3 Niebezpieczne miejsce.

– Lord Logain i Taim najwyraźniej przezwyciężyli dzielące ich różnice – perorował Welyn. Siedział za stołem we wspólnej sali Wielkiego Zboru. Miał dzwoneczki wplecione w niezliczone warkoczyki ciemnych włosów, uśmiechał się szeroko. Zawsze za dużo i za szeroko się uśmiechał. – Obaj zamartwiali się podziałami, jakie wśród nas się pojawiły i w końcu zgodzili się, że źle wpływają na morale. Że naszym najważniejszym celem jest Ostatnia Bitwa. Że to nie czas na spory.

Androl zatrzymał się w drzwiach, Pevara przystanęła obok niego. Zdumiewające, jak szybko to wnętrze – wcześniej służące za magazyn – zmieniło się w prawdziwą tawernę. Lind poradziła sobie znakomicie. W środku był prawdziwy bar, przy nim stołki, a choć stoły i krzesła nie bardzo do siebie pasowały, tawerna mogła już swobodnie pomieścić dziesiątki gości. Dysponowała także biblioteką z pokaźnym księgozbiorem, aczkolwiek karczmarka pieczołowicie dobierała czytelników. Na pierwszym piętrze miały się w przyszłości znaleźć prywatne gabinety i pokoje dla gości Czarnej Wieży. Założywszy, że Taim wreszcie zniesie zakaz wstępu dla obcych.

We wspólnej sali było całkiem ludnie. Wśród gości przeważali najświeżsi rekruci, czyli ludzie, którzy nie mieli jeszcze wyrobionego zdania, po której stronie sporu się opowiedzieć: czy za Taimem i jego poplecznikami, czy za Logainem i jemu wiernymi.

Androl wsłuchiwał się w słowa Welyna, czując mróz chodzący mu po kościach. Związana z tamtym Aes Sedai, Jenare, siedziała obok, a jej dłoń czule spoczywała na jego ramieniu. Wprawdzie Androl nie znał jej za dobrze, za to znał Welyna. A ta istota o twarzy i głosie Welyna z pewnością Welynem nie była.

– Spotkaliśmy się z Lordem Smokiem – kontynuował tymczasem Welyn. – Kiedy ten objeżdżał z inspekcją Ziemie Graniczne, sprawdzając stan przygotowań do kampanii ludzkości przeciwko Cieniowi. Pod jego sztandarem zgromadziły się armie wszystkich narodów. Nie ma nikogo, kto by nie opowiedział się po jego stronie, wyjąwszy, oczywiście, Seanchan… Ale oni zostali pokonani. Czas nadszedł i wkrótce zostaniemy wezwani do boju. Zanim to nastąpi, każdy powinien ćwiczyć, ile tylko jest w stanie. Na przestrzeni najbliższych dwóch tygodni zostaną złagodzone kryteria przyznawania Miecza i Smoka. Pracujcie ciężko, a staniecie się bronią, która skruszy władzę Czarnego nad tą krainą.

– Mówisz, że Logain tu zmierza – odezwał się czyjś głos. – A dlaczego jeszcze go tu nie ma?

Androl odwrócił się w stronę, z której głos dobiegał. Niedaleko od miejsca, gdzie siedział Welyn, stał Jonneth Dowtry. Z zaplecionymi na piersiach ramionami, mierząc pałającym wzrokiem tamtego, stanowił zaiste imponujący widok. Ludzie z Dwu Rzek zachowywali się w jego obecności swobodnie, jak to mieli w zwyczaju, dlatego też łatwo było zapomnieć, iż był co najmniej o głowę wyższy od wszystkich, a jego ręce przypominały raczej niedźwiedzie łapy. Miał na sobie czarny kaftan Asha’mana, aczkolwiek bez żadnej odznaki w kołnierzu – mimo że Jedyną Mocą władał równie sprawnie, co pierwszy lepszy z Oddanych.

– Dlaczego go tu nie ma? – dopytywał się Jonneth. – Mówiłeś, że wróciliście razem, że rozmawiał z Taimem. Dobra, gdzie on jest?

„Ostrożności, chłopcze” – pomyślał Androl. – „Niech mu się zdaje, że wierzymy w jego kłamstwa!”

– Zabrał M’Haela na audiencję u Lorda Smoka – wyjaśnił Welyn. – Obaj wrócą jutro, w ostatecznym wypadku pojutrze.

– Po to Logain był potrzebny Taimowi? Żeby pokazać mu drogę? – uparcie trwał przy swoim Jonneth. – Przecież sam mógłby trafić.

– Ten chłopak jest kompletnym durniem – syknęła Pevara.

– Jest szczery – cicho odparł Androl – i domaga się szczerych odpowiedzi.

Porządni byli ci ludzie z Dwu Rzek, prostolinijni i lojalni. Co oznaczało wszak, że subtelność intrygantów była im z gruntu obca.

Pevara umilkła, lecz Androl nieomal namacalnie czuł, jak zastanawia się nad przeniesieniem Mocy i uciszeniem Jonnetha za pomocą jakiegoś splotu Powietrza. Nie były to poważne zamiary, tylko luźne dywagacje, niemniej czuł je wyraźnie! Światłości! Cóż oni sobie wzajem uczynili?

„Ona siedzi w mojej głowie” – pomyślał. – „W mojej głowie jest Aes Sedai”.

W tym momencie Pevara zesztywniała, a następnie spojrzała nań ukradkiem.

Androl roztopił się w pustce, stosując starą żołnierską sztuczkę, dzięki której uzyskiwało się spokój i jasność myśli przed bitwą. Saidin oczywiście już na niego czekał. Nawet nie pomyślał, żeby po niego sięgnąć.

– Cóżeś mi uczynił? – szepnęła Pevara. – Czuję twoją obecność, choć oczywiście z myślami jest nieco trudniej.

Cóż, dobre i to.

– Jonneth – zawołała Lind skroś wspólnej sali, kiedy ten nabierał tchu przed następnymi pytaniami. – Nie słyszałeś, ile nasz Welyn się napodróżował po świecie? Jest zmęczony. Daj człowiekowi w spokoju wypić, ale i odpocząć chwilę, zanim zaczniesz go dalej wypytywać o wrażenia.

Jonneth spojrzał w jej stronę, jakby urażony. Potem bez słowa odwrócił się i zaczął przepychać do wyjścia z sali, podczas gdy Welyn patrzył za nim z szerokim uśmiechem.

Androl uwolnił się z pustki, czując się spokojniejszy niż przed momentem. Rozejrzał się po pomieszczeniu, próbując odgadnąć, na kim spośród zgromadzonych może polegać. Wielu z tych ludzi naprawdę lubił. Nie wszyscy jednoznacznie opowiadali się za Taimem, niemniej zaufanie było całkiem inną rzeczą. Taim niepodzielnie władał już Wieżą, a do prywatnych lekcji z nim i jego wybrańcami ustawiały się kolejki nowo przybyłych. Właściwie to pozostawali mu tylko ludzie z Dwu Rzek – a większość z nich, poza jednym chyba Jonnethem, była zbyt niedoświadczona, żeby wsparcie to miało jakieś istotne znaczenie.

Zobaczył, jak po przeciwnej stronie sali do Nalaama przyłączył się Evin, skinieniem głowy nakazał mu udać się za Jonnethem. Nikt nie powinien pozostawać sam. Załatwiwszy tę sprawę, wsłuchał się znów w przechwałki Welyna. Kątem oka zauważył, że Lind zmierza w jego stronę.

Lind Taglien była niska, ciemnowłosa; dziś występowała w pięknie haftowanej sukni. Patrząc na nią, zawsze miał wrażenie, że jest uosobieniem tego, czym Czarna Wieża mogłaby być. Cywilizowana. Wykształcona. Znacząca.

Mężczyźni ustępowali jej z drogi. Wiedzieli, że w jej karczmie nie ma miejsca na kałuże rozlanych napitków ani bójki. Mądry człowiek rozumiał, że lepiej nie zaznać na własnej skórze skutków gniewu Lind. Z drugiej strony nie miała innego wyjścia, jak przestrzegać surowego reżimu. W mieścinie pełnej mężczyzn zdolnych przenosić Moc zwykła bójka w tawernie mogła się skończyć naprawdę, ale to naprawdę paskudnie.

– Niepokoi cię to w tym samym stopniu, co mnie? – zapytała cicho, kiedy już znalazła się przy nim. – Czy to nie ten sam człowiek, który ledwie kilka tygodni temu domagał się dla Taima sądu i egzekucji za jakieś rzeczy, które ten miał rzekomo zrobić?

Androl nie odpowiedział. Cóż było do powiedzenia? Że człowiek, którego wszyscy znali jako Welyna, najpewniej już nie istnieje? Że cała Czarna Wieża stanie się wkrótce wyłącznym domem dla potworów o złych oczach, fałszywych uśmiechach i martwych duszach?

– Nie wierzę w ani jedno słowo, które powiedział na temat Logaina – podjęła Lind, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Tu się dzieje coś złego, Androl. Każę Fraskowi śledzić go dzisiaj w nocy, zobaczymy, dokąd…

– Nie – wszedł jej w słowo Androl. – Nie rób tego. – Frask był mężem Lind, Czarna Wieża wynajęła go do pomocy Henre Haslinowi w lekcjach szermierki. Taim uważał wprawdzie, że sztuka walki mieczem nie jest do niczego Asha’manom potrzebna, niemniej Lord Smok się uparł, aby jej nauczano.

Zmierzyła go wzrokiem.

– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że wierzysz…

– Chcę powiedzieć tylko tyle, Lind, że moim zdaniem znajdujemy się w poważnym niebezpieczeństwie, a udział Fraska mógłby całą sprawę tylko pogorszyć. Zrób mi przysługę. Przysłuchuj się uważnie temu, co Welyn będzie dzisiaj mówił. Może coś ważnego wyjdzie na jaw.

– Dobrze – zgodziła się, ale w jej głosie brzmiało powątpiewanie.

Androl skinął głową Nalaamowi i Canlerowi, a po chwili tamci wstali i ruszyli w jego stronę. Z zewnątrz dobiegał grzechot deszczu o dach i ganek. Welyn nie przestawał mówić, a ludzie słuchali. Tak, zupełnie niewiarygodna wydawała się tego rodzaju radykalna zmiana poglądów i z pewnością niejeden będzie się zastanawiał, jak do niej mogło dojść. Niemniej Welyn cieszył się szacunkiem, a nieznaczne na pozór wahania charakteru mogły ujść uwadze wszystkich, którzy nie znali go dostatecznie blisko.

– Lind – powiedział Androl, gdy tamta zbierała się do odejścia.

Obejrzała się.

– Chcę ci jeszcze powiedzieć… żebyś na noc zawarła to miejsce na głucho. A potem razem z Fraskiem zeszła do piwnicy. Masz tu porządną piwnicę na zapasy, tak?

– Tak – odparła. – Chociaż nie wiem, po co… – Miała rację: na nic grube drzwi, gdy puka ktoś władający Jedyną Mocą.

Nalaam i Canler dotarli wreszcie do niego. Androl odwrócił się, żeby wyjść… i nadział na mężczyznę stojącego w drzwiach tuż za nim. Zupełnie nie zauważył, jak tamten wszedł. Czarny kaftan Asha’mana ociekał wodą, w wysokim kołnierzu błyszczał Miecz i Smok. Atal Mishraile od początku był człowiekiem Taima. Inaczej niż u pozostałych, z jego twarzy nie wyzierały puste oczy – jego zło było całkowicie własnym złem. Wysoki, złotowłosy, z uśmiechem wykrzywiającym usta.

Na jego widok Pevara omalże nie podskoczyła. Nalaam zaklął cicho i sięgnął po Jedyną Moc.

– Spokojnie – odezwał się czyjś głos. – Nie ma się co ciskać. – Zza pleców Atala, spośród strumieni deszczu wyłonił się Mezar i stanął obok niego. Siwiejący Domani był niski, mimo przemiany, którą i on przeszedł, promieniowała od niego jakby… mądrość.

Androl spojrzał w jego oczy i poczuł się, jakby zaglądał w bezdenne szczeliny. Do miejsca, gdzie światło nigdy nie dociera.

– Witaj, Androl – mówił dalej Mezar, kładąc dłoń na ramieniu Atala, jakby łączyła ich stara przyjaźń. – Dlaczegóż to uważasz, że Poczciwa Lind powinna się czegoś obawiać do tego stopnia, aby się przed tym zamykać w piwnicy? Przecież nigdzie nie jest tak bezpiecznie jak w Czarnej Wieży?

– Obawiam się ciemnych nocy, pośród których szaleją burze – odpowiedział Androl.

– Zapewne masz rację – rzekł Mezar. – A jednak opuszczasz jasne i cieple wnętrze. Dlaczegóż? Chętnie wysłuchałbym jednej z twoich niesamowitych opowieści, Nalaam. Może o tym, jak z ojcem odwiedziliście Sharę?

– To nie jest szczególnie niesamowita opowieść – wymigiwał się Nalaam. – Poza tym niewiele pamiętam.

Mezar roześmiał się w głos, a tymczasem Androl kątem oka zobaczył, jak z tyłu zbliża się do nich Welyn.

– Ach, tu jesteś! Przed chwilą im obiecałem, że opowiesz o fortyfikacjach Arafel.

– Chodźcie i posłuchajcie – zaproponował Mezar towarzyszom Androla. – Nie da się przecenić roli, jaką odegrają w Ostatniej Bitwie.

– Może wrócę i posłucham – powiedział Androl. – Kiedy już zrobię, co mam do zrobienia.

Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Z boku Nalaam wciąż trzymał Źródło. Jedynej Mocy potrafił zaczerpnąć równie dużo jak Mezar, ale przeciwko niemu i Mishraile nie miał szans – zwłaszcza wśród tych wszystkich zgromadzonych w tawernie ludzi, którzy zapewne wzięliby stronę Asha’manów.

– Nie marnuj czasu na tego listonosza, Welyn – dobiegł go zza pleców tamtej dwójki głos Coterena. Mishraile odsunął się na krok, żeby zrobić miejsce nowo przybyłemu. Tamten, przysadzisty mężczyzna o paciorkowatych oczach, wszedł do środka, po drodze odpychając Androla. – Ach, czekaj. Już nie jesteś listonoszem, prawda?

Androl wszedł w pustkę i objął Źródło.

W pomieszczeniu natychmiast zatańczyły wydłużające się cienie.

Czemu tu tak ciemno? Czemu nie zapalą więcej lamp? Ciemność wabiła cienie, cienie, które on widział! Były prawdziwe. Niczym czarne macki sięgały w jego stronę. Żeby go wciągnąć, zadusić.

„Och, Światłości. Oszalałem. Oszalałem…”

Pustka pierzchła i cienie – na szczęście! – wycofały się. Zorientował się, że drży. Oparł się o ścianę, ciężko dysząc. Pevara przyglądała mu się wzrokiem pozbawionym wyrazu, ale w więzi czuł jej niepokój.

– Tak na marginesie – ciągnął dalej Coteren. Był jednym z najważniejszych sługusów Taima. – Słyszałeś?

– Co niby miałem słyszeć? – zdołał wykrztusić z siebie Androl.

– Zostałeś zdegradowany, listonoszu – powiedział Coteren, gestem dłoni wskazując odznakę w kołnierzu Androla. – Osobisty rozkaz Taima. Wchodzi w życie z dniem dzisiejszym. Z powrotem jesteś żołnierzem, Androl.

– Ach, tak! – zawołał Welyn ze środka sali. – Przepraszam, że zapomniałem o tym wspomnieć, ale obawiam się, że rzecz została uzgodniona z Lordem Smokiem. Zresztą tak naprawdę nigdy nie zasługiwałeś na ten tytuł, Androl. Przykro mi.

Androl uniósł dłoń i sięgnął do odznaki w kołnierzu. Nie powinna mieć dlań żadnego znaczenia, bo przecież czymże niby była?

Ale emocje, które w sobie czuł, mówiły coś innego. Przez całe swoje życie czegoś szukał. Poczynając od czeladnika, uczył się najróżniejszych zawodów. Walczył w rewolucjach, przepłynął dwa morza. I przez cały czas szukał, nie wiedząc dokładnie czego.

Znalazł to, gdy przybył do Czarnej Wieży.

Siłą woli stłumił w sobie strach. Niech sczezną cienie! Znowu pochwycił saidina, zalała go Moc. Wyprostował się, spojrzał Coterenowi prosto w oczy.

Tamten uśmiechnął się i też sięgnął do Źródła. Mezar również, a pośrodku wspólnej sali stał jeszcze Welyn… Przerażony Nalaam mamrotał coś pod nosem, rozglądając się wokół rozbieganymi oczyma. Wokół Canlera też rozbłysła poświata Jedynej Mocy, ale na jego twarzy widać było rezygnację.

Androla zalał strumień Mocy, wszystko, co potrafił zaczerpnąć, wspinając się na szczyt swoich możliwości. Ale było tego doprawdy niewiele w porównaniu z tamtymi. Był najsłabszym mężczyzną spośród wszystkich zgromadzonych – najświeżsi rekruci radzili sobie lepiej.

– A więc jednak chcesz spróbować? – cichym głosem zapytał Coteren. – Wiedziałem, że w końcu nie wytrzymasz, dlatego prosiłem ich, aby cię zostawili w spokoju. Chciałem dla siebie zachować tę satysfakcję, listonoszu. No, już. Dawaj. Zobaczymy, na co cię stać.

Androl zaczerpnął ze Źródła, próbując stworzyć jedyną rzecz, którą umiał, czyli bramę do Podróżowania. Stworzyć, a nie spleść w ścisłym sensie słowa, ponieważ dla niego Jedyna Moc była czymś, co nie ograniczało się wyłącznie do splotów. Była Moc i był on, połączeni czymś intymnym, instynktownym.

Ale nawet proste sploty Podróżowania zdawały mu się w tej chwili czymś niemożliwym do osiągnięcia, jakby wspinał się po stustopowej szklanej ścianie, opierając wyłącznie na czubkach palców. Podskakiwał, szarpał się, próbował. Na nic. A przecież był tak blisko, gdyby tylko jeszcze bardziej się wytężył, mógłby…

Cienie wokół niego wydłużyły się. Panika wezbrała w głowie. Androl zgrzytnął zębami, sięgnął do kołnierza i wyszarpnął odznakę. Potem cisnął ją na podłogę pod stopy Coterena. Zadzwoniła cicho. W pomieszczeniu zapadło milczenie.

Wtedy Androl, grzebiąc swój wstyd pod falą determinacji, wypuścił Jedyną Moc, przepchnął się obok Mezara i wyszedł w noc. Nalaam, Canler i Pevara przygnębieni powlekli się za nim.

Poczuł na twarzy strugi deszczu. Czuł ból po utraconej odznace, jak ból po stracie ręki.

– Androl… – zaczął Nalaam. – Przykro mi.

Po niebie niosło się echo grzmotu. Szli po niewybrukowanej ulicy, rozbryzgując stopami wodę z kałuż.

– Nieważne – rzekł Androl.

– Może jednak trzeba było walczyć – zauważył Nalaam. – Niektórzy z chłopaków w sali mogliby nas wesprzeć, nie wszyscy siedzą u Taima w kieszeni. Przypomniało mi się, jak pewnego razu walczyliśmy z ojcem z szóstką Psów Czarnego… niech Światłość nie spływa na mój grób, jeśli kłamię. Skoro wtedy udało mi się ocalić skórę, poradziłbym sobie i z tymi asha’mańskimi psami.

– Zarżnęliby nas jak szczeniaki – stwierdził Androl.

– Ale…

– To byłaby rzeź! Nie możemy dopuścić, żeby to oni dyktowali warunki walki, Nalaam.

– Ale będziemy walczyć? – zapytał Canler, zajmując miejsce przy drugim boku Androla.

– Oni schwytali Logaina – wyjaśnił Androl. – W przeciwnym razie Welyn nie mówiłby tego, co mówił. Jeżeli stracimy Logaina, będzie to oznaczało koniec wszystkiego: naszego buntu, naszych szans na zjednoczenie Czarnej Wieży.

– Tak więc…

– Tak więc musimy go uwolnić – podsumował Androl, nie ustając w marszu. – Jeszcze dziś.


Rand pracował przy miękkim, niemrugającym świetle kuli saidina. Przed Górą Smoka wzdragał się w ten pospolity sposób wykorzystywać Moc. Od saidina mdliło go, a im więcej go czerpał, tym większe mdłości odczuwał.

To się zmieniło. Saidin stał się jego częścią, nie musiał już więcej się go obawiać, w końcu skaza przecież zniknęła. Ale najważniejsze, że nauczył się nie traktować go wyłącznie jako broni; co zresztą w równym stopniu odnosiło się do tego, jak nauczył się traktować samego siebie.

Teraz miał zamiar przyświecać sobie kulami światła, kiedy się tylko da. Zamierzał poprosić Flinna, żeby go wprowadził w tajniki Uzdrawiania. Nie miał szczególnych Talentów w tym kierunku, ale nawet odrobina umiejętności może ocalić komuś życie. Zbyt często używał tych cudownych Talentów – tego daru – żeby niszczyć i zabijać. I potem się dziwił, że ludzie reagowali nań strachem. Co Tam powiedziałby na ten temat?

„Może go zapytać?” – pomyślał z roztargnieniem, notując odpowiednią uwagę na leżącej przed nim kartce papieru. Wciąż nie mógł się nadziwić, że Tam był tu, obok, w sąsiednim obozie. Jakiś czas temu zjedli razem obiad. Z początku spotkanie było nieco krępujące, ale nie bardziej, niż gdyby jakiś król, ot tak sobie, przysłał Tamowi na głęboką wieś zaproszenie „na obiad”. Pośmiali się z tego trochę, co uczyniło atmosferę zdecydowanie swobodniejszą.

Po obiedzie pozwolił ojcu najnormalniej w świecie wrócić do obozu Perrina. Nie było mowy o żadnych zaszczytach czy kosztownych prezentach. Tam nie chciał w oczach ludzi uchodzić wyłącznie za ojca Smoka Odrodzonego. Chciał być tym, kim był zawsze – Tamem al’Thorem, solidnym i godnym zaufania człowiekiem, ale nigdy żadnym lordem.

Rand wrócił do pracy nad leżącym przed nim dokumentem. Z urzędnikami z Łzy konsultował stosowne wyrażenia, ale treść była w całości jego dziełem. Pod tym względem nie ufał nikomu, nikomu też nie chciał zdradzać przedwcześnie idei, jakie miał zamiar ogłosić.

Może przesadzał z tą ostrożnością? Ale czego wrogowie nie będą w stanie przewidzieć, temu nie będą w stanie zaradzić. Po tym, jak omalże nie znalazł się w mocy Semirhage, stał się nieufny. Zresztą doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ten, kto długo skrywa sekrety, ma potem kłopoty z dzieleniem się nimi.

Wrócił do początku dokumentu, zaczął czytać od nowa. Dawno temu Tam posłał raz Randa, żeby sprawdził stan płotu. Rand skrupulatnie wywiązał się z zadania, ale kiedy wrócił do domu, Tam posłał go po raz wtóry do tej samej pracy.

Dopiero za trzecim razem Rand znalazł luźne sztachety, które domagały się naprawy. Do dziś nie wiedział, czy Tam od początku zdawał sobie sprawę z ich istnienia, czy zwyczajnie doszła tu do głosu jego obsesyjna dokładność.

Dokument, który miał przed sobą, był ważniejszy niż jakiś tam płot. Dzisiejszej nocy przyjdzie mu wrócić do niego jeszcze dziesiątki razy i w nieskończoność zastanawiać, czy czegoś nie przeoczył.

Problem polegał na tym, że trudno mu było się skupić. Nie mógł przestać myśleć o tym, co knuły te kobiety. Czuł ich obecność w tych zbitkach emocji w głębi głowy. Wszystkie cztery – również Alannę gdzieś na północy. Pozostałe trzy spędziły tę noc niedaleko od siebie, w chwili obecnej znajdowały się chyba w jednym namiocie? Co one knuły?

Chwila. Oto któraś zostawiła pozostałe dwie. Poza tym zbliżała się szybko, już prawie była na miejscu. Aviendha?

Rand wstał, podszedł do wyjścia z namiotu, odsunął klapy.

Zamarła, jakby przyłapana na ukradkowej próbie wślizgnięcia się i zaskoczenia go. Następnie dumnie uniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

I w tym samym momencie pośród nocy podniosły się krzyki. A Rand zorientował się, że jego wartowników nie ma w pobliżu. Panny Włóczni były, ale zgromadzone bezładnie krzyczały coś w jego stronę. I to nie z radości, jak można by się spodziewać. Krzyczały okropne rzeczy. Słyszał pojedyncze zdania, w których opisywały, co zrobią z różnymi członkami jego ciała, gdy wpadnie im w ręce.

– Co tu się dzieje? – mruknął.

– One tego nie mówią poważnie – wyjaśniła Aviendha. – To taki rytuał towarzyszący sytuacji, gdy jakiś mężczyzna wybiera sobie jedną z Panien Włóczni. Z drugiej strony, nie wiem, czy to właściwy nań czas i miejsce, skoro już dawno przestałam być Panną i stałam się Mądrą. W każdym razie to oznaka szacunku. Gdyby cię nie lubiły, nie zachowywałyby się w ten sposób.

Aielowie.

– Czekaj – powiedział. – Chcesz powiedzieć, że sobie ciebie wybrałem?

Aviendha spojrzała mu prosto w oczy, na jej policzki wypełzł rumieniec. Aviendha? Żeby się rumieniła? To było zupełnie niespodziewane.

– Powinieneś już wiedzieć – powiedziała. – Gdybyś uważniej słuchał tego, co ci o nas mówiłam…

– Nieszczęśliwie się złożyło, że twój uczeń jest wełnianogłowym idiotą.

– Dla niego zaś szczęśliwie się złożyło, że postanowiłam udzielić mu kilku dodatkowych lekcji. – Dała krok w jego stronę. – Jest wiele rzeczy, których muszę cię jeszcze nauczyć.

Światłości. Ależ była piękna. Ale przecież Elayne też była… i Min… i…

– Aviendha – zaczął przez ściśnięte gardło. – Kocham cię. Naprawdę. Ale to nie jest takie proste, żebym sczezł! Ponieważ kocham was wszystkie. Wszystkie trzy. I nie potrafię się z tym pogodzić i wybrać…

Znienacka zorientował się, że ona się śmieje.

– Naprawdę jesteś głupi, nieprawdaż, Randzie al’Thor?

– Zdarza mi się. Ale co…

– Elayne i ja zostałyśmy pierwszymi siostrami, Randzie al’Thor. Kiedy już ją lepiej poznamy, Min do nas dołączy. I będziemy dzielić się wszystkim.

„Pierwsze siostry?” Już od momentu, gdy nałożyły mu więzi zobowiązań, powinien się czegoś domyślić. Uniósł rękę do skroni. „Podzielimy się tobą”, powiedziały wtedy.

Więzi zobowiązań łączące go z czterema kobietami mogły zrodzić tyle bólu, gdyby mu się coś stało, ale biorąc dodatkowo pod uwagę to, że trzy z nich go kochały? Światłości, za nic nie chciał przysparzać im takiego cierpienia!

– Powiadają, że się zmieniłeś – ciągnęła dalej Aviendha. – Tyle się o tym nasłuchałam od czasu mego powrotu, że już mam dreszcze za każdym razem, gdy słyszę twoje imię. Cóż, faktycznie, oblicze masz spokojne, ale uczucia w tobie szaleją. Cóż jest takiego okropnego w fakcie, że wszystkie trzy chcemy być z tobą?

– Ja tego też chcę, Aviendha. Równocześnie czując, że ze wstydu powinienem się schować. Jednak ból…

– Poradziłeś sobie z bólem, czyż nie?

– To nie swojego bólu się obawiam, ale waszego.

– Uważasz nas więc za tak słabe, że nie damy rady znieść tego, co ty zniosłeś?

Spojrzenie, jakim go zmierzyła, było co najmniej niepokojące.

– Oczywiście, że nie – bronił się. – Ale jak mogę spokojnie myśleć o tym, że sprawiam ból tym, które kocham?

– Nasz ból jest naszą sprawą – zapewniła go, dumnie zadzierając podbródek. – Randzie al’Thor, masz do podjęcia prostą decyzję, którą niepotrzebnie starasz się skomplikować. Tak czy nie? Wiedz jednak, że to jest wybór między wszystkimi trzema a żadną. Nie pozwolimy, abyś stanął między nami.

Zawahał się, a potem, czując się jak bezecny rozpustnik, pocałował ją. Z tyłu Panny, o których obecności tymczasem zupełnie zapomniał, zaczęły znów wykrzykiwać swe pogróżki, jeszcze głośniej niż poprzednio, aczkolwiek teraz już słyszał w ich głosach radość nieprzystającą do ich treści. Odchylił na moment głowę do tyłu i ujął w dłoń policzek Aviendhy.

– Przeklęte idiotki. Wszystkie trzy.

– Wobec tego wszystko się zgadza. Jesteśmy na tym samym poziomie. Poza tym, powinieneś wiedzieć, że jestem teraz Mądrą.

– W takiej sytuacji zdecydowanie nie stoimy na równi, ponieważ ja dopiero zaczynam rozumieć, jak niewiele mądrości posiadam.

Aviendha prychnęła.

– Dość gadania. Zabierzesz mnie teraz do łóżka.

– Światłości! – jęknął. – To dość bezpośrednia propozycja, nie sądzisz? Czy to też jest część obyczajów Aielów?

– Nie – odpowiedziała i znowu się zarumieniła. – Tylko… ja nie bardzo się znam na tych sprawach.

– Umówiłyście się, tak? Zdecydowałyście we trzy, która dziś w nocy do mnie przyjdzie?

Wahała się przez moment, potem skinęła głową.

– Nigdy tak naprawdę nie będę mógł wybierać, nieprawdaż?

Pokręciła głową.

Roześmiał się i przytulił ją. Z początku była sztywna, ale po chwili roztopiła się w jego objęciach.

– Nie powinienem najpierw z nimi walczyć? – Ruchem głowy wskazał Panny.

– To ma miejsce tylko w wypadku małżeństwa i najpierw trzeba zdecydować, czy jesteś wart tego, żeby cię poślubić, głupcze. Poza tym obejmuje członków naszych rodzin, nie społeczności. Naprawdę w ogóle nie słuchałeś tego, co mówiłam?

Spojrzał jej w oczy.

– Cóż, cieszę się, że muszę walczyć. Nie wiem, ile czasu nam zostało, a chciałem się jeszcze trochę wyspać. Mimo to… – Urwał na widok spojrzenia, jakim go obrzuciła. – Nie… nie wyśpię się dziś w nocy, co?

Pokręciła głową.

– No, dobrze. Przynajmniej tym razem nie będę się musiał zamartwiać, że zamarzniesz na śmierć.

– Tak. Ale może się zdarzyć, że umrę z nudów, Randzie al’Thor, jeśli nie przestaniesz tyle gadać.

Wzięła go pod ramię i delikatnie, lecz zdecydowanie pociągnęła w stronę namiotu – równocześnie okrzyki Panien z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze, bardziej obraźliwe i entuzjastyczne.


– Domyślam się, że przyczyną jest działanie jakiegoś ter’angreala – mówiła Pevara. Ona i Androl siedzieli w kucki na zapleczu jednego z magazynów Czarnej Wieży, pozycja była bardzo niewygodna. Wnętrze pomieszczenia pachniało kurzem, ziarnem i drewnem. Większość budowli Czarnej Wieży wzniesiono całkiem niedawno i budynek magazynu nie był wyjątkiem. Cedrowe belki stropu nad ich głowami wyglądały, jakby wyszły wprost z tartaku.

– Słyszałaś o ter’angrealu, który uniemożliwiałby Podróżowanie? – zapytał Androl.

– Nie, przynajmniej nic jednoznacznego – odpowiedziała Pevara, zmieniając nieco pozycję. – Ale panuje ogólne przekonanie, że wszystko, co wiemy o ter’angrealach, stanowi jedynie drobny ułamek wiedzy, jaka kiedyś istniała. Są zapewne tysiące rozmaitych rodzajów ter’angreali, a jeżeli Taim faktycznie jest Sprzymierzeńcem Ciemności, to ma dostęp do Przeklętych, a oni mogą mu opowiedzieć takie rzeczy na temat ich funkcji i konstrukcji, o jakich nam nawet się nie śniło.

– Musimy więc znaleźć ten ter’angreal – zdecydował Androl. – I go dezaktywować, a w najgorszym razie przynajmniej zrozumieć, jak działa.

– A potem co? Uciekać? – zapytała Pevara. – Wydawało mi się, że zdecydowałeś, iż ucieczka nie wchodzi w grę?

– Cóż, dalej tak uważam – przyznał.

Skoncentrowawszy się odpowiednio, mogła wychwycić echa jego myśli. Słyszała z ust sióstr, że więź zobowiązań ze Strażnikiem stanowi coś w rodzaju bezpośredniego związku uczuciowego. Jednak to, co czuła, wydawało się głębsze. Teraz czuł autentycznie głęboki żal, że nie wychodzi mu z bramami Podróżowania. Bez tej umiejętności czuł się bezbronny.

– Na tym polega mój Talent – wyznał z oporami. Ale zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później domyśli się powodów. – Potrafię tworzyć bramy. Przynajmniej potrafiłem.

– Naprawdę? Dysponując taką zdolnością czerpania Mocy?

– Może raczej jej brakiem? – zauważył.

Czuła uczucia towarzyszące jego myślom. Choć pogodził się z własną słabością, równocześnie obawiał się, że czyni go ona niezdolnym do przewodzenia innym. Osobliwa mieszanina pewności siebie i wątpliwości pod swoim adresem.

– Tak – kontynuował. – Podróżowanie wymaga ogromnych ilości Jedynej Mocy, jednak ja potrafię tworzyć wielkie bramy. Zanim wszystko przestało działać, udało mi się raz utworzyć bramę szeroką na trzydzieści stóp.

Pevara aż mrugnęła, zaskoczona.

– Z pewnością przesadzasz.

– Udowodniłbym ci, gdyby to było możliwe. – Czuła, że mówi całkowicie szczerze. Więc albo taka była prawda, albo głębię swego przekonania zawdzięczał szaleństwu. Nie wiedząc, co powiedzieć, postanowiła nie drążyć tematu.

On oczywiście wyczuł jej niezdecydowanie.

– Nie przejmuj się – powiedział. – Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie wszystko jest ze mną… dobrze. To się odnosi do większości z nas. Możesz rozpytać innych o moje bramy. Nie bez powodu Coteren nazywa mnie „listonoszem”. Ponieważ jedyną rzeczą, do której się nadaję, jest dostarczanie innych ludzi z miejsca na miejsce.

– To wspaniały Talent, Androl. Pewna jestem, że w Wieży wzbudziłby niezłe zamieszanie, a siostry dużo by dały, żeby móc go zbadać. Nie potrafię się nie zastanawiać, ile kobiet urodziło się z nim i nigdy się nie dowiedziały, ponieważ sploty Podróżowania zostały zapomniane.

– Nie wybieram się do Białej Wieży, Pevara – powiedział, akcentując słowo „Białej”.

Zmieniła temat:

– Nie możesz przeboleć utraty zdolności Podróżowania, a równocześnie nie chcesz opuścić Czarnej Wieży. Dlaczego więc przypisujesz takie znaczenie temu ter’angrealowi?

– Bramy bywają użyteczne – wyjaśnił.

Równocześnie pomyślał o czymś innym, ale Pevarze nie udało się zorientować, czego dotyczyła ta myśl. To był tylko przelotny rozbłysk obrazów i wrażeń.

– Skoro jednak donikąd się nie wybieramy… – upierała się.

– Zdziwiłabyś się – odparł, unosząc głowę, żeby wyjrzeć przez okno na uliczkę.

Ulewa się skończyła, z nieba siąpiła mżawka. Niebo wszak wciąż było czarne. Do świtu pozostało jeszcze kilka godzin. – Trochę eksperymentowałem. Próbowałem robić rzeczy, o których, być może, nikt nigdy dotąd nie pomyślał.

– Wątpię, aby istniały rzeczy, o których nikt dotąd nie pomyślał i ich nie spróbował – sprzeciwiła się. – Przeklęci mają dostęp do wiedzy zgromadzonej przez Wieki.

– Naprawdę sądzisz, że to, co się tu dzieje, może być sprawką jednego z nich?

– Czemu nie? Gdybyś gotował się na Ostatnią Bitwę i myślał o osłabieniu ewentualnego przeciwnika, to czy pozwoliłbyś, aby pod twoim bokiem zebrała się zgraja mężczyzn przenoszących Moc, szkolących się wzajem i rosnących w siłę?

– Tak – odrzekł. – Pozwoliłbym, a potem przejął nad nimi władzę.

Pevara zacisnęła usta. Prawdopodobnie miał rację. Czuła też, jak źle reaguje na samą nazwę „Przeklęci”; w ogóle coraz lepiej rozumiała jego myśli.

Ta więź była nienaturalna. Trzeba było się spod niej uwolnić. Niemniej nie miałaby nic przeciwko temu, gdy wszystko się już skończy, aby połączyć się z nim właściwą więzią zobowiązań.

– Nie wezmę na siebie całej odpowiedzialności za to, co się wydarzyło, Pevaro – powiedział Androl, znów zerkając za okno. – Ty pierwsza nałożyłaś na mnie więź.

– Po tym, jak zdradziłeś zaufanie, które ci okazałam, tworząc z tobą krąg.

– Nie zrobiłem ci nic złego. Czego się właściwie spodziewałaś? Czy nie po to tworzy się krąg, żeby połączyć siły?

– Ta dyskusja jest bezprzedmiotowa.

– Mówisz tak tylko dlatego, że nie masz argumentów. – Powiedział to z całkowitym spokojem i takie też były jego uczucia. Powoli zaczynało do niej docierać, że Androla naprawdę niełatwo zirytować.

– Mówię tak, ponieważ moim zdaniem taka jest prawda – broniła się. – Wątpisz?

Czuła jego rozbawienie. Doskonale zdawał sobie sprawę, w jaki sposób przejęła kontrolę nad kierunkiem, w którym zmierzała rozmowa. Ale poza rozbawieniem było coś jeszcze. Autentyczny podziw, jaki zrobiła na nim jej zręczność. I chęć dorównania.

Ze skrzypieniem otworzyły się wewnętrzne drzwi do pomieszczenia, w szczelinie ukazała się twarz Leish. Żona Asha’mana Canlera była całkowitym przeciwieństwem męża – radosne mimo siwych włosów oblicze, pulchna sylwetka. Skinęła głową Pevarze. Jej pojawienie się było umówionym znakiem, że minęła właśnie godzina, po czym zamknęła za sobą drzwi. Canler rzekomo miał jej nałożyć więź zobowiązań, co czyniło ją… kim?

Strażniczką?

Ci mężczyźni wszystko robili na odwrót. Pevara dostrzegała wprawdzie ewentualne racje stojące za nałożeniem więzi współmałżonkowi – choćby tę pociechę, że wiedziało się zawsze, gdzie druga osoba przebywa – z drugiej strony wykorzystywanie jej do tak przyziemnych spraw zdawało jej się nie w porządku. To była sprawa dla Aes Sedai i Strażników, a nie dla mężów i żon.

Androl przyglądał się jej, najwyraźniej próbując odczytać jej myśli – ale one ewidentnie były zbyt złożone, żeby poradził sobie bez kłopotu. Dziwny człowiek, ten Androl Genhald. Jak ktoś mógł być tak dramatyczną mieszanką determinacji i uległości? Robił, co trzeba było zrobić, nie przestając się równocześnie zamartwiać, że jest niewłaściwą osobą na niewłaściwym miejscu.

– Ja siebie też nie rozumiem – odezwał się znienacka.

To też było co najmniej denerwujące. Jak to się stało, że tak szybko nauczył się czytać jej myśli? Ona wciąż błądziła w ciemnościach, gdy chodziło o to, o czym myśli on.

– Możesz jeszcze raz o tym pomyśleć? – poprosił. – Nie udało mi się w pełni zrozumieć.

– Idiota – mruknęła Pevara.

Androl uśmiechnął się, potem po raz kolejny wyjrzał za okno.

– Jeszcze nie czas – powiedziała Pevara.

– Jesteś pewna?

– Tak – zapewniła go. – A jeśli nie przestaniesz wyściubiać nosa na zewnątrz, możesz go spłoszyć, kiedy wreszcie przyjdzie.

Androl z niechęcią wrócił na swoje miejsce.

– No, dobrze – zaczęła Pevara. – Ustalmy jedną rzecz: kiedy on się pojawi, ja będę z nim rozmawiała.

– Powinniśmy stworzyć krąg.

– Nie. – Nie odda się po raz drugi w jego ręce. Wciąż nie doszła do siebie po tym, co się zdarzyło ostatnio. Zadrżała, a Androl obrzucił ją znaczącym spojrzeniem.

– Są dobre powody – tłumaczyła – żeby nie tworzyć kręgu. Nie chodzi mi o ciebie, Androl, ale twoje zdolności czerpania Mocy są zbyt skromne, żeby to czyniło jakąkolwiek różnicę. Lepiej niech każde z nas działa na własną rękę. Przecież musisz dostrzegać sensowność tego rozwiązania. Co byś wolał na polu bitwy? Mieć jednego żołnierza? Czy dwóch, choćby nawet jeden z nich był znacznie gorzej wyszkolony, których mógłbyś oddelegować do innych misji i obowiązków?

Zastanawiał się przez chwilę, po czym westchnął:

– Niech ci będzie, zgoda. Tym razem mówisz do rzeczy.

– Zawsze mówię do rzeczy – obruszyła się i wstała. – Już czas. Przygotuj się.

Stanęli po dwu stronach drzwi wychodzących na uliczkę. Specjalnie zostawili w nich uchyloną szczelinę. Potężny wrzeciądz zwisał swobodnie, jakby ktoś po prostu zapomniał go nałożyć na skobel.

Czekali w ciszy dłuższy czas, póki Pevara nie zaczęła się martwić, że pomyliła się w swoich rachubach. Androl miałby niezły ubaw i…

Drzwi otwarły się szeroko. Do środka zajrzał Dobser, bez wątpienia zwabiony niby to przypadkiem rzuconym przez Evina komentarzem, jak to przed momentem wyniósł butelkę wina z zaplecza, ponieważ Leish zapomniała zamknąć. Androl twierdził, że Dobser jest znanym pijusem i że wielokrotnie Taim pobił go do nieprzytomności za folgowanie nałogowi.

Czuła w więzi emocjonalną reakcję Androla wobec tamtego. Smutek. Głęboki, przygniatający smutek. W oczach Dobsera czaiła się ciemność.

Pevara uderzyła szybko – związała Dobsera strumieniami Powietrza, a potem odcięła zaskoczonego tarczą od Źródła. Androl trzymał w pogotowiu pałkę, ale okazała się niepotrzebna. Dobser zawisł w powietrzu i rozszerzonymi oczami patrzył na Pevarę, która stanęła przed nim z zaplecionymi z tyłu rękoma i przyglądała mu się krytycznym wzrokiem.

– Na pewno chcesz to zrobić? – zapytał cicho Androl.

– Tak czy siak, już za późno, żeby się wycofać – odparła Pevara, podwiązując strumienie Powietrza.

Rachuby z pozoru wydają się poprawne. Im bardziej oddany Światłości był człowiek, zanim został przemocą nawrócony na Cień, tym potem głębsza jest jego wiara w Cień. Zatem…

Zatem tego człowieka, którego poświęcenie wydawało w najlepszym razie letnie, będzie łatwiej złamać, przekupić lub nawrócić niż innych. Sprawa ta wydawała się zasadniczej wagi, ponieważ sługusy Taima zorientują się, co się stało, gdy tylko…

– Dobser? – rozległ się znienacka czyjś głos. W drzwiach zamajaczyły dwie sylwetki. – Masz to wino? Uznaliśmy, że nie warto pilnować wejścia, ta kobieta…

To był Welyn i kolejny poplecznik Taima, Leems.

Pevara zareagowała odruchowo, rzucając sploty na obu mężczyzn i równocześnie splatając strumienie Ducha. Uniknęli wprawdzie oddzielenia tarczą od Źródła – to był za każdym razem niełatwy zabieg wobec osoby dzierżącej właśnie Jedyną Moc – ale kneble trafiły w ich usta, tłumiąc okrzyki.

Tymczasem sama poczuła na sobie strumienie Powietrza i tarczę, która wciskała się między nią a Źródło. Smagnęła Duchem w miejsce, gdzie, jak się spodziewała, były sploty. Przecięła je.

Leems zatoczył się w tył, zaskoczony. Jego sploty zniknęły. Pevara rzuciła się naprzód, w skoku splatając kolejną tarczę i tym razem odcinając Leemsa od Źródła w tej samej chwili, gdy się z nim zderzyła. Razem runęli na ścianę. Udało się. Androl zobaczył, jak zniknęła otaczająca Leemsa poświata Mocy.

Spróbowała tego samego z Welynem, ale on kontratakował własnym splotem Powietrza. Cios cisnął nią skroś pomieszczenia. Zanim uderzenie w ścianę pozbawiło ją tchu, zdołała sama spleść Powietrze. Z trudem łapiąc oddech i zmagając się z oszołomieniem, trzymała się tego cieniutkiego splotu, a potem instynktownie zarzuciła go przed siebie, łapiąc Welyna za kostkę, gdy ten usiłował wybiec z magazynu.

Podłoga leciutko zadrżała pod upadającym ciałem.

„To Welyn się przewrócił?” Kręciło się jej w głowie, nie bardzo widziała, co się dzieje przed nią.

Wreszcie jakoś usiadła, mimo protestów obolałego ciała, wciąż trzymając te cienkie strumienie Powietrza, którymi kneblowała tamtym usta. Jeżeli one znikną, będą się darli wniebogłosy. A wtedy koniec. Śmierć. Albo coś jeszcze gorszego.

Zamrugała, próbując oczyścić załzawione bólem oczy i zobaczyła Androla, który stał nad dwoma Asha’manami z pałką w ręku. Wyglądało na to, że niezdolny stworzyć tarczę, odwołał się do prostszego sposobu i po prostu ich ogłuszył. I dobrze się stało, ponieważ jej druga tarcza nie poskutkowała. Teraz wyraźnie to było widać.

Dobser wciąż wisiał w powietrzu tam, gdzie go zostawiła, z oczami jeszcze szerzej rozwartymi niż przed chwilą. Zobaczyła, że Androl też się jej przygląda.

– Światłości! – powiedział. – Pevara, to było niesamowite. Praktycznie rzecz biorąc, w pojedynkę powaliłaś dwóch Asha’manów!

Uśmiechnęła się z satysfakcją, a potem ujęła podaną przez Androla rękę i chwiejnie wstała.

– A twoim zdaniem czym zajmują się przez cały czas Czerwone Ajah, Androl? Siedzą i narzekają na mężczyzn? Szkolimy się do walki z przenoszącymi Moc.

W więzi poczuła przypływ szacunku dla niej, a równocześnie Androl zakrzątnął się wokół tamtych: wciągnął ciało nieprzytomnego Welyna do środka, zamknął drzwi i wyjrzał przez okno, żeby się upewnić, iż zamieszanie nie przyciągnęło niczyjej uwagi. Następnie spuścił rolety i przeniósł Moc, żeby oświetlić pomieszczenie.

Pevara odetchnęła głęboko kilka razy, podniosła rękę i oparła się o ścianę.

Androl uniósł wzrok.

– Musimy cię zaprowadzić do któregoś z naszych, żeby cię Uzdrowił.

– Nic mi nie będzie – zapewniła go. – Po prostu oberwałam w głowę i wszystko mi wiruje przed oczyma. To minie.

– Niech ci się przyjrzę – powiedział, podchodząc bliżej. Kula światła kołysała się nad jego głową. Pevara pozwoliła mu się obejrzeć: zajrzał w oczy, obmacał głowę. Potem zaświecił jej kulą światła prosto w oczy. – Boli?

– Tak – poznała, odwracając wzrok.

– Mdłości?

– Lekkie.

Mruknął coś nieartykułowanego, po czym wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zmoczył ją wodą z manierki. Na jego twarzy odmalował się wyraz skupienia, a światło nad jego głową zgasło. Chusteczka zachrzęściła cicho, a kiedy ją jej podał, okazała się zamarznięta.

– Przyłóż ją do rany – polecił. – I powiedz mi, jeżeli zaczniesz się robić senna. Nie wolno ci zasnąć, bo to może tylko pogorszyć twój stan.

– Martwisz się o mnie? – zapytała rozbawiona, ale postąpiła, jak jej kazał.

– To tylko… jak to określiłaś? Dbałość o zasoby?

– Nie wątpię – powiedziała, przyciskając lodowaty materiał do głowy. – A więc znasz się i na medycynie?

– Przez jakiś czas terminowałem u Mądrej Kobiety w niewielkim miasteczku – wyjaśnił z roztargnieniem, przyklękając obok leżących. Pevara z ulgą wypuściła kneblujące ich sploty Powietrza, niemniej tarcze dalej utrzymywała.

– Mądra Kobieta wzięła sobie mężczyznę na terminatora?

– Z początku nie chciała – rzekł Androl. – To długa historia.

– Znakomicie. Opowiesz mi długą historię, dzięki czemu nie zasnę do czasu, aż po nas przyjdą. – Emarin i pozostali otrzymali instrukcje, aby powłóczyć się trochę po terenach Czarnej Wieży, tworząc alibi na wypadek, gdyby nieobecność Dobsera została zauważona.

Androl zmierzył ją wzrokiem, kula światła znów rozbłysła nad jego głową.

– Wszystko zaczęło się w chwili, gdy gorączka zabiła mi przyjaciela podczas połowów na srebrawy w okolicach Mayene. Gdy wróciłem na stały ląd, nie mogłem przestać myśleć, że moglibyśmy go uratować, gdybyśmy tylko wiedzieli, co robić. Więc udałem się na poszukiwania kogoś, kto mnie nauczy…

Загрузка...