Egwene spojrzała w stronę rzeki na zmagania toczące się pomiędzy jej siłami a armią Sharanów. Powróciła do swego obozu po arafeliańskiej stronie brodu. Korciło ją, by ponownie przyłączyć się do bitwy przeciwko Cieniowi, ale musiała także porozmawiać z Bryne’em o tym, co się zdarzyło na wzgórzach. Jednakże gdy przybyła do obozu, zastała namiot dowództwa pusty.
Obóz zaczynał się zapełniać Aes Sedai, ocalałymi łucznikami i włócznikami, którzy przeszli przez bramy ze wzgórz na południe. Aes Sedai kręciły się wszędzie, śpiesznie ze sobą o czymś rozmawiając. Wszyscy wyglądali na zmęczonych, ale z krótkich spojrzeń, rzucanych w kierunku toczącej się nad rzeką bitwy, dało się wywnioskować, że byli tak samo jak Egwene chętni, by przyłączyć się do walki przeciw Cieniowi.
Egwene przywołała posłańca, który stał przed namiotem dowództwa.
– Przekaż siostrom, że mają niecałą godzinę na odpoczynek. Trolloki, z którymi walczyliśmy, wkrótce dołączą do bitwy, teraz, kiedy opuściliśmy wzgórza.
Egwene miała zamiar przemieścić Aes Sedai po tej stronie w dół rzeki, a potem zaatakować, przekraczając bród, gdy Trolloki ruszą do walki z jej żołnierzami.
– Powiedz łucznikom, niech ruszą z nami – dodała. – Nim otrzymamy nowe zapasy broni, mogą jeszcze z pozostałych strzał zrobić dobry użytek.
Kiedy posłaniec oddalił się, Egwene zwróciła się do Leilwin, która stała nieopodal wraz ze swym mężem Bayle’em Domonem.
– Leilwin, po drugiej stronie rzeki stoją oddziały, które wyglądają jak seanchańska jazda. Czy coś ci o tym wiadomo?
– Tak, Matko, to są Seanchanie. Człowiek stojący tam – wskazała na mężczyznę z wygolonymi skroniami, który stał przy drzewie niedaleko rzeki; nosił obszerne spodnie i, co osobliwe, znoszony brązowy płaszcz, który wyglądał tak, jakby pochodził z Dwu Rzek – powiedział mi, że legion dowodzony przez generała broni Khirgana przybył z seanchańskiego obozu i że został wezwany przez generała Bryne’a.
– Powiedział także, że towarzyszy mu Książę Kruków – wtrącił Domon.
– Mat?
– Zrobił nawet więcej. Poprowadził jedną z chorągwi jazdy, tę, która spuściła Sharanom niezłe lanie na lewej flance naszej armii. Przybył w samą porę. Nasi włócznicy przeżywali ciężkie chwile, zanim on się pojawił.
– Egwene – rzekł Gawyn, coś jej pokazując.
Na południu kilkaset kroków poniżej brodu, niewielka liczba żołnierzy wydostawała się z rzeki, pomagając sobie wzajemnie. Byli rozebrani do bielizny, z mieczami umocowanymi na plecach. Jeden z przewodzących im ludzi wyglądał znajomo.
– Czy to Uno? – Egwene zmarszczyła brwi, następnie dała znak, by przyprowadzono jej konia. Dosiadła wierzchowca i pogalopowała wraz z Gawynem i strażnikami wzdłuż rzeki do miejsca, w którym ludzie leżeli dysząc na brzegu, a odgłos przekleństw wyrzucanych przez jednego człowieka wypełniał powietrze.
– Uno!
– Najwyższa pora, by ktoś, do cholery, się pojawił! – Uno wstał i zasalutował z szacunkiem. – Matko, jesteśmy w złej kondycji!
– Widziałam. – Egwene zgrzytnęła zębami. – Byłam na wzgórzach, kiedy wasze siły zostały zaatakowane. Robiliśmy, co mogliśmy, ale było ich zbyt wielu. Jak się wydostaliście?
– Jak, do diabła, się wydostaliśmy, Matko? Kiedy ludzie zaczęli padać jeden po drugim i zorientowaliśmy się, że jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie, umknęliśmy, jak gdyby cholerna błyskawica walnęła w nasze zadki! Pomknęliśmy ku tej pełnej żab rzece, zrzuciliśmy odzienie i wskoczyliśmy do wody, płynąc z wszystkich sił! – Pióra na głowie Uno zatańczyły, gdy kontynuował swoje przekleństwa, a Egwene mogłaby przysiąc, że oko wymalowane na jego opasce przesłaniającej oczodół stało się jeszcze bardziej czerwone.
Uno wziął głęboki oddech i kontynuował nieco łagodniej:
– Nie mogę tego zrozumieć, Matko. Jakiś durny jak koza posłaniec powiedział nam, że Aes Sedai na wzgórzach są w trudnym położeniu i że powinniśmy zaatakować cholerne tyły Trolloków. Zapytałem, kto będzie chronić lewą flankę nad rzeką i naszą cholerną flankę, kiedy będziemy nacierać na Trolloki, na co posłaniec odrzekł, że zajmie się tym generał Bryne, rezerwowi kawalerzyści znajdą się na naszych pozycjach nad rzeką, a Illiańczycy będą mieli pieczę nad naszymi cholernymi flankami. Stanowili jakąś ochronę, oczywiście, jeden cholerny szwadron, który był jak mucha odpychająca ataki sokoła! Wrogowie czekali na nas, jak gdyby wiedząc, że nadejdziemy. Nie, Matko, to nie była wina Garetha Bryne’a, zostaliśmy schwytani w pułapkę przez jakiegoś zdrajcę, pastuszy pomiot! Z całym szacunkiem, Matko!
– Nie mogę w to uwierzyć, Uno. Właśnie otrzymałam wieści, że generał Bryne nadciągnął z legionem seanchańskiej kawalerii. Może spóźnili się z dotarciem na miejsce. Sprawdzimy to, gdy zobaczę się z generałem. Tymczasem zabierz swoich ludzi do obozu, tak by mogli odpocząć. O Światłości, bardzo tego potrzebują.
Uno skinął głową, a Egwene pogalopowała z powrotem do obozu.
Używając sa’angreala Vory, Egwene splotła Powietrze i Wodę, które połączyła w jeden wir. Lej wody wezbrał z rzeki. Egwene skierowała tornado na Trolloki, które rozpoczęły atak na jej lewą flankę po kandorskiej stronie. Nawałnica wody runęła na wroga. Nie była na tyle silna, by wyrzucić któregokolwiek z Trolloków w powietrze – Egwene nie miała na to wystarczająco dużo energii – ale unosiła ich w tył, z łapskami w pyskach.
Za plecami Egwene i innych Aes Sedai, usytuowanych po arafeliańskiej stronie rzeki, znajdowali się łucznicy, który zaczęli wysyłać teraz strzały w niebo. Nie sprawiło to, że niebo pociemniało, jak na to liczyła Egwene – nie mieli tyle strzał – ale każda ich fala kładła pokotem ze setkę Trolloków.
Stojące z boku Pylar i kilka innych Brązowych Ajah – władających splotami Ziemi – sprawiały, że ziemia eksplodowała pod stopami nacierających Trolloków. Znajdujące się nieopodal Myrelle i duża grupa Zielonych tkały ogniste kule, które przerzucały łukiem, celując w zwartą grupę stworów. Wiele z nich uciekało na znaczną odległość, po czym padały, pochłonięte płomieniami.
Trolloki wyły i ryczały, ale kontynuowały swój nieustający marsz w kierunku obrońców. W pewnej chwili kilkanaście szeregów jeźdźców kawalerii seanchańskiej wyłoniło się z linii obrońców, przypuszczając atak bezpośredni. Nastąpiło to tak szybko, że wiele Trolloków nie było nawet w stanie podnieść włóczni; w ich przednich szeregach wiele bestii padło pokotem. Seanchanie wykonali skręt i zawrócili do swych szeregów nad rzeką.
Egwene zaczęła przenosić, zmuszając się do działania pomimo krańcowego zmęczenia. Trolloki jednak nie załamały się; były rozwścieczone i szaleńczo atakowały. Egwene słyszała wyraźnie ich ryki poprzez odgłosy wiatru i wody.
W Trollokach wzrastał gniew? Cóż, poznałyby prawdziwego gniewu, dopóki nie poczuły gniewu Zasiadającej Amyrlin. Egwene czerpała coraz więcej i więcej Mocy, aż znalazła się na granicy swoich możliwości. Amyrlin wykreowała gorącą nawałnicę, która parzyła oczy, ręce i serca Trolloków. Zorientowała się, że krzyczy, wbiwszy przed siebie sa’angreal Vory niczym włócznię.
To, co wydawało się trwać godziny, przeminęło. Wreszcie, wyczerpana, dała się przekonać Gawynowi, że czas się wycofać. Ten odszedł, by przyprowadzić jej konia, a nim powrócił, Egwene obserwowała, co działo się nad rzeką.
Nie było co do tego wątpliwości – lewe skrzydło jej armii znowu zostało zepchnięte o kolejne trzydzieści kroków. Nawet z pomocą Aes Sedai przegrywali tę bitwę.
Najwyższa pora, by odszukać Garetha Bryne’a.
Kiedy Egwene i Gawyn znaleźli się w obozie, Egwene zsiadła z konia i przekazała go Leilwin, polecając jej, by wierzchowiec został teraz wykorzystany do przewożenia rannych. Było mnóstwo ludzi, których wleczono przez bród w bezpieczne miejsce. Ranni żołnierze osuwali się w ramiona przyjaciół.
Niestety, nie miała już siły na Uzdrawianie, nie mówiąc o otwieraniu bram umożliwiających wysyłanie rannych do Tar Valon lub Mayene. Większość tych Aes Sedai, które nie działały na brzegu rzeki, nie wyglądała lepiej od niej.
– Egwene – rzekł cicho Gawyn. – Jeździec. Seanchanka. Wygląda na szlachetnie urodzoną.
„Jedna z Krwi?” – zastanowiła się Egwene, patrząc w kierunku wskazanym przez Gawyna. Przynajmniej miał jeszcze siłę, by stać na straży. Dlaczego jakaś kobieta miałaby dobrowolnie przybywać do obozu, przekraczało możliwości zrozumienia Egwene.
Zbliżająca się kobieta nosiła wytworne seanchańskie jedwabne odzienie. Na ten widok Egwene poczuła ucisk w żołądku. Tak wspaniałe stroje przysługiwały grupie zniewolonych przenoszących, zmuszonych do posłuszeństwa Kryształowemu Tronowi. Kobieta w sposób oczywisty była jedną z Krwi, bo towarzyszyła jej grupa Straży Skazańców. Musisz być bardzo ważna dla…
– Światłości! – wykrzyknął Gawyn. – Czy to Min?
Egwene otworzyła usta ze zdumienia. To była Min.
Min podjechała ku nim, patrząc wilkiem.
– Matko – powiedziała do Egwene, skłaniając głowę. Stała pośród strażników o kamiennych twarzach, odzianych w czarne zbroje.
– Min… jak się masz? – zapytała Egwene. „Bądź ostrożna, nie udzielaj zbyt wielu informacji”. Czyżby Min była jeńcem? Chyba nie dołączyła do Seanchan?
– Och, wszystko w porządku – odparła Min kwaśno. – Byłam rozpieszczana, ubrano mnie w ten strój i częstowano wszelakim najdelikatniejszym jedzeniem. Mogę dodać, że dla Seanchan delikatne nie znaczy smaczne. Powinnaś zobaczyć, co piją, Egwene.
– Widziałam – oznajmiła Egwene, niezdolna do zachowania obojętnego tonu.
– Och. Tak. Przypuszczam, że widziałaś. Matko, mamy problem.
– Jaki problem?
– Cóż, to zależy, na ile ufasz Matowi.
– Ufam mu, jeśli chodzi o wpakowanie się w kłopoty. Ufam mu, jeśli chodzi o poszukanie okazji do napicia się i hazardu, niezależnie od tego, gdzie pójdzie.
– Czy ufasz mu na tyle, by mógł poprowadzić armię? – zapytała Min.
Egwene zawahała się. Czy ufała mu na tyle?
Min pochyliła się do przodu, tak by znaleźć się bliżej Egwene.
– Posłuchaj – wyszeptała. – Mat sądzi, że Bryne prowadzi twoją armię do klęski. Mówi… sądzi, że Bryne jest Sprzymierzeńcem Ciemności.
Gawyn wybuchnął śmiechem.
Egwene podskoczyła. Spodziewała się po Gawynie złości, gniewu.
– Gareth Bryne? – zdziwił się Gawyn. – Sprzymierzeniec Ciemności? Już szybciej podejrzewałbym o to własną matkę. Powiedz Cauthonowi, żeby trzymał się z daleka od królewskich napitków swej żony; wypił chyba za dużo.
– Jestem skłonna zgodzić się z Gawynem – powiedziała Egwene. Nie mogła zignorować nieprawidłowości w dowodzeniu armią. Musi to przemyśleć.
– Mat zawsze szuka towarzystwa niewłaściwych ludzi – zauważyła. – Po prostu usiłuje mnie chronić. Powiedz mu, że doceniamy jego… ostrzeżenie.
– Matko – naciskała Min. – On to mówi poważnie. To nie żart. Mat chce, żebyś powierzyła mu dowództwo twej armii.
– Mojej armii – powiedziała Egwene bez emocji.
– Tak.
– W ręce Matrima Cauthona.
– Um… tak. Powinnam była wspomnieć, że Imperatorowa powierzyła mu dowództwo nad całymi seanchańskimi siłami. Jest teraz Marszałkiem Generałem Cauthonem.
Ta’veren. Egwene potrząsnęła głową.
– Mat jest dobrym taktykiem, ale powierzenie mu armii Białej Wieży… Nie, to poza moimi możliwościami. Poza tym, armia nie należy do mnie, bym ją mogła komuś oddawać. Władzę nad armią ma Komnata Wieży. A teraz, czy mogłabyś przekonać jakoś tych panów, że będziesz bezpieczna w moim towarzystwie?
Egwene niechętnie przyznawała przed samą sobą, że potrzebowała Seanchan. Nie miała zamiaru rezygnować ze współpracy z nimi, by ratować Min, zwłaszcza że nie wydawało się, by ta znajdowała się w szczególnym niebezpieczeństwie. Oczywiście, jeśli Seanchanie zorientują się, że Min najpierw złożyła przysięgę w Falme, a potem uciekła…
– Nie martw się o mnie – skrzywiła się Min. – Sądzę, że lepiej będzie mi się wiodło przy Fortuonie. Ona… wie o pewnym moim talencie, dzięki któremu mogę jej pomóc. I ty również możesz.
Ostatnie zdanie było znaczące. Straż Skazańców była zbyt stoicka, by jawnie ustosunkować się do faktu, że Min używała imienia Imperatorowej. Strażnicy stali sztywno z obojętnym wyrazem twarzy. „Bądź ostrożna, Min” – pomyślała Egwene. – „Otaczają cię kolczaste chwasty”.
Min nie wydawała się dbać o pozory.
– Czy w końcu rozważysz to, co mówi Mat?
– To, że Gareth Bryne jest Sprzymierzeńcem Ciemności? – To było naprawdę zabawne. – Wracaj i powiedz Matowi, by, jeśli musi, podawał swoje sugestie bitewne pod naszą rozwagę. A teraz muszę znaleźć moich dowódców, byśmy zaplanowali nasze kolejne kroki.
„Garecie Bryne, gdzie jesteś?”
Niemal niezauważalnie w powietrze wzniosły się czarne strzały, po czym spadły niczym uderzająca fala. Potem uderzyła ona w armię Ituralde znajdującą się u wejścia do przesmyku, prowadzącego do doliny Thakan’dar. Niektóre strzały odbiły się o tarcze, inne trafiły w cel. Jedna upadła o kilka cali od miejsca, w którym na skalnym występie stał Ituralde.
Ituralde nawet się nie wzdrygnął. Stał wyprostowany, założywszy ręce za plecami. Jednakże mruknął pod nosem:
– Pozwoliliśmy, żeby strzały upadły zbyt blisko, czyż nie?
Binde, Asha’man, który stał obok, skrzywił się. Był odpowiedzialny za to, by strzały nie sięgały celu. Jak do tej pory radził sobie dobrze. Czasami jednakże miał nieobecny wyraz twarzy i zaczynał mamrotać coś o „nich”, którzy próbują „brać jego ręce”.
– Bądź czujny – polecił mu Ituralde.
Głowa mu tętniła. Wcześniej, dzisiejszej nocy, miał sny, i to bardzo realne. Widział Trolloki żywiące się ciałami jego rodziny, a on sam był zbyt słaby, by im pomóc. Walczył i łkał, gdy bestie zjadały Tamsina i jego dzieci, napawając się jednocześnie zapachami gotujących się i płonących ciał.
Przy końcu snu Ituralde dołączył do ucztujących stworów.
„Usuń te sny ze swego umysłu” – polecił sobie. Ale nie było to łatwe. Sny były bardzo żywe. Ituralde był zadowolony, gdy zbudził go atak Trolloków. Był nań przygotowany. Jego ludzie rozpalili ogniska na barykadach. Trollokom udało się wreszcie pokonać kolczaste fortyfikacje, ale zapłaciły za to wysoką cenę. Teraz ludzie Ituralde walczyli u wejścia do przesmyku, odpierając hordy wroga usiłujące dostać się do doliny.
Dobrze wykorzystali te dni, podczas których Trolloki musiały walczyć z uciążliwymi barierami w przesmyku. Wejście do doliny było teraz zagrodzone wysokimi wałami ziemnymi. Świetnie nadawały się dla kuszników jako zasłona, na wypadek gdyby włócznicy zostali wyparci zbyt daleko.
Obecnie Ituralde podzielił armię na grupy liczące po trzy tysiące ludzi, po czym uformował oddziały pikinierów, kuszników i halabardników. Konni kusznicy mieli staczać potyczki na flankach, zaś straż przednią liczącą sześć szyków stanowili pikinierzy. Mieli wielkie włócznie, długie na dwadzieścia stóp. Ituralde nauczył się pod Maradonem, że pomiędzy Trollokami a jego armią warto było zachowywać dystans.
Włócznie sprawiały się doskonale. Gdyby zostali otoczeni, włócznicy mogli obracać się w wszystkie strony i walczyć. Trolloki mogłyby zostać zmuszone do walki w szykach, ale oddziały Ituralde – właściwie wykorzystane – mogły przełamać ich linie. Kiedy szyki Trolloków zostałyby złamane, Aielowie zabiliby bestie z przyjemnością.
Za włócznikami Ituralde ustawił piechotę z glewiami i halabardami. Stworom czasem udawało się przełamać szyki włóczników, spychając broń na bok albo zwalając żołnierzy na ziemię ciężarem swoich ciał. Wtedy pomiędzy włócznikami pojawiali się walczący z glewiami, atakując Trolloki z pierwszych linii. To dawało piechocie czas na wycofanie się i przegrupowanie, a następna fala żołnierzy – piechota z włóczniami – pojawiała się gotowa do walki.
Póki co ta strategia działała. Ituralde miał tuzin stosujących ją oddziałów, które nocą stawiały czoła Trollokom. Walczyli defensywnie, robiąc, co w ich mocy, by zatrzymać nadciągającą falę wroga. Bestie rzuciły się na włóczników, starając się ich rozbić, ale każda grupa żołnierzy walczyła niezależnie. Ituralde nie martwił się, że niektóre Trolloki zdołają się wymsknąć jego żołnierzom, jako że od razu zajmą się nimi Aielowie.
Ituralde trzymał ręce mocno splecione za plecami, tak by powstrzymać ich drżenie. Nic już nie było takie samo po Maradonie. Wyciągnął z tego lekcję, ale drogo za nią zapłacił.
„Niech licho porwie mój ból głowy” – pomyślał. – „I Trolloki także”.
Trzykrotnie był już bliski wydania swej armii rozkazu rozpoczęcia szturmu generalnego i porzucenia czworoboków. Wyobrażał sobie swoich żołnierzy szlachtujących i mordujących. Żadnego zwlekania. Pragnął krwi.
Za każdym razem jednak powstrzymywał się. Nie byli tutaj dla krwi, byli po to, by utrzymać pozycje. Dać Randowi czas, którego potrzebował, przebywając w jaskini. O to właśnie chodziło… nieprawdaż? Dlaczego w ostatnim czasie tak trudno mu było pamiętać o tym?
Na ludzi Ituralde spadła kolejna fala strzał. Myrddraale usytuowały Trolloki na szczytach zboczy znajdujących się nad przesmykiem, w miejscach, w któryś niegdyś stali łucznicy Ituralde. Dostanie się tam musiało być nie lada przedsięwzięciem; zbocza były bardzo strome. Jak wiele Trolloków musiało spaść i zabić się, próbując się tam dostać. Bez względu na to, że Trolloki nie były dobrymi łucznikami, nie musiały być, strzelając w zwarte szeregi.
Halabardnicy unieśli tarcze. W tym momencie nie mogli walczyć, ale mieli broń w pogotowiu. Deszcz strzał narastał, przecinając nocne, wypełnione mgłą powietrze. Nad głowami walczących rozległ się grzmot, ale Poszukiwaczki Wiatru były gotowe, by odeprzeć burzę. Twierdziły, że przez kilkanaście chwil armia będzie musiała znieść silną nawałnicę. W pewnym momencie zaczął padać grad wielkości ludzkiej pięści i trwało to koło minuty. Następnie Poszukiwaczki Wiatru odzyskały kontrolę nad pogodą.
Jeśli coś takiego miałoby czekać armię, gdyby Poszukiwaczki Wiatru nie użyły swej Czary, Ituralde był naprawdę szczęśliwy, że może na nie liczyć. Czarny nie dbał o to, ile Trolloków straci, zsyłając śnieżycę, trąbę powietrzną czy tornado, byleby tylko zabić walczących z nimi ludzi.
– Gromadzą się u wejścia do przesmyku, by ruszyć kolejną falą! – ryknął ktoś pośród nocy. Inne głosy potwierdziły to. Ituralde usiłował dostrzec coś przez mgłę, w czym pomogło mu światło ognisk. Trolloki faktycznie się przegrupowywały.
– Wycofaj siódmy i dziewiąty oddział piechoty – rozkazał. – Walczą już zbyt długo. Niech czwarty i piąty oddział rezerwy zajmą pozycje na skrzydłach. Przygotujcie się na większy ostrzał. I… – Przerwał, zmarszczywszy brwi. Co robiły Trolloki? Wycofywały się dalej, niż się tego spodziewał, znikając w ciemnościach przesmyku. To niemożliwe, żeby dokonywały odwrotu.
Z wejścia do przesmyku wyślizgnęła się kolejna fala wrogów. Myrddraale. Setki po setkach Myrddraali. Białe płaszcze nie poruszały się na przekór wiejącemu wiatrowi. Twarze bez oczu, usta wygięte w szyderczym uśmiechu, czarne miecze. Bestie poruszały się niczym węgorze, w sposób kręty i elegancki.
Nie dano armii Ituralde czasu na wydanie rozkazów, na odpowiedź. Myrddraale ruszyły na obrońców, prześlizgując się pomiędzy włóczniami, zadając śmiertelne ciosy mieczami.
– Aielowie! – ryknął Ituralde. – Sprowadźcie Aielów! Wszystkich, a także przenoszących! Wszystkich, poza tymi, którzy strzegą Szczeliny Zagłady! Ruszajcie się!
Posłańcy rozbiegli się. Ituralde patrzył z przerażeniem. Armia Myrddraali. Światłości, to było jak koszmar senny!
Siódmy oddział piechoty ugiął się pod atakiem i został zdziesiątkowany. Ituralde otworzył usta, by rozkazać oddziałowi rezerwowemu – temu, który bronił swych pozycji – przybyć z pomocą. Potrzebował kawalerii do odciążenia piechoty.
Nie miał wielu kawalerzystów; uważał, że jeźdźcy będą bardziej potrzebni na innych frontach walki. Ale jednak dysponował pewną siłą kawalerii. Tutaj byliby niezbędni.
Chociaż…
Zamknął oczy. O Światłości, jak bardzo był wyczerpany. Myślenie sprawiało mu trudność.
„Wycofaj się, zanim zaatakujesz” – zdawał się mówić do niego jakiś głos. – „Wycofaj się do Aielów i tam się zatrzymaj”.
– Wycofaj… – wyszeptał Ituralde. – Wycofaj…
Dlaczego przychodziły mu do głowy uporczywe myśli, by to zrobić?
„Kapitanie Tihera” – usiłował wyszeptać Ituralde. – „Powierzam ci dowództwo”.
Słowa nie padły. Coś nie dawało mu otworzyć ust.
Słyszał krzyki ludzi. Co się działo? Tuziny ludzi mogły zginąć, walcząc z pojedynczym Myrddraalem. Pod Maradonem Ituralde stracił całą kompanię łuczników – stu ludzi – zabitych przez dwa Pomory, które nocą wślizgnęły się do miasta. Jego oddziały defensywne zostały utworzone, by walczyć z Trollokami, powstrzymywać je i zabijać.
Pomory uderzą w te oddziały i zgniotą je niczym jajka. Nikt nie robił tego, co winno być uczynione.
– Lordzie Ituralde? – odezwał się kapitan Tihera. – Lordzie, co rzekłeś przed chwilą? Jeśli się wycofają, Trolloki ich otoczą. Muszą bronić swoich pozycji.
Usta Ituralde otworzyły się, by wydać rozkaz odwrotu.
– Wycofaj…
Wilki.
Wilki pojawiły się we mgle na podobieństwo cieni. Skoczyły na Myrddraale, warcząc. Ituralde zaczął się odwracać, bo oto na szczyt skalnego występu wspiął się człowiek w futrze.
Tihera cofał się, wzywając straże. Przybysz skoczył na Ituralde i zepchnął go ze szczytu skały.
Ituralde nie bronił się. Kimkolwiek był ten człowiek, Ituralde był mu wdzięczny. Upadając, czuł, iż zwyciężył. Nie wydał rozkazu do odwrotu.
Upadł na ziemię dość blisko od skały. Zabrało mu tchu. Wilki delikatnie ujęły jego ręce w pyski i odciągnęły go w ciemność jako że powoli osuwał się nieświadomość.
Egwene siedziała w obozie, podczas gdy nadal toczyła się bitwa przy granicy Kandoru.
Jej armia odepchnęła Trolloki.
Seanchanie walczyli z jej żołnierzami ramię w ramię.
Egwene trzymała w ręku filiżankę z herbatą.
Światłości, jakże to było irytujące. Była Amyrlin. Ale zupełnie straciła siły.
Wciąż nie znaleziono Garetha Bryne’a, ale to nie było niczym nieoczekiwanym. Gdzieś zniknął. Silviana szukała go i wkrótce miała dać znać.
Aes Sedai zajęły się transportowaniem rannych do Mayene. Słońce znajdowało się już nisko, niczym powieka, która sama się zamyka. Trzymając filiżankę, Egwene czuła, że drżą jej dłonie. Wciąż słyszała odgłosy bitwy. Wyglądało na to, że Trolloki będą walczyły nocą, ścierając na proch armię ludzi nad rzeką.
Krzyki w oddali narastały, przypominając wrzaski wściekłego tłumu, choć wybuchy wywoływane przez przenoszących słabły.
Egwene odwróciła się do Gawyna. W ogóle nie wydawał się zmęczony, choć był dziwnie blady. Upiła łyk herbaty i przeklęła go. To było nie w porządku, ale teraz nie dbała o to. Mogła pogderać na swego Strażnika. Po to oni byli, czyż nie?
Przez obóz przepłynął podmuch wiatru. Egwene znajdowała się kilkaset kroków na wschód od brodu, ale wyczuwała w powietrzu zapach krwi. Nieopodal grupa łuczników na rozkaz dowódcy napięła łuki i wypuściła serię strzał. Chwilę później dwa czarnoskrzydłe draghkary upadły na ziemię tuż za granicami obozu. Będzie ich więcej, kiedy zrobi się ciemniej i trudniej będzie je wypatrzeć.
Mat. Egwene czuła się dziwnie, myśląc o nim. Był takim chwalipiętą. Hulaką, który łypał okiem na każdą ładną kobietę, jaką spotkał. Traktował je jak obrazy, a nie osoby. On… on…
Taki właśnie był. Pewnego razu, gdy Egwene miała około trzynastu lat, Mat wskoczył do wody, by ratować Kiem Lewin przed utonięciem. Oczywiście, ona wcale nie tonęła. Kolega podtapiał ją dla żartu, a Mat nadbiegł i rzucił się do wody, by przyjść dziewczynie z pomocą. Z tego powodu przez kilka miesięcy mieszkańcy Pola Emonda stroili sobie z niego żarty.
Następnej wiosny Mat wyciągnął z tej samej rzeki Jera al’Hune, ratując mu życie. Po tym ludzie przez jakiś czas zaprzestali żartować z Mata.
Taki był. Całą zimę narzekał i marudził, że robiono sobie z niego pośmiewisko, obiecując, że następnym razem pozwoli im się utopić. Potem, gdy ujrzał kogoś w niebezpieczeństwie, znowu bez wahania wskoczył do wody. Egwene pamiętała patykowatego Mata, chwiejnym krokiem wyłaniającego się z wody. Mały Jer przylgnął do niego i ciężko dyszał, a w jego oczach malowało się przerażenie. Jer poszedł pod wodę zupełnie bezgłośnie. Egwene nie zdawała sobie sprawy, że coś się stało. Ludzie, którzy zaczynają tonąć, nie krzyczą, nie dławią się ani nie wołają o pomoc. Po prostu idą pod wodę, a wokół panuje normalność i spokój. Chyba że Mat patrzy.
„Przybył po mnie do Kamienia Łzy” – pomyślała. Oczywiście, usiłował także uratować ją od Aes Sedai, nie chcąc wierzyć, że Egwene jest Amyrlin. Więc jak było teraz? Czy Egwene topiła się, czy nie?
„Jak bardzo ufasz Matrimowi?” – zapytała ją Min.
„Światłości. Ufam mu. Może jestem głupia, ale mu ufam”.
Mat mógł się mylić. Często się mylił.
Ale kiedy miał rację, ratował ludzkie życie.
Egwene zmusiła się, by wstać. Dała znak i podszedł do niej Gawyn. Klepnęła go po ramieniu, po czym odsunęła się. Armia nie powinna widzieć Amyrlin tak słabej, jak teraz.
– Jakie mamy wieści z innych pół bitewnych?
– Dziś nie było ich wiele – odrzekł Gawyn. Zmarszczył brwi. – Właściwie, raczej panowała cisza.
– Elayne miała walczyć w Cairhien – powiedziała Egwene. – To była ważna batalia.
– Może być zbyt zajęta, by wysłać wiadomość.
– Chcę, byś wysłał posłańca poprzez bramę. Muszę wiedzieć, jak przebiega walka.
Gawyn skinął głową, oddalając się śpiesznie. Po jego odejściu Egwene przespacerowała się po obozie miarowym krokiem. Natknęła się na Silvianę rozmawiającą z dwiema Błękitnym siostrami.
– Bryne? – zapytała Egwene.
– W namiocie-stołówce – odrzekła Silviana. – Właśnie dostałam wiadomość. Posłałam gońca z wieścią, by nie ruszał się z miejsca, dopóki nie przybędziesz.
– Idę.
Ruszyła w kierunku namiotu, zdecydowanie największego w obozie. Kiedy tylko weszła, zobaczyła Bryne’a. Nie jadł, lecz stał obok przenośnego stołu kuchennego, na którym rozłożył mapy. Stół czuć było cebulą, bo prawdopodobnie często ją na nim krojono.
Yukiri otworzyła bramę w podłodze, by z góry popatrzeć na bitwę. Kiedy Egwene przybyła, Yukiri zamknęła bramę. Nie otwierano jej zresztą na długo, gdyż Sharanie mogliby ją dostrzec i wysłać przez nią utkane sploty.
Egwene powiedziała cichuteńko do Silviany:
– Zbierz Komnatę Wieży. Przyprowadź każdą Zasiadającą, jaką uda ci się znaleźć. Przyprowadź je wszystkie tutaj, do tego namiotu, tak szybko, jak potrafisz.
Silviana skinęła głową. Na jej twarzy nie odbił się nawet cień zdumienia, jakie prawdopodobnie odczuwała. Oddaliła się śpiesznie, a Egwene usiadła.
Siuan nie była obecna – być może pomagała przy Uzdrawianiu. To dobrze. Egwene nie chciała podejmować pewnych działań, będąc obserwowaną przez Siuan. Martwiła się o Gawyna. Kochała Bryne’a jak ojca i jego niepokój przepływał przez więzy ich łączące.
Pragnęła załatwić całą sprawę delikatnie, a nie chciała zaczynać, dopóki nie pojawiła się cała Komnata. Nie potrafiła oskarżać Bryne’a, ale nie umiałaby też zignorować Mata. Był draniem i głupcem, ale ufała mu. O Światłości, pomóż, ale tak było. Ufała mu przez całe swe życie. A sprawy na polu bitwy toczyły się dziwnym torem.
Zasiadające nadeszły stosunkowo szybko. Miały zwierzchnictwo nad działaniami wojennymi i każdego wieczoru spotykały się, by otrzymać raporty i wyjaśnienia dotyczące przyjętej przez Bryne’a i jego dowódców taktyki. Bryne nie wydawał się zdziwiony, że przyszły do niego teraz; nadal zajmował się swą pracą.
Wchodząc do namiotu, wiele kobiet rzucało Egwene zdziwione spojrzenie. Skinęła głową, chcąc zaznaczyć pozycję Zasiadającej Amyrlin. Wreszcie kobiet było tyle, iż Egwene uznała, że pora zaczynać. Nie należało marnować czasu. Musiała albo raz na zawsze uznać oskarżenia Mata za niewarte uwagi, albo wziąć je pod uwagę.
– Generale Bryne – odezwała się. – Czy czujesz się dobrze? Mieliśmy kłopoty, by cię znaleźć.
Podniósł wzrok i zamrugał. Miał czerwone oczy.
– Matko – zaczął, skinąwszy głową Zasiadającym. – Czuję się zmęczony, lecz prawdopodobnie nie bardziej niż ty. Cały czas byłem na polu bitwy, troszcząc się o różnego typu detale; wiesz, jak to jest.
Do namiotu wpadł spiesznie Gawyn.
– Egwene – rzekł z pobladłą twarzą. – Kłopoty.
– Co?
– Ja… – wziął głęboki oddech. – Generał Bashere zwrócił się przeciwko Elayne.
Światłości! Jest Sprzymierzeńcem Ciemności. Bitwa byłaby przegrana, gdyby nie przybyli Asha’mani.
– Czy to możliwe? – zapytał Bryne, spoglądając znad map. – Bashere Sprzymierzeńcem Ciemności?
– Tak.
– Nieprawdopodobne. Przez miesiące był towarzyszem Lorda Smoka. Nie znam go dobrze, ale… Sprzymierzeniec Ciemności? To niemożliwe.
– Niedorzecznie jest zakładać… – zaczęła Saerin.
– Możesz sama porozmawiać z królową, jeśli chcesz – rzekł Gawyn, prostując się. – Słyszałem to z jej własnych ust.
W namiocie zapadła cisza. Zasiadające popatrywały na siebie z przerażeniem na twarzach.
– Generale – zwróciła się do Bryne’a Egwene – jak to się stało, że wysłałeś dwa oddziały kawalerii, by broniły nas przed Trollokami na wzgórzach na południe stąd, wprowadzając je w pułapkę i pozostawiając odsłoniętą lewą flankę?
– Jak to się stało, Matko? – odrzekł Bryne. – Było oczywiste, że twoja armia jest bliska ugięcia się przed Trollokami, każdy to widział. Tak, kazałem żołnierzom opuścić lewą flankę, ale skierowałem tam Illiańczyków. Kiedy ujrzałem, że sharańska kawaleria oddziela się od armii, by zaatakować prawą flankę Uno, posłałem Illiańczyków, by im przeszkodzili. To właśnie należało zrobić. Nie wiedziałem, że Sharanów będzie tak wielu! – Jego głos zamienił się w krzyk, po czym zamilkł, a ręce mu drżały. – Popełniłem błąd. Nie jestem idealny, Matko.
– To był więcej niż błąd – odezwała się Faiselle. – Rozmawiałam przed chwilą z Uno i innymi ocalałymi z tej masakry. Uno powiedział, że wyczuł pułapkę, gdy tylko on i jego ludzie zaczęli podążać w kierunku sióstr, ale ty ponoć obiecałeś im pomoc.
– Mówiłem już, że wysłałem im posiłki. Po prostu nie spodziewałem się, że Sharanie poślą tak wielkie siły. Ale miałem wszystko pod kontrolą. Rozkazałem, by legion seanchańskiej kawalerii przegrupował nasze siły; byli odpowiedzialni za rozprawę z tymi Sharanami. Mieli znaleźć się nad rzeką. Nie spodziewałem się, że przybędą za późno!
– Tak – powiedziała Egwene, a głos jej stwardniał. – Ci ludzie, tysiące ludzi, zostało zgniecionych przez Trolloki i Sharanów, nie mając żadnej szansy ucieczki. Zgubiłeś ich i to bez żadnego wyraźnego powodu.
– Musiałem wyprowadzić Aes Sedai! – odparł Bryne. – Są naszym najcenniejszym skarbem. Wybacz, Matko, ale mówiłaś to samo!
– Aes Sedai mogły poczekać – odezwała się Saerin. – Byłam tam. Tak, chciałyśmy się ewakuować… mocno na nas nacierano… ale utrzymywałyśmy się na swych pozycjach i mogłyśmy się utrzymać nawet dłużej.
– Pozostawiłeś tysiące dobrych ludzi na śmierć, generale Bryne. A wiesz, co jest w tym najgorsze? To było niepotrzebne. W okolicach brodu pozostawiłeś Seanchan. To oni mieli odmienić losy tej bitwy. Czekali na rozkaz do ataku. Ale rozkaz nigdy nie nadszedł, nieprawdaż, generale? Opuściłeś ich, tak jak i naszą kawalerię.
– Ale ja nakazałem im atak. Ostatecznie ruszyli do boju, prawda? Wysłałem posłańca… Ja… Ja…
– Nie. Gdyby nie Mat Cauthon, Seanchanie wciąż czekaliby na brzegu rzeki, generale! – Egwene odwróciła się od niego.
– Egwene. – Gawyn ujął ją za ramię. – O czym ty mówisz? Tylko dlatego…
Bryne uniósł rękę do czoła. Potem osłabł, jak gdyby nogi ugięły się pod nim.
– Nie wiem, co się ze mną dzieje – wyszeptał głucho. – Popełniam błędy, Matko. Powtarzam sobie, że są to pomyłki tego rodzaju, z których można się podnieść. Potem popełniam kolejny błąd i coraz trudniej go naprawić.
– Jesteś po prostu zmęczony – powiedział Gawyn głosem pełnym bólu. – Wszyscy jesteśmy.
– Nie – odrzekł Bryne cicho. – Nie, to coś więcej. Byłem zmęczony już wcześniej. Jest tak, jakby… moje instynkty nagle zawodziły. Wydaję rozkazy, a potem widzę jakieś luki, jakieś problemy. Ja…
– Przymus – powiedziała Egwene, czując, jak przenika ją zimny dreszcz. – Zostałeś do tego zmuszony. Atakują naszych najlepszych dowódców.
Kilkanaście kobiet obecnych w pokoju sięgnęło do Źródła.
– Jak to możliwe? – zaprotestował Gawyn. – Egwene, siostry pilnują obozu, bacząc na sygnały przenoszenia!
– Nie wiem, jak to się stało – odparła Egwene. – Być może cały proceder rozpoczęto już wiele miesięcy temu, nim zaczęła się bitwa. – Zwróciła się do Zasiadających. – Wysuwam propozycję, by Komnata zdjęła z Garetha Bryne’a ciężar bycia dowódcą armii. Decyzja należy do was, Zasiadające.
– Światłości! – zakrzyknęła Yukiri. – My… Światłości!
– Tak musi się stać – rzekła Doesine. – To było sprytne posunięcie, sposób, by zniszczyć naszą armię i byśmy my nie zauważyły, że jesteśmy wciągnięte w pułapkę. Powinnyśmy były to dostrzec… Główni dowódcy powinni byli być lepiej strzeżeni.
– Światłości! – odezwała się Faiselle. – Musimy zawiadomić lorda Mandragoran i Thakan’dar! To także może ich dotyczyć – próba zniszczenia naszych czterech frontów bitewnych jednym skoordynowanym atakiem.
– Dopilnuję, by to zrobiono – obiecała Saerin, ruszając w kierunku wejścia do namiotu. – Póki co, zgadzam się z Matką. Bryne musi ustąpić ze stanowiska.
Jedna po drugiej, Zasiadające kiwały głowami. To nie było formalne głosowanie Komnaty, ale decyzja była wiążąca. Gareth Bryne usiadł przy stole. Biedny człowiek. Bez wątpienia był wstrząśnięty i zmartwiony.
Nieoczekiwanie uśmiechnął się.
– Generale? – zapytała Egwene.
– Dziękuję – odrzekł Bryne, wyglądając na spokojniejszego.
– Za co?
– Obawiałem się, że tracę rozum, Matko. Wiedziałem, co narobiłem… Przeze mnie zginęły tysiące ludzi… Ale to nie ja. To nie byłem ja.
– Egwene – rzekł Gawyn. Dobrze ukrywał swój ból. – Jeśli Bryne został zmuszony, by wystawić nas na niebezpieczeństwo, musimy natychmiast zmienić naczelne dowództwo.
– Przyprowadźcie moich dowódców – powiedział Bryne. – Przekażę im kontrolę nad armią.
– A jeśli i oni ulegli presji? – zapytała Doesine.
– Tak mogło być – przyznała Egwene. – To mi pachnie jednym z Przeklętych, może Moghedien. Lordzie Bryne, jeśli miałbyś zawieść w kolejnej walce, Moghedien wiedziałaby, że podlegli ci dowódcy przejęliby kontrolę nad armią. Oni także mogliby mieć zaburzone widzenie sytuacji.
Doesine potrząsnęła głową.
– Komu możemy zaufać? Każdy mężczyzna i kobieta, któremu powierzymy dowództwo, może doświadczyć Przymusu.
– Być może same będziemy musiały objąć dowództwo – rzekła Faiselle. – Łatwiej jest wywrzeć zgubny wpływ na normalnego człowieka niż na siostrę, która wyczuje przenoszenie i obecność kobiety, która potrafi to robić. Nam łatwiej pozostać nietkniętymi.
– Ale która z nas ma wiedzę o taktyce walki? – zapytała Ferane. – Uważam, że potrafię nadzorować wykonanie planów wojennych, ale nie umiem ich tworzyć.
– I tak będziemy skuteczniejsze niż ktoś, kto może ulec presji – zauważyła Faiselle.
– Nie – sprzeciwiła się Egwene, opierając się na ramieniu Gawyna.
– Zatem co zrobimy? – spytał Gawin.
Egwene zacisnęła zęby. Co zrobią? Znała tylko jednego człowieka, który na pewno nie został poddany Przymusowi, a przynajmniej nie przez Moghedien. Człowieka, który był odporny na efekty działania saidara i saidina.
– Będziemy musieli oddać naszą armię pod dowództwo Matrima Cauthona – powiedziała. – Niech Światłość nad nami czuwa.