosisz?

– Wszystkie pozostałe możliwości, wszystkie dobre możliwości już wyczerpałem. Lepiej zdecydować się na rozpaczliwe nawet rozwiązanie, niż nie robić nic.

Rand nie odpowiedział.

– Posłuchaj – mówił dalej Perrin. – Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o Czarnej Wieży… Pamiętasz, jak martwiłeś się tym, co tam się dzieje…

– Będę musiał się tam udać – zgodził się Rand, a jego twarz pociemniała. – Choć wiem, że to ewidentna pułapka.

– Sądzę, że wiem, czyja to sprawka… przynajmniej po części – oznajmił Perrin. – Czeka mnie ostateczny pojedynek z wrogiem, a nie dotrzymam mu placu, jeżeli będzie miał nade mną przewagę. To znaczy, we śnie.

Rand powoli pokiwał głową.

– Koło obraca się, jak chce. Będziesz musiał zaczekać, aż opuścimy Spustoszone Ziemie. Stąd nie da się wejść w sen…

Urwał, a potem wykonał drobny gest dłonią. Splótł strumienie. Obok niego powietrze rozpękło się, otworzyła się brama Podróżowania. Ale jakoś inna od wszystkich, jakie Perrin w życiu widział.

– Rozumiem – powiedział Rand. – Światy zbliżają się do siebie, zlewają się. Co kiedyś było rozłączone, już takie nie jest. Przez tę bramę dotrzesz do wnętrza snu. Uważaj na siebie, Perrin. Jeżeli zginiesz, będąc fizycznie obecnym we śnie, poniesiesz… konsekwencje. Spotka cię los gorszy od śmierci, zwłaszcza teraz. Wiadomo, jakie są czasy.

– Wiadomo – zgodził się Perrin. – Ale będę też potrzebował drogi wyjścia. Czy mógłbyś kazać jednemu ze swoich Asha’manów, żeby codziennie, o ustalonej porze, powiedzmy o świcie, otwierał taką bramę? Dajmy na to, na terenach przeznaczonych pod Podróżowanie na Polu Merrilora?

– To niebezpieczne – szepnął Rand. – Ale dobrze, zgoda.

Perrin ukłonił się z wdzięcznością.

– Jeżeli taka będzie wola Światłości, jeszcze się spotkamy – rzekł Rand. Wyciągnął do Perrina rękę. – Dbaj o Mata. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co sobie umyślił, ale czuję, że okaże się to wysoce niebezpieczne dla wszystkich, którzy zostaną wplątani.

– Nas to z pewnością nie obejmie – stwierdził z poważną miną Perrin, drugą dłonią ściskając przedramię Randa. – Nikt nie może zarzucić tobie i mnie nadmiernej brawury.

Rand uśmiechnął się.

– Niech cię Światłość prowadzi, Perrinie Aybara.

– I ciebie, Randzie al’Thor. – Perrin odpowiedział odruchowo i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, co tu się dzieje. Żegnali się. Objął towarzysza. – Dbajcie o niego – powiedział Perrin, wypuszczając Randa z uścisku i spoglądając na Nynaeve oraz Moiraine. – Słyszycie?

– Ty mnie upominasz, żebym troszczyła się o Randa? – z niedowierzaniem zapytała Nynaeve, biorąc się pod boki. – A co niby robiłam przez cały ten czas, Perrinie Aybara? I nie wyobrażaj sobie, że nie rozumiem, po co tak szeptaliście. Chcesz zrobić coś kompletnie głupiego, tak?

– Jak zawsze – skwitował Perrin, a równocześnie gestem uniesionej dłoni pożegnał się z Thomem. – Gaul, jesteś całkiem pewny, że tego chcesz?

– Tak – odparł Aiel, luzując włócznię i zerkając za bramę otwartą przez Randa.

Bez dalszych słów obaj unieśli ciężkie worki i weszli do Świata Snów.

Загрузка...